W
tym roku młodych zespołów, którzy wydali swoje
pierwsze albumy nie brakowało i pojawiło się wiele ciekawych
propozycji heavy/power metalowych i na pewno warto wspomnieć w tej
kwestii o szwajcarskim HELLLANDER. Kapeli grającej heavy/ power
metal, kapeli która została założona w 2010 roku przez
muzyków grających w kapelach black metalowych w celu grania
energicznego, melodyjnego, przesiąkniętego epickością,
utrzymanych w konwencji heavy/power metalowej, nie kryjąc
jednocześnie zamiłowania do takich kapel jak IRON MAIDEN, GAMMA
RAY, DREAM EVIL, METALIUM, czy też GRAVE DIGGER. Po kilku demach
przyszedł czas na debiutancki album „In The Battle”
i w swojej stylistyce nie wyróżnia się od nich albumów
z tego gatunku, jednak mimo swojego wtórnego charakteru zapada
w pamięci. Z czego to zjawisko wynika? Na pewno nie tyle z
materiału, kompozycji, co bardziej z charakteru, z stylu, z tego
jakie umiejętności prezentują muzycy. Van Raiser to lider grupy i
to jest jeden z tych powodów, który sprawia że płyta
pomimo wtórnego charakteru i niezbyt wysokiego poziomu
muzycznego zapada w pamięci. To właśnie Van poprzez swój
mroczny, wręcz black metalowy wokal i ciężką grę na gitarze,
sprawia że płyta ma swój charakter. Wokal Vana nie jest
jakimś technicznym zjawiskiem, nie potrafi też zaskoczyć,
urozmaicić, a jednak ciekawie to brzmi na tle heavy/power metalowych
riffów wygrywanych przez duet Van/ Blake Strife. Może ich
partie nie brzmią świeżo ani pomysłowo, ale solidności,
staranności wykonania, energii,zadziorności czy też pazura nie
można im odmówić. Do tego dochodzi rozpędzona i mocna
sekcja rytmiczna, która jest tutaj motorem napędowym.
Choć
okładka jest tandetna i niskobudżetowa, choć brzmienie jest nieco
przybrudzone, to jednak to co kryje zawartość jest tutaj prawdziwą
niespodzianką. Mogłoby się wydawać, że album będzie wiać nudą,
że będzie granie na jedno kopyto i że będzie ciężko o dobre
kompozycje, a tutaj jest wręcz przeciwnie i słucha się tego nawet
przyjemnie. „Prelude”
to intro która przenosi nas do lat 80, przypominając MANOWAR,
choć klimat również przypomina taki STORMWARRIOR.
Wymieszanie epickiego charakteru, true metalu i power metalu, wyszło
zespołowi na dobre i taki miks brzmi nawet atrakcyjnie co już
słychać w „Trip In Fire”.
Jest to proste granie, z mocnym riffem i chwytliwym refrenem
sławiącym heavy metal i fani STORMWARRIOR, MANOWAR będą tym
utworem zachwyceni. „La Dame Blanche”
to dobry przykład tego że liczy się tutaj melodyjność i
prostota, a także dobra zabawa. Epicki charakter, klimat bitwy,
zadziorność, bardziej rozbudowana forma, większa dawka melodii,
motywów to cechy które odnoszą się do „Bleed
By Steel”, „Feel
The Power”, „Heavy
Metal” sławiący najlepszy
rodzaj muzyki jaki istnieje, a owe apogeum epickości czy też
rozbudowania zostaje osiągnięte w trwającym 8 minut „The
Sword in the Stone” . Tak te
długie kolosy stanowią trzon tego albumu i słychać że zespół
dość dobrze sobie radzi w takim stylu, nie nudzi, nie kombinuje,
tylko po prostu dostarcza słuchaczowi to czego chce, czyli dobrej
muzyki, której da się słuchać bez zażenowania. Warty
wspomnienia jest również instrumentalny „Iron
horse” a także power
metalowy „Avenger”
który jest bodajże najszybszym utworem na płycie i jeżeli
zespół następnym razem stworzy więcej takich utworów,
to na pewno ich popularność i liczba fanów wzrośnie.
Jeżeli
nie przeszkadza wam wtórność, jeżeli nie przeszkadza wam
oklepane granie, jeżeli cenicie sobie dobrą zabawę, melodyjność,
prostotę i mocne granie, jeżeli lubicie mocny wokal, ocierający
się o black/death metal, jeżeli lubicie epicki metal, melodyjny
power metal i chwalenie metalu na każdym kroku to jest to idealna
pozycja dla was. Nie ma mowy o jakimś genialnym albumie, ale o
solidnym, energicznym, który miło się słucha i owszem.
Warto poświęcić chwilę na ten album, na pewno każdy coś
znajdzie dla siebie.
Ocena:
6/10
Taki drugi Lonewolf i dobrze się prezentuje w debiucie.
OdpowiedzUsuń