poniedziałek, 28 maja 2018

MONUMENT - Hellhound (2018)

Heavy metal naszych czasów jest przewidywalny i pełen oklepanych patentów. Wiele z młodych zespołów wręcz nachalnie kopiuje utwory z lat 80 stworzonych przez kultowe formacje jak Iron Maiden, Judas Priest czy Running Wild. Z jednej razi wtórność takich zespołów, a  z drugiej strony zawsze jest to miłe w odsłuchu. Miłym dodatkiem jest zgadywanka gdzie wcześniej słyszeliśmy dany motyw.Brytyjska formacja Monument działa od 2011r i od tego czasu wydali 3 albumy, a ten najnowszy "Hellhound" to swoisty hołd dla kultowych płyt z lat 80. Liderem grupy jest wokalista Peter, który śpiewa bardzo charyzmatycznie. To właśnie on jest motorem napędowym Monument i to idealnie słychać na nowym krążku. Otwierający "William Kidd" promuje "Hellhound" i jest to świetny hołd dla Running Wild. Od razu co się rzuca to motyw wyjęty z "Blazon Stone". Nieco hard rockowy "The Chalice" nasuwa na myśl erę Iron Maiden z okresu "Dance of Death". Dalej mamy "Death Avenue", który w sferze partii wokalnych i stylu śpiewania Petera przypomina "22 avecia Avenue" Iron Maiden. Pełno jest podobieństw, ale utwór sam w sobie nieco nijaki. Na płycie na szczęście nie brakuje też prawdziwych speed metalowych petard. Jedną z nich jest tytułowy "Hellhound", który imponuje energią i zadziornością. Warto zwrócić uwagę na klimatyczny "The end", który trąci twórczością Iron Maiden. Z kolei melodyjny "Atilla" to kalka "The trooper" i trzeba przyznać, że bardzo udana. Więcej klasycznego metalu w "Straigh throught the heart" , który zaskakuje chwytliwością i ciekawymi melodiami. Mamy też dwa udane covery czyli "Long live rock'n roll" i "Deeja Vu"  Iron Maiden. Płyta jest wyrównana i wypełniona duża ilością przebojów. W efekcie mamy solidny album z heavy metalem z lat 80. Coś dla fanów gatunku.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 27 maja 2018

NILS PATRIK JOHANSSON - Evil Deluxe (2018)

Zazwyczaj jak ukazuje się solowy album danego muzyka to fani oczekują jakiejś odskoczni i czegoś innego od tego co mamy w macierzystych kapelach. Nie zawsze jednak tak jest, bowiem czasami po prostu mamy muzykę zbliżoną do tej, którą dany muzyk gra na co dzień ze swoim zespołem. Tak też jest w przypadku solowego albumu znakomitego wokalisty Astral Doors, czyli Nilsa Patrika Johanssona. "Evil Deluxe" ukazał się w tym roku i nie ma tutaj niespodzianki, bowiem dostaliśmy krążek, który jest zbiorem patentów wypracowanych z Astral Doors, Civil War czy Lions Share. Jest mieszanka heavy metalu, power metalu i mrocznego klimatu. Wybuchowa mieszanka i było wiadomo, że i poziom zawartości będzie wysokich lotów. Tak tez jest i od samego początku do końca mamy utwory dopracowane i bardzo przebojowe. To sprawia, że płyta jest łatwa i przyjemna w odbiorze. Wokal Nilsa jak zawsze jest na wysokim poziomie i imponuje stylem na miarę Ronniego James Dio. Warto też zwrócić uwagę, że gościnnie pojawiają się choćby Chris Boltendahl, czy muzycy z Lions Share, a nawet bloodbound. Klimatyczna okładka i mroczna atmosfera sprawiają, że płyta ma swój charakter i może się podobać. Album promował z dużym sukcesem tytułowy "Evil Deluxe", który imponuje przebojowością i mrocznym klimatem. Sam styl mocno przypomina ostatnie dzieła Civil War. Rozbudowany i urozmaicony "Estonia" pokazuje, że Nils sprawdza się w tego typu utworach. Na płycie nie brakuje epickich momentów, a jednym z nich jest marszowy "How the west was won". Dalej mamy rozpędzony "Semptember Black", przebojowy "Kings and Queens" czy przebojowy "Burning" pokazują jak dojrzały i urozmaicony jest materiał. Każdy kawałek dość szybko wpada w ucho. Melodyjny "Circle in the Sky" brzmi jak kolejny zaginiony utwór Civil War. Całość zamyka spokojniejszy "A waltz for Paris", który potrafi uroczyć teatralnym klimatem. Płyta solidna i dla fanów tego wokalisty jest to pozycja obowiązkowa. Nie ma zaskoczenia, ale jest wszystko to czego się oczekuje od Nilsa. Warto znać !

Ocena: 8/10

PRAYING MANTIS - gravity (2018)

Zaczynali jako band, który specjalizował się w NWOBHM, a obecnie są jednym z najlepiej funkcjonujących formacji w sferze hard rocka. Tak można w skrócie opisać brytyjski band o nazwie Praying Mantis. Lata lecą a oni wciąż grają i mają się dobrze. Ich najnowsze albumy są bardzo dojrzałe i niezwykle przemyślane. Brzmią świeżo, a na dodatek przemycają sporo klasycznych patentów. Tak więc cały czas band stara się nie zapominać o swoich korzeniach i starają się gdzieś zawsze wpleść elementy NWOBHM. Najnowsze dzieło "Gravity" to tak naprawdę swoista kontynuacja tego co mieliśmy na poprzednim wydawnictwie zatytułowanym "Legacy". Z klasycznego składu został Tony i Chris Troy, jednak mimo tego udaje się tworzyć muzykę niezwykle przebojową, dojrzałą i bardzo przemyślaną. Nie ma tutaj miejsca na kicz, czy nie trafione pomysły i po raz kolejny ten band potwierdza. "Gravity" to dowód na to, że ta doświadczona kapela przeżywa swoją drugą młodość. O elementach NWOBHM bez wątpienia świadczy ostry, zadziorny otwieracz "Keep it Alive", który posłużył do promowania tego krążka. Bije z tego kawałka bardzo pozytywna energia i czuć moc. Początek może nas nieco zwieść, że szykuje się nam energiczny album, no nie do końca tak jest. Na płycie jest więcej hard rocka, czy Aor, a mniej przysłowiowego heavy metalu. Już kolejny utwór zatytułowany "Mantis Anthem" o tym świadczy. W takim repertuarze band wypada znakomicie i można poczuć tą samą magię co przy płytach Magnum. Lekki i przyjemny "Time can Heal" też jest bardzo nastrojowy i bardzo romantyczny. Na płycie roi się od hitów i "39 years" to idealny przykład tego zjawiska. Prosty i bardzo treściwy kawałek, który zaskakuje nieco mocniejszym riffem. W każdym utworze mamy bardzo pomysłowe i chwytliwe melodie, które zostają z słuchaczem nieco dłużej. Jedną z taką najlepszych melodii na płycie posiada tytułowy "Gravity", który imponuje nieco progresywnym charakterem. Bardzo piękna kompozycja o nieco balladowym zacięciu. Refren jest niezwykle zapadający w pamięci. Nie mogło zabraknąć prawdziwej rockowej ballady i "The last summer" jest świetny w tej roli. Jedna z piękniejszych ballad tego roku. Dużo tutaj prawdziwego nastrojowego i przebojowego rocka w stylu "Shadow love" co sprzyja budowaniu dobrego nastroju na płycie. Całość zamyka marszowy i pomysłowy "Final Destination", który również ukazuje progresywne oblicze kapeli. Nowe oblicze Praying Mantis imponuje i zaskakuje. Jednak po kilkunastu latach działalności można doznać drugiej młodości i wziąć można tworzyć świeże kawałki. Muzyka zawarta na "Gravity" to ukłon w stronę brytyjskiego hard rocka i przypominają się stare albumy Demon czy Magnum. Płyta poukładana i pełna pięknej muzyki, który potrafi poruszyć serce potencjalnego słuchacza, który wychował się na tradycyjnym hard rocku. Gorąco polecam, bo płyta może śmiało powalczyć o tytuł płyty roku 2018.

Ocena: 9/10

sobota, 26 maja 2018

GARDEN OF SINNERS - Thruthsayers (2018)

"Thruthsayers" to propozycja francuskiej kapeli Garden of Sinners. Coś dla fanów topornego heavy metalu w stylu Grave Digger, czy Accept. Co ciekawe ta kapela działa od 2015 r. i już na dobre zagościła na rynku francuskim. To teraz przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Truthsayers", który pokazuje band, który umie grać, aczkolwiek słychać że panowie nie mają jeszcze obycia. Ich atutem jest umiejętność podania w dobrej formie heavy metalu, który niczym nie zaskakuje. Nie ma powodów do obaw, bowiem owa melodyjność czy przebojowość nie ma charakteru komicznej czy niesmacznej. Wszystko jest dobrze dopasowane, aczkolwiek nie obyło się bez pewnych wad. Tak o to brzmienie jest mocne, ale jakieś takie niedopracowane i nieco amatorskie. Kolejnym słabym punktem tego wydawnictwa jest nijaki wokalista Boutet Guy, który niczym nas nie zaskakuje. Nie odnajduje się w wysokich rejestrach, a w niskich brzmi jakoś tak bez emocji. Zespół stara się nadrabiać charakterem kompozycji i ich aranżacjami. Tak o to oklepany i przewidywalny "Downfall" nie odstrasza nas na początku płyty. Warto zwrócić uwagę na rozpędzony, wręcz speed metalowy "In Flames", marszowy "Savage" czy przebojowy "Inside the mirror". Całość zamyka rozbudowany i bardziej dojrzały "Time Traveller", który pełni rolę kawałka instrumentalnego.  Płyta do przesłuchania i raczej do zapomnienia. Takich kapel jest pełno i niestety Garden of Sinners póki co nie ma większej siły rażenia. Kawałki są co najwyżej dobre, a muzycy grają jakby od niechcenia. Chwytliwa nazwa kapeli i dość ciekawa okładka to nieco za mało. Może jeszcze kiedyś zaoferują nam coś bardziej wartościowego? Oby.


Ocena: 5/10

niedziela, 20 maja 2018

LEATHER - II (2018)

Leather Leone jest kojarzona z zespołu Chastain, który swój sukces odniósł przede wszystkim w latach 80. Oprócz tego wydała album pod nazwą Leather w 1989r i w 2016 r pod szyldem Sledge Leather. Ten drugi projekt został zawieszony, ale jak się okazuje Leather Leone udało się znaleźć czas by wydać drugi album pod szyldem Leather. Album nosi tytuł "II" i muzycznie nie odbiega od tego do czego nas wokalistka przyzwyczaił. Mamy tutaj do czynienia z rasowym amerykańskim heavy metal, który nam przypomina o dokonaniach Leather pod szyldem Leather jak i Chastain. Płyta przede wszystkim jest równa, dynamiczna i niezwykle przebojowo. Do tego wszystkiego dochodzi charyzmatyczny wokal Leather, który nie stracił na jakości. Mimo, że skład uzupełniają nowi muzycy, to i tak nie ma to wpływ na jakość muzyki, a wręcz przeciwnie. Marcel i Vinnie dają czadu w sferze gitarowej i słychać że się znakomicie dogadują. Jest energia, pazur i niezwykła melodyjność, która sprzyja w odbiorze nowej płyty. Znajdziemy tu rozpędzony otwieracz "Juggernaut", przebojowy "The outsider", który nawiązują do klasycznego heavy metalu. Bardzo dobrze wypada tutaj mroczny i stonowany "Black smoke", który nawiązuje do twórczości Black Sabbath.Kolejnym mocnym punktem jest rozpędzony "The One", który idealnie nawiązuje do Judas Priest czy Iron Maiden.W podobnej stylizacji utrzymany jest "Hidden in the dark", który  ukazuje jak w dobrej formie jest Leather Leone. Plusem sporym jest to, że płyta jest niezwykle urozmaicona. Dowodem na to jest nieco stonowany, marszowy wręcz "Sleep deep", hymnowy "Let me kneel" czy energiczny "Give me reason". Warto było czekać na nowe dzieło wokalistki Chastain, bowiem jest to kawał porządnego heavy metalu w klasycznym wydaniu. Płyta od początku do końca imponuje wysoką jakością muzyki. Pozycja obowiązkowa dla fanów Chastain.

Ocena: 8.5/10

środa, 9 maja 2018

LORDS OF BLACK - Icons of the new days (2018)

Ronnie Romero to jeden z najlepszych wokalistów heavy metalowych i wokalista, który świetnie nawiązuje do maniery wokalnej Ronniego James Dio. Nic dziwnego, że Ritchie Blackmore wybrał go do swojego zespołu - Rainbow. Ronnie Romero to nie tylko frontmen nowego wcielenia Rainbow, ale przede wszystkim jest liderem swojego zespołu o nazwie Lords of Black.  Band działa od 2014r i już udało im się nagrać 3 albumy, a ten najnowszy "Icons of the new days" ma premierę 11 maja tego roku. Śmiało można rzec, że to kolejny dopracowany album. Bije z niego moc, energia, agresja i przebojowość. Nie ma tutaj kombinowania, jest melodyjny heavy metal wysokich lotów. Kompozycje są zróżnicowane i znajdziemy tutaj wszystko. Jest raz szybko, a raz mroczniej i bardziej stonowanie. Atutem tej płyty to dynamika i duża dawka przebojowości, co sprawia że płyta jest łatwa w odbiorze. Minusem może być czas trwania tej płyty, który daje ponad godzinę muzyki . Mocny otwieracz w postaci "World Gone Mad"już daje znać, że płyta jest agresywna i brzmi świeżo. Progresywny "Icons of the new days" pokazuje, że album nie jest monotonny i dzieje się sporo. Nie brakuje nowoczesności i power metalowego zacięcia  co potwierdza przebój w postaci "Not in place like this".  Kolejnym hitem na płycie jest rozpędzony "When a hero takes a fall" i jest to jeden z najlepszych utworów na albumie. Równie dobrze wypada marszowy "Fallin", który nieco nasuwa twórczość Masterplan. "Long way to go" to z kolei kompozycja, która imponuje agresją i mocnym riffem. Tony Hernando pokazuje, że jest utalentowanym gitarzystą i ten utwór jest na to dobrym dowodem. Rozbudowany "The edge of darkness" przemyca nawet kilka patentów Dio i to jest dobry znak. Całość zamyka kolos "all i have left" i to jest idealne zwieńczenie tej płyty. Znów Lords of black nagrał przemyślany i dopracowany album. Warto znać to dzieło, bo panowie są w znakomitej formie. Płytę można zaliczyć do najlepszych z tego roku.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 7 maja 2018

RUNELORD - A message from the past (2018)

Georgy Preichev, który śpiewał na "Sign of Glory"Blazon Stone znów pojawił się w projekcie Ceda Forsberga. Panowie zjednoczyli siły w projekcie o nazwie Runelord. Jeśli chodzi o stylistykę to zespół obraca się w tym do czego nas Ced przyzwyczaił, czyli do speed/heavy/power metalu. Tym razem jest klimat bardziej rycerski, bardziej epicki co przywołuje na myśl twórczość Manowar, Manilla Road czy Omen. Runelord to projekt, który zadowoli fanów Ceda, bowiem słychać tutaj nawiązania do Rocka Rollas, czy też Blazon Stone. Już sama okładka odzwierciedla to co znajdziemy na tej płycie. Płytę otwiera marszowy "Bloodline of the berserk", który ukazuje to epickie oblicze projektu. Dalej mamy "Purifed Hatred", który utrzymany jest w speed metalowej formule i znów można być oczarowanym podniosłością i true epickim charakterem kompozycji. Ced zawsze zaskakuje ciekawymi motywami gitarowymi i pomysłowością, a to bardzo dobrze odzwierciedla dynamiczny "The Wisdom of Steel". Płyta jest bardzo energiczna i napchana petardami i kolejną taką petardą jest przebojowy "War againts all". Ten utwór to również przykład, że Ced potrafi też wtrącić elementy thrash metalowe. To dopiero połowa płyty, a wciąż nie ma się dość tego materiału. Rozpędzony "Valkiries Eternal winter" ma coś z starego Blind Guardian czy Helloween i takie nawiązania zawsze są mile widziane. Bije z tego kawałka niezła energia, a to już taki znak rozpoznawczy Ceda. Dalej mamy "Valhalla Within", który pokazuje bardziej toporne oblicze tego projektu. Fanom Iron maiden do gustu może przypaść melodyjny "Terror in the Dungeons". Końcówka płyty zamyka rozpędzony tytułowy "A message from the past" i rozbudowany "Beyond the Epos",  w którym Ced daje popis swoim umiejętnościom. Nie ma słabych punktów na debiutanckim krążku Runelord. Jest to idealna propozycja dla fanów talentu Ceda, zwłaszcza dla tych co kochają Rocka Rollas czy Blazon Stone. Tutaj działa nie tylko dwuosobowy skład, ale też klimatyczna okładka jak i mięsiste, mocne brzmienie. Ceda ma głowę pełną ciekawych pomysłów i dobrze, że ich nie marnuje, tylko utrwala na płytach pod różnymi szyldami.  Jedna  z ciekawszych propozycji w kategorii heavy/speed metalu tego roku.

Ocena: 8.5/10

sobota, 5 maja 2018

GREYDON FIELDS - Tunguska (2018)

Greydon Fields to kolejna propozycja tegoroczna prosto z Niemiec..Działają od 2011 r i w tym roku udało im się wydać swój drugi album zatytułowany "Tunguska". Sama muzyka to coś dla maniaków niemieckiego heavy metalu. Fani Grave Digger, Paragon czy Rage szybko odnajdą się w tym co gra ta młoda formacja. Niby nic nowego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Wokalista Volker sprawia, że kapela brzmi nawet oryginalnie i ma swój styl. Śpiewa zadziornie i zazwyczaj  w niskich rejestrach przez co album brzmi dość mrocznie. Z kolei gitarzysta Gregor zadbał o miłą oprawę muzyczną. Jego partie gitarowe są zagrane solidnie i słychać tą miłość do metalu. Brakuje może polotu i elementu zaskoczenia, ale wszystkiego nie można mieć. "Sole Survivor" czy "Autophobia" to mocne kawałki, które oddają charakter płyty. Jest toporność niemiecka, zadziorność i nutka przebojowości. Nawet najdłuższe kompozycje nie nudzą i pokazują progresywne oblicze kapeli. Przykładem tego jest "Golem" czy "The island". Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest "The walking dead" czy zamykający "Dancing on our graves". Może nie jest to płyta idealna, ale kryje kilka ciekawych riffów i mocnych momentów dla których warto posłuchać to wydawnictwo. Zwłaszcza charyzmatyczny wokalista i toporne granie jest tutaj godne uwagi. Sporym atutem tego dzieła jest mocne, niemieckie brzmienie i kolorystyczna okładka.

Ocena: 5/10

CIRCLE OF SILENCE - The Crimson Throne (2018)

Circle of Silence wystawił swoich fanów na ciężką próbę i kazał im czekać na nowy album 5 lat, ale warto było. Niemiecki band powrócił z "The crimson throne", który idealnie oddaje styl grupy. Dalej jest to zadziorny, dynamiczny i melodyjny heavy/power metal. Nie brakuje nawiązań do niemieckiej sceny metalowej,  ale i też amerykańskiej. Muzyka, którą słychać na "The crismon throne" przypomina dokonania takich kapel jak Mystic Prophecy, Gamma Ray, czy Iced earth. Band działa od 2005 roku i ma na swoim koncie już 3 albumy. O sile tej grupy decyduje dobrze wyszkolony wokalista Niklas. Nie byłoby takiej dynamiki i przebojowości, gdyby nie chemia i zgranie gitarzystów. Christian i Tobias od samego początku raczą nas ciekawymi riffami i imponującymi solówkami. Jest ostro, agresywnie, mrocznie, ale jednocześnie przebojowo i melodyjnie. Soczyste, mięsiste brzmienie znakomicie podkreśla właśnie te atuty. W "Race to the sky" można śmiało wykryć elementy stricte thrash metalowe, co jeszcze bardziej podgrzewa temperaturę. Dalej band jeszcze bardziej przyspiesza i daje czadu w "Destroyers of the Earth", który również ma zapędy thrash metalowe.Niezwykła melodyjność i przebojowość bije z pomysłowego "Lionheart". Nie ma słabych kawałków i każdy prezentuje wysoki poziom artystyczny. Tytułowy "The crimson throne", to Circle of Silence  w pigułce. Mamy tutaj wszystkie najważniejsze cechy kapeli.Druga połowa płyty również trzyma w napięciu i nie obniża poziomu. Pojawia się energiczny "Into the fire" czy spokojniejszy "Endgame", który nieco urozmaicają materiał. Dużo tutaj petard i jedną z nich jest "Possessed by fire".  Płyta jako całość jest bardzo atrakcyjna i robi spore wrażenie. Jest dużo agresji i energii, a każdy utwór to prawdziwy killer. Takie albumy zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Bardzo udany powrót niemieckiej formacji po 5 latach milczenia.

Ocena: 9/10

piątek, 4 maja 2018

IRON ANGEL - Hellbound (2018)

Za każdym razem kiedy powraca jakaś kapela z lat 80 to cieszę się jak małe dziecko. Po prostu miło widzieć, że kolejna kapela powraca z nową muzyką i pokazuje światu, że wciąż mają w sobie to coś. Niemiecki Iron Angel to gratka dla fanów lat 80, zwłaszcza dla tych co żyją speed/thrash metalem z domieszką teutońskiego heavy metalu. Przede wszystkim Iron Angel to ten typ co Grave Digger, Exciter, Warrant czy Agent Steel. Ta niemiecka formacja działałą w latach 80 i wydała dwa bardzo udane albumy, jednak w 1986 przerwali działalność. Próbowali powrócić parę razy, ale jakoś nie udało się zostać na dobre. W 2015 r udało się ta sztuka i zespół wrócił, a owocem tego powrotu jest nowy album zatytułowany "Hellbound", który może sporo namieszać w tym roku. Płyta brzmi jakby powstała w latach 80 i frontowa okładka też to nam sugeruje. Najciekawsze jest to, że band tworzy zupełnie nowy skład. Z pierwotnego Iron angel został Dirk Schroder, który napędza ten band swoim wokalem. Jego wokal nic nie stracił na atrakcyjności, to czysta przyjemność słyszeć jego głos w takiej formie. Dobrze ten stan rzeczy przedstawia otwieracz "Writings on the wall", który pokazuje  ze płyta zapowiada się wyśmienicie. Dokładnie tak jest. Mischi i Robert, choć są w zespole krótko to bardzo dobrze się rozumieją i dają czadu na płycie. Już rozpędzony, thrash metalowy "Judgment day" świetnie obrazuje ten stan rzeczy. To prawdziwa petarda, która odświeża patenty z lat 80 i 90.  W podobnej konwencji utrzymany jest energiczny "Hell and Back", który przypomina stare dobre czasy Exciter, Grave Digger czy Accept. Band sprawdza się też w bardziej rozbudowanych kompozycjach co potwierdza "Carnivore Flashmob", a znacznie więcej klasycznego heavy/speed metalu mamy "Blood and leather". Trzeba przyznać, że album napakowany jest petardami i każdy utwór to prawdziwa perełka. "Deliverance in black" to dynamiczny i ostry speed metal utrzymanym w starym stylu. Na takie klasyczne granie wciąż jest popyt. "Hellbound" ma coś z Accept, coś  Overkill czy Exciter, ale to w niczym nie przeszkadza, bo to kolejny świetny utwór na płycie. Partie gitarowe w tym kawałku są idealnie i pokazują jaki poziom panowie reprezentują z sobą. Całość zamyka rozpędzony "Ministry of metal", który porywa swoją agresją i dynamiką. Sporo dzieje się w tym kawałku i to jest dobre podsumowanie nowego dzieła niemców. Na takie płyty warto czekać nawet kilkanaście lat. Płyta jest perfekcyjna pod każdym względem. Nie ma słabych kawałków i każdy utwór jest na wagę złota. Jedna z najlepszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

LORDI -Sexorcism (2018)

Lordi systematycznie wydaje nowe albumy i nikogo nie powinno dziwić, że po dwóch latach band wraca z nowym dziełem zatytułowanym "Sexorcism". Sam album można porównać do "Deadache" czy "Babez for breakfest". Tradycyjnie jest to mieszanka mrocznego heavy metalu i melodyjnego hard rocka. W dalszym ciągu Lordi trzyma się przebojowego charakteru i na nowym albumie jest to bardzo słyszalne. Tak więc nie ma tutaj niczego nowego, a jedynie wszystko to do czego nas Lordi przyzwyczaił. Już rozbudowany  otwieracz "Sexorcism" uwidacznia te rozpoznawalne cechy Lordi. Jest mrocznie, tajemniczo, przebojowo i bardzo melodyjnie. Mr. Lordi jak zwykle imponuje swoją manierą wokalną i drapieżności. Ciężko sobie wyobrazić muzyke Lordi bez tego wyjątkowego wokalisty. Płytę promował niezwykle rockowy "Youe tongue 's got the cat" oraz klimatyczny "Naked in my celler", które ukazują przebojowy charakter tej płyty. Na wyróżnienie zasługuje ostry i zadziorny "The beasts is yet to cum", w którym można doszukać się elementów deep purple. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest hit "slashion model girls", który zaskakuje lekkością i przebojowością. W takiej hard rockowej konwencji Lordi wypada najlepiej.Dalej mamy nieco szybszy "Rimskin assasins" czy agresywny "Hell has room". Na sam koniec zostaje rozbudowany i urozmaicony "Haunting season".  Płyta szybko zlatuje i zostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Przede wszystkim materiał jest wyrównany i urozmaicony. Dzieje się sporo i nie ma powodów do narzekania. Na pewno warto obczaić jak się trzyma Lordi. Śmiało można zaliczyć "Sexorcism" do najciekawszych płyt tej fińskiej formacji.

Ocena: 8/10

czwartek, 3 maja 2018

HORIZONS EDGE - Let the show go on (2018)

Australijski Horizons Edge w tym roku powrócił z trzecim albumem zatytułowanym "let the show go on". Jest to album, który kontynuuje to co band prezentował na poprzednich wydawnictwach. Rozwinięto tutaj pomysły z "Heavenly realms" i można śmiało rzec, że nowe dzieło jest dopracowane i przemyślane. Każdy utwór to kwintesencja melodyjnego power metal w stylu Sonata Arctica, Stratovarius czy Black Majesty. Najwięcej serca tutaj włożyli gitarzyści czyli Eddy i Josh. Co znajdziemy tutaj to sporo chwytliwych melodii, ostrych riffów  i dużą dawkę przebojowości. "Let the show go on" to 12 dobrze rozplanowanych utworów, które tworzą spójną całość. Dużym plusem tego dzieła jest materiał, który jest łatwy w odbiorze. Już otwierający "A new day will dawn" ukazuje to jaki będzie ten album i czego można się spodziewać. Niby brzmi znajomo, a jednak dostarcza słuchaczowi sporo frajdy. Dalej mamy "Farewell" czy melodyjny "Black hole", które ukazują komercyjne oblicze zespołu.Nie brakuje też wyrazistych hitów co potwierdza "Surrender". Tempo troszkę siada pod koniec płyt, przez co wieje trochę nudą. Nie pomaga nawet nieco szybszy "demons". Na sam koniec zespół zostawił rozbudowany "bring me home", który przemyca sporo elementów progresywnego metalu.Mimo pewnych wad i niedociągnięć to wciąż dobry album z muzyką power metalową. Jest energia, są hity i udane melodie, a że materiał momentami nie równy to już nieco inna kwestia.Nie jest to może najlepszy album z taką muzyką w tym roku, ale warto z nim się zapoznać.

Ocena: 7/10

środa, 2 maja 2018

BLITZKRIEG - Judge not (2018)

Tak, to jest ten brytyjski Blitzkrieg, który nagrał sporo dobrego materiału w latach 80 i wpisał się w historię NWOBHM. Band działa sukcesywnie od 1980r i choć skład się zmieniał to band dalej działa i ma się dobrze. Najnowsze dzieło zatytułowane "Judge not" to soczysty heavy metal osadzony w latach 80 i można doszukać się na tym krążku wiele patentów z starych płyt. Mimo wszystko to już nie ta sama klasa co w latach 80. Kompozycje są nieco przewidywalne i takie nieco oklepane, ale słychać że zespół gra dalej swoje i stawia na proste motywy. Minusem tego wydawnictwa jest brak przebojów i jakiś takich godnych zapamiętania kompozycji Ken i Allan też nie zaskakują swoją grą i ich partie gitarowe są bez emocji. To wszystko już było i to w lepszej formie. Najlepiej prezentują się agresywne kawałki jak "Who is Blind". Równie dobrze band wypada w szybszym graniu jak "forever is a long time". Na płycie pojawiają się też bardziej hard rockowe kompozycje jak komercyjny "Without you"czy lekki i przyjemny "loud and proud". Całość zamyka marszowy i rozbudowany "falling into darkness", który pokazuje, że album jest zróżnicowany na swój sposób. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć, a szkoda bo Blitzkrieg to klasyka nwobhm i band z ciekawą historią. Fajnie, że istnieją i grają, ale mogliby zaskoczyć jakoś swoich fanów. Może jeszcze kiedyś powrócą z ciekawą płytą.

Ocena:6/10