Skoro Duscahn Petrossi
potrafił powrócić po 5 latach z Magic Kingdom i nagrać
jeden z najlepszych albumów w swojej twórczości, to
czemu inny wielki gitarzysta nie może tego dokonać? O tóż
Chris Impellitteri też postanowił przerwać milczenie i wskrzesić
zespół Impellitteri. W końcu ostatni album „ Wicked
Maiden” ukazał się w 2009 roku. Minęło 6 lat, skład nie uległ
zmianom, a Chris za sprawą projektu Animetal Usa pokazał, że ma w
sobie jeszcze to coś i że potrafi wciąż wygrywać ciekawe i pełne
ikry partie gitarowe. Może nowy album o nazwie „Venom” nie jest
najlepszym dziełem Chrisa, może nie jest tak intrygujący co debiut
Animetal Usa. Jednak jedno jest pewne, jest to album znacznie
ciekawszy niż ostatnie dzieła wydane pod szyldem Impellitteri.
Niby można odczuć, że
to kontynuacja „Wicked Maiden”, że dalej jest nacisk na heavy
metal i ostre riffy. Jednak jest różnica między tymi
albumami. Tutaj Chris znów stara się zauroczyć swoją grą,
bardziej złożonymi motywami, shreodowymi solówkami i całą
tą niepowtarzalną techniką. Więcej finezji i lekkości, której
brakowało gdzieś tam na ostatnich płytach. Znakomicie to słychać
w otwierającym „Venom”, gdzie Chris daje niezły
popis. Zabiera nas oczywiście do świata shredowych zagrywek, heavy
metalu i neoklasycznego power metalu. Ta, wycieczka może się
podobać, zwłaszcza że zabiera nas do starych płyt, w których
liczyła się lekkość i finezja, a nie tylko ciężar. Czego mi
brakowało też na ostatnich płytach Chrisa to z pewnością
przebojów, utworów, które imponują intrygującą
melodią i atrakcyjnym refrenem. „Empire of Lies”
to jeden z najlepszych hitów jakie stworzył Chris w ciągu
ostatnich 10 lat. Jest też coś dla fanów heavy metalu w
stylu lat 80 i tutaj należy posłuchać szybkiego i nieco
przesiąkniętego hard rockiem „We own the Night”.
Im dalej się zagłębiamy w ten krążek, tym bardziej dostrzegamy
jego wartość i coraz więcej tutaj elementów zaskoczenia.
Jednym z nich jest najostrzejszy na płycie „Nightmare”,
który został zbudowany na mocnym riffie i nowoczesnym
brzmieniu. Brzmi to znakomicie, zwłaszcza że ma w sobie sporo power
metalu. Rob Rock w końcu też pokazuje na co go stać i słychać,
że jest to wciąż jeden z najbardziej cenionych wokalistów.
Melodyjny metal też jest tutaj obecny co potwierdza lżejszy „Face
The enemy” czy „Holding on”.
Najważniejsze jest to, że ta płyta ma kopa i słychać ducha
starych płyt, że jest nutka neoklasycznego power metalu i shredowe
granie pełną parą. Dawno Chris nie zachwycał petardami i takie
kawałki jak rozpędzony „Domino Theory” , nowocześnie brzmiący
„Jehovah” czy melodyjny „Time Machine”. To są bardzo ważne
momenty na tej płycie, które podkreślają w jakiej
znakomitej formie jest band i jak wiele się zmieniło od ostatniego
albumu.
Zostało brzmienie, nieco
nowoczesne struktura, ale powrócono do większej ilości
shredowego grania, postawiono znów na szybkość. Miło jest
też usłyszeć więcej power metalu, który porywa słuchacza
lekkością i finezją. Brakowało na ostatnich płytach Impellitteri
właśnie tego wszystkiego. Nagrywano jakby na siłę, zapominając o
podstawowych cechach muzyki Impellitteri. Teraz mamy powrót do
korzeni i od razu lepiej to brzmi. Jedno z kolejny pozytywnych
zaskoczeń roku 2015. Pozycja obowiązkowa dla fanów popisów
gitarowych, a także wszelako pojętego melodyjnego heavy metalu.
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz