Stary dobry Dark Moor
odszedł w zapomnienie, a bardzo lubię wracać to „Gates of
Oblivion”. Brakuje obecnie takich ciekawych płyt z kręgu
melodyjnego power metalu, w którym główną rolę
odgrywa kobiecy wokal. Dużo pseudo operowych i symfonicznych kapel i
właściwie oferta jeśli o taki rodzaj grania jest ograniczona.
Naprzeciw pewnym oczekiwaniom wychodzi australijska formacja Horizons
Edge. Ich najnowsze dzieło w postaci „Heavenly Realms” jest
odpowiedzią na braki w tym zakresie i na pewno na długo zostanie w
pamięci.
Jasne nie mówimy
tutaj o czymś przełomowym czy też o płycie perfekcyjnej, która
wstrząśnie gatunkiem. Jedno jest pewne. Brakowało takiej płyty w
ostatnim czasie, gdzie dostaniemy tradycyjny europejski power metal w
stylu nieśmiertelnego Helloween czy Gamma Ray. To co gra ta kapela
jest do bólu przewidywalne i oklepane. Jednak mimo wszystko ma
swój urok i przypomina nam te lata 90, kiedy wszystko było
prostsze, bardziej pomysłowe i pełne zaangażowania. Jest prostota,
ale jest przebojowość, energia i ta lekkość która
emanowała z płyt wydanych w tamtym okresie. Mocnym atutem jest
wokalistka, która unika jakiś symfonicznych wtrąceń, ani
też nie przesadza z agresją. Mamy typowy power metalowy wokal,
który nastawiony jest na wysokie rejestry. Właściwie są
momenty, że można zwątpić czy to naprawdę kobiecy wokal, ale to
jest akurat dobry kamuflaż. To czego brakuje ostatnio płytom power
metalowym to lekkości, ciekawych melodii, które zapadają na
długo w pamięci, a przede wszystkim atrakcyjnych solówek.
Ten gatunek przecież z tego zawsze słynął, a ostatnio większość
płyt brzmi jakby powstała z przymusu. Z Horizons Edge jest
inaczej. Ta płyta wciąga i brzmi jakby powstała w połowie lat 90
i to dobrze o niej świadczy. Wystarczy spojrzeć na okładkę,
wystarczy wsłuchać się w brzmienie które nasuwa takie
zespoły jak Edguy, Helloween czy Gamma Ray. To wszystko działa na
zmysły fanów power metalu. Z muzyką jest jeszcze lepiej. Na
płycie mamy tylko 8 kompozycji, ale łącznie jest to ponad 40 min
muzyki. „Vegabond” to taki otwieracz wymarzony dla
tego typu płyty. Jest szybki, nasycony energicznymi solówkami
i zapada w pamięci. Josh i Eddy dają czadu w sferze gitarowej i
słychać ich zapał. Sporo ciekawych zagrywek i pojedynków na
solówki, a co najlepsze jest pomysłowość w tym i
szaleństwo. Dobrze to uchwycono w szybszym „Out of The
Ashes” czy przebojowym „Heavenly Realms”
które przypominają twórczość Gamma Ray czy Helloween
z najlepszych lat. Zespół naprawdę świetnie wypada w
typowych power metalowych petardach co tylko jeszcze bardziej
potwierdza w chwytliwym „Ride The Stars” . To jest
właśnie taki klasyczny europejski power metal do jakiego
przywykliśmy w latach 90. Nieco bardziej stonowany jest w tym
zestawieniu „Empire” czy klimatyczny „Life
after Death”. Na koniec mamy również ciekawy hymn w
postaci „Head Honcho”, który idealnie
podsumowuje ten jakże świetny album.
To ci dopiero niespodzianka. Mało znany band z Australii nagrywa bardzo dobry album w swojej kategorii. Udało się odtworzyć lata 90 i nawiązać do czołówki gatunku. Spora ilość godnych zapamiętania melodii i motywów. Każdy utwór to hit i nowe doznania. Zespół zadbał żeby była jak największa frajda z ich albumu. Tak też jest. „Heavenly Realms” to wydawnictwo wymarzone dla fanów starego Dark Moor, Gamma Ray czy Helloween. Nic tylko brać i słuchać. Polecam.
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz