Jeśli się lubi BLACK
LABEL SOCIETY, BLACK SABBATH i OZZIEGO OSBOURNE, jeśli lubi się
muzykę z pogranicza heavy metal i stoner rocka, to droga do
polubienia szwedzkiego HELLFUELED jest bardzo krótka.
Co można więcej napisać
o tej młodej kapeli? Że powstali w roku 1998 pierwotnie pod nazwą
FIREBUG jednak nazwa ta nie przyjęła się ostatecznie i zmieniono
ją na „HELLFUELED” i w 2004 roku ukazał się debiutancki album
„Volume One”. I po upływie 5 lat kapela wydała swój
czwarty i póki co ostatni album, który się się zwie „
Emissions of Sins”, który jest dobrym przykładem tego
jak kapela dobrze się czuje w rytmach BLACK SABBATH, BLACK LABEL
SOCIATY czy OZZIEGO OSBOURNE. Powiązania z owymi kapelami słychać
przede wszystkim w instrumentarium, gdzie gitarzysta Jocke Lundgren
stara się być drugim Zakkiem Wylde i słychać wyraźne inspiracje
owym gitarzystą. Jest gdzieś ta zadziorność, nieco lekki mrok,
ciężar. Może klasa nie ta, może wyszkolenie techniczne też nie
te, jednak klimat identyczny i solidności też nie można odmówić
Lundgrenowi. Idąc dalej tropem składu mamy Andy
Alkmana, który
brzmi niczym Ozzy Osbourne i nie żartuję. Ten styl, ta specyfika i
na pewno nie jednego słuchacza zachwyci owym podobieństwem i bez
wątpienia jest to najmocniejszy element muzyki szwedzkiej kapeli.
Styl nie jest skomplikowany, bo wszystko idzie zgodnie z zasadą
panującą w heavy metalu, a więc dynamicznie, melodyjnie, w oparciu
o mocne riffy, zadziorny i zapadający w pamięci wokal, chwytliwe
refreny i takie granie przesiąknięte elementy heavy metalu z lat
80. Jest to dla tego zespołu ciekawe zjawisko, bo początki tej
formacji wiąże się bardziej z death metalem, ale to jest jeszcze
inna bajka, którą można sobie darować. Wracając do
opisywanego albumu, wartoz wrócić, że zespół nie ma
zamiaru wytaczać nowych ścieżek w muzyce, nie ma zamiaru
zaprezentować niczego nowego, a jedynie pokazać, że wychowali się
na starym dobrym metalu i starają się oddać temu hołd, hołd
dobrej muzyce, która pochodzi z serca, z miłości do muzyki i
słychać, że zespół świetnie się przy tym bawi. Tak więc
jest to wtórne i oklepane granie, jednak z dobrym brzmieniem,
ciekawą okładką i melodyjnym materiałem sprawia, że jest to
ciekawa propozycja dla fanów starego metalu, zwłaszcza BLACK
LABEL SOCIATY czy BLACK SABBATH, OZZY OSBOURNE.
Materiał?
Właściwie utrzymany w jednej tonacji, cały czas z naciskiem na
ciężar, mroczny klimat, stonowane lub nieco szybsze tempo i to może
nieco zmęczyć, zanudzić na dłuższa metę, ale to już zależy od
tego jak mocno lubimy wpływy wcześniej wspomnianych kapel. Mocnych,
z wykopem kompozycji nie brakuje, bo mamy cięższy „Where
Angels Die” , rytmiczny „I
am Blind”, dynamiczny „Stone
By Stone”, energiczny „End
Of The Road”, czy też nieco
rockowy „For My Family And Satan”. Niczym
im nie ustępują takie utwory jak „Los Forever”
z ciekawymi partiami gitarowymi, żywiołowy „Save Me”
czy też cięższy „I'm the Crucifix”,
ale to właśnie te 3 utwory są dla mnie najciekawsze, takie
najbardziej zapadający w pamięci, najbardziej wyraziste, że tak
ujmę.
„Emissions of Sins”
to kolejny solidny album heavy metalowy, to kolejny wtórny i
nieco przewidywalny i nieco jednostajny album, jednak dla fanów
BLACK SABBATH, BLACK LABEL SOCIATY, a także głosy Ozziego jest to
pozycja obowiązkowa.i najlepiej po prostu samemu na własne uszy się
przekonać, że muzycy dają radą i dostarczają słuchaczowi
solidnego heavy metalu z elementami stoner rocka, że brzmienie jest
mocne, dość ciężkie, podobnie jak partie gitarowe.
Ocena:
6.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz