wtorek, 31 maja 2022

DESERT NEAR THE END - The dawning of the son (2022)


 Każdy kto lubi mieszankę  heavy/power/thrash metalu ten na pewno już dobrze zna grecki Desert Near The End. Sukcesywnie działają od 2010r i mogą się pochwalić dorobkiem 5 płyt. Ta najnowsza ukazała się niedawno, bo 27 maja. Rewolucji nie ma, ale band wciąż trzyma poziom, a nowe dzieło to kawał dobrze skrojonego materiału w klimatach power/thrash metalu. Fani nie będą zawiedzeni, a jest szansa że i przybędzie nowych fanów zespołu.

Desert near the end to przede wszystkim zadziorny wokal Alexandrosa, a także dobrze rozegrane partie gitarowe duetu Akisa i Panosa. Duży nacisk panowie kładą na agresję, zadziorność, ale nie brakuje w tym melodyjności i przebojowego wydźwięku. Od strony technicznej nowy album wypada niemal bezbłędnie. Soczyste, pełne mocy brzmienie, ciekawa okładka, a także dobra dyspozycja muzyków. Niby nic nowego nie grają, a wciąż sporo frajdy dostarczają swoją muzyką.

Można doszukać się wpływów choćby iced Earth, które są wyczuwalne choćby w otwierającym "Break the chains". Dalej znajdziemy rozpędzony "Rise for Dominion", który bardzo dobrze oddaje styl grupy, ale to też świetny przykład przebojowości na płycie. Bardziej stonowany "Iron rain" też pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Słychać większy nacisk na toporność i heavy metalowe zacięcie. Dużo tutaj elementów thrash metalowych i dużo agresywnego grania co potwierdza "Wound my way". Zamykający "Beyond the gates" to nieco bardziej złożone granie i znajdziemy tu więcej motywów gitarowych.

Desert near the end to już doświadczony band, który ma swój styl i nie ma zamiaru zmieniać go.  Dobrze czują się w stylizacji thrash metalu z nutką heavy metalu i power metalu. Nie ma nic nowego, ani odkrywczego i słucha się tego całkiem dobrze. Troszkę nieco na jedno kopyto zagrany ten album, ale i tak warto zapoznać się z nim.

Ocena: 6/10

niedziela, 29 maja 2022

FALLEN SANCTUARY - Terranova (2022)


A o to i jest. Jedna z tych płyt na które wyczekiwałem z wielką niecierpliwością.  Zapowiedzi zapowiadały prawdziwy grom z nieba i nadzieje na prawdziwe poruszenie w power metalu. Czy faktycznie Fallen Sanctuary z Austrii spełnił pokładane w nim nadzieje? "Terranova" to nie debiut jakiś tam żółtodziobów, a prawdziwy dzieło stworzone przez miłośników melodyjnego metalu. Panowie użyli główny składnik, czyli power metal, ale nie zapomnieli o aspektach melodyjnego metalu, progresywnego czy stricte hard rocka. Band znakomicie balansuje między różnymi gatunkami. Wielkie nazwiska tym razem są fundamentem do wielkiej muzyki.

Na okładce widać nazwiska dwóch liderów. Gitarzysta Marco Pastorino, którego dobrze znamy z genialnego występu w Flames of Heaven czy równie dobrze znanego bandu Temperance. Drugi bohater to Georg Neuhauser, którego znamy z Warkings czy Serenity.  Głos iście niszczący, to jest jeden z ciekawszych wokalnych występów tego roku. Brawa na stojąco dla tego pana. Jest jeszcze perkusista Mocerino z Temperance i basista Gozzi z Eternal Idol. Same gwiazdy i nic dziwnego, że aż tak zaiskrzyło między nimi. Muzyka klimatyczna, melodyjna i pełna różnych smaczków. Cieszy, że nie jest jednowymiarowa i na jedno kopyto. Znakomicie urozmaicona muzyka, która dostarcza sporo frajdy. Nie brakuje to godnych uwagi popisów gitarowych, czy chwytliwych melodii. No i te nośne refreny, które sieją zniszczenie. Szczęka opada od samego początku.

Otwieracz nie pozastawia wątpliwości co do jakości. Tytułowy "Terranova" to coś dla miłośników power metal w stylu starego Helloween, Sonata Arctica cz Edguy. Co za riff, co za świeżość i zarazem klasyczne podejście do tematu. Brawo!  Nutka progresywności i nowoczesności pojawia się w zadziornym "Now or Never". Ten mrok i nieco toporny charakter też nie psuje efektu. Panowie znakomicie bawią się konwencją. Cały czas się coś dzieje. Refren w "Broken Dreams" jest po prostu genialny i nawet bez gitar sieje zniszczenie. Kwintesencja melodyjnego metalu i power metalu. Jak to brzmi, no czysty geniusz. Kolejny killer to rozpędzony "Rise againts the world" i znów nie tylko refren sieje zniszczenie, ale i energiczny riff. Panowie mają pomysł na hity i robią to perfekcyjnie. "Destiny" brzmi bardzo oldschoolowo i zarazem świeżo. W "Trail of Destruction" można doszukać się wpływów Avantasia czy Edguy, ale mimo nieco hard rockowego wydźwięku kawałek szybko wpada w ucho. Dalej jest jeszcze nieco progresywny "Bound to our legacy" i nawet komercyjna ballada "wait for me" przykuwa uwagę i zapada w pamięci.

Miała być petarda i poruszenie w power metalu, no i jest. Dostałem to na co czekałem, czyli świetnie wyważony power metal z nutką progresywności, melodyjnego metalu i rocka. Świetni muzycy nagrali świetny album o którym będzie się jeszcze mówić i mówić, a fani będą komentować. Pewnie nie wszystkich ruszy, bo każdy ma swój gust. Album idealnie trafił w mój gust i mam nadzieje, że ten band to nie tylko chwilowy kaprys muzyków.

Ocena: 10/10


 

CIRCLE OF SILENCE - Walk Through Hell (2022)


 "Walk through Hell" to już 4 album w dorobku niemieckiej formacji Circle of Silence. Niemiecki band działa od 2005r i tworzy bardzo udany miks heavy metalu i power metalu. Każdy kto kocha muzykę pokroju Brainstorm, Mystic Prophecy czy Primal Fear ten szybko odnajdzie się w świecie Circle of Silence.  Poprzedni krążek "The crimson throne" skradł moje serce i liczyłem, że band uda się nagrać równie udany album. Ta sztuka się udała i jest to jeden z ich najlepszych albumów, szkoda tylko że sukcesem nie może się cieszyć basista Bjorn Boehm, który zmarł 4 kwietnia tego roku. Godne pożegnanie z fanami, bo płyta jest niezwykle udana.

Mroczna okładka, mocne, ciężkie brzmienie to już taki standard w Circle of Silence. Band dalej idzie ścieżką obraną na poprzednim wydawnictwie. Nowy album przede wszystkim wypchany jest mocnymi riffami, ostrymi i wciągającymi solówkami. Każdy kawałek niesie ze sobą chwytliwe melodie, tak więc nie ma miejsce na nudę.  Christian i Tobias to doświadczenie gitarzyści, którzy wiedzą jak stworzyć ciekawe riffy i godne uwagi solówki. Ich współpraca bardzo dobrze się układa i to przedkłada się na jakość. Słychać od pierwszych dźwięków, że to rasowy heavy/power metal. Nie byłoby Circle of Silence gdyby nie charyzmatyczny wokalista Niklas, który nadaje całości odpowiedniego dźwięku. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i jakoś ciężko mi sobie wyobrazić innego wokalisty w tej roli.

Sam materiał jest poukładany i dostarcza sporo frajdy. "Prisoner of Time" już na dzień dobry atakuje nas chwytliwą melodią i dużą dawką zadziornych partii gitarowych. Mocne wejście i to mi się podoba. Ileż energii niesie ze sobą killer w postaci "United". Znów mocne uderzenie i ciekawe popisy gitarowe. Panowie dobrze czują stylistykę z pogranicza power metalu i heavy metalu. Podobne emocje wzbudza na pewno zadziorny "At war with yourself", czy mroczny "I want more", który również mocno czerpie z Primal Fear. Warty odnotowania jest killer w postaci "Far beyond the sun" i szkoda tylko że zamykający "God is a machine" jest tylko dobry.

Circle of Silence znów nagrał bardzo przemyślany i dopracowany album. Długi czas oczekiwania był, ale warto było. Jest moc, jest dbałość o detale i nie brakuje ciekawych melodii. Troszkę mi brakuje większego urozmaicenia i czegoś może bardziej zaskakującego? Z pewnością płyta godna uwagi i mam nadzieje, że band się pozbiera po śmierci Bjorna i będzie dalej nagrywać tak udane wydawnictwa.

Ocena: 8.5/10

sobota, 28 maja 2022

FELLOWSHIP - The saberlight chronicles (2022)



 Są tu jacyś fani Majestica, Twilight Force, Rhapsody of Fire, Rainxeed czy wczesnego Avantasia? Na pewno, w końcu kto z nas maniaków power metalu nie lubi tego radosnego, epickiego power metalu w klimatach fantasy. W wielkiej Brytanii co raz częściej młode kapele sięgają po ten styl grania, ale to jeszcze nie jest tak powszechny gatunek muzyki u nich. Cieszy fakt, że pojawił się w 2019 r Fellowship, który idzie pod prąd i ma zamiar pokazać wszystkim, że w Wielkiej Brytanii też mają smykałkę do tworzenia świetnego power metalu. Zachwycałem się ich singlem, to teraz przyszedł czas na debiutancki krążek "The Saberlights Chronicles", którego premiera przewidziana jest na 17 lipca tego roku.

Ten kto szuka świeżości, czegoś nowego w power metalu, może przestać czytać dalej i już poświęcić czas na inną płytę. To płyta skierowana dla starych słuchaczy, którzy zakochali się we wczesnym Rhapsody, Avantasia, tych którzy lubią marzyć i żyć w świecie fantasy. Fellowship pokazuje, że kochają właśnie taki tradycyjny power metal w symfonicznej oprawie. Idą utartymi szlakami, ale idą krokiem pewnym i wiedzą co chcą grac i w jaki sposób. Potencjał maja i wykorzystują go. Jest szybko, jest klimatycznie, jest oldshoolowo i to w tym chodzi. Czasami mamy dość szukania nowości, czy agresywnego metalu i chcemy zanurzyć się właśnie w takiej muzyce. Browne/Wosko to ciekawy duet gitarowy, gdzie znakomicie się uzupełniają i to słychać od pierwszych dźwięków. Panowie włożyli sporo serca i ciężkiej pracy. Doceniam wysiłek, bo brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Solówki w "Glory days" przyprawiają o zachwyt. To jest to! Wokalista Matthew Corry ma ciekawą barwę i potrafi kreować magiczny klimat fantasy. Posłuchajcie sobie taki podniosły  "until the fires die". Energia w "Oak and Ash" jest pełna podziwu i band po prostu nią zaraża. Znakomicie się tego słucha i to kolejny mocny punkt tej płyty. Co za hicior. Riff i główny motyw w "Hearts upon the hill" jest epicki i pełen klasy. Brzmi znajomo, bowiem gdzieś unosi się coś z klimatów Sabaton czy Hammerfall, ale band ma swój charakter i to jest piękne. Podobne emocje wywołuje zróżnicowany i dynamiczny "Glint". Refren "The saint beyond the river" to czysty power metal w najlepszej postaci. Band znakomicie bawi się tempem i potrafi nieźle urozmaicić dany utwór. "Still Enough" to kolejny killer, a i tak punktem kulminacyjnym jest kolos "Avalon" i wiecie co? Band znów podołał wyzwaniu. Znakomity, rozbudowany kawałek, który nie nudzi.

Fellowship na przekór wszystkim nie gra mieszanki heavy/power metalu, nie stawia na brutalność, na agresywne riffy, czy mroczny klimat. Nie bawi się w progresywność, a bardziej obrali sobie za cel przypomnieć nam jaką radość dostarczały nam stare płyty Rhapsody, Avantasia, Dragonland, czy innym tego typu kapelom. Mało komu udaje się nagrać właśnie tego typu album. Fellowship ma swój charakter i nie stara sie na siłę być agresywnym i pełnym nowoczesnych smaczków. Fani power metalu na pewno się nie zawiodą. W końcu jakaś płyta, przy którym serce szybciej bije, a uśmiech pojawia się na twarzy od pierwszych dźwięków. Polecam!

Ocena: 9.5/10

REMAINS OF DESTRUCTION - New Dawn (2022)


 Fiński power metal od razu kojarzy się z Sonata Arctica czy Stratovarius i w sumie nic dziwnego, że debiutujący Remains of Destruction czerpie z tych kapel. Postanowili grać symfoniczny power metal w klimatach starych płyt tych wielkich zespołów. Cieszy fakt, że mają pomysł na siebie i brzmią współcześnie. Z pewnością debiut "New Dawn" zasługuje na poznanie, bo to wartościowy krążek.

Trzon tej formacji to trzech muzyków z Symphony of Shadows, który zarejestrował co ciekawe epkę o takim samym tytule. W zespole na pewno uwagę przykuwają zgrabne i przemyślane partie gitarowe Timo i Saalas. Jest w tym nawiązanie do klasyki, ale też powiew świeżości i współczesności. To nie jakieś kalka lat 90, oj nie. Wokalista Jesse też błyszczy. Ten pewny siebie głos, ta zadziorność w głosie i charyzma przykuwają uwagę i słychać, że nie jest to jakiś tam amator.Ciekawa okładka i mocne, dopracowane brzmienie to miłe dodatki. Najważniejsze, że zespół jest zgrany i rozumie się znakomicie, a to przedłożyło się na udany materiał.

Nie powaliło na kolana, ale w końcu w takiej formule dostaje dojrzały i dopracowany materiał. Już od pierwszych sekund band skrada serce i zdumiewa swoją pewnością. Otwieracz "blood moon" tak naprawdę wyrywa z kapci. Jest moc, jest pazur i ciekawa dawka melodyjności.  Nieco stonowany i bardziej klimatyczny "Final Light" też pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Band wie jak grać ciekawy i porywający power metal. Brzmi to naprawdę dobrze. Dalej mamy nieco progresywny "New Dawn" czy bardziej agresywny "Mastermind". Panowie potrafią pójść też w epickość i bardziej orkiestrowe smaczki. Taki właśnie jest "Mankinds bequest". Godny uwagi jest też melodyjny "From shadows we Rise"

Dobry start zaliczył Remains Destruction. Płyta może nie jest najlepszym co słyszałem w tym roku, ale zaliczam do grupy płyt, do których będę wracał. Sporo ciekawych melodii, udanych riffów i cały czas się coś dzieje. Niby nic nowego, niby nic genialnego, a radość z odsłuchu jest. Będę obserwował poczynienia tej kapeli, to na pewno.

Ocena: 8/10

piątek, 27 maja 2022

MICHAEL SCHENKER GROUP - Universal (2022)


 Michael Schenker to niezwykle zapracowany muzyk. Ja osobiście straciłem rachubę jeśli chodzi o jego wydawnictwa. Co chwilę mamy jakiś album sygnowany jego nazwiskiem. Jak nie Michael schnker fest to teraz Micheal Schenker Group. Na pewno cieszy ten stan rzeczy prawdziwych fanów Schenkera. Odnoszę wrażenie, że wszystko idzie w ilość, troszkę kuleje jakość i trochę to wszystko robione hurtowo. W tym roku pojawia się "Universal" czyli 12 album sygnowany tą nazwą. Fani Schenkera, hard rocka, heavy metalu powinni obczaić to wydawnictwo. Powód jasny i nie chodzi o znakomitych gościu. W końcu to muzyka przemawia, a nie sławne nazwiska.

Jest na wokalu Ronnie Romero. Pełno go wszędzie, ale co jak co ale sprawdza się w takich klimatach. Jak są jakieś nie dociągnięcia to odwraca uwagę słuchacza. Odwalił tutaj kawał dobrej roboty, zresztą jak zawsze. Poza nim jest Ralf Sheepers, Micheal Kiske, perkusista Simon Phillips  z Toto, Bobby Rondinelli z Rainbow czy Bob Daisley z Black Sabbath. To kilka z tych świetnych gości. Przykuwają uwagę, ale cieszy mnie że album jest bardziej dopracowany i bardziej równy. Nie ma większych wpadek.

Energiczny "Emergency" to jasny sygnał, że schenker bardziej przysiadł do komponowania. Mocny riff, świetna mieszanka heavy metalu i hard rocka. To jest to. Przebojem tutaj na pewno jest "Under Attack", który świetnie nawiązuje do twórczości Rainbow. Mocny kawałek. Kocham "Rainbow Rising" i "calling baal" z popisem Tonego Careya z Rainbow przypomina wstęp "tarot Woman". Czysta magia. Właśnie do takiego klimatu zabiera nas singlowy 'A king has gone" i tutaj niespodzianka. Na wokalu pojawia się Kiske. Robi robotę, choć to nieco inne klimaty niż Helloween. Kiske sprawdzał się w Place Vendome czy Unisonic, to i tutaj pozamiatał. Jak dla mnie najlepszy kawałek z tego albumu. Pozytywnie zaskakuje też melodyjny i bardziej energiczny "Long Long Road". Kolejny mocny kawałek to "Wrecking ball" z gościnnym udziałem Sheepersa. Jest pazur i hard rockowe szaleństwo. Kawał dobrej roboty odwalił tutaj Ralf jak i Schenker. Końcówka płyty to klimatyczny "Sad is the song" i rozpędzony "Au revoir".

Nie jest to płyta roku, ani też największe dzieło Schenkera, ale z pewnością przebija wiele ostatnich płyt tego gitarzysty. Jest w końcu równy i przemyślany materiał, a każdy kawałek potrafi dostarczyć sporo frajdy. Brawo za klimaty Rainbow, brawo za świetnych gości i brawo, że w końcu postawiono na jakość. Warto dać szansę tej płycie, nawet jeśli nie lubi się Schenkera.

Ocena: 7.5/10

DEF LEPPARD - Diamond Star Halos (2022)


 Ostatnie wydawnictwo Def leppard z 2015 r miał przebłyski i nawiązania do starych płyt. Jako całość wypadał średnio. Ostatni wartościowy album tej grupy to dla mnie "Songs from the sparkle lounge" z 2008r, który ma wszystko to co lubię w tej formacji. Ich muzyka miała spory wpływ na mój gust muzyczny i pierwszy płyty to dla mnie klasyki. Niestety grupa po wydaniu "Adrenalize" przestała dla mnie istnieć i kolejne wydawnictwa do mnie już nie trafiły. Za dużo komercji, za mało hard rocka i tego za co ich kochałem. Ostatnie płyty miewają przebłyski, kilka hitów, ale jako całość nie co kuleją. Niestety, ale najnowsze dzieło zatytułowane "Diamond star Halos" podzielił los poprzednika. 12 album formacji Def Leppard na który przyszło nam czekać 7 lat rozczarowuje. Znane nam single okazują się jednym z najmocniejszych punktów płyty.

Rozczarowuje bez wątpienia sam Joe Elliot, którego wokal jest jakiś taki bez wyrazu, bez mocy i tej dynamiki. Wiem, lata już nie te, ale troszkę zaangażowania i pomysłowości i nie brzmiało by to tak drętwo.  Mam w składzie dalej Collena i Campbella na gitarach, ale jakoś brakuje mi hard rockowego szaleństwa, przebojowości i jakiś wpadających w ucho riffów czy solówek. Kiedyś to potrafi robić, a teraz chyba mają jakąś blokadę, bo przychodzi im to z trudem.  Okładka robi wrażenia, podobnie jak i brzmienie, tak więc od strony technicznej czy marketingowej jest wszystko jak najbardziej w porządku. Cieszy fakt, że Def Leppard dalej tworzy nową muzyką, ale smutne że nie mają już pomysłów na coś ciekawego. Ostatnie płyty choćby Bomber pokazują, że można grać muzykę Def leppard jaką znamy z lat 80.

Single promujące album okazały się całkiem dobre i dawały nadzieje na coś w miarę udanego. Niestety te kawałki to najlepsze co mnie spotkało słuchając płyty. Otwierający "Take what you want" wyróżnia się mocny riffem i echem starych płyt z lat 80. To jest to. Stadionowy "Kick" na pewno sprawdzi się podczas koncertów. Troszkę komercyjny, troszkę młodzieżowy, ale sprawdza się jako hit. Gitarowo i hard rockowo jest również w melodyjnym "Fire it up". Idziemy dalej. Pozytywne emocje wzbudza prosty "Sos emergency", który również jest hard rockiem na pograniczu popu. Tylko, że tutaj dobrze się tego słucha i są wyczuwalne patenty "Hysteria". Przy takim "U rok Mi" nerwy puszczają i ma się ochotę zakończyć odsłuch tej płyty. Niestety potem jest równie nieciekawie i dopiero przebudzenie następuje w "Gimme a Kiss", który jest kolejną dawką solidnego hard rocka. Reszta kompozycji jest ciężko strawna i nie sprawdza się w kategorii nawet pop rocka. Wieje nudą i nic się nie dzieje do samego końca. Zbyt duża liczba utworów i brak pomysłów na same kompozycje.

Def Leppard chyba już nie jest wstanie wydać ciekawego albumu. Niby żywa legenda, a jednak od czasów "Adrenalize" strasznie opornie im idzie z tworzeniem nowego materiału, który byłby dobry. Ostatni album miał przebłyski, podobnie jak ten nowy. Najmilej wspominam "Songs from the sparkle lounge" i szkoda że nie mogą chociaż nagrać album na takim poziomie. Tyle lat czekania, ale był to niestety czas zmarnowany.

Ocena: 4/10


sobota, 21 maja 2022

METAL FACTORY - Defeat All (2022)


 W tym roku Czeski band o nazwie Salamandra wydał swój najlepszy album i co ciekawe dla tych fanów skierowana jest inna pozycja z tego kraju. Mowa o debiucie zespołu Metal factory, który nosi tytuł "Defeat all". Powód jest banalny. W skład zespołu wchodzi trzech muzyków, którzy grali w Salamandra. Stylistycznie muzycznie te dwie formacje sporo łączy. Każdy kto kocha mieszankę heavy/power metalu ten szybko odnajdzie się na "Defeat All".

Sekcja rytmiczna to Sedlacek i Jurecek, których znamy z salamandra. Za partie gitarowe odpowiada Vaclav Moch. W tej sferze dostajemy solidną mieszankę heavy metalu i power metalu. Zagrane troszkę zbyt ostrożnie i przewidywalnie. Zdarzają się przebłyski. Jeśli chodzi o partie wokalne, to jest to sprawka Zuzanny i Pavliny. To akurat mocny atut tej płyty, bo dość dobrze radzą sobie. Nie mają może takiej mocy i agresywności jakiej można by wymagać, ale jest dobrze. Materiał dobrze się słucha i to już nie lada sukces.

Jak dla mnie najciekawszy z tej płyty jest otwierający "Never Again". Co wciągający motyw, chwytliwy refren i ciekawa konstrukcja utworu. Brzmi to świeżo i niezwykle atrakcyjnie. Solidny heavy metal z prostym riffem wybrzmiewa w "preacher". Mroczny "wicked delusion" też miewa ciekawe momenty, choć utwór na kolana nie powala. Band zaczyna od tego momentu grać trochę ospale. Potem mamy udany "reflection with relief", który ociera się o stylistykę primal fear. Bardzo dobrze prezentuje się power metalowy "immortal combat". Band powinien pójść w takim kierunku. Całość wieńczy nieco marszowy, ale bardzo melodyjny "live your Dreams".

Metal factory zalicza nawet udany debiut. To płyta na pewno nie równa, niedopracowana i bez wyraźnych killerów. Jest kilka przebłysków, e to trochę za mało żeby płyta znalazła spore zainteresowanie . Kto wie może w przyszłości bardziej się rozkręcą?

Ocena 5.5/10

czwartek, 19 maja 2022

SANDS OF ETERNITY - Beyond the realms of Time (2022)


 Co tam mamy nowego w kategorii power metalu? Ano tak grecki band o nazwie Sands of Eternity i ich debiutancki krążek zatytułowany "Beyond the realms of Time". Płyta ukazała się 6 maja i co tak naprawdę mnie skusiło by sięgnąć po ten album to znakomita okładka i fakt, że Bob Katsionis zajął się produkcją, masteringiem i wsparł band w zakresie partii klawiszowych. Jego obecność sprawia, że płyta już na starcie sporo zyskuje. Muzyka zawarta na tym wydawnictwie jest solidna i godna uwagi. Czy powala na kolana i szokuje swoją formą i jakością? Z pewnością nie.

Można odnieść wrażenie, że band jeszcze szuka swojego stylu i chyba nie do końca jest w stanie określić w czym lepiej się czują. Ważną rolę w tej kapeli odgrywa gitarzysta Giannis Ioakimidis, który stawia na sprawdzone patenty i jakoś nie chcę podejmować ryzyka i zabrać nas w mniej znane rejony. Michael Papadakis to kolejna ważna postać w tym zespole. Jego głos nadaje całości przebojowości i power metalowego feelingu. Sekcja rytmiczna jest solidna i stara się byśmy nie usnęli i w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie oczywiście jest z górnej półki i nie ma tutaj o wpadce.

Co kryje ta piękna okładka?  Z pewnością melodyjny otwieracz "Still awake", choć to bardziej utwór w klimatach melodyjnego metalu z nutką progresywności. Nie zmienia to faktu, że poziom całkiem przyzwoity. Więcej ikry i dynamiki znajdziemy  z pewnością w "The hitman" czy pomysłowym "faded", który uwidacznia talent kapeli. Jest jeszcze bardziej złożony "Red Flag", czy melodyjny "Shadows of the light", które oddają w pełni klimat płyt i stanowią mocny filar tego wydawnictwa. Zwłaszcza ten ostatni sprawdza się jako power metalowy hicior. Progresywność z pewnością pojawia się w zamykającym "Beyond the limits".

Płyta jakich wiele, to na pewno. Dobrze się tego słucha i można znaleźć kilka ciekawych melodii czy motywów i panowie zadbali, żeby płyta była łatwa w odbiorze. Wszystko niby ok, ale brakuje pewności, pazura, zaskoczenia i dopracowania niektórych pomysłów. Panowie grać potrafią i mają potencjał by błyszczy na power metalowej scenie. Póki co jest dobrze, ale są perspektywy na lepsze jutro.

Ocena: 7/10

HELLHAIM - Let the dead not lose hope (2022)


 Jedną z najbardziej wyczekiwanych premier roku 2022 był właśnie drugi album polskiej formacji o nazwie Hellhaim. Debiut z 2017r pozamiatał mną równą i do dziś jest jednym z najlepszych albumów nagranych przez polski band. Prawdziwa moc heavy/power metalu na wysokim poziomie. 5 lat minęło, a band powraca z "Let the dead not lose hope". Czy udało się nagrać równie genialny album co debiut?

Band nie zmienia stylu i jest wierny stylizacji heavy/power metalu. Tym razem Hellhaim dodał kilka patentów thrash metalowych. Momentami przypominają się choćby płyty metal church i panowie grają na wysokim poziomie. Kluczową rolę odgrywa bez wątpienia wokalista Mateusz Drzewicz, który nadeje tej kapeli drapieżności i mocy. Jego głos i zawartość po prostu stanowią jedność.  Gitarzyści Żółtowski / Konicki grali w thrash metalowym Holocaust, więc nie powinny dziwić patenty thrash metalowe. Panowie stawiają na agresywność i współczesne brzmienie. Nie brakuje mocnych r i by ciekawych pomysłów na melodie. Geniuszu z debiutu może i nie ma, ale jest bardzo wysoki poziom.

Na płycie mamy 9 kawałków dających ch nie całe 39 minut muzyki. Panowie zaliczają mocne wejście za sprawą rozpędzonego "Axe to grind". Od razu wiadomo czego można się spodziewać po całości. Jest pierwszy killer. Płytę promował genialny "devillin". Wysokie rejestry Mateusza są prawdziwa atrakcją. W takim "virus"  czy "zodiac" przemyca sporo patentów thrash metalowych spod znaku Megadeth. Troszkę odstaje "la sante muerte" który brzmi jakoś tak nijako.  Na koniec mamy dynamiczny z speed metalowym "livet ar stunden" a całość wieńczy zadziorny "metro".ktory pokazuje potencjał tej formacji.

Hellhaim długo kazał czekać na nowy album, ale warto było. Płyta jest przemyślane i urozmaicona. Sporo się dzieje i panowie zadbali o wciągające motywy. Wysoki poziom wciąż  został utrzymany. Duma rozpiera że to "made in Poland". Warto znać. 

Ocena 9 /10





niedziela, 15 maja 2022

SKILLS - Different Worlds (2022)

Frontiers Records słynie z różnych supergrup, projektów muzycznych które skupiają się wokół wielkich nazwisk z pogranicza melodyjnego metalu czy hard rocka. Grupa Skills to nie wyjątek, a kolejny przypadek po kroku Black Eye, czy Black Swan. Nie przeszkadza mi to, dopóki muzyka jest na wysokim poziomie i jest w czym wybierać. Skills składa się z wokalisty Renana Zonta z Eletric Mob, gitarzysty Brada Gillisa z night Ranger, basisty Billy Sheehana z Mr. Big i perkusisty Giant czyli Davida Huffa.

Styl to przede wszystkim mieszanka hard rocka i melodyjnego metalu. Głos to mocny i zadziorny głos pokroju Ronniego Romero. Klasa sama w sobie. Potencjał drzemie i to słychać od pierwszych sekund, ale nie wykorzystano go w pełni. Problem tkwi w tym, że materiał jest nie równy. Pojawiają się genialne kompozycje, ale też takie które nie wiele wnoszą do płyty. Klasyczny hard rock wydobywa się z chwytliwego "Escape machine" i nie ma w tym nic złego. Na kolana rzuca energiczny, zadziorny i pełen nawiązań do Rainbow "Blame it on the night". To jest właśnie przykład jaki potencjał drzemie w tej formacji. Dobrze się słucha tytułowego "Different Worlds", który ma pomysłowe partie klawiszowe. Lekki i nastrojowy "writings on the wall" może nadaje się do radia, ale to rasowy rockowy hicior. Warto wspomnieć o klimatycznym i nieco romantycznym "Dont break my heart" czy oldschoolowym "Hearts of stone".

Obecne są pewne niedociągnięcia, niektóre utwory troszkę wieją nudą, ale całościowo jest to wartościowy album, który łączy maniery hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Panowie czerpią garściami z lat 80, ale przy tym nie tracąc współczesnego charakteru. Wysokiej klasy wokalista i całkiem przemyślane kompozycje sprawiają, że jest to album na który trzeba zwrócić uwagę. W podobnej stylistyce były na pewno lepsze płyty w tym roku.

Ocena: 7/10
 

GRAHAM BONNET BAND - Day out in nowhere (2022)


 Co jeszcze może zaoferować światu 74 letni Grahham Bonnet? Ostatnia płyta Alcatrazz z nim na wokalu jest genialna i napawała optymizmem co do nadchodzącego krążka pod szyldem Graham Bonnet band. Miło też wspominam "Meanwhile, back in the garage" czy "the book". Płyty oddawały to do czego Graham nas przyzwyczaił na przestrzeni lat. Znakomitą mieszankę hard rocka i melodyjnego metalu. Niestety, ale "Day out in nowhere", który ukazał się pod szyldem wytwórni Frontiers Records rozczarowuje.

Graham nagrał gniota, którego nie da się słuchać? Nie, to nie o to chodzi. Po prostu mocno zaniżył poziom i nagrał album bardzo nie równy i jakiś taki mało przebojowo. Nie ma już takiej dawki energii i brakuje atrakcyjnych melodii. Graham zebrał nowy skład, może to całe zamieszanie z Alcatrazz nieco przedłożyła się na jakość utworów? To, że Graham ma świetny głos i wciąż wymiata mimo swojego wieku to wiadomo. Gitarzysta Conrado Pesinato jakoś specjalnie nie popisuje się na nowej płycie. Gra jakieś oklepane motywy i ciężko o jakieś porywające melodie.Album promował udany singiel w postaci "Imposter", który nieco przypomniał nam stylistykę Rainbow. No właśnie takiej płyty oczekiwałem, a tutaj dostałem "kinder niespodziankę". Troszkę wieje nudą w stonowany "twelve steps to heaven" i w sumie refren ratuje nieco sprawę. Póki co nie ma tragedii, a nawet jest dobrze. Poziom płyty na pewno podnosi przebojowy i niezwykle melodyjny "Brave New World". Coś zaczyna się dziać i to jest mój ulubiony utwór z tej płyty. Jakiś taki nijaki jest dla mnie tytułowy "Day out in nowhere", który niczym specjalnym sie nie wyróżnia. Ot co rasowy hard rock. "The sky is alive" to kolejny mocny punkt płyty. Ciekawe przejścia, nieco cięższy styl, kilka nawiązań do Rainbow i już wyszła perełka. Reszta utrzymana jest w rockowych dźwiękach i niby jest to dalej styl w jakim obraca się Graham, to jednak jakość i wykonanie już nie ta.

Nazwisko Graham Bonnet działa jak magnes. Choćby każdy odradzał, to i tak każdy posłucha ten album. Tak to już jest. Czekałem na ten krążek, ale nie było warto. Kilka atrakcyjnych utworów, kilka ciekawych melodii to za mało, żeby na stałe zagościć w moim sercu. Szkoda. Brawa jednak, że mimo swojego wieku Graham wciąż śpiewa na takim poziomie. Szok i niedowierzanie.

Ocena: 5.5/10

EVERGREY - Aheartless portrait :the orphean testament (2022)


Pośpiech nigdy nie jest dobry doradcą. Czy tym razem szwedzki Evergrey nie wydał za szybko nowego materiału? Jeszcze nie doszedłem do siebie po wrażeniach ze znakomitego"Escape of the phoenix" a tu rok po premierze band wraca z nowym albumem. "A heartless portrait: the orphean testament" to już 13 album w dyskografii tej zasłużonej formacji. Oczywiście band dalej trzyma się progresywnego power metalu, dalej czaruje ozdobnikami, ciekawymi aranżacjami i mrocznym, melancholijnym klimatem, choć nie ma tej klasy co poprzednie dwa albumy.

Jasne, nie zmienia to faktu że Evergrey nagrał bardzo dobry i dojrzały album, gdzie dostajemy szereg ciekawych i wciągających motywów. Tylko tym razem jest sporo stonowanych dźwięków, jest więcej progresywnego metalu, więc złożonych melodii, a cała przebojowość i moc z poprzedniego krążka troszkę uleciała. Henrik i Tom dwoją się i troją by album był atrakcyjnym pod względem partii gitarowych. Jak dla mnie za mało konkretów i drapieżności. Troszkę się robi ospale momentami. "Save us" to otwieracz, który nieco ukazuje pewne wady tego krążka. Jest progresywnie, ale jakoś wykonanie nie do końca do mnie przemawia. Ciekawszy w swojej konstrukcji jest "midwinter Calls" i tutaj w końcu jakaś ciekawa melodia i bardziej pomysłowy riff. Dzieje się znacznie więcej, to na pewno. Podniosłość i epickość to zalety nastrojowego "Call out of the dark", z kolei "The orphean testament" zaskakuje rozmachem i większą dawką power metalu.Na plus zaliczę też bardziej energiczny "Blindfolded" czy melodyjny "heartless".


Brzmienie pierwsza klasa i ta klimatyczna okładka robią wrażenie. Aranżacje stoją również na wysokim poziomie. Niby Evergrey gra swoje, ale kompozycje nie rzucają na kolana jak te z poprzednika. Kawał porządnego progresywnego power metalu, który został zarejestrowany przez doświadczony band który niskim wkładem nagrał kolejny wartościowy album. Nie jest to ideał, ale wstydu kapeli nie przynosi.

Ocena: 7/10

piątek, 13 maja 2022

STORACE - live and let live (2022)


 Marc Sotarce to głos szwajcarskiego Krokus. Prawie 50 lat działalnosci i sporo świetnych płyt na koncie.  Tej kapeli nie ma, a Marc Storace postanowił wydać w końcu swój pierwszy solowy album, który zrodził się już w okresie kiedy Marc odszedł od Krokus. Pandemia i zakończenie działalności krokus sprawiły że Marc znalazł czas by dopracować swój materiał. "Live and let live" to solidna mieszanka hard rocka i heavy metalu, ale nic ponadto.


Co szokuje, to na pewno świetna forma wokalną Marca, mimo swojego wieku wciaz zachwyca. Duet gitarowy tworzony przez doma Faveza i Turi Wickiego jest zgrany, ale niczym specjalnym nie zaskakuje. Wwzysttko jest odegrane dość grzecznie i obyło się bez większych niespodzianek.  Na pewno plus za to, że Marc nie starał się na siłę tworzyć kopie Krokus.


Materiał nie równy bo oprócz ciekawych kawalkow pojawiają się słabsze. Na pewno na plus zaliczam energiczny i hard rockowy "live and let live". Jeden z nie wielu kawalkow gdzie słychać echa Krokus. Mroczniejszy "lady of the night" też wypada tak sobie i te stonowane dźwięki wypadają jakoś tak średnio. Drugi warty odnotowania kawałek to szybszy "carry the burden" i szkoda ze takich perełek nie ma tutaj więcej.  Oldscholowo wypada też "broken wings" który też czerpie garściami z lat 80.  Ciekawie Marc wypada w nastrojowej balladzie "dont wanna go". Jestem na tak. Całość wieńczy śmieszny "paradise" którym trąci jakimś country. Dziwnie to brzmi.


Ostatnio pełno solowych płyt i chyba każdy szuka sposobu by zarobić. Marc Storacy jest świetny jak zawsze. Tylko szkoda że sam materiał taki jakiś średni. Jest kilka dobrych momentów, ale to za mało żeby zwiększyć wartość tej płyty.

Ocena 5/10


VISIONS OF ATLANTIS - Pirates (2022)


 Jeden z najważniejszych zespołów w kategorii symfonicznego power metalu powraca z nowym albumem. Ten wywodzący się z Austrii band o nazwie Visions of Atlantis wciąż budI respekt nawet po upływie 22 lat od dnia założenia. Mieli wzloty i upadki, ale ich 8 album noszący tytuł "pirates" to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy.


Co za tym przemawia? Epickość, rozmach, ciekawe pomysły na melodie, wyjątkowo szeroki wachlarz motyw i urozmaiconych dźwięków. Płyta ma filmowy wydźwięk i brzmi niczym prawdziwa piracka przygoda. Obrany kurs przez austriacki band jest śmiały i wyjątkowo świeży. Band brnie bardzo odważnie w dźwięki rodem z starych plyt Nightwish, edenbridge czy after forever. Dawno Visions of Atlantis nie byl w tak szczytowej formie. Jest podniośle i w sumie każdy utwór zasługuje na miano przeboju. Robi to wrażenie. Sporo serca włożył w swoje partie gitarzysta Christian Douscha. Nie ma gry na jednej kopyto i w danych utworach naprawdę sporo się dzieje. Słuchacz na pewno nie nudzi. Największe wrażenie robi jednak duet wokalistów, który tworzą Clementine i Michele. Wzajemnie się uzupełniają i robią nieźle show. Brzmi to obłędnie i jak dla mnie o wiele ciekawiej niż na takim nowym dreamtale.

Na pewno sporym zaskoczeniem jest otwieracz "pirates will return", który ociera się nieco o stylistykę powerwolf. Mocny kawałek i buduje świetny epicki klimat. "Melancholy Angel" to prawdziwy hicior i ten kawałek oddaje w pełni piękno symfonicznego power metalu. Wpływy Nightwish również są wyczuwalne. Najdłuższy na płycie jest epicki i filmowy "master the hurricane". Jest energia i sporo ciekawych ozdobników i do tego ten mocny riff. Szybko wpada w ucho hicior w postaci "clocks" i dawno ten band tak nie błyszczał. Wokaliści prowadzą fajny dialog i do tego ten nośny refren. Petarda! Warto wyróżnić też zadziorny "legion of the seas", klimatyczny "darkness inside" czy folkowy "in my world".  Serce też szybciej zaczyna bić przy podniosłym i przebojowym "mercy". Całość wieńczy stonowany i emocjonalny"i will be gone"


Visions of Atlantis wzbil się na wyżyny swoich możliwości. Płyta dopracowana w każdym calu i ma sporo do zaoferowania i to nie tylko maniakom muzyki pokroju Nightwish. Duża dawka przebojowości i pomysłowych motywów gitarowych. Kopalnia hitow i na takim album warto było czekac. Brawo Visions of Atlantis!


Ocena 9/10

czwartek, 12 maja 2022

JANI LIIMATAINEN - My father son (2022)

 

Jani Liimatainen to jedna z ważniejszych osób jeśli chodzi o melodyjny power metal. Przyczynił się do założenie Sonata Arctica, a dodatkowo udzielał się w Cains Offering czy obecnie The Dark Element.  Uzdolniony gitarzysta i kompozytor, ale wg mnie już swoje najlepsze lata ma za sobą i obecnie to już brak zdecydowania i na siłę szukanie nowej drogi muzycznej. Solowy album o tytule "My Father Son" to chyba idealny przykład właśnie owego niezdecydowania i troszkę może i nawet wypalenia muzycznego. Ciekawi goście, ciekawa okładka i nadzieja na nieco nowoczesny heavy metal z nutką power metalu nie przyczyniły się do sukcesu tej płyty.

Brzmienie może i bez zarzutu, ale nawet wysoka jakość brzmienie nie sprawi że materiał nam się spodoba. Co z tego, że otwierający "Breathing Divinity" ma rockowy feeling i zajawki na coś ciekawego, jak tu po prostu wieje nudą. Na pewno mnie ucieszył występ Tonny Kakko, którego można usłyszeć w power metalowym "All dreams are born to die". No brzmi to nawet świeżo i coś się zaczyna dziać. W takim kierunku powinien pójść Jani na tym krążku.W "Who are we" pojawia się Timo Kotipelto i niestety ten popowy kawałek strasznie przynudza. Szkoda. Lepiej brzmi już "Into the fray", w którym Timo wypada znacznie ciekawej, ale i sam kawałek też bardziej zadziorny i o power metalowym zabarwieniu. Dużo nijakich utworów i taki "Haunted house" to już taki przysłowiowy gwóźdź do trumny. Co za nudny i bez wyrazu kawałek. Niestety dużo tutaj wpadek i nietrafionych pomysłów.

Moja rada? Dać sobie spokój z "My father son", bo to strata czasu. Wieje nudą, mało tu ognia, klimat też nijaki i za dużo smętnych motów. Nie jest to ani na miarę pierwszych płyt Sonata Arctica, ani nie ma takiej lekkości co the Dark element, a nawet jako twór pop rockowy też wypada blado. Tej płycie mówię "nie"!

Ocena: 3/10

środa, 11 maja 2022

HOLLENTOR - Escaping myself (2022)


Gitarzysta Glen Poland powraca z drugim albumem sygnowany nazwą Hollentor. Na "Escaping Myself" przyszło czekać nam 5 lat i to co dostajemy to średni heavy metal. Piękna okładka, znana nazwiska i mimo to płyta nie porywa. W zasadzie to jest to materiał na jeden raz.

Niszowe, nieco niedopracowane brzmienie, gdzie odstrasza to jak wybrzmiewa na płycie perkusja.  Ogólnie Shawn Drover jakoś specjalnie nie ma tutaj za wiele do roboty. To wszystko jest na jedno kopyto i bez pomysłu. Wieje na kilometr nudą. Za sitkiem tym razem nie Henning Base, a Tim Ripper Owens. Niby pasuje do takiego grania, niby kocham jego głos, a tutaj strasznie męczy. Za dużo ostatnio Tima, przez co jego wokal tez może być nużący. Ciekawe jest to że płyta trwa 30 minut, a jest udręką dotrwać do końca. Glen jako gitarzysta nie popisuje się i w zasadzie dostajemy nijaki heavy metal, który poza mrocznym klimatem i kilkoma motywami to nie ma za wiele do zaoferowania. A jak prezentuje się sama zawartość?

"Dragon Fire" to utwór mroczny, ale totalnie nudny i nie wynika nic z tego riffu czy refrenu. Nie ma emocji, ani heavy metalowego kopa. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bardziej chwytliwy "Before the fall". Brakuje może pazura i dopracowania, ale to już znacznie ciekawszy utwór. Stonowany i zadziorny "Open Fire" też jest jakiś taki ospały i na dodatek brzmi jak zagubiony utwór Beyond Fear.Najlepiej wypada melodyjny "Trapped under fire" i to właśnie w takim kierunku powinni pójść. Więcej energii, zadziorności i heavy metalowego pazura.

Zmarnowany potencjał. Wielkie nazwiska, a muzyka po prostu średnia i jak dla mnie nudna, biorąc pod uwagę czas trwania płyty. Materiał na jedno kopyto i bez pomysłu. To chyba nie tak powinno brzmieć. Rozczarowanie i trochę szkoda Tima, że udziela się już wszędzie nie patrząc na jakość muzyki. Można sobie odpuścić ten album.

Ocena: 4/10
 

niedziela, 8 maja 2022

STARCHASER - Starchaser (2022)


 Szwedzki Starchaser to rzeczywiście kolejna supergrupa z prawdziwymi gwiazdami melodyjnego metalu. Na pokładzie znalazł się bowiem  perkusista Johan Kullberg, który gra w Wolf,  klawiszowiec kay  Backlund grywał w Lions Share, wokalista urlich Carlsson śpiewał w M.ill.ion, a także basista Orjan Josefsson. Oczywiście największa uznania dla założyciela i lidera grupy, czyli gitarzysty Kenneth Johnssona, który grał w Tad Morose. Band powstał w 2021 r i teraz przyszedł na debiutancki album "Starchaser", który premierę miał 6 maja nakładem wytwórni Frontiers Records.  Płyta skierowana do miłośników melodyjnego metalu, czy też progresywnych odmian metalu. Przede wszystkim do każdego, kto szuka dobrej, dojrzałej i wciągającej muzyki.

Band kreuje własny styl i nie ma zamiaru po chamsku kogoś kopiować. Stawiają na nieco chłodny klimat, na bardziej złożoną konstrukcję utworów. Dominuje pomysłowa gra Kennetha,  klimatyczne partie klawiszowe Kya, a całość podgrzewa niepowtarzalny głos Urlicha, którego głos do wszystkiego się nada. Skoro Frontiers Records, to wiadomo że fuszerki nie ma. Mocne, soczyste i drapieżne brzmienie jest tutaj swoistym dopełnieniem tej płyty.

Debiut? Nie ma mowy. To jedna z tych płyt, która porusza, zapada w pamięć i zachęca do analizy. To dojrzała płyta, w której słychać przejaw geniuszu. Panowie są tutaj prawdziwymi czarodziejami i przenoszą nas do innej rzeczywistości. To właśnie z nami robi mroczny i nieco toporniejszy "bringer of Evil". Niby nic odkrywczego, a brzmi świeżo i intryguje słuchacza. Nutka progresywności i rockowej stylizacji można wyłapać w tajemniczym "Dead Man walking". Jest też miejsce na bardziej przystępną odmianę melodyjnego metalu co potwierdza choćby melodyjny "Starchaser" czy przebojowy "Tokyo". Przepiękny w swojej melancholii i emocjonalnej podróży jest nieco rockowy "i'll find a way". Prawdziwy majstersztyk. Jak już grać nowoczesny heavy metal to w takim stylu jak ten zaprezentowany w "Killier of lies".Na sam koniec warto wspomnieć o stonowanym "Homeground", który podkreśla potencjał formacji i sam klimat płyty. To kolejny mocny kawałek na płycie.

Starchaser błyszczy na tej płycie i trafi ona z pewnością do serc wielu słuchaczy. Wystarczy, że cenimy pomysłowe riffy, bardziej złożone melodie i cenimy wysoką jakość wykonania. Ta supergrupa to zapewnia i z pewnością można określić ten album jedną z ważniejszych premier roku 2022!

Ocena: 9/10

sobota, 7 maja 2022

MOTOR SISTER - Get off (2022)


 Hard rock naprawdę dobrze prezentuje się w tym roku. Pojawia się naprawdę sporo wartościowych płyt i do tego grona na pewno trzeba wpisać "Get off" grupy Motor Sister. Amerykańska supergrupa, która swój debiut wydała 7 lat temu postanowiła nie kończyć swojej przygody i jeszcze raz wydać naprawdę solidną mieszankę heavy metalu i hard rocka. W ich muzyce usłyszymy wpływy Armored Saint, Motorhead, ale również Anthrax czy nawet Ac/Dc.

Kto tworzy tą supergrupę? Basista Joey Vera z Armored Saint czy Fates warning, perkusista John Tempesta, którego znamy choćby z Exodus. Gitarzyści to Jim Wilson i Scott Ian, a na wokalu charyzmatyczna Pearl Aday. Nie wiem czemu, ale ma tak mocny głos, że dałbym sobie rękę uciąć że to chłop za sitkiem. Głos wyrazisty i na dodatek momentami wokal przypomina mi Belladone i to akurat miły smaczek. Brawa też dla Scotta Iana, który przemyca patenty Anthrax, a cały czas trzyma się stylistyki heavy metalu i hard rocka. To jeden z moich ulubionych gitarzystów i kocham jego charakterystyczny styl gry na gitarze. Pełno tu wciągających riffów i atrakcyjnych  melodii, które czynią ten album bardzo atrakcyjny.

Wystarczy odpalić otwierający "Can't Get High Enough" i już można znaleźć pełno patentów Anthrax. Utwór energiczny, zadziorny i zagrany z pomysłem. Jestem na tak i taki miks heavy metalu i hard rocka odpowiada mi. Pełno tutaj hitów i kolejny z nich to "Right there, just like that". Imponuje riff i dynamika rozpędzonego "Excuse me, Your life exposed". Hard rock pełen szaleństwa i zadziorności. To jest to. Panowie czerpią z tego niezłą radość i ta pozytywna energia zaraża. Echa motorhead można usłyszeć w "Bulletproof", zaś coś z Ac/Dc mamy w "bruise it or lose it".

Cała płyta kipi energią i mocnymi riffami. Materiał jest urozmaicony, a każdy utwór potrafi zaskoczyć i porwać słuchacza. Nie ma miejsca na nudę, a panowie po raz kolejny pokazują, że Motor Sister to nie tylko odskocznia od macierzystych kapel, ale zespół z prawdziwego zdarzenia, który już zagrzał na stałe w hard rockowej scenie. Warto znać "Get off".

Ocena: 8/10

piątek, 6 maja 2022

BLACK EYE - Black Eye (2022)


 Gwiazdorski skład i Frontiers Records, co mogło pójść nie tak? Obstawiałem, że solowy album formacji Black Eye skradnie moje serce, ale nie liczyłem na tak wysokiej klasy materiał. To płyta skierowana do każdego, kto żyje melodyjnym metalem i hard rockiem. Każdy kto wychował się na klasykach typu Rainbow, Judas Priest, a także na Masterplan, Edguy czy Voodoo Circle ten szybko pokocha dźwięki wydobywające się z "black eye".

Słowo "debiut" nie pasuje mi do zawartości i do osób tworzących tą muzykę.  Gwiazdą tutaj jest David Readman. Niesamowity głos, który odnajduje się w dźwiękach Rainbow czy Whitesnake, ale tutaj pokazuje się przy nieco agresywniejszych dźwiękach. Wypada znakomicie i mi osobiście szczęka opadła. Mamy w składzie też  gitarzystę Aldo Lonible z Secret Sphere, a także gitarzystę Luca Princiotta (Doro). Jest jeszcze perkusista Folchitto i basista Arcangeli. Każdy z muzyków robi tutaj kawał dobrej roboty. Panowie nie idą na łatwiznę i chcą mieć swój charakter, swój własny styl i chcą iść własną ścieżką. Sekcja rytmiczna jest dynamiczna i pełna energii. Gitarzyści też idealnie balansują między hard rockiem, heavy metalem, momentami nawet wdziera się progresywny metal czy power metal. Brzmi to naprawdę obłędnie, a wszystko jest skupione wokół pomysłowych solówek, wciągających riffów i atrakcyjnych melodii. Od pierwszych dźwięków słychać, że to album z górnej półki. David pokazuje pazur i to on z pewnością tutaj najbardziej zaskakuje.

Płytę tworzy 11 utworów i każdy ma coś innego do zaoferowania i każdy potrafi nas zaskoczyć na swój sposób. Otwieracz to promujący album "The hurricane". Jasny sygnał co gra zespół i tutaj mamy to co się spodziewaliśmy, czyli miks heavy metalu i hard rocka. Jest klasycznie, ale z mocnym i nowoczesnym brzmieniem. Pierwszy strzał zaliczony. Co za piękna partia basu otwiera energiczny "Space Travel". Nieco futurystyczne klawisze dodają tutaj smaczku, a sam kawałek kipi energią. Band pokazuje, że potrafi grać szybciej i nieco nawet progresywnie. Efekt wow, mamy w "Break the chains", który brzmi jak hołd dla niemieckiego heavy/power metalu i aż się nasuwa skojarzenie z Primal Fear. Świetna robota! Nacisk na klimat położono w stonowanym "No turning back", z kolei "Darkest night" przemyca elementy progresywne. Emocjonalny "Midnight Sunset" też ma swój urok i brzmi bardziej klasycznie. Gdzie jest power metal? Choćby w agresywnym "Under enemys Fire" i powiem że mam ciarki przy tym kawałku, David jeszcze nie prezentował się przy takim tle. Jestem w szoku, że on kryje w sobie taką moc. Szybki "Dont trust anymore" też zaskakuje dynamiką i świetną pracą gitar. Panowie znów czarują i to jest muzyka dla moich uszu. Całość wieńczy zadziorny i świetnie wyważony "Time stand still", który zabiera nas do klasycznych dźwięków. Znów świetna mieszanka heavy metalu i hard rocka. Klasa sama w sobie.

Frontiers Records to naprawdę ostatnio świetne źródło, jeśli chodzi o płyty z świetną i dojrzałą muzyką. Znów pod ich skrzydłami ukazuje się niesamowity krążek, który dostarcza sporo emocji. Nie brakuje wciągających riffów, atrakcyjnych melodii, a wszystko jest zagrane z pomysłem. Black Eye nagrał znakomity miks heavy metalu i hard rocka i tak naprawdę każdy utwór wnosi coś do płyty. Podtrzymuje zdanie, że to jedna z najlepszych płyt roku 2022. Trzeba ją mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 3 maja 2022

MEMORIA - Memoria (2022)


 Czy ten band o nazwie Memoria zatrząsnął sceną power metalową? Czy konkurencja ma się czego obawiać? Z pewnością nie, bo ten debiutujący w tym roku band nie nagrał takiego dzieła, które by zrobiłoby takiego szumu. Przejawu geniuszu nie ma, ale znajdziemy tutaj solidnie skrojony heavy/power metal o nieco rycerskim zabarwieniu. Oklepana formuła, ale mimo wszystko nie można skreślić debiut Memoria, który nosi tytuł "Memoria".

Można przyczepić się do kilku rzeczy to na pewno. Po pierwsze okładka wygląda jak cover jakieś gry rpg. Chyba nie tak miało być. Po drugie brzmienie jest niskich lotów i już samo brzmienie perkusji nieco odstrasza. Jakieś to bez mocy i bez wyrazu. Po trzecie utwory są dobre, ale brakuje jakiegoś mocnego uderzenia, jakiegoś szoku. To wszystko jest bardzo wtórne i niestety nawet w tej oklepanej formule nie powala na kolana. Dostajemy solidnie skrojony heavy/power metal, który miewa przebłyski. Takim przejawem czegoś więcej niż solidnego grania jest otwierający "Memoria", który kipi energią i pasją muzyków. To jest kierunek w jakim muszą pójść. Może "Sending an angel" jest jakiś taki bez mocy, bez pazura, ale ma przejaw przebojowości. To również jeden z tych ciekawszych utworów. Dobrze wypada też energiczny "child of the damned", choć w tym też słychać że panowie zaczynają stawiać pierwsze kroki z muzyką. Solidny power metal uświadczymy w "Fading Star" czy nieco słodszym "The Star". Plus za nawiązania do Manowar w "Warriors of Might" i niezwykle melodyjny "Destiny".

Gitarzysta Tobias stawia na sprawdzone patenty i to nie jest nic złego. Tylko jakość troszkę jest daleka od tego co byśmy chcieli. Dobrze wypada wokalista Johan, który nadaje całości jakiegoś charakteru i power metalowego feelingu. Brzmienie do poprawy, styl do dopracowania, a kompozycje też wymagają lekkiego szaleństwa. Jest potencjał i zobaczymy, co przyniesie potencjał. Póki co płyta do posłuchania i na pewno nie jeden z nas znajdzie tam coś dla siebie. Ja znalazłem.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 2 maja 2022

SATANS HOST - The legacy will never Die (2022)


 7 lat czekania, ale już jest nowy album amerykańskiej formacji Satans Host. Kapela działała już na przełomie 1977-1988 wydając jeden album, potem powrócili na dobre w roku 1994. Mają doświadczenie i swój własny, mroczny styl. Nowy album zatytułowany "The legacy will never die" nic się nie zmienia i dalej dostajemy mroczny heavy metal z wyraźnymi wpływami Mercyful Fate, czy Hell.

Wokal Harry'ego Conklina to podstawa jeśli chodzi o muzykę Satan's Host. Jego specyficzny i wyrazisty wokal sprawia, że muzyka Satans Host ma swój klimat i charakter. Harry potrafi czarować, a także porwać wysokimi rejestrami. Znacznie więcej mógł dać z siebie gitarzysta Patrick Evil. Niby wygrywa solidne partie gitarowe, gdzie słychać nawiązanie do klasyki i do lat 80. Niestety brakuje troszkę energii i takiej świeżości. Płyta na dłuższą metę stała się taka jednowymiarowa i nieco nużąca. Płytę otwiera "Deadmans walk", w którym postawiono na stonowane tempo, na mroczny klimat i rozbudowaną formę. No brzmi to całkiem ciekawie. Podobny klimat mamy w "From the dark", choć tutaj jest znacznie więcej energii. Sporo amerykańskiego heavy/power metalu można uświadczyć w złożonym "Shadows Blood" i znów utwór mógłby być krótszy. Najlepsze z płyty są energiczny "Altars in Hell" i przebojowy "Astarte". Sporo dzieje się również w 9 minutowym kolosie "Mysticum". O dziwo band potrafił zauroczyć słuchacza przez cały kawałek. Jest pasja, jest zgranie i ciekawym pomysł na melodie. Bardzo udane zwieńczenie płyty.

Satans Host nagrał już ciekawsze płyty, a ta tutaj to po prostu średnia z porywami na bardzo dobry album. Troszkę ten album jednowymiarowy i taki nieco na jedno kopyto. Mroczny klimat i niezbyt trafione pomysły to kiepska mieszanka. Doświadczenie i umiejętności muzyków uchroniła ten album przed straceniem. Warto zapoznać się, ale czy jest to płyta na miano top 10? Raczej nie...

Ocena: 6.5/10

niedziela, 1 maja 2022

SALAMANDRA - Opus Bohemica (2022)

 

Salamandra to jeden z najważniejszych czeskich zespołów. Działają od 1998r ido tej pory mieli na koncie 6 albumów i od roku 2014r milczeli. Po 8 latach powracają z nowym składem i nowym albumem. Wszystko przemawia na korzyść 7 albumu zatytułowanego "Opus Bohemica". Stwierdzam, że to ich najlepszy album. 

Przede wszystkim mamy nową sekcje rytmiczna, która tworzą Jiri i Tomas. Słychać, że dobrze czują się w melodyjnym power metalu. Płyta jest dynamiczna i pełna mocy. Sporo świeżości wnosi na pewno wokalista Tomas Hradil, który dysponuje odpowiednia charyzmą i techniką.  Pasuje on do tego co gra Salamandra.  Nowy album jest dopracowany i stanowi bardzo dobra rozrywkę dla maniaków klasycznego power metalu z lat 90. Fani Insania, Helloween czy Edguy szybko odnajdą się w świecie Salamandra. 

Na starcie mamy udany otwieracz w postaci "Awekening". Niby progresywnie, niby podniośle, ale jakoś tak zagrane ostrożnie. Więcej power metalu i energii uświadczymy w melodyjnym "set the fire". Dalej znajdziemy  mroczniejszy i bardziej progresywny "lullaby"  czy stonowany "Another home". Dobra energię ma w sobie " out of the void". Jedne kawałki są ciekawsze, a inne nieco mniej. Bywają słabsze momenty i to jest minus. Solidna mieszanka heavy metalu i power metalu, ale nic ponadto. Panowie nie silą się na nic więcej. Świeżości czy jakiś przejaw geniuszu tutaj na pewno nie uświadczymy.

Najlepszy album Salamandra może i tak, ale do konkurencji daleko. Przede wszystkim album troszkę za długi i miewa słabsze momenty. Póki co najbardziej poukładany i przemyślany album tej formacji. Warto obczaić. Nie oczekujcie jednak jakiejś petardy w kategorii power metal. To nie ten kaliber.

Ocena 7/10