poniedziałek, 31 stycznia 2022

SPITFIRE - Denial to Fall (2022)


 Grecki Spitfire to jeden z tych zespołów, które mogą pochwalić się działalnością w latach 80. W końcu kapela powstała w 1984r i w 1987r wydała swój debiutancki album "First attack". Później nastały ciężkie czasy, bowiem kapela borykała się z problemami związanymi z wytwórnią, czy wypadek samochodowy, w którym ucierpiał wokalista Dinos Costakis.  Band kolejny album wydał dopiero w 2009r. Teraz band znów przypomina o sobie po tak długim czasie za sprawą "Denial to fall".

Na kształt obecnego stylu greckiego spitfire mają przede wszystkim gitarzyści Elias Longindis, Panos Hatzioannidis, a także wokalista Tassos. Panowie grać potrafią i stać ich na więcej. Tutaj mamy solidny heavy/power metal, który miewa przebłyski. Kilka utworów skradnie serce, niektóre zaś będą prosić się o przełączenie. Kusi z pewnością energiczny otwieracz "Stand and fight". Agresywnie bywa w "Wasted", choć sam utwór jest taki sobie. Mocny riff to trochę za mało. Tytułowy "Denial to fall" to miks heavy metalu i hard rocka. Solidny kawałek, ale też nie wiele wnosi. Echa metaliki mamy w "On my own". Mnie osobiście najbardziej przekonał zadziorny i pomysłowy "ready to attack" czy zamykający płytę "Back to zero", który przemyca sporo patentów Judas Priest.

"Denial to fall" to płyta, która miewa ciekawe momenty, ale jako całość to płyta nie porywa. Dostajemy nieco oklepaną formułę, która została podana w średniej formie. W takiej stylistyce bywają ciekawsze płyty. Szkoda, może następny razem będzie lepiej?

Ocena: 5.5/10

niedziela, 30 stycznia 2022

RECKLESS LOVE - Turborider (2022)


 Reckless Love to rozpoznawalny band w kategorii glam metalu czy sleazy rocka. Każdy kto kocha muzykę pokroju motley crue, kissin dynamite czy steel panther ten powinien kojarzyć ten doświadczony band. Panowie istnieją od 2001r i mają swój styl i swoich fanów. Najnowsze dzieło "Turborider" ma się ukazać 25 lutego tego roku.

Gitarzysta Pepe i wokalista Oli Hermann to dwie kluczowe postacie w zespole. Bez nich ten band nie robiłby takiej furory. Panowie mają talent i tego nie podważam, jednak coś nie do końca mi pasuje z nowym albumem. Reckless Love postanowił połączyć pop rock Lat 80 z glam metalem i syntezatorami, czy elektronicznymi wstawkami. Wyszedł dość oryginalny styl i nawet jest w tym pomysłowość. Mało w tym metalu i jak dla mnie granica została przekroczona. Płyta ma swój klimat i plus spory za to, że przypomina soundtrack do filmu "Tron: dziedzictwo". Okładka daje jasny sygnał, że dostajemy płytę skierowaną do młodego pokolenia słuchaczy.

Z pewnością fani "Turbo" Judas Priest, Beast in black dostrzegą zalety otwierającego "Turborider". Nie powiem otwieracz robi dobrą robotę. Mocny krzyk wokalisty i ciekawy główny motyw i całość ładnie się spina. Elektroniczny, pełen syntezatorów styl otacza nas z każdej strony. Brawo za oryginalność. Kawałki typu "Outrun" to już kierunek komercyjny i w radiu znalazło się by miejsce na tego typu utwory. Oprócz otwieracza można pochwalić Reckless love za agresywniejszy ""Bark at the moon", który również momentami ociera się o dokonania Judas Priest. Kiedy słucham "Like a Cobra" czy "Prodigal Son" to od razu przychodzi mi na myśl Def Leppard, Depeche mode ale też Ultravox.

"Turborider" to płyta skierowana do słuchaczy młodego pokolenia, do fanów gier komputerowych, pop synthu, glam rocka i zespołów w klimatach beast in black.Był ciekawy pomysł, ale jakoś realizacji mnie totalnie nie przekonała. Każdy musi sam się przekonać, czy ta płyta jest dla niego. Ja już wiem, że to nie moje klimaty.

Ocena: 3/10

sobota, 29 stycznia 2022

POWERGAME - Slaying gods (2022)

Do tej pory niemiecki band o nazwie Powergame nie skradł mojego serca. Tym razem dałem kolejną szansę tej formacji, bowiem w tym roku band wydaje swój trzeci album zatytułowany "Slaying Gods". Stwierdzam, że to najlepszy album tej kapeli. Nie dość dostajemy sporą dawką energii i sporą ilość godnych uwagi partii gitarowych, to jeszcze cały album jest bardzo dopracowany. Nie brakuje hitów i pomysłu na kompozycje. Płyta roku? Na pewno nie, ale jest to kolejna płyta na którą warto zwrócić uwagę.

Sam Powergame jest na scenie metalowej od 2012r i jeszcze szturmem jej nie zdobyła, ale stara się umacniać swoją pozycję. Mocnym punktem tej płyty są popisy gitarzystów i duet Marc-Matty dają czadu. Nie brakuje pomysłowości, elementu zaskoczenia i godnych uwagi melodii. Cały czas się coś dzieje i płyta na pewno nie przynudza. Co nie do końca mi pasuje to wciąż wokal Mattiego, który momentami mnie irytuje swoją charyzmą.

Band stawia na pewno na klasyczne i oklepane motywy, ale wykorzystuje je z głową i z pomysłem. Słychać to w dynamicznym "Slaying gods" czy judasowym "Twisted Minds". Oba kawałki to ukłon w stronę klasyki. W takim "Sacrificer" band nie boi się ocierać o power metalową stylistykę. Brzmi to naprawdę dobrze i słychać echa najlepszych wymiataczy z Niemiec. Znajomo brzmi też taki "Chasing the lion", który stawia na mocny i melodyjny riff. Miks Helloween i Iron maiden dostajemy w przebojowym "Fire in the sky", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. O dziwo prawdziwą perełką okazał się zamykający kolos. 11 minutowy "The chalice" to kompozycja rozbudowana i pełna ciekawym przejść i wciągających melodii. Już piękny, stonowany początek zachęca by zapoznać się z tym kolosem. Dużo dobrego się tutaj dzieje.

Powergame może nie nagrał arcydzieła, ale jest to w końcu płyta intrygująca i wciągająca. Nie nudzi, a wręcz przeciwnie wciąga i dostarcza sporo frajdy. Każdy utwór trzyma poziom, a kolos bez wątpienia zasługuje na wyróżnienie. Rozrywka na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10
 

TENSION - Decay (2022)

A o to nowi wyznawcy heavy metalu lat 80. Tension to młoda formacja, która została założona przez wokalistę Maika H. i gitarzystę Phila M. w roku 2015. Panowie obrali sobie za cel grać prosty i stonowany heavy metal w klimatach lat 80. Kto lubi muzykę typu Heavy load, Gotham city czy lethal steel ten pewnie dostrzeże pozytywy w debiucie niemieckiego Tension, który został zatytułowany "Decay".

Klimat lat 80 jest i tego nie da się ukryć. Brzmienie, okładka, wokal Maika i proste partie gitarowe to wszystko jest mocno wzorowane na tamtych latach. Dobry pomysł, bo to złoty czas dla heavy metalu, tylko szkoda że ta muzyka nie wzbudza żadnych emocji. To po prostu kolejna płyta, wzorowana na latach 80, która dobrze się słucha, ale nie robi większego wrażenia na słuchaczu.

Taki "Higher power" niby jest dynamiczny, ale brzmi jakby ktoś okroił go z mocy i drapieżności.  Mamy też całkiem udany riff w "Hellfight", ale znów brzmi to jakoś tak nijako i niezbyt przekonująco. Panowie budzą się w agresywniejszym "Age of the stars", który imponuje dynamiką i nieco speed metalową motoryką. Również broni się rozbudowany "Earth crisis" czy chwytliwy "Black knights".

44 minut zleciało spokojnie i troszkę w jednowymiarowych dźwiękach. Tension ma pomysł i chęć grania, tylko szkoda że brakuje ostatecznego szlifu i czegoś charakterystycznego. To płyta jedna z wielu i nie ma tutaj nic co by wyróżniło ich na tle podobnych kapel. "Decay" to krążek na jeden raz i szybko przepadnie w gąszczu ciekawszych płyt.

Ocena: 5/10
 

EMERALD SUN - Kingdom of gods (2022)


 Grecki Emerald Sun w zasadzie od samego początku skupił się na graniu klasycznego europejskiego power metalu na wzór Helloween, insania czy Power Quest.  Mogą się pochwalić długim stażem, bowiem grają od 1998r i bogatą dyskografią liczącą 6 albumów. Najnowszy krążek "Kingdom of Gods" to album typowy dla nich i również mieszczący się w kategorii solidnego, dobrego, momentami bardzo dobrego materiału. Jednak to wciąż nie pierwsza liga power metalu.

Na pewno sporym plusem jest sama okładka, która oddaje piękno power metalu. Brzmienie nieco może troszkę stłumione i takie nieco prowizoryczne, ale ujdzie. Jeśli chodzi o sam band, to nikt nie powala na kolana. Wokalista Theo śpiewa w swoim stylu i nie ma tutaj jakiś większych niespodzianek. Z pewnością najwięcej wnosi tutaj praca gitarzysty Paula Georgiadisa, który momentami zaskakuje jakimś ciekawym motywem gitarowym czy solówką. Tak można narzekać na kondycję muzyków, można narzekać na sam album, ale w ostatecznym rozrachunku trzeba przyznać, że band nagrał album na miarę swoich możliwości. Solidna muzyka w kategorii heavy/power metalu, tak więc fani tego typu muzyki muszą na pewno odpalić nowy album greckiej ekipy.

Jakbym miał wyróżnić jakieś utwory to na pewno otwierający "Book of genesis", który mocno przypomina mi pierwsze dwie płyty Bloodbound. Jest epicko, jest podniośle, a sam refren zapada mocno w pamięci. Dalej mamy szybki i zadziorny "Heroes on the rise" który jest przykładem rasowego europejskiego power metalu. Niby nic nadzwyczajnego, a cieszy słuchacza. Dużo atrakcyjnych melodii dostajemy w energicznym "Legions of doom", który pokazuje że band mimo oklepanych patentów trzyma równy poziom. Słucha się tego dobrze, choć nie powala na kolana. Zachwyca też praca Paula w mocniejszym "Gaia", który wnosi nieco więcej mrocznego klimatu. W tytułowym "Kingdom of Gods" można doszukać się wpływów Manowar i sam utwór ma to coś, to też wymaga lekkich poprawek. Najostrzejszy wydaje się być "Raise Hell", który nawiązuje troszkę do twórczości Primal Fear.


Potencjał był i pomysł też był. Zawiodło wykonanie i finalne wykończenie kompozycji. Dobrze się słucha nowego krążka greków, ale nie ma mowy o płycie, która porywa i zapada na długo w pamięci. To solidna płyta w kategorii heavy/power metalu i ważna pozycja w katalogu Emerald Sun, ale mogło być lepiej.

Ocena: 7.5/10

piątek, 28 stycznia 2022

CRYSTAL BALL - Crysteria (2022)


"Crysteria" to już 12 album w dorobku szwajcarskiego Crystal Ball. Znów band pokusił się o współpracę z Stefanem Kaufmannem znanego z Udo czy Accept. Wpływy tych kapel gdzieś tam słychać, ale już znacznie mniej niż na poprzednich albumach. Tym razem Crystal Ball kładzie mocniejszy nacisk na hard rocka niż na heavy metal i to słychać. Momentami słychać echa Pretty maids, czy Dokken, ale ogólnie problem tkwi w jakości.

Słychać to dobitnie w nijakim "You lit my fire", który trąci komercyjnym hard rockiem. Gitarzyści Scott i Peter grają swoje i trzymają się swoich ram. Nie ryzykują, nie kombinują i grają wg mnie za ostrożnie. Heavy metalowy pazur mamy w otwierającym  "What part of No", który jest pełen wpływów Kaufmanna i to jest spory plus. Dobry kawałek, ale do ideału też trochę brakuje.  Na pewno uwagę przyciąga występ Ronniego Romero, który pojawia się w "Call of the wild". Tak to jest kawałek w stylu do jakiego Ronnie nas przyzwyczaił. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i hard rocka. Minus? Ronnie pcha się praktycznie wszędzie. Dużo tu słodkich i spokojnych dźwięków, co dobitnie potwierdza "Undying". Do grona udanych kawałków zaliczam z pewnością świetnie bujający "make my day". W końcu coś zaczyna się dziać, a sama melodia zapada w pamięci. Dobrze wypada też nieco dyskotekowy "No limits".

Były oczekiwania i nadzieja na coś równie dobrego co ostatnie dzieła Crystal Ball. Tutaj jest bardziej hard rockowy album, ale i w tej stylizacji nie ma zachwytów. Płyta miewa ciekawe momenty, gdzie słychać zapał i wpływy Kaufmanna, lecz brakuje tutaj ciekawych pomysłów na cały materiał, który trwa prawie 50 minut. Szkoda, może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 5/10

środa, 26 stycznia 2022

ETERNAL ASCENT - Reclamation (2022)


 Eternal Ascent to kolejny projekt muzyczny, który zasługuje na uwagę fanów melodyjnego grania. To amerykański projekt, który działa od 2019r i tworzą go gitarzysta Christian Rush, a także multiinstrumentalista i wokalista Mark Bellofatto. Debiutancki "Reclamation" nie jest to może płyta, która powala na kolana, ale jest to kawał dobrze skrojonego symfonicznego power metalu.

Mimo skromnego składu jest rozmach co słychać w otwierającym "March to the light". Głos Marka robi tu furorę i jest ważnym czynnikiem. Jest podniosły klimat, spore urozmaicenia i wypada to naprawdę dobrze. Kto lubi stary dobry power metal w klimatach Sonata Arctica czy Stratovarius ten zachwyci się petardą jaką jest "Blight of Dragons". To znakomity przykład, że Christian Rush dysponuje odpowiednią techniką i pomysłowością jeśli chodzi o partie gitarowe. To jest to! Kolejny killer to bez wątpienia rozpędzony i pełen wigoru 'Beign human". Power metal w klasycznym wydaniu. Brzmi to bardzo dobrze i band zaraża tą swoją pozytywną energią. Wiadomo, że nie jest to nic nowego, a powielanie znanych schematów. Jednak panowie dopracowali szczegóły i każdy detal. "The lie" i "take to the skies" też oddają piękno symfonicznego power metalu. Podręcznikowo wszystko rozegrane, ale czego można chcieć więcej?Ciarki potrafi wywołać pomysłowy "My right hand", w którym jest podniosły motyw i ciekawe popisy gitarowe. Całość wieńczy energiczny i słodki "Reclamation".

Formacja mało znana, podobnie jak i sami muzycy. Debiut, który nie był nagłaśniany. Nie zmienia to faktu, że każdy kto ma własne zdanie i własny słuch to z pewnością znajdzie tu kawał dobrej muzyki. Sporo chwytliwych melodii, sporo zadziornych riffów i kilka killerów. Nie jest to też płyta bez wad, ale jest ich tak mało, że płyta zostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Będę wypatrywał kolejnych wydawnictw Eterna Ascent, bo mają potencjał!

Ocena: 8/10

wtorek, 25 stycznia 2022

BLACKSLASH - No steel No future (2022)


 Niemiecki band o nazwie Blackslash to jeden z najbardziej utalentowanych zespołów młodego pokolenia. Wszyscy ci, którzy tęsknią za klasycznym heavy metalem z atrakcyjnymi melodiami, dużą dawką przebojowości, a także szybki galopadami ten powinien odpalić właśnie Blackslash. Ich płyty do tej pory nie zawiodły mnie i stawały się mocnym punktem danego roku. Po 4 latach band powraca z nowym krążkiem "No steel no future", który ma się ukazać 11 marca tego roku. Nie ma mowy o powtórce geniuszu z poprzednich płyt. Co nie oznacza, że ponieśli klęskę.

Blackslash idzie swoim torem i nie zbacza. Dalej jest to klasyczny heavy metal, który jest mocno zakorzeniony w latach 80 i twórczości Iron Maiden. Christian i Clemens mają ręce pełne roboty i odwalają tutaj kawał dobrej roboty. Momentami może nieco zbyt łagodnie, może nieco hard rockowo, ale i tak trzeba ich pochwalić za styl i jakość. Najlepszy w tym wszystkim jest wokal Clemensa haasa, który dodaje tej płycie autentyczności i tego klimatu lat 80. To właśnie on jest motorem napędowym tej kapali i to słychać.

Na płycie znajdziemy tak naprawdę 10 kawałków, które tworzą spójną całość. "Queen of the night" to z pewnością dobry start i znakomite oddanie piękna muzyki Blackslash. Jest energia, jest klimat lat 80 i elementy iron maiden. Czego można chcieć więcej? Dobrze buja prosty i melodyjny "Midnight Fire". Fakt, nie ma tutaj nic oryginalnego i takich riffów każdy z nas słyszał nie raz na metalowej płycie. Hard rocka można doszukać się w nieco komercyjnym "the Power" i tutaj ewidentnie nie ma mocy. Tylko dobrze prezentuje się "Under the spell". Tutaj również band dość grzecznie gra i mało w tym wszystkim metalu. Płyta tak naprawdę na dobre rozkręca się wraz z tytułowym "No steel no future". Co za hit, co za killer. Rozbudowany "Hammertime" imponuje klimatycznym wejściem i ciekawą partią basu. Przez te 7 minut dzieje się sporo i to jeden z najlepszych utworów na płycie. Dobrze wypada też melodyjny i taki oldchoolowy "Gladiators of Rock" czy rozpędzony "bombers". Na sam koniec jeszcze jeden szybki killer w postaci "Demons of life" i takich utworów powinno być więcej.

"No steel no future" to nie najlepsze co nagrał Blackslash, ani jakiś wielki kandydat do płyty roku. Jednak mimo pewnych słabszych momentów to wciąż bardzo udany album, który się broni swoją muzyką. Fani blackslash, nwothm, czy twórczości iron maiden powinni zapoznać się z tym wydawnictwem. Na pewno nie jest to strata czasu, ale z pewnością rozrywka na wysokim poziomie!

Ocena: 8/10

AMOTH - The hour of the wolf (2022)


 Po 6 latach od wydania "revenge" fiński band Amoth powraca z nowym dziełem. "The hour of the wolf" to płyta skierowana do wszystkich tych, którzy nie boją ciekawych rozwiązań aranżacyjnych, którzy lubią pewien powiew świeżości i element zaskoczenia. Ta fińska formacja, która działa od 2006r może się pochwalić tym, że lubią czerpać z twórczości Iron maiden czy Kinga Diamonda, ale przede wszystkim mają swój pomysł na progresywny heavy metal.

Okładka robi tutaj bez wątpienia furorę. Czuć klimat Kinga Diamonda i lat 80. Jest moc! Brzmienie też mocno jest wzorowane na latach 80.  Płyta jest bardziej dopieszczona i bardziej zróżnicowana niż poprzednie krążki. Wymaga większej uwagi słuchacza, ale z każdym odsłuchem odkrywa ten krążek znacznie więcej. Gwiazdą tutaj jest Pekka Montin z Ensiferum. Jego głos nadaje całości klimatu i pewnej nutki tajemniczości. Mnie od razu zaskoczył "Alice", który brzmi jak jakiś progresywny rock z lat 70 z nutką heavy metalu z lat 80. Brzmi to oryginalnie i dość świeżo. Kawałek intryguje i zachęca by zobaczyć co jeszcze kryje to wydawnictwo. Agresywnie, wręcz thrash metalowo mamy w rozpędzonym "Wounded Faith" i tutaj popisy gitarowe Mikeala i Tomiego są godne podziwu. Co ciekawie wypada na tej płycie to zwolnienia i agresywne przyspieszenia. Panowie pokazują naprawdę niezłą technikę. Kto szuka wciągającego nastroju i ciekawych melodii ten z pewnością znajdzie to w instrumentalnych kawałkach "Wind serenade". Band pokazuje też pazur w zadziornym "We own the night" czy melodyjnym "The hour of the wolf", który wieńczy ten krążek.

Amoth długo kazał czekać swoim fanom na nowy album. Z pewnością płytę docenią fani progresywnych dźwięków i klasycznego heavy metalu z lat 80. Wciąż staram się jeszcze odkrywać atuty tej płyty. Jest sporo ukrytych smaczków i motywów, więc wszystko przede mną. Fanem progresywnego grania nie jestem, więc nie wszystko może mi pasuje, ale jest potencjał, a kapela ma pomysł na siebie. Nie kopiują nikogo i idą swoją ścieżką. Doceniam to, ale i bez tego muzyka zawarta tutaj jest bardzo dobra i zasługuje na uwagę słuchaczy. Polecam!

Ocena: 8/10

poniedziałek, 24 stycznia 2022

VALIDOR - Full triumphed (2022)


 2 lutego ukaże się najnowsze dzieło greckiego Validor.  "Full triumphed" to płyta skierowana do fanów muzyki w stylu Battleroar, Manowar, Wizard, czy Battlerage. Choć jest to projekt muzyczny kierowany przez jedną osobę (Odi Thunderera) to robi to ogromne wrażenie. Nie liczyłem na coś genialnego, ale dostałem najlepszy album Validor i jedna z ważniejszych płyt 2022r.

Okładka idealnie oddaje klimat płyty i już w intrze "Dawn of new age" można poczuć epickość i rycerski charakter. Niby nic odkrywczego nie ma w "Son of Steel", bowiem dużo tutaj z Manowar, ale dynamika i zadziorny riff robią kawał dobrej roboty. Przede wszystkim szczery przekaz Odina i pomysłowe podejście do całej tematyki. Motoryka i melodyjność "Man of steel" przypomina twórczość Crystal Viper czy Wizard. Mocna rzecz! Szybko wpada w ucho marszowy 'Strong Winds", który od samego początku zachwyca swoim rycerskim klimatem i niezwykłą przebojowością. Lata 80 i echa Manowar dobitnie słychać w pomysłowym "Blood Metal Legions". Świetny kawałek i jak dla mnie najlepszy z całej płyty. Mamy też bardziej power metalowy "Silverhawks", klasyczny "Gladiator" z niezwykle przebojowym refrenem czy rozbudowany "Conquest the steel", który znów uwypukla epicki wydźwięk Validor.

Validor nie tworzy niczego nowego i nie jest prekursorem nowego stylu. Odi Thundere podąża przetartym szlakiem i choć nie ma w tym za grosz oryginalność, to jednak szczery przekaz i duża dawka przebojowości sprawiają, że nowy album Validor to prawdziwa uczta dla fanów epickiego heavy/power metalu. Te proste riffy i bojowe refreny zdają tutaj swój egzamin i sprawiają, że płytę pochłania się z niezwykłą łatwością. Dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie, bo nie liczyłem na taką perełkę z ich strony. Mocny gracz na greckiej scenie metalowej.

Ocena: 9/10

niedziela, 23 stycznia 2022

TOKYO BLADE - Fury (2022)


 Ostatnio brytyjski Tokyo blade szokował naprawdę świetną formą. Kiedy przypomnę sobie "Unbroken" czy "Dark Revolution" to wciąż mam ciarki. Ta kultowa już kapela, która sukcesywnie gra od lat 80 wciąż pokazuje że stać ich na świetny album. Na "Fury" przyszło czekać fanom 2 lata i choć może nie ma tutaj mowy o takiej klasie co "Dark revolution" to i tak fani klasycznego heavy metalu i NWOBHM pewnie obczaja co słychać u starych weteranów. Kiepska decyzja moim zdaniem. 

Skład nie zmienił się, podobnie jak i stylistyka Tokyo Blade. Ten band jest wierny temu co wypracował na przestrzeni lat i nie szuka wrażeń w innej stylizacji.  Wiggins i boulton wciąż grają swoje i cały czas stawiają na klasyczne rozwiązania. Słychać w tym wszystkim ducha lat 80. Może nie wszystko do mnie przemawia i pewne rzeczy bym pozmieniał, ale i tak panowie dają radę. Zwłaszcza dobrze wypada wokalista Alan Marsh, który jest motorem napędowym zespołu. Wszystko niby ok, ale same kompozycje momentami troszkę kuleją. 


Tak jest z otwierający "man in the box" który jest dobry, ale za bardzo ugrzeczniony. Niby jest klasycznie, ale brakuje mi tu ognia. Podobnie wypada nieco hard rockowy "blood red nights".  Jest wg mnie zadpokjnie i jakoś nijako. Pierwsze potywne zaskoczenie następuje w "i am unbroken".  W końcu jest energia i pomysłowy riff. Ciekawie wypada "eyes wired shut"  choć to znów bardziej rockowy kawałek. Rasowym killerem jest tutaj energiczny "life leaves scares". Szkoda ze jest mało utworów tego typu. Mamy momenty w poszczególnych utworach, ale jest tego za mało. Dominuje przeciętniactwo, a długi czas trwania płyty nie jest tutaj naszym sprzymierzeńcem.

Piekna  okladka i kilka ciekawych melodii to za mało jak na Tokyo Blade. To nie jest band, który rozpoczyna karierę, ale band z doświadczeniem i idpoednim stażem. Szkoda, że wydali taki nijaki i nużący na dłuższą metę album. Pozostaje odpalić wcześniejszy płyty. Czas lepiej przeznaczyć na inne heavy metalowe wydawnictwa.

Ocena, : 5/10

sobota, 22 stycznia 2022

ASHES OF ARES -Emperors and fools (2022)

Matt Barlow chyba już zawsze będzie mi się kojarzył z klasycznymi płytami Iced Earth. Odegrał on w tym zespole tak samo ważną rolę co John Shaffer. Jego charakterystyczny głos, jego brutalność i charyzma sprawiły, że ten band stał się legendą. Matt Barlow już nie jest w Iced Earth, a w Ashes of Ares, który współtworzy z Freediem Vidalesem, który również był związany z Iced Earth. Matt odpowiada za wokale, a Freddie za bas i partie gitarowe. Tak działają już od 2012r i dorobili się 3 wydawnictwa, z czego najnowsze dzieło zatytułowane "Emperors and fools" ukazał się w tym roku.

Dwa poprzednie wydawnictwa są dobre, ale nie wzbudzały większych emocji.Tym razem jest inaczej. Głos Matta to za mało by powalić na kolana, tutaj trzeba dobrych pomysłów na kompozycje. Właśnie na nowym krążku roi się od chwytliwych melodii, od poruszających ballad, czy wreszcie szybkich agresywnych power metalowych petard. Unosi się tutaj duch starych dobrych płyt Iced Earth i to jest bardzo dobry powód, żeby sięgnąć po nowe dzieło Ashes of Ares.

Mroczna okładka z ciekawym motywem przewodnim, a także soczyste i nieco mroczniejsze brzmienie dodaje tylko uroku tej płycie. Zaczyna się od klimatycznego intra, a potem dość szybko wkracza killer w postaci "I am the night". Mocny riff i urozmaicone wokale Matta robią robotę. Kawałek ma to coś i zachęca by jeszcze bardziej zagłębić się w ten album. Freddie trzyma poziom i już w "Our last sunrise" atakuje nas ostrym niczym brzytwa riffem. Jest moc, jest agresja, a przede wszystkim jest bardzo melodyjne i chwytliwe. "Primed" ma ciekawy klimat, zwłaszcza w początkowej, balladowej fazie. Słychać cały czas echa iced earth i to nic złego. Ktoś musi wypełnić pustkę. Power z nutką thrash metalu mamy w rozpędzonym "Where god fears to go". Podobne emocje wzbudza "By my blade", który momentami przypomina mi twórczość Metal Church. Tak pewnie i tak pomysłowo ten band jeszcze nie grał. Brawo! Dużo energii wnosi też zadziorny "the iron throne", który po raz kolejny potwierdza dobrą predyspozycję muzyków. Finał  "Monsters Lament" i to się nazywa piękne podsumowanie płyty. To 11 minutowy kolos, który nie tylko niszczy obiekty, ale też potrafi złapać za serce. Dużo się tutaj dzieje i nie ma miejsce na nudę. Dojrzała i pełna smaczków kompozycja, w której spotyka się dwóch byłych wokalistów Iced Earth. Miło usłyszeć duet Barlow/Owens. To jest to!

Ashes of Ares przebudził się i w końcu zaczął wykorzystywać prawdziwy potencjał. Ta płyta to nie tylko hołd dla Iced Earth, ale bardzo dobrze skrojony album w klimatach heavy/power metalu. Matt Barlow jest w świetnej formie i miło że wciąż tworzy muzykę i kontynuuje swoje dziedzictwo. No i ten duet Barlow/Owens, wciąż ma ciary na plecach. Nie jest może to płyta idealnie od a do z, ale z pewnością jest to najlepszy album Ashes of Ares i z pewnością jest to album, który należy znać.

Ocena: 8.5/10

piątek, 21 stycznia 2022

KISSIN DYNAMITE - Not the end of the road (2022)

Pierwsze płyty niemieckiego Kissin Dynamite to prawdziwa frajda dla fanów miksu heavy metalu i hard rocka. Ostatnie dzieła to już raczej bardziej komercyjne granie, które ma już na pewno mniej wspólnego z heavy metalem. Band ma swoje grono fanów i swoją renomę, ale "Not the end of the road" z pewnością nie jest ich najlepszym albumem.

Styl nie wiele odbiega od tego co band prezentował na ostatnich płytach, sam skład również praktycznie bez zmian. Jedyną zmianą jest osoba perkusisty, bowiem Sebastian Berg zasilił skład w roku 2021. Sama zawartość miewa ciekawe momenty jak choćby tytułowy "not the end of the road", ale nie wszystko jest tu warte uwagi i na dłuższą metę materiał potrafi zanudzić swoją formułą. Hard rockowy "Only the dead" też jest jakiś popowy i rozlazły w swojej konwencji. Poziom irytacji wzrasta przy takich dziwnych kawałkach jak "Coming home" czy "good life". Gitarzyści Jim i Ande rozkręcają się tak naprawdę dopiero w "All for a halleluja",który ma w sobie więcej wigoru i heavy metalowego pazura. Taki spokojny i balladowy "Scars" idealnie podsumowuje ten album.

Młode pokolenie, które nastawione jest może na taki radiowy hard rock, w którym jest więcej komercji niż porządnego kopa to może polubią ten album. Ja tutaj nic dobrego nie dostrzegłem. Nawet kilka tych dobrych momentów to za mało. Niby doświadczony band, niby utalentowani muzycy, a potencjał panowie marnują. Plus na pewno za dobrą produkcję płyty i samo brzmienie. To już taki dzisiaj standard, więc nie ma się też czym zachwycać. Płyta nie zapada w pamięci, a raczej pozostawia niesmak. W końcu te 50 minut można było lepiej spożytkować.

Ocena : 2.5/10
 

czwartek, 20 stycznia 2022

ELIMINATOR - Ancient Light (2022)

Kochasz brytyjski heavy metal? Jesteś fanem Iron Maiden, Blaze Bayle? gustujesz w heavy metalu z lat 80? Chcesz poczuć moc i być rozłożony na łopatki klasycznymi rozwiązaniami bez udziwnień? Brytyjski band o nazwie Eliminator ma lekarstwo na twoje problemy i ich najnowsze dzieło "Ancient light" to żywy przykład, że wciąż można w tym gatunku tworzyć nowe perełki. Niby muzyka mocno wyeksploatowana i wiele już zostało powiedziane, a raczej stworzone w tej kwestii. Trudno stworzyć nowego klasyka, a jednak Eliminator stworzył znów znakomity krążek, który zabiera nas do lat 80 i piękna brytyjskiego heavy metalu.

Band zgotował na prawdziwą ucztę dla uszu to na pewno, ale i dla oka, bowiem okładka ma swój klimat i ten mrok również powielany jest w samych kompozycjach. Brzmienie jest klasyczne, ale też zadziornie i znakomicie uwypukla umiejętności muzyków. Matthew i Jack to para gitarzystów, którzy rozumieją się bez słów. Ich partie gitarowe są świetnie zgrane i idealnie się uzupełniają. Jest w tym magia i pasja. Tak się kiedyś grało i miło patrzeć jak ktoś wraca do klasycznych patentów. Danny Foster to prawdziwa bestia i wokalista, który pełni swoją misję z powołania. Jego głos niszczy obiekty i kruszy mury. To nie tylko niszczyciel, ale wokalista który potrafi poruszyć emocje u słuchacza. Prawdziwy czarodziej. Talent talentem, ale to muzyka tutaj jest najważniejsza, a ta jest z górnej półki.

Nie bawimy się w nie potrzebne intra i już na dzień dobry wkracza killer w postaci "Arrival". To się nazywa mocny riff i świetne nawiązanie do klasyki brytyjskiego heavy metalu. Echa Iron maiden są, ale band nikogo tutaj nie kopiuje. Więcej żelaznej dziewicy usłyszymy w rozpędzonym "Silent Stone". Jest odpowiednia dynamika, jest galopada i ta charakterystyczna przebojowość. Przepiękny jest lekki, nieco hard rockowy riff w "Ancient Light" i mamy tutaj nawet echa Thin Lizzy. Cudo! Danny pokazuje klasę w killerze "Goddess of life" i tutaj band nie boi się mieszać patentów judas priest i iron maiden. Genialna kompozycja, która zawiera wszystko co najlepsze w heavy metalu. Podobne emocje wywołuje agresywniejszy "Mercy" czy pełen mrocznego klimatu "the nightmares of aeon".
 
Szczęka opadła i to jest właśnie to. O to chodzi w heavy metalu. Ma być radość z grania, utwory mają zapadać w pamięć i całość ma trzymać wysoki poziom. Wszystko jest przemyślane i nie ma chybionych pomysłów. Z jednej strony jest oldschoolowo i w klimacie lat 80, a z drugiej strony brzmi to autentycznie. Muzyka powstała prosto z serca przez specjalistów, którzy wiedzą jak stworzyć prawdziwą heavy metalową perłę. Wokal, gitary, sekcja rytmiczna, kompozytorstwo, każdy z tych elementów szokuje i imponuje swoją jakością. Nowa nadzieja heavy metalu Wielkiej Brytanii? Raczej bym powiedział, że gwiazda, bo to już drugi raz nagrywał takiej klasy album. Jedna z ważniejszych płyt roku 2022!

Ocena: 9.5/10

THE FERRYMEN - One more river to cross (2022)


 "One more river to Cross" to już trzeci krążek projektu muzycznego the Ferrymen. Ta marka działa od 6 lat i już wyrobiła swój styl i swoją jakość. Do tej pory nasze ukochane trio w postaci Terrana, Karlsson, Romero nie zawodziło. Jak jest tym razem?

3 lata przyszło czekać fanom na nowy krążek The Ferryman, ale ten czas nie został zmarnowany, bo znów powstał wysokiej klasy krążek. To z górnej półki mieszanka heavy/power metalu i hard rocka. Każdy znajdzie coś dla siebie. Słychać ten rozpoznawalny styl komponowania Karlssona, czasami jest przerost formy nad treścią, czasami zbaczamy na słodkie, nieco komercyjne hard rockowe grania, do którego Karlsson nas przyzwyczaił. Plus tego, że materiał jest urozmaicony i nie ma co narzekać. Pytanie tylko czy każdy zaakceptuje nieco więcej rockowego grania w The Ferrymen? Nie każdemu może się to podobać. W końcu to wytwórnia płytowa Frontiers, wiec takie klimaty pasują do nich. Kawał dobrej roboty odwala też wszędobylski Ronnie, który przecież już występował w hard rockowych zespołach i tam jego głos się też sprawdzał.

Ja osobiście czuje lekki zawód, bo liczyłem na petardę, a dostałem tylko bardzo dobry album, który spełnia swoje minimum. "The last wave" to właśnie przykład stonowanego, klimatycznego grania rockowe, które momentami nasuwa namyśl Sunstorm. Otwierający "One word" wpisuje się w styl Karlssona. Jest lekko, słodko, podniośle i nieco komercyjnie. Oba kawałki nieco inne, ale mimo swoich wad zapadają w pamięci i prezentują się okazale jako hard rockowe kawałki. Znajdziemy tutaj też nieco bardziej agresywny, z nutką progresywności "City of hate", który jest jednym z mocniejszych punktów tej płyty. Epickość, podniosłość to atuty marszowego "One more river to cross" i tutaj panowie pokazują klasę. The Ferrymen jest nieprzewidywalny i potrafi zaskoczyć swoją pomysłowością. "Morning Star" oddaje piękno muzyki the ferrymen i ten mrok i nieco progresywne zacięcie potrafią oczarować. Power metal na pewno znajdziemy w "Bringers of the Dark" czy melodyjnym "The last ship".

Nie jest to zła płyta, oj nie. Tylko tym razem ja miałem zbyt wygórowane oczekiwania. Płyta jest urozmaicona i dobrze wyważona. Jest trochę hard rocka, trochę mrocznego heavy metalu, czy nawet power metalu. Nie brakuje atrakcyjnych melodii, czy hitów, ale nie ma mowy tutaj o płycie genialnej, bez skazy. Płyta godna uwagi, choć ja czuję lekkie rozczarowanie.

Ocena: 8/10

środa, 19 stycznia 2022

GAUNTLET RULE - The plague Court (2022)


Nie jeden fan heavy metalu zakocha się od pierwszego wejrzenia w okładce Gauntlet rule. Ile to miłych dla oka motywów i do tego piękna kolorystyka i pełno ciekawych odesłań do klasycznych okładek heavy metalowych. Ambona przywołuje na myśl kultową okładkę Sanctuary, główny bohater, który ucieka przypomina okładkę singla "running free" iron maiden.  No i jeszcze siłacz z tyłu nasuwa okładki Dio czy Manowar. Bardzo klasyczna okładka i jedna z najlepszych ostatnich lat. Jakbym miał wystawić ocenę to dałby 10. Jednak to tylko okładka, a co kryje debiut szwedzkiego bandu o nazwie Gauntlet Rule o tytule "The plague court"?

Przede wszystkim klasyczny heavy metal, gdzie znajdziemy również patenty bardziej speed metalowe czy doom metalowe. Jest urozmaicenie i pomysłowe podejście do tematu. Band nie kryje zamiłowań do kapel typu Iron Maiden, Grim Reaper czy Wolfsbane, a także solowego Blaze'a Bayleya.  Co warto wiedzieć, że band powstał w 2019 r z inicjatywy  gitarzysty Rogga Johanssona, basisty Petersa Svanssona, a także wokalisty Teddy Mollera. Rogga i Kjetil tworzą zgrany duet gitarowy i stawiają na sprawdzone patenty. Jest klasycznie, ale nie jest nudno i sztampowo. Cały czas się coś dzieje, a przoduje w tym wszystkim ciekawa melodia i zadziorny riff. No dobrze to panowie rozplanowali, a najlepsze jest to, że panowie tutaj prezentują styl nieco inny od macierzystych kapel. Rogga znany jest z Paganizer, Teddy z Loch Vostok, a Peter z Void Moon. Okładka rodem z lat 80, to i brzmienie też jest mocno wzorowane na tamtych latach. Panowie postawili na oldschoolowy feeling i to zdało egzamin.

Każdy z muzyków nadaje całości odpowiedniego charakteru. Specyficzny głos Teddiego momentami przypomina stylizację doom metalową, co nadaje nieco mrocznego klimatu. Nie jest to na pewno klon Roba Halforda czy Brucea Dickinsona, Tedd wnosi sporo oryginalności do muzyki Gauntlet Rule. "The caneham house" to soczysty heavy metal z szybkim riffem i z znakomitą dynamiką. Unosi się tutaj klimat doom metalowych płyt. Pierwszy strzał jak najbardziej na plus. Znajomo brzmi "Run the gauntlet" i to się nazywa heavy metal. Instrumenty przeszywają słuchacza i wszystko nabiera mocy. Band przyspiesza w energicznym "Runes of the Autumn Witch".  Nieco bardziej rozbudowany kawałek, z niezwykle pomysłowymi pojedynkami na solówki. Klasa sama w sobie i takie perełki są zawsze w cenie. Nie dziwi z pewnością obecność Blaze Bayleya w "Dying for my dreams". Mrok i głos Blaze zawsze znakomicie ze sobą współgrają. Idealnie trafiony kawałek do głosu byłego wokalisty iron maiden.Tytułowy "Plague Court" opiera się na mocny i zadziornym  riffie, który momentami ociera się o twórczość judas priest. Heavy metal pełną gębą. Pozwolę sobie też wyróżnić niezwykle melodyjny i oldschoolowy "A choir of angels".

Narodził się nowy band, który może namieszać w heavy metalowym światku. Szwedzki Gauntlet Rule ma do zaoferowania coś więcej niż tylko piękną okładkę. To soczysty, z prawdziwego zdarzenia heavy metal z nutką speed metalu,czy doom metalu. Brzmi to uroczo, a przede wszystkim świeżo i pomysłowo. Premiera w marcu, ale już wam mówię, że jest na co czekać!

Ocena: 9/10
 

wtorek, 18 stycznia 2022

MOONLIGHT HAZE - Animus (2022)


 Pewnie nie jeden fan Nightwish, Edenbridge czy Visions of Atlantis czeka na nowe Moonlight Haze. W sumie nic dziwnego, bo to młoda kapela działająca od 2018r, ale już dająca o sobie znać. Grają w końcu dość atrakcyjny symfoniczny power metal z kobiecym głosem w roli głównej. Tak więc, fani powyższych kapel z pewnością odnajdą się w muzyce włoskiej formacji Moonlight Haze. Najnowsze dzieło "Animus" ma premierę 18 marca tego roku, ale już mogę powiedzieć, że jest to kawał solidnego grania.

To płyta w której nie brakuje łatwych w odbiorze melodii i bardzo przyswajalnych hitów. Jasne, potrafi pojawić się komercja, ale przede wszystkim jest podniosły klimat, symfoniczne ozdobniki. Siłą tej płyty są naprawdę dojrzałe i dopracowane utwory, który nie przytłaczają słuchacza nijakimi melodiami i nudną formułą. Tutaj wszystko gra. Wokalistka Chiara dwoi się i troi by materiał był lekki i przebojowy. Ta sztuka udaje się jej. Alberto i Marco zadbali z kolei o dynamiczne, zadziorne partie gitarowe i w tej sferze też cały czas się coś dzieje. Nie jest to może płyta idealna, ale zasługuje na uwagę.

Na start dostajemy "The nothing" który oddaje w pełni styl grupy, jak i tej płyty. Jest lekko i przebojowo. Nie jest to może przejaw geniuszu, ale band grać potrafi i to pokazują. echa Nightwish mamy w "Its insane" i tutaj band pokazuje w pełni swój potencjał. Utwór prosty w swojej formule, a potrafi zaskoczyć i zapaść w pamięci. Brawo! Troszkę rockowo wypada "Animus", ale znów chwytliwy refren sprawia, że nie ma powodów do narzekania. Więcej power metalu znajdziemy w dynamicznym "the thief and the moon" i to jest naprawdę kawał solidnego symfonicznego power metalu. Końcówka płyty potrafi pozytywnie zaskoczyć, bo mamy rozpędzony "A ritual of Fire" czy "Will be free". No i nawet zamykający "horror & thunder" sprawdza się w roli przeboju.

Ostatnio Nightiwsh zawiódł, a tutaj taki Moonlight haze od razu wypełnia tą lukę i dostarcza przede wszystkim przemyślany i bardzo przebojowy album, który od początku do końca trzyma poziom. Jest radość z odsłuchu, jest chęć wracania i z pewnością płyta jest godna uwagi, zwłaszcza jeśli gustujemy w Nightwish czy Visions of Atlantis.

Ocena: 8/10

SERIOUS BLACK - Vengence is mine (2022)


Nie zawsze odejście wokalisty, jest katastrofą dla zespołu. Czasami taka zmiana otwiera nowy rozdział, który jest początkiem czegoś lepszego. Urban Breed z pewnością był wizytówką kapeli Serious Black. To było do przewidzenia, że kiedyś przyjdzie taki dzień że odejdzie. Tak się stało  w 2021 r i kapelę wspomógł przy tworzeniu nowego materiału Bob Katsionis, który odpowiada za partie klawiszowe, a także Henning Base. Nowym wokalistą został jednak Nikola Mijic z Edens Curse. Były obawy i smutek, że jednak nie wybrali Henninga. Na 25 lutego przewidziana jest premia "Vengeance is mine" i jest to najlepszy album od czasów debiut, a może i nawet ich najlepsze wydawnictwo?

Może i Nikola potrafi śpiewać, ale są momenty że nieco mnie irytuje jego maniera. Troszkę słychać inspiracje Matosem czy Sammetem. Nie jest on złym wokalistą, tylko po prostu momentami drażni. Mimo pewnych niedociągnięć pasuje on do melodyjnego power metalu, który band tutaj gra.  Słychać echa Bloodbound z pierwszych płyt, jest też coś z Firewind. Band urozmaicił materiał, a przede wszystkim postawił na chwytliwe melodie, na porywające i podniosłe refreny, który dodają przebojowości. Do tego każdy riff potrafi oddać piękno power metalu. Miłe zaskoczenie, bo przecież ostatnio band grał dobrze, a momentami przynudzał. W końcu dopracowano materiał i to sprawia, że nie ma uczucia znudzenia.

Bob Katsionis zadbał o odpowiednią klawiszową oprawę i to przedłożyło się na klimat płyty i jej niezwykłą melodyjność. Dominik Sebastian też włożył tutaj sporo serca, by partie gitarowe były ciekawe, zagrane z polotem i pomysłem. Jest klasycznie, a zarazem melodyjnie i zadziornie. Czuć, że to power metal z prawdziwego zdarzenia.  Z kolei Mario Lochert odegrał kluczową rolę przy komponowaniu nowego materiału i tutaj też wielkie brawa. Każdy z tych czynników przedłożył się na jakość płyty.

Już pierwszy kawałek w postaci "Rock with us tonight" pozytywnie nastraja i pokazuje, że band odrobił zadanie domowe. Jest może i prosto, ale bardzo przebojowo i melodyjnie. Mocne wejście, a to dopiero początek. Power metalowy killer z najwyższej półki dostajemy w "Out of the ashes" i band umiejętnie wykorzystuje tutaj patenty Helloween czy Bloodbound. Znów refren podniosły i przebojowy w swojej formie. To właśnie refreny sieją tutaj największe zniszczenie. Klawiszowe wejście w "Fallen Hero" też jest ważne, bo pokazuje obecność Boba i wpływy Firewind. Podobne skojarzenia przywołuje dynamiczny "Senso Della Vita". Ciekawe przejścia tutaj mamy i znów refren robi robotę. Jest podniośle, przebojowo i w klimacie Bloodbound czy Firewind. Moim faworytem został od razu "Tonight im ready to fight".  Zadziorny riff, imponujące przyspieszenia, hymnowy refren i pomysłowe podejście do tematu. Brzmi znajomo, ale ile frajdy dostarcza. Petarda! Ciekawie wypada klasyczny i pełen akcentów judas priest "soldiers of eternal light". Trzeba też pamiętać o melodyjnym "Queen of lies", czy epickim "alea lacta est".Ten ostatni wywołuje ciary i ta forma Serious Black bardzo mi pasuje.

Pierwszy album Serious Black imponował w dużej mierze wielkimi nazwiskami, potem było różnie, ale tutaj pierwszy raz mam wrażenie, że to muzyka przemawia do nas. Przemyślany, dojrzały materiał nagrany przez doświadczonych muzyków. Ten album spełnia kryteria power metalowego krążka i to z górnej półki. Wyrazisty wokalista, urozmaicony materiał, sporo ciekawych melodii i długa lista hitów. Serious Black mi w tym momencie zaimponował. Rozpoczynają nowy, lepszy rozdział.

Ocena: 9/10
 

niedziela, 16 stycznia 2022

SONATA ARCTICA - Acoustic advantures (2022)


Niegdyś Sonata Arctica stanowiła trzon gatunku power metal. Te czasu już dawno się skończyły,  a ta fińska potęga upadła. Coś się wypaliło, a band zaczął podążać w stronę melodyjnego metalu z dużą dawką rocka i popu. Wielka szkoda. Niby mogło by się wydawać, że pójście w akustyczne granie pokaże może co gra w duszy muzyków z Sonata Arctica. W tym powinni być dobrzy, a "Acoustic Adventures volume one" pokazuje, że wcale nie.

To tak naprawdę zbiór starych kawałków i zagrana je na nowo. Nie chodzi już o to, że nie ma power metalu, ba nawet jakiejkolwiek cząstki metalu, tylko że same aranżacje i forma owych kompozycji, to tak naprawdę miałka papka, która niczego nie oferuje. Nie ma klimatu, nie ma pomysłu i wszystko leży. Widać ten band totalnie się wypalił i na siłę szuka nowych sposobów żeby zarobić pieniądze.  Tylko po co niszczyć markę "Sonata Arctica"? Chyba najwyższa pora założyć band o innej nazwie i tam grać te pioseneczki. Liczyłem na coś ciekawego, ale przeżyłem ogromne rozczarowanie. Każdy utwór brzmi komicznie, a chyba największy żal mam za zniszczenie takiego killera jaki jest "Wolf and raven". Co tu się dzieje to istna tragikomedia. Doświadczony zespół zamiast szukać sposoby na wyjście z dołka to jeszcze bardziej się w nim pogrąża.

Dla kogo jest płyta? Zdecydowanie nie dla fanów zespołu. Fanom power metalu, czy melodyjnego metalu też nie polecam tego wydawnictwa. Nawet fani rocka, popu czy akustycznych ballad będą czuć rozczarowanie. Żegnaj Sonata Arctica i będziesz w moim sercu za sprawą świetnego debiutu i jeszcze innych płyt z początku kariery. To co się dzieje z tym zespołem od kilku lat to tylko potwierdzenie, że już nie mają pomysłu na siebie i najwyższy czas ogłosić koniec.

Ocena: 1/10
 

sobota, 15 stycznia 2022

MAULE - Maule (2022)


 Okładka debiutanckiego krążka formacji Maule nieco mnie przestraszyła, a może raczej odstraszyła. Obstawiałem, że to płyta z kręgu doom metalu, a może death czy black metalu, a tutaj dostaje co? Soczysty klasyczny heavy metal osadzony w latach 80, a wszystko mocno wzorowane na NWOBHM. Nie brakuje tutaj miłych odesłań do pierwszych dwóch płyt Iron Maiden,a  także jest klasyka Blitzkrieg czy Angel Witch. Maule działa od 2017r i nie jest to brytyjska formacja, a kanadyjska. Miła niespodzianka, zwłaszcza jakość zawartej tutaj muzyki.

Brzmienie podobnie jak okładka jest bardzo oldschoolowe i takie naturalne. Znakomicie współgra z tym co słychać. Klimat lat 80 jest wszędobylski i to mocna zaleta tej płyty.  Liderem tutaj jest Jakob Weel, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jego głos jest charyzmatyczny i ma nieco punkowy charakter, co w niektórych momentach przypomina popisy Paul Di Anno. Jakob w raz z Dannym Gottardo tworzy tutaj zgrany duet gitarowy i co ciekawe popisy tych dwóch panów stanowią trzon płyty. W każdy utworze znajdziemy chwytliwy riff, a także melodyjne i złożone solówki, które oddają w pełni to co najlepsze w NWOBHM. To wszystko sprawia, że debiut Maule jest atrakcyjne dla słuchacza.

Czyż taki "Evil Eye" nie brzmi jak Iron Maiden z pierwszych płyt? Dla mnie cudo. Niby nic nowego, a wpada w ucho i zapada w pamięci. Takiej muzyki nigdy za wiele. "Ritual" idealnie by pasował do "Killers". Zadziorne riffy i ta odpowiednia dynamika. Ileż klasycznego iron maiden czy angel witch znajdziemy w "Summoner". Band wykorzystuje sprawdzone patenty, ale robi to bardzo umiejętnie. Kawał dobrej roboty. Świetnie wypada też rozpędzony "Red Sonja" z ciekawymi partiami perkusji czy stonowany, nieco marszowy "March of the dead".  Całość zamyka melodyjny i pomysłowy "We ride", który idealnie podsumowuje płytę.

Nie całe 40 minut dość szybko mija i to w miłym towarzystwie muzyki w klimatach NWOBHM. Nie ma tu za grosz oryginalności, ani nic odkrywczego. Band gra to im w duszy gra i robią to dobrze. Do ideału troszkę brakuje, ale potencjał jest i kto wie co jeszcze w przyszłości na grają? Oby utrzymali poziom z debiutu!

Ocena: 8/10

TRISTAN HARDERS TWILIGHT THEATRE - Drifting into Insanity (2022)


 Jaki jest plus tej całej pandemii? Z pewnością fakt, że wielu muzyków może dokończyć swoje rozpoczęte projekty, albo dać upust solowym albumom. Powstaje znacznie więcej płyt, które pewnie w normalnych warunkach by nie ujrzały światło dzienne. Lider niemieckiego Terra Atlantica postanowił zebrać swoje niewykorzystane pomysły i upchać je w solowy album. Tristan Harder przybrał nazwę Twilight Theatre i debiutancki album o nazwie "Drifting into insanity" to  płyta skierowana do maniaków melodyjnego heavy metalu, a przede wszystkim power metalu. Fani Dreamtale, Timeless Miracle czy przede wszystkim Terra Atlantica odnajdą się na tej płycie.

Ja osobiście pookładałem spore nadzieje w tej płycie. Niestety nie dostałem może płyty roku, ani jakiegoś genialnego wydawnictwa, ale trzeba przyznać, że jest do kawał solidnego grania. Jest może momentami zbyt melancholijnie, zbyt nastrojowo, zbyt romantycznie, a za mało metalowo. Jednak mimo pewnych wad, płyta ma swój charakter i może się podobać. Tristian tak naprawdę odpowiada tutaj prawie za wszystko. Odpowiada za partie wokalne, gitarowe, a także za bas, perkusję, czy partie klawiszowe. Wszystko jest przemyślane i po raz kolejny udowadnia że jest geniuszem muzycznym i to bardzo utalentowanym. Brawo za to! Płyta troszkę traci na wartości, bo bywają słabsze momenty czy brak wciągających melodii.

Na dzień dobry nastraja nas pozytywnie rozpędzony "The End", który przypomina mi nieco zapomniany Timeless Miracle i to jest atut tego kawałka. Niby jest banalnie, słodko, ale jest w tym urok. W "Open Gates"  dostajemy może nieco mocniejszy riff, ale to nie przedkłada się na bezbłędność. Jest momentami nieco zbyt komercyjnie. Jest melodyjnie, jest chwytliwie, ale czasami przydałoby się więcej mocy. Słodkość "Halls of glory" nieco przytłacza i brzmi to trochę jak parodia Dreamtale. Sam pomysł może nie jest tragiczny, ale wykonanie nieco irytuje. Do grona udanych utworów trzeba zaliczyć energiczny i przebojowy "Quest into mountains of Steel". Tutaj wszystko gra tak jak powinno i nawet sam główny motyw to taki ukłon w stronę klasycznego power metalu. Gdzieś tam są echa Edguy czy Dark moor i ja to kupuję. Dużo pozytywnej energii znajdziemy również w "in the realms of memories". Coś z starego Helloween czy Edguy znajdziemy w dynamicznym i słodkim "Save me from insanity". Świetny hołd dla klasycznego europejskiego power metalu.

Na pewno warto było czekać na debiut Tristana Hardersa. Nie ma tutaj niczego nowego, aniżeli to co prezentował na Terra Atlantica. Nie ma efektu wow, ale jest sporo porządnego power metalu i  na bardzo dobrym poziomie. Tristan to jednak ma smykałkę do melodyjnego i chwytliwego power metalu, który potrafi wciągnąć i zapaść w pamięci. Nie jest to może płyta bez skazy, ale zasługuję na uwagę fanów gatunku.

Ocena: 8/10

piątek, 14 stycznia 2022

BATTLE BEAST - Circus of doom (2022)


 Ostatnie płyty Battle Beast nie robią już na mnie takiego wrażenia jak pierwsze 3 wydawnictwa. Wszystko poszło w kierunku bardziej komercyjnego grania, a wszystko po to żeby przyciągnąć jak największą rzeszę słuchaczy. Nacisk położono na proste i nieco oklepane melodie. Niby dalej band gra heavy/power metal, ale już forma w jaki to prezentują zalatuje troszkę kitem. Ich przeciwnik Beast in Black robi to po prostu lepiej i pokazuje jak powinien brzmieć taki rodzaj muzyki. Najnowsze dzieło fińskiej formacji Battle Beast o tajemniczym tytule "circus of doom" nic nie zmienia w tym kontekście. To kolejna płyta Battle Beast i nic ponadto.

Nie ma zaskoczenia, nie ma tutaj niczego nowego. Joona i  Juuso w sferze partii gitarowych w zasadzie podążają utartymi schematami i powielają wcześniejsze patenty, tylko wszystko jest obdarte z agresji, mocy i power metalowego zacięcia. Wszystko postawiano na komercyjny, wręcz radiowy wydźwięk. Brzmi to jak dla mnie sztucznie i nie ma w tym za grosz charyzmy. W tym aspekcie najciekawiej wypada "Freedom" i to jest Battle Beast jaki błyszczał na pierwszych płytach, a poza tym pokazują że ta formuła nie musi męczyć i może dostarczyć sporo frajdy. Oczywiście skoro jest to płyta Battle Beast to nie brakuje tutaj tych słodkich, nieco dyskotekowych klawiszy. Tutaj oczywiście Janne odwala kawał dobrej roboty, tylko szkoda że te słodkie melodie momentami przepadają w gąszczu średnich pomysłów. Battle Beast nie byłby sobą gdyby nie zadziorny głos Noory, który jak zawsze błyszczy i przyciąga uwagę swoim głosem. Tak piszę, że średnie pomysły, ale mimo wyraźnych wad słychać, że band starał się żeby album brzmiał ciekawie i na swój przebojowo. Podniosły i nieco marszowy otwieracz "Circus of Doom" momentami brzmi jak kawałek z debiutu, co nie jest takie złe. Pomijam że sam główny motyw jakiś taki średnich lotów jest. Słodki i przebojowy jest "Wings of Light". Niby wszystko jest tak jak być powinno, a momentami przypomina się świetny Beast in Black. Singlowy "Where eagles learn to fly" to bez wątpienia solidny kawałek, ale też do idealnych bym go nie zaliczył. Słychać echa Sabaton, ale raczej brzmi to jak parodia. Owe radiowe zaloty słychać w dziwacznym "russian roulette".  Najlepszy z tego wszystkiego jest podniosły i przebojowy "place that we call home". Duże brawa za pomysłowe partie gitarowe, klawiszowe, a przede wszystkim tutaj robotę robi podniosły refren rodem z płyt Powerwolf czy Bloodbound. Perełka i szkoda że płyta nie jest w takim tonie.

Battle Beast ma swoje grono fanów i płyta skierowana jest oczywiście do nich. Nowi słuchacze nic nowego tutaj nie znajdą. Nie jest to najlepsze wydawnictwo Battle Beast, ale kryje kilka ciekawych melodii i znajdą się z 2-3 perełki. Mimo wszystko Battle beast żyje teraz w cieniu genialnego beast in black.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 10 stycznia 2022

SARTORI - Dragons fire (2022)


 Wytwórnia Rockshots records 28 stycznia tego roku wyda debiutancki krążek gitarzysty Andiego Sartori, który rządzi w kapeli sygnowanym jego nazwiskiem. "Dragons fire" to płyta skierowana do fanów klasycznego heavy metalu, hard rocka, czy neoklasycznego grania. Kto lubi posłuchać bardziej złożone partie gitarowe wzorowane na wczesnej działalności Yngwiego Malmsteena czy Alcatrazz ten z pewnością polubi debiut Sartori.

Pierwsze skrzypce gra tutaj nie kto inny jak właśnie Andy Sartori, który stawia na finezyjne partie gitarowe, na bardziej złożone, gdzie unosi się duch starych płyt Yngwiego Malmsteena. Inspiracje słychać, choć do mistrza jeszcze daleka droga. Wszystko jest jak dla mnie za bardzo ugrzecznione i bez ikry. W pewnym momencie kompozycje zaczynają się zlewać w jedną papkę, co nie jest korzystne dla wydawnictwa. Sekcja rytmiczna jest nieco schowana i mało wyrazista. Na szczęście wokalista Scott Board swoim głosem mocno urozmaica zawartość i nadaje jej heavy metalowego pazura. Obok Sartori to jest najważniejsza osoba w zespole. Piękna okładka sugeruje, że szykuje się killer, ale rzeczywistość jest brutalna.

Dobrze wypada otwieracz "Evil Heart", bo dostajemy tutaj właściwie heavy metal mocno osadzony w latach 80. Proste, klasycznie i z pazurem. Dobra robota! Marszowy "One distant heart" jest solidny, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Typowy riff jaki pełno i nawet melodia nic ciekawego nie wnosi. Typowo i zarazem bardzo znajomo brzmi taki "Devil in Disguise" czy "From hell to heaven". Niby wszystko jest dobrze zagrane, a nie wzbudza to większych emocji. Znacznie ciekawsza melodia pojawia się w klimatycznym 'Castle of lost soul" czy bardziej energicznym "Battle in the distant lands".


"Dragons fire" jest ugrzeczniony i pozbawiony charyzmy. To płyta przewidywalna i nieco na jedno kopyto. Nie można odmówić talentu gitarzyście Sartori, ani też wokaliście Board. 30 minut muzyki to niby mało, a tutaj troszkę się dłuży. Solidny heavy metal z nutką neoklasycznego grania to może i dobry kierunek, tylko jakość pozostaje jeszcze do dopracowania. Warto mieć na uwadze ten zespół, bo w przyszłości może namieszać.

Ocena: 6/10

środa, 5 stycznia 2022

SCREAM MAKER - Bloodking (2022)


 Pandemia okazała się przeszkodą dla wielu kapel heavy metalowych. To powód opóźnień wielu wydawnictw i podobny los spotkał "Bloodking" naszego rodzimego Scream Maker. O tym albumie mówiło się już dawno, to też oczekiwania były ogromne. Ciśnienie rosło i ciekawość zaczęła zżerać każdego dnia. W końcu to nie jakieś żółtodzioby, tylko jeden z najważniejszych zespołów heavy metalowych na polskiej scenie metalowej. Premiera "Bloodking"  przewidziana jest na 27 stycznia tego roku. Już mogę wam zdradzić, że jest na co czekać.

6 lat przyszło czekać fanom Scream Maker na nowe dzieło. Można rzec, że to kawał czasu. Jednak ten czas band nie zmarnował i pozwolił sobie dopracować album niemal w każdej sferze. Kapela urosła w siłę,bowiem Scream Maker brzmi niezwykle dojrzale na nowym albumie i słychać, że wbili się na kolejny poziom. Oczywiście są dalej sobą, bo trzymają się klasycznego heavy metalu z elementami power metalu czy hard rocka. Klimat lat 80 jest, ale nie brakuje też w tym wszystkim współczesnego pazura. Scream maker nie byłby sobą, gdyby nie zabrał nas w rejony Dio, Judas Priest, czy Iron Maiden, a przy tym dostarczając sporą liczbę hitów. Zestawiając "Bloodking" z poprzednimi albumami warszawskiej formacji, to można odnieść że to ich najlepszy album.

Ciekawa i przyciągająca uwagę okładka to tylko jeden aspekt, który wzbudza pozytywne emocje. Brzmienie jest współczesne, mocne i bardzo wyraziste, Płyta sporo mocy zyskuje dzięki temu. Gitarowe popisy Michała dostarczają sporo frajdy, bo nie ma tu wymuszonych dźwięków, wszystko jest naturalne i najważniejsze że jest heavy metalowy pazur i cały czas się coś dzieje. Oczywiście na brawa zasługuje niezwykle uzdolniony Sebastian Stodolak, który z płyty na płytę staje się jeszcze lepszym wokalistą. To jest bez wątpienia duma naszego kraju i jeden z najlepszych wokalistów na naszej scenie metalowej.

Techniczne nie mam zarzutów, to jak jest z zawartością? Dostajemy niezwykle zróżnicowany materiał, a zarazem bardzo spójny. Nieco przeraża 14 utworów i tutaj ja bym się pokusił o skrócenie płyty, ale i tak nie powodów do narzekania. "Invitation" to tak naprawdę intro, a taki "Mirror, Mirror" to soczysty heavy/power metal, który spełnia europejskie wymagania. Fani takiego Brainstorm, czy Primal fear odnajdą się w tym kilerze, to na pewno. Jakże wymiata melodia w tytułowym "Bloodking". Cudo i prawdziwy hit. Brzmi klasycznie, łagodnie, ale bardzo pomysłowo. Brawo Scream Maker. Znamy też singlowy "When our fight is over" i tutaj band idealnie miesza hard rocka w stylu Dokken z heavy metalem w stylu judas priest. Tutaj band ewidentnie stawia na klimat lat 80. Syreny zawsze zwiastują killer i tak też jest z "End of the world". Oj Scream maker stawia na cięższe riffy tutaj, a to skutkuje killerami pierwszej klasy. Echa Judas Priest czy Primal Fear są tutaj jak najbardziej na plus. W końcu doczekałem się utworu o nazwie "Scream maker" i ten radosny metalowy hymn na pewno sprawdzi się podczas koncertów. Kolejny singiel to równie energiczny i bardzo przebojowy "Hitting the wall". Klasycznie i z wielką gracją band tutaj gra. Jest troszkę Ac/dc i komercyjnego rocka w "Join the mob", a także miła i lekka ballada "Die in me". Ciekawie wypadają mroczne i nieco bardziej rozbudowane kompozycje jak "Candle in the wind" czy "Tears of rage", które momentami przypominają mi black sabbath z Tonym Martinem na wokalu.

Scream Maker jest jednym z najważniejszych zespołów na polskim rynku i "Bloodking" to tylko potwierdza. Bardzo dobrze wyważony album, który ma sporo heavy/power metalowych ciosów, ale jest też miejsce na hard rockowe szaleństwo, na nowoczesne brzmienie i klimat lat 80, na komercyjny rock, czy wpadające w ucho hity. Ten album spełnia wszelkie standardy i dostarcza sporo frajdy. Warto było czekać, bo tak naprawdę dostajemy najlepszy album Scream Maker. Brawa dla zespołu i oby kolejny album ukazał się znacznie szybciej. Kto nie zna tej kapeli to najwyższy czas to zmienić, a fani na pewno się nie zawiodą.

Ocena: 8.5/10