Ritchie Blackmore to
jeden z moich ulubionych gitarzystów i choć już dawno
odpuścił sobie prawdziwy hard rock i woli zajmować się folkowym
rockiem, to wciąż gdzieś lubię zapoznawać się z twórczością
jego obecnego zespołu, który współtworzy z żoną
Candice Night. Od 1997 r Blackmore Night nagrywa wciąż to nowe
albumy i ich regularność, jak i jakość potrafi zadziwić. Grają
muzykę, która zabiera nas do czasów średniowiecza.
Folkowy rock, który ma swój klimat, swój świat
i jest przepustką do innej ery tak można opisać Blackmore Night.
Nie do każdego może trafić taka muzyka, a ci co szukają Deep
Purple czy Rainbow w ich muzyce mogą się zawieść, bo to inna
bajka. Jednak jedno jest pewne, kunszt tego gitarzysty nie umarł, a
10 album tej formacji zatytułowany „All Our Yesterdays” to tylko
potwierdza.
O tym krążku można
wiele napisać, ale ciężko się przyczepić do czegokolwiek. Jest
soczyste brzmienie, które podkreśla talent zarówno
Ritchiego, jak Candice. Świetnie podkreśla jakość muzyki jak i
ten klimat średniowiecza. Również magiczna okładka coś
wnosi do całości. Współgra z tym co dostajemy na płycie.
Piękno, magia, muzyka która koi ból, przenosi do
innego świata i buja nas i pozwala delektować się tym niesamowitym
klimatem, tym baśniowym światem. Nowy album jest jednym z nie wielu
tego zespołu, który potrafię przesłuchać w całości i to
z wielkim zachwytem. Ritchie dostarczył sporo fajnych motywów
i w dodatku jest nutka finezji, czasami jest jakieś przyspieszenie.
Wszystko ładnie współgra z przepięknym i romantycznym
głosem Candice. Każdy utwór ma w sobie coś, każdy niesie
jakąś przygodę i emocje, a każdy zasługuje na miano hitu.
Zaczyna się od energicznego „All our yestarday”,
który też znakomicie posłużył do promowania albumu. „Allan
Yn Y Fan” to jakże udany instrumentalny kawałek, w którym
Ritchie daje solo jak za dawnych lat i dla takich chwil warto odpalić
ten album jak i inne krążki tej formacji. Podobne emocje wywołuje
„Dark Shade of Black” i również dobrze
wypada cover Mike'a Oldfielda w postaci „Moonlight Shadows”.
Pełno tutaj ciekawych melodii i w sumie każdy utwór jest
melodyjny i zapadający w pamięci. Dobrze to pokazuje prosty „The
other Side”, z kolei prawdziwą petardą jest nieco
symfoniczny „Where Are We Going from Here?”. Tutaj
mamy więcej hard rocka i mocy którą Ritchie pokazywał w
Rainbow czy Deep Purple. Kto wie może kiedyś album będzie pełen
takich smaczków? Oby tak było. Bardzo pozytywne emocje
wywołuje wręcz koncertowy „Will O' the Wisp”.
Taki folkowy Rainbow osadzony w średniowieczu. Na koniec sielankowy
„Coming Home” który pokazuje ile zabawy ma przy tym ekipa
Blackmore;a Night.
Nie jest wielkim fanem
Blackmore'a Night, ale Ritchie to jeden z moich ukochanych
gitarzystów, który ukształtował mój gust i
wciąż darzę go wielkim szacunkiem. To co tworzy z żoną jest
czymś innym niż twórczość niż Rainbow i Deep Purple. Na
swój sposób jest to piękne i też potrafi ukazać jak
utalentowany jest Ritchie i ile jest wart jedna jego solówka
na danej płycie. Najnowsze dzieło od samego początku do końca
trzyma w napięciu, a każdy utwór naprawdę ma w sobie to
coś. Nie można na pewno narzekać na nudę. Jeden z najlepszych albumów formacji blackmores Night to na pewno. Równy materiał,
który przenosi nas do innego świata i działa kojąco. Czy
nie o to chodzi w muzyce? By nas przenosiła do lepszego świata? By
nie była nasza oazą spokoju?
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz