Wiele dobrych i
wartościowych płyt wyszło w tym roku i to nie podlega dyskusji.
Można przebierać w hard rocku, speed metalu czy power metalu.
Pojawiło się wiele płyt do których będę często wracał,
wiele płyt pokazało mi że jeszcze wciąż można tworzyć ciekawe
kompozycji w tym gatunku i wciąż można zaskakiwać. Jednak mimo
tych zachwytów, brakowało mi czegoś co by pozwoliło
wyciągnąć maksymalną ocenę. Ciężko znaleźć płytę, która
będzie idealna pod każdym względem, która rzuci na kolana i
wywoła ciarki na plecach. To musi być nie tylko płyta idealna, ale
jakby mieć moc do poruszenia gatunku i być przykładem, że wciąż
można tworzyć ponadczasowe albumy, które przejdą do
historii i będą wielbione pomimo upływu czasu. Cóż każdy
pewnie wymieni tutaj swój typ, ale amerykański Vanlade
dokonał tego wyczynu i nagrał płytę, która definiuje
heavy/speed/power metal na nowo. „Rage of the Gods” zasługuje na
miano arcydzieła, które pokazuje że ten gatunek muzyczny nie
umarł i ma się dobrze.
Taka płyta musi wywołać
emocje, musi rzucać na kolana i imponować przy każdej kompozycji.
To mają być emocje jak przy „Painkillerze” Judasów czy
zachwyt jak przy największych osiągnięciach Iron Maiden. To ma być
coś więcej niż kolejny heavy metalowy album, to ma być
niezapomniana przygoda, to ma być niesamowite przeżycie, które
będzie towarzyszyć za każdym razem przy słuchaniu tego albumu. Z
nowym wydawnictwem Vanlade właśnie tak mam i za pewne nie ja jeden.
Ta płyta zachwyca i to pod każdym względem. Miła dla oka okładka
działa jak magnes i zachęca do sięgnięcia po ten album. Jak
odpalimy już płytę to wydobywa się soczyste i mocne brzmienie,
które podkreśla drapieżność i zadziorność tego
wydawnictwa. To jest właśnie to o co chodzi w heavy metalu. Jednak
największe wrażenie zrobili muzycy, którzy są niezwykle
zdeterminowani i dopracowali każdy drobny detal. Solówki są
pomysłowe, szybkie i pełne energii, a Vinni i Zach jako gitarzyści
mogą być dumni z swojej gry. Każdy riff jest wartościowy i
niezwykle pomysłowy. Jest agresja, szybkość i moc, czyli to co
najważniejsze. Zadbano też o aspekt techniczny, ale nie zapominając
o szaleństwie, o swobodzie. Słychać na każdym kroku że zespół
kocha to co robi, że dobrze się czują w tym gatunku czyli
heavy/speed/power metalu i nawet nie mają problemów z
wciśnięciem tam elementów thrash metalu. Wokalista Brett
bardziej brzmi jak babka, ale to już inna bajka. Maniera, to jak
śpiewa i ile w tym pasji to jest urok jaki tkwi w głosie Bretta.
Zespół nagrał 10 utworów dających godzinę
niezwykłej frajdy. Już instrumentalne intro „Rage of The
Gods” jest taką przepustką do lat 80 i zespół
dość mocno i często zbliża się do Liege Lord co jest dobrym
znakiem. Szczęka mi opadła właściwie przy energicznym
„Frozen For All Time”. Mocny riff, ciekawe przejście,
spora dawka energii, ciekawa mieszanka speed/power metalu i wpływy
lat 80. Klasa sama w sobie, a na plus tradycyjny powiew patentów
jakie wykorzystał zespół. W takim „Jaws of Life”
zespół jakby jeszcze bardziej przyspieszył i pokazał jak
wiele kapel z tego kręgu jest daleko za nimi, nie wiedząc co tak
naprawdę znaczy speed metal. Ciekawe chórki i niezwykła
szybkość okazały się sukcesem tego kawałka. Vanlade przede
wszystkim potrafi zaskoczyć i urozmaicić i dobrym tego przykładem
jest pomysłowy „Hail The protector”. Stonowane
tempo, marszowy riff, a do tego zapadający w pamięci mocny bas,
który napędza ten kawałek. Bardziej klasyczny heavy metal w
najlepszym wydaniu. Jak wspomniałem wcześniej zespół
potrafi też bez problemu nawiązać do stylistyki bardziej thrash
metalowej co pokazuje w rozpędzonym „Hellrazor” i
to już jazda bez trzymanki. „Moonbound” ma pewne
cechy hard rocka i NWOBHM, tak więc fani starego Saxon czy Judas
Priest powinni być zachwyceni. Kolejnym dłuższym utworem na płycie
jest kolejna petarda czyli „Aeons of Madness”. Jest
to kompozycja bardzo złożona i pełna ciekawych zagrywek
gitarowych, a to się tutaj ceni. Kolejnym takim przejawem thrash
metalu na tym albumie jest „Acid Reign”. Jeśli
chodzi o poziom agresji i czerpanie z thrash/speed metalu to pierwsze
z pewnością zajmie tutaj złowieszczy „Carnicidal”. Płytę
zamyka znów bardziej rozbudowany i urozmaicony „As
Above, As Below” , który świetnie podsumowuje ten
album i podkreśla jego perfekcje.
Dawno żaden album mnie
tak nie porwał jak nowy Vanlade i tutaj brawo dla zespołu. Udało
im się utrzymać wysoki poziom przez cały album, udało im się nie
popaść w rutynę i powielanie w kółko tego samego riffu, co
spotyka większość współczesnych kapel metalowych. „Rage
of Gods” to płta idealna, która ukazuje piękno tych
gatunków, to czego się od nich oczekuje. Jesteśmy świadkami
premiery jednego z najlepszych dzieł tego roku i z pewnością
pozostawi spory ślad w gatunkach heavy/speed/power metal na wiele
lat. Gorąco polecam fanom Judas Priest, Agenst Steel, wczesnego
Helloween czy Liege Lord. Perełka !
Ocena: 10/10
nic tu nie ma z Agentów czy Liege Lordów i ponownie ci powiem jedno chłopie :)
OdpowiedzUsuńMarius Danielsen - Legend Of Valley Doom!
Tak słyszałem, recenzja napisana :D tak obok Vanlade to kolejna 10/10 :D avantasia i wszystkie inne opery nie mają startu :D No i Timeless Miracle powraca ! :D
OdpowiedzUsuńWreszcie gadasz z sensem! :)
OdpowiedzUsuń