Niezwykle trudno jest
nagrywać dobre albumy kiedy skład zespołu nie jest stabilny i
często ulega modyfikacji. Mimo tych utrudnień szwedzki Wolf od
samego początku robił swoje i nagrywał znakomite albumy. Każdy z
nich to uczta dla fanów NWOBHM, heavy/power metalu i tych co
lubią zapuścić w wolnej chwili mroczny Mercyful Fate czy melodyjny
Iron Maiden. „The Black Flame” okazał się najostrzejszym i
najcięższym wydawnictwem. Dobra passa trwała w najlepsze i w roku
2009 ukazał się „Ravenous” i to jest póki co najlepsze
co nagrali młode wilki.
Owy werdykt może dziwić
co niektórych, bo przecież każdy powie, że ten album jest
słabszy od poprzednich i nie ma takiej agresji, ani mroku, a muzycy
zaczynają się powtarzać. Nic bardziej mylnego. Wolf jest wierny
swojemu stylowi i dalej jest to ten znany nam z poprzednich albumów
Wolf, który gra mieszankę heavy/power metalu i NWOBHM. Choć
pojawia się tutaj inna sekcja rytmiczna i mentalność jest nieco
inna, to jednak wciąż jest to ten sam Wolf. No, może nie do końca
taki sam, bo w końcu słychać pewne kosmetyczne zmiany. Za
produkcję odpowiadał tym razem Roy Z, który ma do tego
smykałkę. Tak jego inne albumy, tak i ten jest mocny i agresywny.
Jest sporo nawiązań do Mercyful Fate i to już nie tylko o muzykę
chodzi. Okładkę przyrządził Thomas Holm, który narysował
klasyczne okładki Mercyful Fate. Jakby tego było mało, pojawia się
gościnnie Hank Shermann, dając znakomite solo w tytułowym
„Revenous”. Cytatów z twórczości
Mercyful Fate nie brakuje, ale nie można to uznać za minus.
Najważniejsza jednak zmiana Wolf to pójście w bardziej
przebojowe grania i dało to ostatecznie chwytliwy, energiczny
krążek, który od samego początku do końca oferuje nam hity
i prawdziwe petardy. Zaczyna się od „Speed On”.
Klasyczny, szybszy utwór w którym jest duch Iron
Maiden, ale nie tylko. Niklas podszkolił się w śpiewaniu i to jest
jego najlepszy album pod względem wokali, bo nie ma też nachalnego
wkraczania w rejestry w stylu Kinga. Średnie tempo, mroczny klimat,
nutka progresywności i złożona forma to cechy znakomitego „Curse
You Salem”, który jest tym czym kiedyś był
Mercyful Fate. Największy przebój Wolf? Jak dla mnie bez
wątpienia ponury, pomysłowy „Voodoo”. Znakomicie
wyśpiewany i skonstruowany. Niby prosty, a daje sporo radości.
Troszkę Black Sabbath wdziera się do „Hail Caesar”,
sam utwór należy do tych szybszych. Odnoszę wrażenie, że i
popisy gitarowe są tutaj bardziej przejrzyste, bardziej czytelne i
bardziej przemyślane. Słychać to przez całą płytę, zwłaszcza
w energicznym „Mr. Twisted”. Z płyty bije
niezwykła siła, witalność, lekkość i pomysłowość, która
starczyła na więcej niż parę utworów. Jest też radość
z grania metalu, swoboda i dobra zabawa. Nie ma tej powagi i słychać
to dobrze w przebojowym „Love At First Bite”, które
ma nawet pewne cechy hard rocka. W podobnej tonacji jest utrzymany
kolejny radosny hit w postaci „Whisky Psycho Hellions”.
Ani wcześniej, ani później Wolf tak nie grał. Wolne, ponure
tempo i klimat, a także sposób wykonania „Secrets
We Keep” podkreśla że tutaj jest jakby hołd dla
Black Sabbath. Chłodniejszy i nieco mniej przekonujący jest bez
wątpienia „Hiding in Shadows”. Rozbudowany „Blood Angel” też
jakby okrojony z agresji, z mocy i też mogło to być inaczej
rozegrane.
Mimo nieco słabszej
końcówki to i tak uważam, że właśnie to jest najciekawsze
dzieło Wolf. Bardzo urozmaicony album, zagrany z większym dystansem
i luzem, nie ma silenia się, a wszystko jest nadzwyczaj melodyjne i
zapadające w pamięci. Pierwszy raz można poczuć, że od początku
do końca dostajemy rasowe przeboje, no jedynie dwa ostatnie utwory
są pozbawione tego elementu. Tak moi drodzy gra się rasowy heavy
metal w dzisiejszych czasach. Polecam
Ocena: 9.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz