piątek, 29 września 2017

BLAZON STONE - Down in the Dark (2017)

Running Wild jest jeden i choć może to być solowy projekt Rolfa, może to być zespół który nagrywa albumy typu "Shadowmaker", ale właśnie za to wszyscy kochamy Running Wild. Za pomysłowość Rolfa, za to że mimo jasno określonej stylistyki też nie raz potrafi zaskoczyć. W zasadzie każdy album Running Wild to inna przygoda i  z każdej można czerpać radość. Ciężko jest na pewno konkurować z takim zespołem, zwłaszcza jeśli chce się w iść ślady Running Wild, który wiele osiągnął i już jest wśród kultowych kapel. Szwedzki geniusz, multi instrumentalista Ced Forsberg nie odpuszcza i na dobre zagościł w metalowym światku ze swoim projektem muzycznym pod nazwą Blazon Stone, który jest dedykowany fanom Running Wild. Pomysłów ma pełno co  zresztą pokazał, a każdy z nich jest na wagę złota. Potrafi z łatwością przywołać czasy "Blazon Stone", Pile of Skulls", czy "Black Hand Inn". To jest spory atut, zwłaszcza że Running Wild już tak nie gra jak kiedyś. Jednak ciężko w Blazon Stone o świeżość, o jakieś większe urozmaicenie. Jeśli komuś nie przeszkadza w kółko granie tego samego i w takim samym szybkim tempie, ten będzie zachwycony Blazon Stone, a także nowym dziełem o nazwie "Down in The Dark". Jeśli ktoś szuka urozmaicenia i jakiś epickich dźwięków ten może poczuć się zawiedziony. Ced nagrał w sumie 5 albumów pod szyldem Blazon Stone. Pierwszy album to był szok i nie dowierzanie, że można tak jeszcze grać. "Return to port royal" to taki ukłon w stronę "Port Royal" czy "death or glory". Potem był "No sign of Glory", który miał coś z "Blazon stone". Najbardziej epicki i urozmaicony okazał się "War of the Roses". Zaś "Down in the dark" to gratka dla fanów "Black Hand inn" czy "Pile of skulls". To jest spory atut, zwłaszcza że wciąż na wokalu jest świetny Erik Forsberg, który dał czadu już na poprzednim albumie oraz na mini epce.

Brakowało mi na okładkach Blazon Stone piratów, takiego pirackiego klimatu i w końcu go dostałem. Okładka przypomina mi nieco okładkę singla "Lead or Gold". Brzmienie jest równie soczyste i dynamiczne jak na płytach Running Wild, tak więc można śmiało odpłynąć myśląc, że w odtwarzaczu leci nowy krążek ekipy Rolfa. Najważniejsza jest jednak muzyka zawarta na płycie, a ta jak zawsze jest na wysokim poziomie. Mamy 12 w sumie zwartych kawałków, co daje nam 43 minuty muzyki.

Zaczyna się tak bardzo klasycznie bo od intra w postaci "The galleons Departure", który brzmi trochę jak "The Curse" z "Black Hand inn" i to jest bardzo dobry znak. Pierwsza petarda jaka wkracza to "Into Victory", który pod względem konstrukcji i samego riffu przypomina "Black Hand Inn". Jest ostro, melodyjnie i bardzo piracko. Ced zadbał o ciekawe partie gitarowe i chwytliwy refren. Nie ma może zaskoczenia, ale głód na taki stary dobry Running Wild wciąż jest, a Ced go zaspokaja w 100 %. Płytę promował z wielkim sukcesem tytułowy "Down in the Dark", który jest jednym z najlepszych kawałków jakie stworzył Ced z myślą o Blazon Stone. Utwór jest szybki, energiczny i bardzo chwytliwy. Refren po prostu tutaj wymiata i zapada na długo w pamięci. Skojarzenia z kultowym "Pile of Skulls" sa jak najbardziej na miejscu. To się nazywa prawdziwy geniusz i Ced znów zaskoczył swoją pomysłowością. "Hang, drawned and quarted" to żaden cover Running Wild, ale jedyny wolniejszy i bardziej klimatyczny kawałek na płycie. Konstrukcja tego kawałka przypomina nieco epicki "War and peace". Tutaj wykazuje się bez wątpienia świetny Erik, który brzmi jak Rolf z dawnych lat, a to kolejny plus Blazon Stone.W "Eagle warriors" zespół przypomina mi nieco Lonewolf, ale klimat można porównać do "Pile of Skulls". Nowy album jest wyjątkowo dynamiczny i postawiono na szybkie speed metalowe petardy.  Bardzo przypadł mi do gustu bardziej rozbudowany "Tavern of the Damned", który zaczyna się akustyczną gitarą, a potem przeradza się w prawdziwy hit. Co może przykuwać uwagę to bardzo ciekawe partie gitarowe Ceda, choćby w sferze zwrotek. Mam wrażenie, że śrubki z napisem "Szybkość" zostają przykręcone jeszcze bardziej w rozpędzonym "Mercilles Pirate king", który znów zabiera nas w rejony "Pile of Skulls". Ced tutaj gra jak szalony i solówki są imponujące. Czy od geniusza muzycznego można się spodziewać czegoś innego? Na pewno ten kawałek, jak i reszta pokazują, że na tym albumie najlepiej funkcjonują chórki. Jest podniosłość i piracki klimat, który jest jeszcze bardziej podkreślony przez chórki, których gdzieś mi wcześniej brakowało. Nieco zaskakuje toporniejszy i bardziej heavy metalowy "Watery Graves", który brzmi nieco jak "The Soulless" i dobrze że Ced próbuje też grać w ten sposób, bo szybkie petardy to nie wszystko.Moje serce skradł jednak zupełnie inny utwór. Mowa o świetnym i pomysłowym "Rock Out". Tutaj Ced pozamiatał. Coś troszkę innego niż dotychczasowe kawałki. Właśnie czekałem na coś takiego. Wstęp brzmi jak nawiązanie do "Lonewolf", potem przeradza się w bardzo rytmiczny i taki skoczny utwór, w którym z łatwością można znaleźć elementy" Conquistadors" czy "Man in Black", które tak uwielbiam. Więcej takich kompozycji poproszę. To jest rozwiązanie jak nawiązywać do Running Wild, a przy tym nieco zaskoczyć. Dalej mamy energiczny i przebojowy "Bloody Inquisition", który ma coś z "Siberian Winter" czy "Black Hand inn". Znów wybuchowa mieszanka klasyków Running Wild. Murowany hit co zresztą słychać. Całość zamyka rozpędzony "Captain of the wild", który idealnie podsumowuje całość i pokazuje, że Ced może tworzyć te hity tak bez końca.

Ced dołączył nie tak dawno do the Storyteller, ma też Breitenhold, Mortyr, Cloven Altar, wspiera wiele młodych zespołów jak Roadhog czy Palantir, a w dodatku tworzy kolejne albumy Blazon Stone i to  z wielką dbałością. Wiele twarzy ma Ced, ale w sercu gra mu klasyczny heavy/speed metal, a najlepiej się czuje w klimatach Running Wild, co nie raz udowodnił. Kolejny album Blazon Stone ujrzał światło dzienne i znów fani mają powód do radości. Oby ten sen się nie skończył, a Cedowi nie zabrakło pomysłów na kolejne albumy. Gdyby było więcej takich muzyków jak Ced świat byłby lepszy. Płyta z serii brać w ciemno!

Ocena: 10/10

LONEWOLF - Raised on Metal (2017)

"Raised on Metal" to już 9 album francuskiej formacji Lonewolf. To jest jedna  z tych kapeli, która osiągnęła wiele i ma już status kultowej. Nie muszą już niczego udowadniać i w zasadzie każdy ich album to kawał porządnego heavy/speed metalu w stylu Running Wild.  Mimo upływu czasu Lonewolf nie zmienia stylu, ani też nie kombinuje i to jest ich spory atut. Najnowsze dzieło "Raised on metal" ukazał się po rocznej przerwie od czasu premiery "The heathen dawn". Zespół dalej kontynuuje to co wypracował na poprzednich płytach. Klimatyczna okładka to tylko początek. Nowy album jak przystało na francuzów jest dynamiczny, energiczny i bardzo przebojowy. Fani Grave Digger czy Running Wild odnajdą się bez problemu.

Jens Bórner to podstawa tej kapeli i bez niego ciężko byłoby sobie wyobrazić Lonewolf. Tradycyjnie jego wokal jest brudny, szorstki i taki zadziorny. Buduje napięcie i odpowiedni klimat lat 80. Z kolei Micheal hellstrom z Elvenstorm w roli nowego nabytku sprawdza się znakomicie. Skoro wszystko jest dopracowane i współgra to nie ma powodów do obaw.

Otwieracz "Unleash the Wolf" to jeden z najlepszych hitów Lonewolf. Jest energia, chwytliwy refren i taka prostota z początków Running Wild. Ja to kupuje.  Znalazło się też miejsce na niemiecką toporność spod znaku Paragon, Accept czy Grave Digger co słychać w zadziornym "Souls of Black". Tytułowy "Raised on metal" to kwintesencja ich stylu i Lonewolf w pigułce. Riff od razu zabiera nas do złotych lat Running Wild. W podobnej konwencji utrzymany jest "Extinction of the stars". Ciekawym kawałkiem jest mroczny "Evil". Na wyróżnienie zasługuje marszowy "Swansong" czy rozpędzony "Demons Call".

Nie znajdziemy tutaj jakiś słabych utworów, które pełnią rolę wypełniaczy. Solidne brzmienie, ostre riffy i  duża dawka przebojowości sprawia, że "Raised on metal" to kolejny świetny album w dyskografii Lonewolf, aczkolwiek "The Heathen dawn" nie został przebity.

Ocena: 8.5/10

CRAZY LIXX - Ruff Justice (2017)

Co raz więcej kapel próbuje sił w glam metalu z nutką hard rocka i różnie to się kończy. Jedni odnoszą sukces, drudzy ponoszą klęskę. W przypadku szwedzkiego Crazy Lixx mamy prawdziwy sukces. Zespół przykuł uwagę słuchaczy i pokazał, że jest wartościowym bandem, który wie jak zagrać glam metal na wysokim poziomie. Panowie czerpią garściami z Motley Crue, Def Leppard,Guns 'n Roses czy Aerosmith, a przy tym nie tworzy żadnej kalki tamtych zespołów. Crazy Lixx jest sobą i dobrze sobie radzi w tej dziedzinie. Najnowszy album zatytułowany "Ruff Justice" jest jednym z ich najlepszych wydawnictw. Tego nie można przegapić, zwłaszcza jeśli lubi się lata 80 i wyżej wymienione zespoły.

Crazy Lixx zadbał o promocję nowego albumu, bo w zasadzie wszędzie było o nim głośno i to jeszcze przed premierą wydawnictwa. Tak więc nie można było przegapić Crazy Lixx i ich zapowiedzi "Ruff Justice". Okładka i brzmienie mocno jest wzorowane na latach 80 i w zasadzie to się tyczy też muzyki, która jest zawarta na płycie. Płytę otwiera "Wild Child" i tutaj gitarzyści dają czadu. Jens i Chrissen stawiają na klasyczne rozwiązania, na prostotę i przebojowość. To się sprawdza, bo już od razu na myśl przychodzą znane kapele z lat 80. Chórki jak i wokal Dannego rexona przywołują na myśl twórczość Def Leppard. W "XIII" mamy więcej luzu i komercyjności, ale to wciąż hard rock na wysokim poziomie. Nieco lżejszy "Walk the Wire" pokazuje, że zespół potrafi zaskoczyć i grać nieco w innym stylu. "Killer" to z kolei spokojna i klimatyczna ballada, która jest piękna i wzruszająca. Z mocniejszych utworów mamy rytmiczny "Hunter of the heart", zadziorny "Snakes in Paradise" czy żywiołowy "Kiss of Judas", który jest moim faworytem. Na sam koniec mamy rockowy "Live before i die".

Nie ma tutaj oryginalności, bo to wszystko już gdzieś było i to wiele razy prezentowanie. Jednak crazy Lixx przywraca stare dobre czasy glam metalu i hard rocka. Jest klimat lat 80, ta lekkość i przebojowość, która jest niezbędna. Prosta i szczera muzyka, która każdego zadowoli. Gorąco polecam "Ruff Justice".

Ocena: 8.5/10

wtorek, 26 września 2017

RHINO BUCKET - The last Real rock'n roll (2017)

Rhino Bucket przerywa 6 letnie milczenie i wydaje w końcu 7 album w swojej karierze. Ta amerykańska formacja powstała w 1988r i dała się poznać jako kapela grająca soczysty hard rock w stylu Ac/DC.  Rhino Bucket to przede wszystkim wokalista Georg Dolivo, który stara się śpiewać pod Bona Scotta. Jego głos odgrywa ogromną rolę i napędza zespół. Z kolei gitarzysta Brian skupia się na chwytliwych i wyrazistych riffach. To sprawia, że muzyka Rhino Bucket jest solidna, a najnowszy album jest tego przykładem. Choć nie ma tutaj niczego nowego, to słucha się tego bardzo przyjemnie. Mamy tutaj chwytliwy i zadziorny otwieracz "Hello Citizens", rozpędzony i radosny "Everything You do" czy bluesowy "Last Call". Materiał jest pozbawionych wolnych kawałków, a każdy z utworów jest przebojowy i łatwy w odbiorze. Jednak braku w tym oryginalności i świeżości. Brzmi to jak słabsza kalka Ac/Dc.  Pierwszym godnym uwagi kawałkiem jest na pewno "So long" z mocniejszych riffem. Do grona ciekawych kawałków na pewno warto zaliczyć energiczny i bardziej żywiołowy "Forgiveness" czy nieco cięższy "Bang my drum". Końcówka płyty jest utrzymana w podobnej tonacji i tutaj na wyróżnienie zasługuje chwytliwy "falling down the stairs" czy stonowany "The Devil You know", który wieńczy album. Wszystko pięknie, ale brakuje przebojów na miarę Ac/Dc, brakuje tego szaleństwa i riffów, które porwą słuchacza. Solidny hard rock, ale nic ponadto.

Ocena: 5/10

sobota, 23 września 2017

ARCH ENEMY - Will to power (2017)

Dla wielu fanów melodyjnego death metalu Arch Anemy to jeden z tych zespołów, który zaliczyć należy do tych najbardziej rozpoznawalnych. Ta kapela osiągnęła w sumie wiele z Angelą Gossow i mało kto przypuszczał, że nadejdą kiedyś czasy, kiedy Arch Anemy będzie miał nową wokalistkę. Nowy etap rozpoczął się w 2014r, kiedy do zespołu dołączyła  Alissa White - Gluz. Nowa wokalistka wniosła spory pokład energii i świeżości. Jest nieco inna od Angeli, ale ma swoją technikę i klasę i czyni zespół wyjątkowym. Nadaje muzyce sporo melodyjności i zadziorności. To było słychać na pierwszym jej albumie z Arch Enemy czyli "War Eternal". Najnowsze dzieło ukazuje się po 3 letniej przerwie i rozwija cechy zaprezentowane na poprzednim albumie. "Will to power" to wyjątkowy album i to już nie chodzi o to, że zespół rozkręcił się z Allisą, ale też pod tym względem, że jest to pierwszy album z nowym gitarzystą - Jeffem Loomisem. Znany gitarzysta z Sanctuary czy Nevermore dołączył do Arch Anemy w 2014r. Na nowym albumie jest dzięki niemu sporo ciekawych melodii, riffów i dzieje się naprawdę sporo. Album jak i zespół sporo zyskał na tym transferze. Już promujący "The world is Yours" ukazał właśnie atuty Loomisa i to ile wniósł z swoim przyjściem. Idealny kawałek promujący, który należy zaliczyć do tych najlepszych w historii grupy. Bardzo dobrze wypada też melodyjny i marszowy "the eaglies flies alone", który również promował nowy krążek. Płyta jest agresywna, nie brakuje typowego death metalu, co słychać w "The Race", który atakuje nas na początku płyty. Zaskakuje spokojny i komercyjny "Reason to believe", ale to jest dobry sposób na urozmaicenie albumu death metalowego. Zespół znakomicie wypada w bardzo melodyjnych kawałkach pokroju "Murder scene" czy "First day in Hell". W takim "Days of retribution" zespół wkracza w rejony power metalu.  Warto jeszcze wyróżnić podniosły i nieco symfoniczny "a fight i must win". Nie ma słabych kawałków i w zasadzie od początku do końca jest utrzymany wysoki poziom. Mamy szybkie kawałki jak i wolne, stonowane, tak więc nie ma grania na jedno kopyto. Udało się utrzymać poziom z "war Eternal" i spora w tym zasługa Jeffa. Dobra Robota!

Ocena: 9/10

STORMHAMMER - Welcome to The End (2017)

Niemiecki band o nazwie Stormhammer jest rozpoznawalny i lubiany w dość sporej grupie słuchaczy. Zespół działa od 1993 r i nagrał 6 albumów, dając się poznać jako solidny i pracowity zespół, który wie jak grać heavy/ power metal. Nie grają niczego nadzwyczajnego i przypominają stylem wiele innych zespołów z tego kręgu. Wystarczy wspomnieć Blind Guardian, Gamma Ray, Majesty, Wizard, czy Stormwarrior. Stormhammer to spec od heavy/power metal w rycerskiej odmianie, ale jakoś nigdy nie można było ich zaliczyć do czołówki niemieckiej sceny. Wszystko było poprawne i bardziej rzemieślnicze do tej pory. Jednak coś się zmieniło bo najnowszy album tej grupy w postaci "Welcome to The End" to najlepsze co ten zespół wydał.

Niby dalej jesteśmy w power metalowym świecie, ale wszystko jest bardziej przejrzyste, bardziej trafione i przemyślane. Riffy są ostre, ale i pełne dynamiki. Nie ma grania na siłę i wałkowania jednego motywu. Melodie są chwytliwe i lekkie w odbiorze. wszystkie elementy składają się w spójną całość. Bernrd i Chris szaleją w wygrywaniu partii gitarowych i roi się od ciekawych pojedynków gitarowych. Z kolei wokalista Jurgen Dachl śpiewa jakoś tak bardziej naturalnie i z większą swobodą. Nie ma się do czego przyczepić, bo nawet okładka robi wrażenie. Brzmienie jest tutaj mocne i zadziornie, tak więc słychać że to niemiecka produkcja.

Kompozycje są bardzo dobrze wyważone i zagrane z polotem. Już "Northman" pokazuje, że Stormhammer jest w formie i wie jak zainteresować słuchacza. Jest w tym gdzieś coś Judas Priest, jest też coś z Majesty, tak więc mieszanka wybuchowa. Tytułowy "Welcome to the end" wyróżnia się mocnym riffem, klimatem amerykańskich zespołów i dużą dawką mroku. Jeszcze wolniej i ponuro jest w marszowym "The Heritage", który ma coś z Iced Earth czy metal Church. Jednym z mocniejszych punktów płyty jest true epicki "Secret", który przemyca wiele elementów Manowar. Szybki riff, melodie wyrwane z twórczości Gamma Ray, Helloween czy Iron maiden to cecha, która napędza przebojowy "The law". Jest to jeden z moich ulubionych utworów na płycie, bo jest taki inny w swojej naturze. W podobnej stylistyce jest utrzymany dynamiczny "Road to Heaven". Bardzo dobrze wypada też lekki i przyjemny "Into the Night", który sprawdził by się w stacji radiowej.Kolejną petardą na płycie jest przebój w postaci "Spirit of the night" i partie gitarowe same tutaj przemawiają. Co ciekawe mamy 14 utworów, a Stormhammer nie przynudza i nawet końcówka płyty jest ciekawa. Pojawia się złowieszczy "Soul Temptation" i bardziej złożony "Black Dragon".

Nie ma słabych punktów, a płyta jest po prostu dopracowana na maksa. Każdy szczegół jest dopieszczony i zagrany  z pomysłem. Jest lekkość, przebojowość, a riffy to prawdziwe kosy. Tej płycie nie brakuje mocy i polotu. Najlepsze dzieło Stormhammer!

Ocena: 9/10

środa, 20 września 2017

STORMAGE - Dead of night (2017)



17 lat przyszło czekać fanom Stormage na nowy album. Niemiecki zespół powstał w 2003 r na gruzach Anthem. Najnowsze dzieło zostało zatytułowane "Dead of night"  i to trzeci album w dorobku grupy. Stormage skupia się na graniu surowego heavy metalu w niemieckiej, topornej odmianie, nawiązując przy tym do twórczości Rage czy Grave Digger. Kapela nie zmienia stylu na nowym krążku i w zasadzie kontynuują  to co prezentowali na "Sudden Aweking".

Nowy album to 10 równych i solidnych utworów, które dają nam 50 minut dobrej zabawy. Nie brakuje tutaj zadziornych riffów, czy chwytliwych melodii. Stormage potrafi zapaść w pamięci dzięki udanej pracy gitarzystów i specyficznemu wokaliście jaki jest Heiko Hesseler. Otwieracz "Instict to defend" to dobre wprowadzenie w album i wizytówka zespołu i ich stylu. Dalej zespół pokazuje się z bardziej melodyjnej strony. Wkracza przebojowy "Anquish of Mind", który czerpie garściami z Iron Savior czy Paragon. Toporność i ciężar to cechy mocniejszego "Heretic Enemy", z kolei "Faithless god" nie kryje zapędów folkowo, black metalowych. Stormage potrafi też grać bardzo technicznie co potwierdza w "Drag You To Hell", który jest jednym z moich ulubionych utworów na płycie. Nawet nastrojowa ballada "Victims Eye" też się sprawdza. Całość zamyka nieco thrash metalowy "Borne the agony".

Stormage nie tworzy niczego nowego i na pewno nie rzuca na kolana swoją muzyką, ale jest to kawał solidnego heavy/power metal w klasycznej niemieckiej odmianie. Fani Rage, Grave Digger czy Paragon nie będą narzekać. Warto zapoznać się z "Dead of night".

Ocena: 7/10

niedziela, 17 września 2017

NIGHT RANGER - Don't let up (2017)



W latach 80 czy 90 swoje najlepsze albumy wydał bez wątpienia amerykański band Night ranger, który powstał w 1982 r. Ta kapela może pochwalić się kilkoma hitami jak choćby "Rock in America", "Sister Christian" czy "Sing me away". Zespół od samego początku skupiał się na graniu glam rocka/ hard rocka. Ich muzykę można porównać do Def Leppard, Dokken czy Alice Coopera. Grają soczysty hard rock i dobrze się przy tym bawią. Swoje najlepsze lata mają za sobą, ale kapela istnieje i ma się dobrze. Dowodem tego jest najnowszy krążek amerykanów w postaci "Don't Let Up".

Z klasycznego składu zespołu zostało trzech muzyków, a mianowicie : Kelly Keagy, Jack Blades i Brad Gillis. Jednak mimo pewnych roszad, zespół jest wierny swoim priorytetom i zamiłowaniom. Mimo upływu lat grają swoją i nie eksperymentują, tak więc "Dont Let up" to klasyczny Night Ranger. Może pozbawiony oryginalności i elementu zaskoczenia, ale nadrabia przebojowością i klimatem rodem z lat 80. Na nowej płycie nie brakuje ostrych riffów, lekkich melodii i dużej chwytliwości. Ta płyta jest po prostu bardzo przyjazna dla słuchacza. "Somehow, Someday" to taki radosny hard rock, który sprawdza się w dalekiej trasie. Jest szybko, energicznie i sporo tutaj pozytywnej energii. Zadziorny "Running out of Time" ma coś z starego Scorpions i do tego dochodzi duża dawka przebojowości. Tak tworzy się wyraziste hard rockowe przeboje. "Truth" to utwór z kategorii lekkich i bardziej komercyjnych. Kawałek idealny do radia i do promowania płyty. Więcej pazura i metalowego ducha mamy w "Day and night", który jest jednym z mocniejszych punktów płyty. Dobrym kawałkiem jest tytułowy "Dont let up", który podkreśla w jakich klimatach utrzymany jest materiał. Trochę szaleństwa mamy w rock'n rollowym "Say what You want". Na płycie znalazło się jeszcze miejsce na klimatyczną balladę w postaci "We can work it out". Warto też wspomnieć o wyrazistym "Jamie", który pokazuje też pracowitość zespołu.

Nie ma już lat 80, trendy się zmieniły, a Night Ranger wciąż jest i funkcjonuje. Wydają kolejne albumy i trzymają solidny poziom. "Dont let up" to taki typowy Night Ranger z lat 80. Nie jest to może ich najlepszy album, ale wstydu im nie przynosi.

Ocena: 6.5/10

sobota, 16 września 2017

ALAE NOCTIS - Slasher (2017)

Jestem fanem horrorów, zwłaszcza mam słabość do filmów z lat 80, gdzie nie efekty grały główną rolę, a pomysł i fabuła. Patrząc na okładkę "Slasher"hiszpańskiego zespołu Alae Noctis, który działa od 1998r to zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Na okładce mamy zabójcę, który łączy w sobie kultowe postacie z "Koszmaru z Ulicy wiązów", "Piątek trzynastego" czy "Halloween". Jest klimat, jest nawiązanie do lat 80 i heavy metalu z tamtego okresu. To jest to, ale nie byłem pewny co ten zespół do końca gra. Obstawiałem typowy klasyczny heavy metal nawiązujący do lat 80. W sumie nie wiele się pomyliłem, jednak to w pełni nie oddaje stylu Alae Noctis.  Zespół często zaliczany jest do "'Dark wave" czy "Retro Wave", przez nie brakuje syntezatorów, elektroniki i nawiązań do muzyki techno w pewnych aspektach. Nie ma mowy o słodkości, ani też kiczu. Jeśli już jest kicz to w dobrej proporcji. Pod względem stylu i jakości Alae Noctis naprawdę imponuje i co ciekawe wyróżnia się na tle konkurencji. Niby w muzyce jest sporo nawiązań do Accept, Wasp, Motley Crue czy Iron maiden. Jednak sposób podania i klimat robią swoją. Nie ma mowy o plagiacie, a Hiszpanie dobrze się przy tym bawią. Wokalista i gitarzysta Diego jest motorem napędowym zespołu i to właśnie jego niezwykła charyzma i przywiązanie do lat 80, sprawiają że zespół robi furorę niczym "Stranger Thins", który  przywołał lata 80. Nie oceniamy tutaj seriali, a muzykę, a ta jest fenomenalna i jedyna w swoim rodzaju. Już "Crazy oldman" zaskakuje i szykuje wykonaniem. Mam wrażenie, że słucham muzyki wyjętej z gry na Pegazusa. Gdzieś tam odbija się muzyka disco z lat 80. W połączeniu z chwytliwym riffem i patentami wyjętymi z wczesnego Accept sprawia, że nie ma mocnych na otwieracz. No i to jest jakiś ciekawy pomysł na heavy metal. Więcej speed metalu i melodyjności uświadczymy w rozpędzonym "Bounty hunter" i znów Diego wymiata w kwestii wokalnych. Klimatyczny "Murder One" jest komercyjny i przenosi nas do lat 80. Znów znakomita mieszanka muzyki elektro i heavy metalu. "Spoils of Crime" jest bliższy Motorhead, co pokazuje jak zespół urozmaicił ten krótki i treściwy materiał.  Śmieszny "Borderline" brzmi jakby został wyjęty z jakieś gry komputerowej. Bardzo fajny efekt wyszedł. Całość zamyka energiczny i dynamiczny "Slasher", który znów ukazuje speed metalowe granie lat 80. Nie ma słabych kawałków, całość bardzo przemyślana i klimatyczna. Alae Noctis zaskoczył pomysłem, a także wykonaniem. Takiej płyty jeszcze nie było.

Ocena: 10/10

NOCTURNAL RITES - Phoenix (2017)

Na odrodzenie Nocturnal Rites czekało wielu, ale mało kto wierzył, że to kiedykolwiek nastanie. Ta szwedzka formacja działa od 1990 r i szybko zdobyła uznanie wśród fanów power metalu. Osiągnęli wiele i w zasadzie każdy ich album to wysokiej próby heavy/power metal, w którym band chciał przemierzać nowe szlaki i być innym zespołem od wielkich gigantów gatunku. Ostatni album "The 8th Sin" ukazał się w roku 2007. Może nie był szczytem możliwości tej kapeli, ale idealnie wpasowała się w to co zespół grał. Potem nastała cisza i zespół gdzieś przepadł. Lata mijały i nikt nie liczył na powrót tej świetnej kapeli. A jednak niczym phoenix zrodzili się z popiołu i powracają z nowym krążkiem w postaci" Phoenix".

Szumne zapowiedzi, sprawdzony skład no i mroczna okładka od razu zachęcają by sięgnąć po ten krążek. Długa przerwa w graniu jednak nie zaważyła na jakości, a wręcz przeciwnie. Band odpoczął, zebrał siły i powrócił z podwójną siłą. Album jest mocny, zadziorny, nowoczesny i zarazem przemyca sporo tradycyjnych rozwiązań. Zespół szuka wiele ciekawych rozwiązań i w efekcie wyszedł urozmaicony materiał. Znajdziemy tutaj szybkie kawałki, też bardziej stonowany, a momentami bardziej progresywne. Nie brakuje chwytliwych melodii, czy przebojów, a najważniejsze że Nocturnal Rites został sobą. Nowy album na pewno przypadnie do gustu fanom Persuader czy Nightmare. Fredrik i Per stworzyli naprawdę zgrany i nieprzewidywalny duet, który imponuje techniką i pomysłowością. To oni napędzają "Phoenix". Nie można też pominąć w ostatecznym rozrachunku świetnego i niestarzejącego się Johnego, który rozwala system jeśli chodzi o partie wokalne. Śpiewa z werwą i niezwykłym zapleczem technicznym. Jeden z najlepszych wokalistów obecnie na rynku. "Heart black as coal" to mocny otwieracz, który od razu zdradza atuty i wydźwięk całego albumu. Jest nowocześnie, agresywnie, ale też bardzo melodyjnie. Pierwszy hit na płycie i nic dziwnego, że wybrano go do promocji "Phoenix". Spokojniejszy "Before we waste away" ma w sobie nieco progresywnego metalu i fani Masterplan z pewnością docenią ten kawałek. Power metal jest bardziej zaakcentowany w mocniejszym "The poisonous seed" czy "Used to be good". Nieco brakuje mi szybkich petard, które zwalą z nóg, ale i to można jakoś wybaczyć Nocturnal Rites. "Repent my sins" jest bardziej komercyjny i śmiało można go nazwać przebojem, który mógłby podpić stacje radiowe. W podobnym klimacie utrzymany jest stonowany "Song For You". Ciekawe przeplatają się różne motywy w podniosłym "The ghost inside me", który zaliczam do moich faworytów. Całość zamyka energiczny "Welcome to the end" i to jest świetne podsumowanie płyty, choć brakowało mi takich killerów. Może następny album będzie w takim stylu? Byłoby miło.

Wielki powrót po latach? Z pewnością "Phoenix" należy do albumów z kategorii "niespodzianek" czy tych "wyczekiwanych". Ciekawość była i w sumie została zaspokojona. Nocturnal Rites, który zalicza się do tych najlepszych kapel z kręgu power metalu powraca i to w świetnym stylu. W ich muzyce jest wciąż ten zapał, chęć i pomysłowość."Phoenix" to najlepszy album od lat, co dowodzi, że kapela powróciła na dobre. Oby więcej tego typu albumów, na takim poziomie.

Ocena: 9/10

czwartek, 14 września 2017

ALDARIA - Land of Light (2017)



Metalowe opery to zazwyczaj dzieło jednej osoby i to ona zazwyczaj jest mózgiem całej operacji. To właśnie jedna osoba decyduje o doborze gości, o warstwie instrumentalnej czy lirycznej. Tak było w przypadku Avantasia, która jest prowadzona przez Tobiasa Sammeta, tak było z Avalon spod ręki Timo Tolkkiego czy metalowej opery Mariusa Danielsena. Każdy z tych projektów cieszył się sporym zainteresowaniem i przyciągnął rzeszy fanów i po dzień dzisiejszy często wraca się do płyt tych zespołów. W tym roku również nie mogło zabraknąć płyty tego typu. Gitarzysta Forde Hovds stworzył swoją metalową operą i nazwał ją Aldaria. Debiutancki album "Land of Light" to kwintesencja power metalu i melodyjnego metalu. Każdy kto kocha stare płyty Avantasia czy debiut Mariusa Danielsena, ten z pewnością doceni dojrzałość i kunszty Aldaria.

W przypadku takich płyt nie ma miejsca dla wpadki czy nie dopracowanych elementów, dlatego też nie dziwi klimatyczna i kolorystyczna okładka, czy też soczyste brzmienie z górnej półki. Co może budzić podziw to bez wątpienia lista gości jaką udało się zebrać. Znajdziemy tutaj Rolanda Grapowa, Uli Kuscha, Yannisa Papadopoulosa, Mariusa Danielsena, Fabio Lione, Ricka Altzi, czy Todda Micheala Halla. Jednak same wielkie nazwiska to nie wszystko, bowiem trzeba umieć jeszcze stworzyć ciekawe i wciągające kompozycje, które będą spójne i idealnie współgrać z tymi świetnymi głosami. Frode dał niezły popis swoich umiejętności, bowiem jest tutaj miejsce dla power metalu, dla epickości, licznych przejść i urozmaiceń. Dzieje się sporo, ale nie jest to chaos, lecz artystyczny porządek. Przypominają się kultowe płyty power metalu, a to tylko podkreśla jakość tej płyty.  "Excitare and Lucem" to klimatyczne intro, które idealnie wprowadza słuchacza w świat Aldaria. Prawdziwa jazda zaczyna się wraz z "Another Life", który imponuje soczystym riffem, power metalową dynamiką i duetem Ricka Altziego i Todda Micheala Halla. Yannis pojawia się w marszowym i nieco progresywnym "Guardians of the light", który idealnie nawiązuje do twórczości Wardrum. Kolejny świetny dowód, że jest tutaj bardzo klasyczny materiał, który imponuje pomysłowością i wykonaniem. Nie mogło zabraknąć wciągającej i pełnej emocji ballady i "Sands of Time" jest po prostu uroczy. Roland Grapow i Pellek dają czadu w przebojowym "Lost in darkness below", który nie dość, że porywa szybkością i dynamiką, to imponuje symfonicznymi smaczkami. Echa Helloween czy Edguy można usłyszeć w melodyjnym i energicznym "Test of Time" i tak zespół nie zwalnia ani nie obniża lotów, mimo że połowa płyty za nami. Drugim wolnym kawałkiem jest "trail of tears", który zabiera nas w rejony Gamma Ray, czy Queen. Końcówka płyty nie ustępuje pierwszej części, bo i tutaj sporo się dzieje. Mamy coś dla fanów Timelesse Miracle czyli "From the Ashes" czy "Where reality ends". Jest też coś dla maniaków Freedom Call czy Edguy i tutaj mowa o charakterystycznym "Answers in Dream". Było też do przewidzenia, że na koniec Fredo zaserwuje nam epickiego kolosa i trzeba przyznać, że tytułowy "Land of light" to taka wisienka na torcie. To utwór pełen ciekawych melodii, licznych przejść i urozmaiceń. Do tego melodyjne solówki, przebojowy refren. Skojarzenia z Gamma Ray czy Hellowen są jak najbardziej na miejscu.


Nie ma co narzekać na wtórność, na oklepane patenty, bowiem nie to jest tutaj istotne. Ważne jest to co słyszymy, a słychać tutaj dopracowany materiał, który kipi energią i nie ma mowy o wałkowaniu jednego motywu. Ciekawi goście urozmaicają nam dodatkowo muzykę zawartą na "Land of light". Ta płyta to hołd dla power metalu i jego złotego okresu czyli lat 90. Fani Avantasia, Helloween, czy Gamma Ray będą w pełni zadowoleni. Jest w końcu konkurencja dla Mariusa Danielsena.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 11 września 2017

JACK STARR'S BURNING STARR - Stand Your Ground (2017)

6 lat przyszło czekać fanom Jacka Starra na nowy album sygnowany pod nazwą Burning Starr. Wydany w 2011 r "Land of Dead" odniósł spory sukces i pokazał, że true heavy metal ma się dobrze, nawet jeśli Manowar nie tworzy nowej muzyki. Fani Virgin Steele, czy Manowar odnajdą się w tym co gra Jack Starr ze swoim zespołem. "Land of Dead" jest perfekcyjny i ciężko jest powtórzyć taki sukces, to też z ciekawością wypatrywałem "Stand Your Ground". Ucieszył mnie fakt, że w zespole dalej jest genialny wokalista Todd, czy perkusista Rhino, który grywał z Manowar. Skład został ten sam, podobnie jak styl. Jednak mimo wszystko nowy krążek jest i tak nieco słabszy od genialnego poprzednika. Mam wrażenie, że jest mniej przebojów i za mało dynamiki w "Stand Your Ground", co wcale nie oznacza, że jest to słaby album. Nowe wydawnictwo Burning Starr jest bardzo heavy metalowe, epickie i bardzo mocne w swojej kategorii. Zresztą już otwierający "Secret We Hide" pokazuje, że wciąż mamy wysoki poziom muzyki. Zespół jest w formie i to słychać od pierwszych dźwięków.  Kawałek jest ostry, dynamiczny i niezwykle przebojowy i na taki Burning Starr czekałem. Dalej mamy równie energiczny i bardzo melodyjny "The enemy", który ucieszy fanów poprzedniego krążka, a także maniaków Manowar. Mocne otwarcie albumu, a to dopiero początek. Uwagę bez wątpienia skupia wokół siebie 10 minutowy kolos "Stand Your Ground". Utwór nie nudzi, a wręcz od samego początku robi furorę. Mocny riff, melodyjne partie gitarowe i dużo ciekawych motywów sprawia, że to prawdziwa perełka. Nieco słabszy wydaje się "Hero", który momentami brzmi nieco neoklasycznie. "Destiny" jest marszowy, nieco hard rockowy, ale też nie wzbudza już takich emocji jak pierwsze kawałki. Wciąż jest solidnie, ale to już nie ten sam wysoki poziom co przy pierwszych 3 kawałkach. Nieco mroczniejszy i bardziej stonowany "Sky is Falling" to kawał solidnego heavy metalu. Rytmiczny "Escape from the night" to kolejny przebój na płycie, choć mógłby być nieco ciekawszy w swoich aranżacjach."We are one" to kompozycja dłuższa i bardziej rozbudowana w swojej konstrukcji. Bez wątpienia jest to kolejna perełka na płycie. Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest ostrzejszy "False gods", który pokazuje że zespół potrafi nieco urozmaicić swój krążek. Całość zamyka marszowy "To the Ends", który idealnie podsumowuje całość i styl Burning Starr. Mocne uderzenie na koniec płyty. Nie udało się nagrać album równie genialny jak "Land of dead", ale to wciąż heavy metal wysokich lotów. Warto się zapoznać z tym albumem.

Ocena: 7.5/10

ATTIC - Sanctimonious (2017)

Czasami przychodzi taki dzień, że poznaje się debiutującą kapelę, ale już widzi się jej potencjał i życzy się im najlepiej. Wtedy zaczyna się kibicowanie danej kapeli i upragnione wyczekiwanie na kolejny album. Kiedy widzi się jak rośnie kapela w oczach innych i rozkręca swoją karierę to jest to spory powód do radości. Tak upatrzyłem sobie niemiecki Attic i to z kilku powodów. Tematyka, która się ociera o satanizm czy okultyzm, co zbliża Attic do Mercyful Fate. Kolejnym atutem jest bez wątpienia jest wokalista Meister Cagliostro, który operują podobną manierą i umiejętnościami co sam King Diamond. Takich wokalistów nie jest tak dużo, więc znów Attic zyskuje w moich oczach. Attic ma przewagę nad wieloma zespołami, ponieważ z dużą łatwością tworzą muzykę przyjazną dla słuchacza. Atrakcyjne melodie, podniosłe chórki, intrygujące i wciągające partie gitarowe. Stworzyć mocne i zadziorne riffy, a przy tym bardzo melodyjne i chwytliwe to nie lada wyczyn, ale Rob i Katte dają czadu jako duet gitarowy. Attic to band niemiecki, tak więc mają w krwi pracowitość i tworzenie heavy metalu na wysokim poziomie. Grać jak King Diamond czy Mercyful Fate, a przy tym grać na wysokim poziomie z nutką świeżości to najlepsza rekomendacja Attic, która już czyni ten band wyjątkowym. Debiutancki album "The Invocation" zrobił szał i odniósł sukces. Przez długi czas było cicho na temat Attic, ale teraz po 5 latach powracają z drugim albumem zatytułowanym "Sanctimonious". Czy udało się utrzymać wysoką pozycję i wyjątkowy styl? Czy Attic znów zachwyci swoich fanów, a także maniaków Kinga Diamonda?

Kiedy ma się w zespole uzdolnionych muzyków, takiego fenomenalnego wokalistę to można wiele zdziałać. Zespół w najlepsze kontynuuje to co rozpoczął na poprzednim albumie. Pielęgnuje swój styl, a nawet go jeszcze podrasował. Nie brakuje mrocznego klimatu, licznych przejść czy urozmaiceń. Attic zadbał o to, żeby "Sanctimonious" nie był nudny i przewidywalny, co jest sporą zaletą. Może okładka nie jest wysokich lotów, ale jest bardzo klimatyczna. Brzmienie jest soczyste i zrobione na wzór poprzedniego krążka. Nie ma tutaj większego zaskoczenia, ale zawartość to już inna sprawa. "Ludicium Dei" to klimatyczne intro, które wprowadza nas w mroczny świat Attic. Włosy stają dęba, ale chce się jeszcze więcej muzyki Attic. Tytułowy utwór atakuje nas dynamicznym riffem i prawdziwym mocnym uderzeniem. Jest klasa, jest pomysłowość i na taki heavy metal zawsze warto czekać. Nieco wolniej i bardziej marszowo jest w "A serpent in the pulpit". Utwór jest bardziej rozbudowany i dzieje się w nim sporo. Więcej agresji i złowieszczego klimatu uświadczymy w energicznym "Penalized", który jeszcze bardziej zbliża nas do złotego okresu Mercyful Fate. Attic na pierwszym albumie zabłysnął pod względem ciekawych melodii i przebojowości i na nowym krążku też tego nie brakuje co potwierdza "Sinless". Płytę promował niezwykle pomysłowy i złożony "The Hound of Heaven", który brzmi jakby powstał w latach 80. Niezwykle energiczny i pomysłowy kawałek, który oddaje to co najlepsze w Attic. Na płycie jest całkiem sporo dłuższych kawałków, a "On Chair Stalls" to kolejny tego typu utwór. Co ciekawe zespół wcale nie przynudza w tych kolosach.  Najspokojniejszy i najbardziej wyróżniający się utwór pod względem klimatu to bez wątpienia "Dark Hossana". Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest "Born from Sin", który jest bardziej speed metalowy niż pozostałe kawałki. Jednym słowem mocna rzecz. Całość zamyka kolejny kolos czyli "There is no God".

Attic znów nagrał świetny album i nie trzeba więcej dowodów na to, że jest to kapela z górnej półki. Niemiecki band idealnie wypełnia pustkę na brak Mercyful Fate czy nowych albumów Kinga Diamonda. Uzdolniony wokalista, świetne pomysły i dobre zgranie sprawia, że Attic to band wyjątkowy i przed nimi jeszcze wiele sukcesów. Byle tylko następny album ukazał się znacznie wcześniej.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 10 września 2017

ARBITRATER - Darkened Reality (1993)

W latach 90 pojawił się brytyjski Arbitrater, który był jakby swego rodzaju odpowiedzią tego kraju na kapele typu Anthrax, Xentrix czy Exodus. Arbitrater powstał w 1987 r i dał światu dwa albumy, z czego najbardziej dopracowany był ten ostatni czyli „Darkened Reality”, który ukazał się w 1993 r. Trzy osobowy skład stworzył naprawdę solidne dzieło, które cechowała niezwykła dbałość o techniczne zaplecze, bardziej wyszukane melodie i złożona konstrukcja utworów. Niby mieliśmy do czynienia z thrash metalem, ale nie brakowało w tym wszystkim odrobiny punku czy heavy metalu. Punkowy charakter zespołu dał o sobie znać z Suicide Commercially”, który potrafi zaimponować agresywnym charakter i mocnym riffem. Tony „Rat” Martin brzmi jak mieszanka Belladony i James Hetfielda. Nie jest może jakimś specjalistą, ale spisuje się tutaj bardzo dobrze. Stonowany „Guilty of no crime” jest mroczniejszy i bardziej toporny, ale ma to swój urok. To, że zespół potrafi grać melodyjnie i bardziej pomysłowo na pewno udowadnia „No second chance.Niezwykle ciekawy jest Deadline gdzie zespół gra jeszcze ostrzej i jeszcze bardziej techniczne. Jeden z najlepszych momentów na płycie. Kolejną perełką na płycie jest rytmiczny „Nightmare vision”, który potrafi zauroczyć pracą gitary Dominica. Nutka progresywności wdziera się w pokręcony Choose Your Weapons” czy bardziej rozbudowanym „Darkend Reality”. Nie ma w tym jakiejś oryginalności, ani świeżości, ale trzeba przyznać, że jest to kawał solidnego technicznego thrash metalu, w którym nie brakuje heavy metalowego pazura, speed metalowej szybkości i ciekawych melodii. Warto znać ten album jak i zespół.

Ocena: 7.5/10

środa, 6 września 2017

Accu§er - Who dominates Who (1989)

Niemiecka scena metalowa kryje sporo ciekawych kapel, zwłaszcza thrash metalowych. Każdy kto zna Grinder, Paradox czy Vendetta na pewno kiedyś musiał zetknąć z Accu§er. Jest to bardzo solidny zespół, który w 1986 r, a celem ich było pójść w ślady Metaliki, Exodus czy Slayer. Mają na swoim koncie 10 albumów, ale złoty okres grupy przypada na lata 80. Moim ulubionym krążkiem tej grupy jest „Who dominates who”, który ukazał się w 1989r. Mroczna, klimatyczna okładka, specyficzne i rozpoznawalne logo od razu intrygują i zachęcają do sięgnięcia po ten album. Dla wielu fanów gatunku jest to album kultowy i jedna z najlepszych płyt thrash metalowych. Na pewno trzeba przyznać, że płyta ma swój charakter, swój styl i wysoki poziom jakości. Jedynie do czego można przyczepić się to do jakości brzmienia, ale ma też swój urok. Takie przybrudzone, nieco surowe, momentami garażowe brzmienie sprawia że zespół jest jeszcze bardziej naturalny i przekonujący. Na „Who dominates who” znajdziemy sporo ostrych riffów, ciekawych melodii, a najlepsze jest to że płyta jest bardzo przebojowa. To nie jest spotykane przy płytach thrash metalowych, a jednak. Na każdym kroku pojawia się melodyjny riff, czy złożone i chwytliwe solówki. Na płycie znajdziemy urozmaicony i dynamiczny „Master of Disaster”, który już pokazuje potencjał grupy i ich pomysłowość. Więcej agresji i brutalności mamy w rozpędzonym Who pulls the wire”. Sporo dzieje się w 6 minutowym Elected to Suffer” czy technicznym Symbol of Hate”. Nieco punkowy i bardzo przebojowy „Who dominates who to taka wizytówka tego albumu. Z kolei „Bastard” wyróżnia się niemiecką topornością i nie brakuje tutaj wpływów Metaliki czy Megadeth. Całość zamyka kolos w postaci „Called to the Banch”, który jest świetnym podsumowaniem całości. Ciekawa mieszanka melodyjności, agresji i technicznego thrash metalu. Nie ma słabych kawałków, a każdy to prawdziwy killer. Płyta szybko stała się kultowa i lubiana przez fanów gatunku. Nic dziwnego, bo jest to perełka jeśli chodzi o thrash metal.

Ocena: 9.5/10


niedziela, 3 września 2017

DEATH - Leprosy (1988)

Śmierć czeka każdego z nas i przed tym nie da się uciec. Czasami zdarzy się, że anioł śmierci przyjdzie po nas za szybko, a my nie zdołamy przekazać bliskim i światu wszystkiego tego co chcieliśmy przekazać. Śmierć jest nieubłagana i przychodzi nawet po wielkie gwiazdy. Chuck Schuldiner zmarł 2001 r a Scott Clendenin w 2015r. Choć nie ma ich już z nami, a świat poszedł do przodu, to ich twórczość na zawsze wpisała się kanon muzyki metalowej, a dokładniej mówiąc death metalu. To byli dwaj wielcy muzycy, którzy grali w amerykańskim zespole o nazwie „death”. Tak więc śmierć zatoczyło koło.

Chuck przyczynił się do narodzin Death metalu i jego nowej interpretacji. Tak jak oni nie grał nikt wcześniej, a później powstało kilka kopii, ale żadna nie była tak dobra jak oryginał. Nic dziwnego, że Chuck został okrzyknięty ojcem chrzestnym tego gatunku. Jego wokal był bardzo specyficzny. Z jednej strony ostry niczym brzytwy, brutalny, ale potrafił budować mroczną,pełną grozy atmosferę i nadawać kompozycjom melodyjności. Kapela Death powstała w 1984 r na gruzach kapeli Mantas i działała do 2001r. Jest kilka klasyków, które wpisały się na zawsze do grona kultowych i przełomowych wydawnictw w historii heavy metalu. Nie, nie jest to na pewno debiut „Scfream Bloody Gore” który był typową i nieco chaotyczną nawalanką death metalową. Mam tutaj na myśli drugi album tej grupy czyli kultowy „Leprosy”.

Ed repka stworzył jedną z bardziej rozpoznawalnych okładek heavy metalowych. Ukazanie w roli głównej trędowatego budzi już dreszcze i zapada ten obraz na długo w głowie. Zresztą zespół dokonał kilku innych istotnych zmian w porównaniu do debiutu. Teksty są poważniejsze, bardziej problematyczny, co już wyróżniało Death. Sprawa życia i śmierci przewija się w tekstach i rzucają się choćby te ludziach chorych na trąd, czy chorych, których przy życiu utrzymuje aparatura. Każdy z utworów ma jakąś głębię i niesie jakieś przesłanie. Tak więc nie jest to typowa death metalowa nawalanka, która nic z sobą nie niesie. Stylistycznie death też brzmi inaczej na „Leprosy”. Kawałki są bardziej złożone, bardziej pokręcone i gdzieś tam przemycono elementy progresywne, thrash metalowe, czy nawet heavy/speed metalowe. To jest właśnie piękne w tej płycie, że nie zależnie od tego czego lubi słuchać, nawet jeśli nie jesteśmy fanem death metalu, to ten album nie da się pokochać. Każdy znajdzie coś dla siebie. Death tutaj urozmaica swoją muzykę i nie chce grać na jedno kopyto. „Leprosy” to również ostre i soczyste brzmienie, które uwydatnia atuty Death i podkreśla choćby zadziorny wokal Chucka.

Płytę otwiera tytułowy „Leprosy” i zaczyna się dość mrocznie i tak stonowanie. Stopniowo wprowadzane są kolejne dźwięki i elementy układanki. Słychać wysoki poziom techniczny i partie gitarowe są bardzo dobrze wyważone. Co od razu się rzuca to zabawa tempem i dopasowywanie różnych motywów. Dzięki temu utwór nie jest banalny i sporo się w nim dzieje. Jeszcze szybszy i agresywniejszy jest „Born Dead”, który pokazuje jak zespół znakomicie potrafi wtrącić elementy stricte thrash metalowe. Chuck tutaj powala na kolana wokalem, który nie da się pomylić z innym. Echa heavy/speed metalu mamy w rozpędzonym „Forgotten Past” czy melodyjnym „Left To Die”, który imponuje marszowym tempem i taką zadziornością. Kolejnym kultowym kawałkiem z tej płyty jest złożony i urozmaicony „Pull The plug”. Kwintesencja stylu Death i idealny przykład jak połączyć agresję, brutalność i melodyjność. „Open Casket” wyróżnia się szalonymi i energicznymi solówkami, które potrafią oczarować nawet przeciwnika death metalu. Thrash metalowa motoryka pojawia się w złowieszczym i brutalnym „Primitive Ways”. Całość zamyka rozbudowany i bardziej złożony „Choke on it”.

Płyta perfekcyjna i nie ma tutaj słabych punktów. Jest to klasyka gatunku i jedna z najlepszych płyt Death. O tej płycie właściwie wszystko zostało powiedziane i każdy pewnie ją zna na pamięć. Nie ma pewnie też osoby, która by nie spotkała się z zespołem death czy właśnie „Leprosy”. Jeśli czytasz tą recenzję i nie znasz tej płyty to czas to zmienić. Arcydzieło!

Ocena: 10/10

piątek, 1 września 2017

FIREFORCE - Annihilate the Evil (2017)

Brakowało mi w Belgii jakiegoś mocnego heavy metalowego zespołu, który nawiąże do bogatej przeszłości tego kraju z lat 80, kiedy to rodziło się wiele ciekawych kapel w tym rejonie. W 2011roku zadebiutował Fireforce z albumem "March on" i to było to na co czekałem. Band trzyma się i cały czas tworzy nową muzykę, szkoda tylko że co 3 lata się ukazuje jakiś album tej formacji. Najnowsze dzieło "Annihilate the Evil" to kawał solidnego heavy/power metalu, który nawiązuje do lat 80. Słychać bowiem echa Crossfire czy Bad Lizard, jednak nie brakuje też odniesień do Attacker, Metal Church czy Accept. Jednym słowem fani heavy metalu będą zadowoleni. Okładka troszkę jest chaotyczna, ale na szczęście muzyka jest bardziej dopieszczona. "The Boys from down under" to idealny otwieracz, który rozpoczyna album z mocnego kopa. Mocny riff, imponująca forma wokalna Flype, czy chwytliwy refren sprawiają, że na dzień dobry mamy pierwszy hit. Nieco toporniejszy "Ravenge in Flames"to utwór, który zadowoli fanów niemieckiego heavy metalu. Więcej energii i dynamiki uświadczymy w melodyjnym "Dog Soldiers", który jest już bardziej speed metalowy. Kolejnym mocnym punktem płyty jest energiczny "Thyra's Wall", który potrafi wciągnąć za sprawą złożonych i atrakcyjnych solówek. Z kolei w "Iron Bridge" czy "White lily" można doszukać się wpływów Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest. Typowy przykład rasowych heavy metalowych przebojów.Końcówka płyty jest również ciekawa, bowiem pojawia się przebojowy "Iron,steel,concrate, granite", rozpędzony "Herkus mantas" i speed metalowy "Rossbach". Fireforce znów nagrał solidny album, który jeszcze bardziej umocnił ich pozycję. Jak dla mnie jeden z najciekawszych zespołów z Belgii.

Ocena: 8/10

PORTRAIT - burn The World (2017)

Per Lengstedt to jeden z najbardziej uzdolnionych wokalistów naszych czasów, jeśli chodzi o klasyczny heavy metal. Tchnął życie w Szwedzki Ovedrive, ale jego największym osiągnięciem było dołączenie do zespołu Portrait. Tam może się spełniać i realizować jako wszechstronny wokalista, który może śmiało dać upust swoim zapędom pod Kinga Diamonda. Sprzyja temu też fakt, że kapela gra mroczny, ciężki i zadziorny heavy metal na wzór Mercyful Fate. Na takie granie zawsze jest zbyt, bowiem Mercyful fate nie tworzy nic nowego Denner i Shermann mają swój band, który jest nawiązanie do korzeni Mercyful fate, ale nie każdemu podoba się maniera Seana, tak więc Portrait jest właściwą alternatywą. "Crossroads" to jest album idealny i w zasadzie ciężko jest go przebić, ale "Burn The World" wstydu kapeli nie przynosi. Dalej mamy kontynuację tego co band wypracował w przeciągu ostatnich lat. Tak więc nie ma mowy o zaskoczeniu, ale nie ma też rozczarowania, bo wiadomo czego można się spodziewać. Nie brakuje mrocznego klimatu, szatanizmu i cech Mercyful Fate. Może nieco brakuje typowych przebojów, ale nie jest to powód do płaczu. Płyta i bez tego potrafi oczarować. Band postawił na intro i "Satan return" przyprawia o dreszcze i można poczuć się jak przy odsłuchu płyty Attic czy Powerwolf.  Dalej mamy mocny "Burn the World", rozpędzony "Likfassna"czy niezwykle melodyjny "Flamming Blood", które oddają to co najlepsze w muzyce Portrait, Nawiązania oczywiście do Mercyful Fate słyszalne, ale to akurat spory plus.  Na pewno co mnie zaskoczyło to energiczny i ostrzejszy "Mine to reap", który utrzymany jest konwencji heavy/power metalu.Niezwykle imponujące są tutaj partie gitarowe i liczne przejścia Christiana i Robina. Chłopaki dają czadu i nie bawią się w komercyjne rozwiązania. 7 minutowy "Martys" to utwór o bardziej hard rockowym feelingu, ale też wiele wnosi do płyty. Kolejną petardą na płycie jest rozpędzony i złowieszczy "To die For" i na taki heavy metal zawsze warto czekać. Nic dodać nic ująć, bowiem kawałek jest idealny w swojej konstrukcji. Tradycyjnie na koniec mamy 9 minutowego kolosa w postaci "Pure of Heart" i w tej kompozycji dzieje się sporo. Marszowe tempo, rytmiczne gitary i mroczny klimat robią swoje. Utwór brzmi jakby został wyjęty z lat 80. Nie ma słabych punktów,a  całosć dopracowana i w zasadzie mowa tutaj o jednym z najlepszych albumów heavy metalowych roku 2017. Dobra konkurencja dla tegorocznego albumu Attic.

Ocena: 9.5/10