Turcja to wciąż kraj
egzotyczny jeśli chodzi o heavy metalową muzyką, zwłaszcza pod
względem power metalu. Choć w tym roku miałem okazję podzielić
się z wami przemyśleniami od nośnie debiutu SAINTS 'N SINNERS,
który gra heavy/power metal i teraz jest okazja by znów
przyjrzeć się tamtejszej scenie metalowej, bowiem na szerokie wody
wypływa gitarzysta, wokalista Oganalp Canatan, który w tym
roku debiutuje ze swoim projektem MAEGI, który został
założony w 2012 roku. Skąd u mnie fascynacja tym zespołem?
Dlaczego dałem się skusić na zespół dziwnie brzmiący, z
tamtego rejonu? Jak prezentuje się sama płyta? Ciekawi was
dlaczego? To zapraszam do dalszej części tekstu...
Oganalp Canatan to postać
bardziej znana z DREAMTONE, a przynajmniej niektórym, bo mi i
tak nic to nie mówiło, tak więc na pewno nie osoba
założyciela owego projektu mnie przyciągnęła. Również
nie podziało to, że zespół jest z Turcji, ani też że jest
to muzyka z kręgu progresywnego power/ heavy metalu. Z pewnością
jakiś procent mojej decyzji by zapoznać się z tym albumem
stanowiła klimatyczna i utrzymane w tematyce s-f okładka, ale
główny czynnikiem była tutaj lista gości, którzy
wystąpili na owym debiutanckim albumie zatytułowanym „Skies
fall”. Hansi Kursch, Chris Boltendahl, Zak Stevens czy Tim Ripper
Owens to nie byle jacy goście, to przecież znakomici wokaliści
wielkich zespołów, osoby których nie trzeba nikomu
przedstawiać. Jestem fanem twórczości owych wokalistów,
to też nie zastanawiałem się długu czy sięgnąć po debiutancki
album MAEGI. Oczekiwałem solidnego albumu przesiąkniętego wpływami
KAMELOT, SYMPHONY X, CIRCLE II CIRCLE i innymi podobnymi rzeczami,
jednak przyszło mi się stawić z brutalną rzeczywistością, która
wygląda tak: nie ma tutaj super ciekawego albumu, który rzuca
kolana, nie ma przebojowego charakteru, nie ma się zbytnio czym
zachwycać. Oczywiście mamy tutaj progresywny power metal, jednak
jakiś taki bez polotu, bez zaangażowania, bez pomysłu i taki
odegrany na niskim poziomie. Wykonanie poszczególnych
kompozycji mimo licznych gości sprawia wrażenie amatorskiego grania
zrobionego za nie wielkie pieniądze. Brzmienie może i soczyste, ale
perkusja która brzmi jak automat i dyskotekowe klawisze nie
robią dobrego wrażenia. Mimo chórków i wielu gości
to wszystko brzmi skromnie i największym minusem są same pomysły
na kompozycje i nie skłamię, jeżeli napiszę, że uwagę przykują
wyłącznie kawałki z gośćmi wspomnianymi przeze mnie. Otwieracz w
postaci „Skies Fall” z gościnnym udziałem Chrisa brzmi
momentami jak GRAVE DIGGER i pasuje do maniery wokalnej Chrisa, ale
jest to też kawałek solidny i nie powala na kolana. „Communications
breakdown” z gościnnym
udziałem Zaka Stevensa przypomina twórczość CIRCLE II
CIRCLE, ale brakuje tutaj ciekawej melodii, ciekawej aranżacji i
metalowego ognia. Mogło to lepiej brzmieć, oj mogło. Klasę za to
pokazał Hansi Kursch, który zaśpiewał w akustycznej
balladzie „We've Left Behind”,
która oczywiście ma zaloty pod BLIND GUARDIAN, z tym że
tutaj jest ciekawa melodia i klimat, które sprawiają, że
kawałek się broni na tle innych. Z kolei występ Tima w „Demise
of Hopes” nasuwa jego udział
w ICED EARTH i jest to kolejny udany kawałek na tym wydawnictwie,
szkoda tylko, że reszta utworów pozostaje w tyle i już tak
nie intryguje. „No response”
ma ciekawe solówki i klimat s-f, a „In Silence”
zaskakuje rozbudowaną formę, ale to też tylko solidne kawałki,
bez polotu i mogłoby to brzmieć znacznie lepiej. A może to ja
wybrzydzam i nie doceniam tego albumu?
Ten
debiut prosto z Turcji, pokazuje że znakomici goście nie gwarantują
wysokiego poziomu muzycznego płyty i szkoda tylko, że bardziej nie
dopracowano tego albumu, tych kompozycji,b o są przebłyski, są
ciekawe elementy, ale całościowo jest to nudne i męczące na długą
metę. Posłuchać i zapomnieć.
Ocena:
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz