Bo jeden album utrzymany
w tonacji starego Iron Maiden to za mało dla szwedzkiego Wolf.
Wyciągnięto wnioski z wpadek na debiucie i tak o to Wolf nagrał
„Black Wings”, który można potraktować jak swoistą
kontynuację „Wolf”. Z tym, że zespół jest już bardziej
doświadczony, bardziej ograny i pewniejszy siebie. Z większą dumą
starają się urozmaicić swój styl. W efekcie otrzymaliśmy
niby to co w 1999, ale „Black Wings” okazał się lepszym
wydawnictwem.
Przemawia za tym wiele
aspektów. Co ciekawe zespół przywitał w swoich
szeregach nowego gitarzystę, a mianowicie Johana Bulowa i sprawił
on że partie gitarowe są bardziej techniczne niż na poprzednim
albumie. Jest w tym wszystkim duch żelaznej dziewicy i a nawet żywa
kopia, ale tym razem słychać że Wolf dał więcej z siebie. Dodał
nutkę progresywności, jest mroczniejszy klimat, Olssen śpiewa
agresywniej, ale śpiewa po swojemu i nikogo nie udaje. To dobrze, bo
po co nam klon Dickinsona? Wolf z nieoswojonego debiutanta przerodził
się w prawdziwego wilka, który jest głodny sukcesu i chce
wygryźć konkurencję. Udało im się dopracować styl już niemal
do perfekcji. Pozostała ta typowa dla nich brytyjska sekcja
rytmiczna i wygrywanie serii ciekawych melodii i riffów. To
jest to co napędza ten zespół. Duże ilości złożonych
motywów, przejścia i przyspieszenia, czy bawienie się
melodiami. Daje to pożądany efekt, co potwierdza „I Am the
Devil”. Dzieje się tutaj naprawdę sporo i zarówno
Olsson jak Bulow dwoją się i troją by nie brakowało nam emocji,
zaskoczenia i dobrej heavy metalowej zabawy. To jest właśnie
prawdziwe piękno heavy metalu i to jest co każdy fan gatunku
doceni. Iron Maiden jest dalej z Wolf i otwieracz „Night
stalker” to dobitnie ukazuje. Jest coś z czasów
„Killers”, ale tym razem Wolf odważnie zabiera nas w rejony
heavy/power metalu. To już stawia drugi album wyżej od poprzednika.
Takiej energii, takiego dopracowania, takiego pazura brakowało mi na
„Wolf”. Już w „Demon Bell” zespół
wyraźnie daje sygnał, że potrafią też pójść w stronę
mroczniejszego grania spod znaku Mercyful Fate”. Nawet dziwi tutaj
obecność covera tego zespołu w postaci „A Dangerous Meeting”.Na
wyróżnienie zasługuje rozpędzony „The Curse”,
bardziej progresywny „Unholy Night”, który
jest czymś zupełnie innym niż kalką ironów, no i power
metalowy „Genocide”.
„Black Wings” można
uznać za album przełomowy dla Wolf. Zadbano o profesjonalne,
agresywne brzmienie, które podkreśla jak cenni są dla tego
zespołu gitarzyści. Ten aspekt tutaj brzmi jeszcze lepiej niż na
debiucie. Nie ma wałkowania w kółko jednego motywu, nie ma
mielizn i nie potrzebnych dłużyzn. Dobrze to zostało wyważone.
Zostało wzorowanie na NWOBHM, melodyjność, tworzenie równego
materiału. Ten album to też potwierdzenie potencjału muzyków,
a także ich osobiste podszkolenie swoich umiejętności, które
odbiły swoje piętno na poziomie prezentowanej muzyki. Jeden z
najlepszych albumów Wolf.
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz