Pamiętam jak dziś dzień
premiery „War Master” super grupy Death dealer. Ta amerykańska
formacja pokazała nową jakość heavy metalu. W swojej muzyce
wmieszali to co najlepsze z power metalu, co z thrash metalu i
tradycyjnego heavy metalu. Z jednej strony było słychać wpływy
Manowar, Cage czy Judas Priest, a z drugiej strony tworzyli coś
nowego. Miło było zobaczyć, że jeden z najlepszych gitarzystów
czyli Ross The Boss ma się dobrze i robi coś bardziej
zaskakującego. Mając u boku Seana Pecka z Cage, Stu Marschalla,
Rhino i Mik'e Davisa był wstanie stworzyć jedną z najlepszych płyt
heavy metalowych ostatniej dekady. „War Master” to była petarda,
płyta idealna, która emanowała energią, agresją,
przebojowością, a każda zagrywka gitarowa była perfekcyjna.
Oczekiwania i wymagania co do drugiego albumy tym bardziej były
ogromne. Czy „Hollowed Ground” sprostał wyzwaniu i czy ma szanse
konkurować z świetnym debiutem?
O to jest pytanie. Nie
trzymając was w napięciu i bez owijania w bawełnę powiem, że
niestety ale ta super grupa poniosła porażkę. Album został
stworzony jakby szybko i tylko po to by podtrzymać zainteresowanie
kapelą. Nie ma Rhino na pokładzie i perkusista Steve Bolognese
znany z Into Eternity jakoś sobie radzi, choć to już nie ta klasa.
Wszystko poszło jakoś nie tak. Mało jest w tym już pasji,
zaangażowania, a całość jest echem debiutu. Została agresja,
szybkość, solidna praca muzyków, ale uleciała magia,
element zaskoczenia i umiejętność tworzenia hitów. Tutaj
jest ich znacznie mniej i właściwie materiał już tak łatwo nie
wchodzi w umysł słuchacza. Zadbano o mocne brzmienie i odpowiedni
ładunek mocy i to bez wątpienia ratuje album. Nie ma jednak mowy o
takim sukcesie jak debiut. Początek jest bardzo obiecujący i mimo
że „Gunslinger” brzmi zupełnie inaczej niż
debiut, to jednak ma odpowiedni klimat, zapadającą w głowie
melodię i to już sprawia że jest to utwór na miarę tego
składu. Niezwykle melodyjny kawałek wzbogacony ostrym riffem i
solówkami, które pokazują kto tu gra. Ross The Boss to
jednak klasa sama w sobie i z pewnością tutaj pokazuje na co go
stać. Dobrze się stało że rozwija się poza zespołem Manowar.
Album promował kawałek „Break The Silence” i od
samego początku budził obawy co do albumu. Jasne mocny, toporny
heavy metal, ale jakiś taki bez przekonania i tej nutki geniuszu z
debiutu. Ot co solidny heavy metalowy kawałek, który w żaden
sposób się nie wyróżnia. Tak jak na debiucie było
pełno szybkich kawałków, tak i tutaj ich nie brakuje. Taką
prawdziwą petardą jest „Plan of Attack” i z
pewnością jest to jeden z tych najlepszych utworów, pomimo
tego że ma sporo wpływów Cage. „Seance”
bardziej toporniejszy i bardziej przekombinowany, a to niezbyt pasuje
do stylistyki Death Dealer. Utwór bardziej techniczny, ale
totalnie okrojony z ciekawych melodii i przebojowości. Duch Manowar
gdzieś tam wybrzmiewa w marszowym „Way of The Gun”,
jednak też nie jest to najlepsze co Death Dealer stworzył
dotychczas. Wraże po dwóch nijakich kawałkach zaciera
energiczny i rozpędzony killer w postaci „K.I.L.L”.
Tak w takim graniu zespół sobie jeszcze radzi i może tego
powinni się trzymać? Można odnieść wrażenie, że druga część
płyty jest o wiele ciekawsza i zawiera znacznie przemyślane
kompozycje. Jedną z nich jest rytmiczny „I am the
Revolution”. Stary rasowy heavy metal lat 80 można wyczuć
w toporniejszym „The Anthem”. Najlepszym utworem na
płycie bez wątpienia jest agresywny i ocierający się o thrash
metal „Corruption of Blood” i tutaj można poczuć
ducha debiutu i twórczości Rossa. Na koniec mamy złowieszczy
„Skull and Crossbones” czy mroczniejszy „ U-
666”, które robią dobre wrażenie i z pewnością
zasługują na szczególną uwagę. Jest wolniejsze tempo, ale
z pewnością nie umniejsza to tym utworom. Jest czym się zachwycać
w niektórych momentach, są petardy, jest moc, jest agresja,
ale to już nie to samo co debiut.
Tak rozczarowałem się
nowym albumem Death dealer. To już nie to samo, choć dalej moc jest
z zespołem. Grają heavy metal na wysokim poziomie i to raczej się
nie zmieni, szkoda tylko że uleciała magia, zaskoczenie i
przebojowość. Nie mamy już tyle hitów i takiej jakości, a
materiał momentami może przynudzać przez swoją rutynę, ale nie
można też mówić o totalnej porażce. Jednym słowem....żeby
wszyscy nagrywali takie słabe albumy jak Death dealer to byłoby
dobrze. Pozycja warta uwagi dla fanów prawdziwego heavy/power
metalu. Polecam mimo wszystko.
Ocena: 7.5/10
Trudno się nie zgodzić. Jedyną wadą tej płyty jest to, że nie jest debiutem.
OdpowiedzUsuńNo niestety, debiut to prawdziwa petarda i po dzień dzisiejszy jest to jedna z najlepszych płyt metalowych jakie wyszły w ostatnim czasie:D O nowym tak nie można napisać.
UsuńDebiutu nie przebija,ale i tak jest spoko.Nie kombinują,grają swoje i potencjał mają.
OdpowiedzUsuń