Trochę debiutanckich
płyt wyszło w tym roku i wiele kapel pokazało się z dobrej
strony, ale jednym z takich ciekawszych zespołów, który
zadebiutował w roku bieżącym jest australijski Bane of
Winterstorm. Kapela zrodziła się w 2009 roku pod nazwą
Winbterstorm, ale w 2011 zmieniła nazwę i to pod tym szyldem
został zarejestrowany krążek „ The last Son of Perylin”. Jedna
z ciekawszych płyt w kategorii debiuty, którą nie można
sobie odpuścić, zwłaszcza jeśli się gustuje w symfonicznym power
metalu.
Jak przystało na muzykę
utrzymanej w stylistyce symfonicznego power metalu nie brakuje
podniosłych motywów, rozbudowanych pomysłów, chórków
czy elementów orkiestrowych. Tutaj zadbano o to, żeby płyta
jak najbardziej oddawała charakter symfoniczny. Choć na płycie nie
brakuje wpływów Rhapsody, Fairyland czy Dragonland, to jednak
zespół stara się stworzyć własny styl. Nie brakuje
recytowanych tekstów, nie brakuje urozmaicenia, przeplatania
różnych stylów wokali, co udało się osiągnąć
dzięki wystąpieniu gości na albumie. Nie są to znane osobistości,
ale nadają płycie bogatszego wydźwięku. Całość utrzymana jest
w epickim klimacie, co z pewnością wyróżnia Bane of
Winterstorm na tle innych kapel. Również ciekawym pomysłem
zespołu jest postawienie na długie kompozycje trwające przeszło 6
minut aniżeli na krótkie i zwarte kawałki. Klimatyczna i
kolorystyczna okładka oraz soczyste i mocne brzmienie to dodatki
które też odgrywają swoją rolę w zaprzyjaźnianiu się z
debiutem Australijczyków. Riccardo Mecchi to wokalista który
swoim głosem potrafi oczarować słuchacza. Ma w sobie to coś co
jest potrzebne w tego typu graniu. Te emocje, ta technika, ta moc i
trzeba przyznać że jest to człowiek na właściwym miejscu. To
dzięki nie mu takie kompozycje jak „The Ancient Ritual of
Räkth” czy dynamiczny otwieracz „ The Black
Wind of Motion” nabierają energii i zarazem niesamowitego
klimatu. Kawał dobrej roboty odwalają pozostali muzycy, zwłaszcza
duet gitarowy. Anthony i Chris rozumieją się dobrze i słychać tą
chemię i zrozumienie między nimi. Riffy są energiczne, ale nie
pozbawione pomysłowości, melodyjności czy epickiego charakteru.
Majstersztykiem pod tym względem jest tutaj zamykający kolos
trwający 16 minut o tytule „The Last Sons of Perylin”.
Najkrótszym i zarazem bardziej true metalowym utworem na
płycie jest „The Warlord's Last Ride”.
Bardzo udany album z dużą
dawką różnych smaczków i emocji. Prawdziwe epickie
dzieło, który imponuje rozmachem i wykonaniem Polecać
specjalnie nie muszę, bo pewnie każdy fan takiego grania już
pewnie słucha tej płyty. Jeśli jednak jesteś jednym z tych którzy
nie słyszeli to polecam.
Ocena: 8/10
Ostatnio trzymam się z daleka od tego typu produkcji lecz recenzja i okładka na tyle wzbudziły maja ciekawość że postanowiłem przesłuchać ten album i była to dobra decyzja. Płyta ma świetne brzmienie nie nudzi tak jak 90% tego typu tworów i co jest fajne nie jest przewidywalna, wciąga , nawet 16sto minutowy kolos wydaje się jakby 5min utworem, bardzo pozytywnie jak dla mnie dzieło godne polecenia.
OdpowiedzUsuń