Amerykański Death Angel
miało sen o nagraniu wyjątkowej płyty, która zaskoczy
wszystkich ładunkiem agresji, dynamiki, czy też zadziorności. Sen,
w którym nagrywa album, który połączy tradycję
starych albumów i nutkę nowoczesności. Czy udało się
zrealizować sen? Czy udało się nagrać taki album, który
powali na kolana swoją agresją i charakterem? Taki właśnie miał
być „The Dream Calls For Blood”, ale czy rzeczywiście zadanie
zostało w pełni wykonane i czy nowy album tej amerykańskiej grupy
jest godne ich marki?
Mówili że ten
album będzie agresywny, dziki, pełen zadziorności, bez
kompromisowych dźwięków i że będzie to płyta utrzymana w
stylistyce „The Ultra Violence”. Część z obietnic się i
sprawdziła, bowiem jest to album dynamiczny, pełen agresji, w
dodatku nie zapomniano o melodyjnym aspekcie krążka. Stylistycznie
gdzieś tam słychać echa debiutu, ale tutaj mamy przede wszystkim
kontynuacje ostatniego albumu. Z jednej strony może to cieszyć bo
poprzedni album był solidny, ale większe wrażenie zrobiłby
materiał w stylu „Killing Season”. Brakuje bowiem elementu
zaskoczenia, takie swobody i punkowego feelingu, który jest
takim znakiem rozpoznawczym kapeli. Od strony technicznej nie ma się
do czego przyczepić, bo jest to płyta dobrze zrealizowana od tej
strony. Brzmienie jest soczyste i takie dopieszczone, szkoda tylko że
muzycy nie zaskakują nas niczym. Przez cały album Mark śpiewa w
jednym stylu i brakuje tutaj urozmaicenia, podobnie zresztą jak w
przypadku partii gitarowych. Zarówno Ted i Rob potrafią grać
i znają się na rzeczy, tylko czegoś brakuje w tych ich partiach
gitarowych. Nutki zaskoczenia? Urozmaicenia? Bardziej zapadających
motywów? Płyta się słucha całkiem znośnie, szkoda tylko
że nie wiele z tego materiału zapada w pamięci. Ciężko wyróżnić
jakikolwiek utwór, bo wszystko zmywa się w jedną całość i
to jest największy minus tej płyty. Na co zwrócić uwagę?
Na dynamiczny „Empty” , nieco rockowy „Detonate”,
stonowany „Execution/ Don't Save Me”, który
nieco kojarzy mi się z Anthrax. Płytę zdominowały szybkie utwory
jak „Fallen”, z tym że tego typu utwory są takie
bez przekonania. Co robi na mnie wrażenie to otwieracz w postaci
„Left For dead” z mrocznym wejściem. Wszystko
ładnie opakowane, ale czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi?
Death Angel pozostaje
dalej wierny thrash metalowi, dalej gra swoje, ale gdzieś w tym
wszystkim uleciał element zaskoczenia i pomysłowość. Wystarczy
zapuścić „Killing Season” by zrozumieć o co mi chodzi. Jest to
ostry thrash metalowy album o którym szybko zapomnimy, a
szkoda bo miało być tak pięknie. Płyta skierowana do maniaków
Death Angel i thrash metalu.
Ocena: 5/10
Też nastawiłem się na coś bardziej kopiącego po dupsku troche za dużo naobiecywali...
OdpowiedzUsuń