Jednym
z istotniejszych zespołów w ramach christian heavy metalu
jest bez wątpienia amerykański SAINT,
który właśnie wydał swój już 10 album, który
umacnia pozycję zespołu bardziej pod względem ilościowym i
regularności, bo poziom nowego albumu „Desperate Night”
nie do końca zaspokaja oczekiwania i wręcz jest to nieadekwatne do
kapeli z takim stażem, doświadczeniem. Troszkę dziwne jest to
zjawisko, bo SAINT to kapela która zrodziła się jeszcze w
latach 80, a dokładniej w 1981 pod nazwą THE GENTLIES, a pod
szyldem SAINT nagrali w latach 80 dwa krążki, które
wzbudziły nie małe zainteresowanie. I choć kapela, potem się
rozpadła i potem wrócili w 2004 roku z nowym albumu i
utrzymali tendencję regularnego wydawania albumów po dzień
dzisiejszy, to jednak nie udało się utrzymać równego
poziomu i „Desperate Night” to spadek formy. Choć SAINT jest
postrzegany jako amerykański JUDAS PRIEST, to jednak owe
przyrównanie do legendy heavy metalu jest tutaj irytujące, bo
klasa o wiele gorsza amerykanów w przypadku tego nowego albumu
aniżeli Brytyjczyków. Tak, stylistycznie powiązań jest
sporo, zwłaszcza kiedy się wsłucha w to co wygrywa Jerry Johnson.
Nie jest to jakiś wielki popis umiejętności i sporo topornych,
ostrych partii, które dość często nie należą do ambitnych
czy tez atrakcyjnych. Jest nawiązanie pod tym względem do JUDAS
PRIEST i jego wydawnictw z lat 80, szkoda tylko że partie gitarowe
nie mają takiej energii i melodyjności, wtedy miałoby to większy
sens i brzmiałoby o wiele atrakcyjniej. Niezbyt dobre partie
gitarowe to nie jedyny minus jaki można zarzucić temu albumowi.
Josh Kramer jako wokalista męczy, brakuje tutaj jakiegoś ciekawego
popisu, brakuje zadziorności i melodyjności, wszystko jest
odśpiewane na siłę, bez zaangażowania. Również więcej
mogła dać z siebie sekcja rytmiczna, która tutaj się
wlecze, czasami usypia, a przecież powinna napędzać całą
motorykę zespołu, niestety tak nie jest. Dobre, ostre brzmienie
oraz ładnie narysowana okładka to nie wszystko, a jednak to są
największe plusy.
Niestety
materiał jest monotonny, doskwiera mu granie na jedno kopyto,
toporne melodie, którym brakuje lekkości, rytmiczności,
jednak mimo tych kilku nie dociągnięć, można wyłapać kilka
dobrych momentów, kilka ciekawych rozegrań. Do udanych
utworów można zaliczyć rytmiczny i zadziorny „Crucified”
nawiązujący do JUDAS PRIEST, nieco cięższy „The
key”, przebojowy „The
end Of World” którego
zaletą jest prosty i zapadający w głowie refren oraz miłe dla
ucha melodie, czy też nieco szybszy „The Fray”
będący wg mnie najlepszym kawałkiem na płycie, którego
można śmiało uznać za rasowy przebój. Mówiąc o
tych dobrych i wyrazistych kompozycjach nie można zapomnieć o
ostrym, dynamicznym „Escape From The Fire”
z elementami power metalu, a także nieco bardziej stonowany
„Judgment Day” ,
który ma ciekawie rozegrany motyw, gdzie jest jakby mroczny
klimat i dość chwytliwy refren, który nadaje się do
odśpiewania przy większej publice. Reszta utworów już mniej
zachwyca i w większości są to nie do końca trafione pomysły.
„Let it Rock” ma
ciężar, ma ciekawe tempo, ale próba bycia nowoczesnym
sprawiła że utwór stracił na atrakcyjności i chwytliwości.
„Inside Out” też
ma sporo nie dociągnięć, jak choćby zbyt wolne tempo i pozbawiony
energii motyw. Pozostały utwory tez porażają nie dopracowaniem i
nieco nie trafionymi pomysłami, czy też aranżacjami.
SAINT
jest dość popularnym zespołem, który sporo osiągnął.
Utrzymał swoją pozycję po dzień dzisiejszy, wciąż tworzy, wciąż
koncertuje i nic nie zapowiada upadku, nawet słaby nowy album,
ponieważ ma swoje dobre momenty, choć jest ich mało. Zabrakło
tutaj pomysłu co kompozycji, co do aranżacji, nie pomogło
doświadczenie, staż. Muzycy męczą swoją nieporadnością i
brakiem zaangażowania i to da się wyłapać niemal w każdej
kompozycji. Ten album dowodzi, że nawet bardziej znane kapele mają
prawo mieć słabszą formę, czy też w paść w dołek i tak tez
jest w przypadku SAINT. Album kierowany bardziej do zagorzałych
fanów SAINT, reszta może sobie darować.
Ocena:
4.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz