wtorek, 31 marca 2015

MIND MAZE - Back from The Edge (2014)


O amerykańskim zespole Mind Maze można mówić jak o klonie takich kapel jak A Sound of Thunder, Firewind, Battle Beast czy Seven Kingdoms.  Kapela powstała na gruzach Necroromance i działają w sumie od 2004 roku. Pod szyldem Mind Maze wydali nie dawno „ Back from The  Edge” i jest to ich drugi album. Kolorowa i utrzymana w klimatach fantasy okładka, jasno daje nam znać, że zespół gra melodyjny, europejski Power metal. Tak też jest.  W zamian za nasz cenny czas dostajemy wtórny i do bólu oklepany materiał, ale jest też druga strona tego medalu. Materiał jest równy i ma kilka naprawdę ciekawych  momentów.  Otwieracz „Back from the Edge” to hołd dla takich tuz jak Helloween czy Edguy. Typowy, rasowy Power metal zakorzeniony w latach 90. Gitarzysta Jeff Tets to najmocniejszy punkt tego zespołu i to on odwala najcięższą robotę. Wygrywa ciekawe riffy, urozmaica materiał i jego gra jest godna podziwu. W takim „Through the Open Door” słychać popis jego umiejętności i jest to solidny Power metal.  Co może działać na nerwy to wokal Sary, która ma bardziej popowy wokal, który bardziej pasowałby do symfonicznego metalu, niż czystego Power metalu.  Do tych udanych kompozycji zaliczyć należy „Dreamwalker” z nieco rockowym klimatem,  czy stonowany „The End of Eternity”.  Z pewnością co niektórzy zatrzymają się nieco dłużej przy progresywnym „The Machine Stops”, który trwa 10 minut i jest w nim wiele ciekawych wątków.  W taki o to sposób zlatuje 50 minut muzyki Mind Maze. Nie jest to muzyka wysokich lotów, ale z pewnością nie można też mówić o tragedii. Płyta na jeden raz.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 30 marca 2015

CHRONOMANCY - Here & Now (2014)

Nazwa Chronomancy idealnie pasuje do greckiego zespołu, który się zrodził w 2010 roku w miejscowości Thessaloniki. Nazwa ta odnosi się do czasu, pojęć związanych ze światem nadprzyrodzonych rzeczy. Tak więc nutka magii i tajemniczość, to jest coś co pojawia się w muzyce tego zespołu. Starają się grać przede wszystkim power metal w melodyjnej odmianie, ale nie brakuje też odesłań do progresywnej odmiany tego gatunku czy też nawet do epickiego heavy metalu. To w efekcie daje niezłą mieszankę i właśnie tego można się spodziewać po debiutanckim albumie „Here & Now”. Muzycznie porównałbym ich do Adagio czy Firewind. W kapeli drzemie spory potencjał i z pewnością jeszcze wszystkiego nie pokazali. Póki co imponuje wokalista Yiannis, a wszystko za sprawą swojej maniery i technice. To on buduje klimat i nadaje kompozycjom odpowiedni ładunek emocjonalny. Debiutancki album wyróżnia się przede wszystkim intrygującymi i dość pomysłowymi partiami gitarowymi i przebojowością. Wszystko brzmi świeżo i obeszło się bez bezmyślnego kopiowania czyjegoś stylu. Przy muzyce Chronomancy można naprawdę odpłynąć i poczuć się jak w innym wymiarze. Już intro wprowadza nas do świata magii i wymiaru, w którym liczy się czas. „Shinning Blood” to już bardziej klasyczne granie i tutaj można wyłapać wpływy nawet Crystal Viper. Zwłaszcza riff jest mocno osadzony w twórczości CV. „Black war” to już bardziej rozbudowany kawałek i tutaj już mamy do czynienia z mieszanką epickiego metalu i power metalu. Jest moc, jest podniosły refren i marszowe tempo w niektórych momentach, tak więc jest to co tygryski lubią najbardziej. Taki prosty power metal przypominający Black Majesty czy Helloween mamy w „Baptized in Fire” , który jest jednocześnie jednym z najbardziej chwytliwych przebojów na płycie. Bardziej progresywny „Visions” to jest właśnie to granie w stylu Firewind i bardzo mi się podoba to, zwłaszcza że Firewind już dawno nic dobrego nie stworzył. Nieco folkowy, nieco bardziej tajemniczy „A Bards Dream” to z kolei ukłon w stronę klasyki Blind Guardian czy tez może Falconer. Piękna ballada, która łapie za serce. Płytę właściwie zdominowały szybkie kawałki pokroju „Bridge of Faith” czy „Divine Command”, ale dzięki temu płyta nie nudzi i cały czas zachwyca swoją formą i aranżacjami. Złego słowa o tym krążku nie można napisać. Są emocje, jest zabawa i jest moc. Bardzo udany debiut greckiej formacji, która pokazuje że można stworzyć jeszcze coś z pomysłem i na poziomie. Dla fanów Firewind pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8.5/10

DEMOLITION TRAIN - Unleash The Hordes (2015)

W tym roku nie mogło zabraknąć muzyki będącej hołdem dla Motorhead. Muzyki będącej odniesieniem do rock;n rolla, speed metalu i thrash metalu. Z taką misją wybrał się młody grecki band o nazwie Demolition Train, który w tym roku wydał swój pierwszy album zatytułowany „Unleash The Hordes”. Kapela działa od 2009 roku i z każdym dniem przybywa fanów tej młodej kapeli. Nic dziwnego, bowiem ich debiutancki album to kawał solidnego grania, w którym można natknąć się na wpływy Saxon, Motorhead, Judas Priest, czy Exodus. Liderem zespołu jest Apostolis Korakas, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Dzięki niemu są jeszcze większe skojarzenia z Motorhead i to jest oczywiście na plus. Jest charyzma, jest zadziorność, a to są atuty, których nie można zlekceważyć. Ciekawa okładka z pociągiem w roli głównej to połowa sukcesu i sprawia, że album wyróżnia się na tle innych. Od strony technicznej też album wypada dobrze bo mamy soczyste, nieco brudne brzmienie, które wspaniale współgra z rock'n rollowym charakterem kompozycji. „Wrecking Crew” to dobrze trafiony otwieracz, który sprawia, że serce szybciej bije. Tytułowy „Unleash the Hordes” to taki szczery, prosty speed metal mocno zakorzeniony w latach 80. Na płycie roi się od ciekawych i zapadających w pamięci riffów, a jednym z nich jest „Kill Your Boss”. Apostolis i Vasilas dają niezłego czadu jeśli chodzi o partie gitarowe i naprawdę sporo się dzieje w tej sferze. Wystarczy w słuchać się w rozpędzony „Chase Your blues away”, który przypomina nieco Airbourne pod względem stylistycznym. Kto lubi porządny hard rock z pewnymi cechami Ac/Dc ten będzie zachwycony takim „Hell on Earth”. Jak wspomniałem w muzyce greków słychać też speed/thrash metal i taki „Demolition Train” to dobry przykład tego. Nie ma się do czego przyczepić tak na dobrą sprawę, bo dostajemy udany i przemyślany album. Materiał nie ma większych wad i zadowoli każdego kto kocha rock'n roll, Motorhead czy Airbourne. Polecam.

Ocena: 8/10

WHERE EVIL FOLLOWS - Portable Darkness (2015)

Where Evil Follows to nowy projekt muzyczny Tobiego Kanppa. Człowieka, który kocha muzykę, kocha grać, śpiewać i tworzyć. Nie nienawidzi nudy i stagnacji, to też udzielał się i dalej udziela się w różnych zespołach i muzycznych projektach. Najbardziej go znamy oczywiście z kariery solowej, Onward czy Waxen. Właśnie najciekawszym okresem tego muzyka był Onward. To była kapela, która tworzyła znakomity amerykański power metal. Tak więc nie obyło się bez ostrych riffów, mocnego, surowego brzmienia i nawiązywanie do klasyków gatunku. Niestety śmierć Micheala Granta sprawiła, że Onward przestał istnieć. Toby nie załamał rąk, tylko szybko powołał do życia właśnie Where Evil Follows, w którym może dalej grać speed/power metal. Do współpracy zaprosił basistę i wokalistę Deana Sternberga, którego powinniśmy znać z występów w Into Eternity czy Ashes of ares. Choć jest on bardzo utalentowanym wokalistą i potrafi śpiewać z pazurem to jednak można odnieść wrażenie, że w tym zespole rządzi Toby. To właśnie jego energiczne solówki, ostre riffy, shredowe popisy sprawiają że właściwie słuchacza skupia się tylko na nich. Wokal schodzi od samego początku na drugi plan.

Tak więc co można powiedzieć o debiutanckim albumie zatytułowanym „Portable Darkness”? Przede wszystkim jest to jeden z tych albumów, który przypadnie do gustu fanom Impelliterri, Maxxewela Carlisle, Iron Mask czy Yngwielego Malmsteena. Gitara tutaj odgrywają kluczową rolę i nie da się tutaj tego ukryć. Technika i niezwykłe umiejętności Tobbiego to główna atrakcja, ale zarazem pewne przekleństwo tego albumu. Wszystko momentami może zlać się w zlepek popisów gitarzysty, aniżeli album pełen urozmaicenia. Na szczęście materiał jest na tyle przemyślane i dopracowany że nie grozi nam nuda i zasypianie przy muzyce Where Evil follows. Materiał jest w dodatku krótki i zwarty. Zaczyna się od „Reborn” i to jest rasowy otwieracz o melodyjnym charakterze. Spełnia swoje zadanie i robi smaka na resztę materiału. Nutka speed/thrash metalu jest podstawą złowieszczego „They came for Us” i miło że Tobby stawia na klimat lat 80. Więcej klasycznego heavy metalu słychać w „Symbiotic” i to jest coś co powinno się spodobać fanom Gamma Ray czy Sinbreed. To, że Dean jest uzdolniony wokalistą i właściwą osobą na właściwym miejscu potwierdza „Liffting Veil”. Sporo tutaj popisów gitarowych i bardziej wyszukanych solówek, które mają nas zauroczyć techniką i finezją. Właśnie tak jest w przypadku „Oppresive Grey”. Nie płycie nie brakuje przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia „Portable Darkness”. Bez wątpienia wisienką na owym torcie jest cover Black Sabbath. „Disturbing the Priest” to nie jest łatwy kawałek do zagrania i trzeba przyznać, że Where Evil Follows poradził sobie znakomicie z tym klasykiem. Brzmi to świeżo i mrocznie. Brawo dla panów za takie odegrany cover.

Tobby Knapp żyje i ma się dobrze, co potwierdza znakomitym debiutanckim albumem sygnowanym nazwą Where Evil Follows. Jest to płyta pełna energii i ciekawych partii gitarowych, płyta zagraną z pasją i polotem. Jedna z najlepszych w tym roku jeśli chodzi o gatunek speed/power metal. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

ZELARATH - The Claw of Aralez (2015)

Czy można w pojedynkę nagrać udany album? Czy nie mając większego doświadczenia i zespołu z prawdziwego zdarzenia można stworzyć dzieło, które będzie miłe w odsłuchu? Thom Aralez to młody człowiek, który uczęszczał do liceum im Norwida w Warszawie i grywał w Juggernaut, a teraz stworzył własne band, czy też bardziej można to określić jednoosobowy projekt muzyczny. Przyjął nazwę Zelarath i już w tym roku udało się skończyć pracę nad pierwszym albumem zatytułowanym „The Claw Of Aralez”. Jest to płyta skierowana do fanów mocniejszego, brutalniejszego grania, ale również miłośnicy ciekawych melodii mogą spokojnie sięgnąć po ten album, który Thom udostępnił do pobrania za darmo na swojej oficjalnej stronie.

Tyle tytułem wstępu. Sam album jak na debiut i jednoosobowy projekt wyróżnia się dość solidnym brzmieniem, które podkreśla agresję, ale zarazem sprawia że wszystko brzmi naturalnie i soczyście. Thom daje całkiem niezły popis w wokalu i tutaj nie ma się do czego przyczepić, zwłaszcza jeśli gustujemy w growlu czy brutalniejszym wokalu. Od strony gitarowej jest jeszcze lepiej bo riffy są ostre, ale zarazem melodyjne i całość nie jest monotonna. Udało się urozmaicić poszczególne kawałki poprzez chwytliwe melodie i liczne przejścia. Co ciekawe sam styl jaki udało się stworzyć na tej płycie też nie jest tak łatwy do określenia. Głównym składnikiem jest oczywiście death metal, ale nie obeszło się bez elementów thrash metalu, heavy metalu czy też nawet grindcoru. Na płycie mamy 18 kawałków. Na płycie pojawiają się też goście i tak w thrash metalowym „Sensibus” pojawia się Rasky, a w takim klimatycznym „At the End of Eternity” pan Gotowicki. Do grona ciekawych kompozycji trzeba zaliczyć energiczny i nie zwykle przebojowy „Venus”. Miło zaskakuje „Soul Sharing”, w którym udaje się udać w kierunku bluesa rocka czy country. Z kolei taki „Hawk” wyróżnia się atrakcyjnymi solówkami, które zachwycają technika i pomysłowością. Sporo wnosi do albumu instrumentalny „Contrixia” , który w pełni ukazuje talent Thoma i jego umiejętność gry na gitarze. Gdybym miał wskazać najciekawszy utwór to wskazałbym na „Zodiac”. Niby instrumentalny, ale pełen emocji i ciekawych motywów, które zostają na długo w głowie.

Jasne znajdzie się kilka słabszych momentów, jest może nieco za dużo tych utworów, ale jest to solidne dzieło człowieka, który nagrał muzykę prosto z serca. Słychać, że death metal czy grindcore to pasja Thoma i mimo że nie ma zespołu z krwi i kości to nagrał materiał. Nie ma powodów do wstydu, bowiem płyta dobrze się prezentuje. Szacunek dla Thoma i jego ciężkiej pracy. Fani death metalu z pewnością jeszcze bardziej docenią jego wysiłek.

Ocena: 6/10

P.s podziekowania dla Thoma Araleza za udostępnienie materiału

niedziela, 29 marca 2015

HELLDORADOS - Lesson in Decay (2014)


Szukacie energicznego hard rocka, w którym  bez problemu doszukacie się w pływów takich tuz gatunku jak Guns’ N  Roses, Ac/DC, czy Motorhead?  Nie przeszkadza Wam po raz kolejny odgrzana formuła, którą znacie z innych kapel? Liczy się dla Was dobra zabawa, energia i pozytywne nastawienie muzyków?  To w takim razie możecie sięgnąć po nowy album niemieckiego zespołu Helldorados, który nosi tytuł „Lesson In Decay”. Kapela gra już od 7 lat i jest to ich drugie wydawnictwo, więc doświadczenie jest, podobnie jak i pojęcie jak grać solidny hard rock.  Może i okładka albumu działa odstraszająco, a to głównie za sprawą amatorskiego wykonania.  Najlepiej zlekceważyć ten fakt i po prostu przejść do samej muzyki, bo ta już jest godna uwagi. Zespół gra energiczny i chwytliwy hard rock, w którym oczywiście usłyszymy wpływy takich kapel jak Ac/Dc czy Motorhead, choć Helldorados stara się tworzyć własny styl, własny materiał, nie podobając tym samym w bezczelne kopiowanie.  Płyta od samego początku dobrze nastawia słuchacza, bowiem energiczny i rozpędzony „Seven deadly Sins” ukazuje same atuty zespołu.  Żwawa sekcja rytmiczna, solidne, a przede wszystkim pomysłowe partie gitarowe i specyficzny wokal Pierra.  Stonowany „In for the Kill”  czy mocniejszy „By the Progress” to przykłady zagłębienia się w styl Ac/Dc. Zespół nie jest sztywny i nie trzyma się cały czas jednego motywu. Już w takim „The Devil Takes The Hindmost” zespół oddala się w stronę bluesa i rock;n rolla, ale to wciąż bardzo energiczne i przebojowe granie.  Hitów na tej płycie właściwie jest pod dostatkiem i jednym z nich jest „Let Us play”  czy „Something Sweet”.  To co zachwyca w Helldorados to z pewnością ich umiejętność  tworzenia ciekawych szybkich rock’n rollowych kawałków. Taki „Megalomaniac” czy „To Live  Is To Die”.  Bardzo równy materiał, masa przebojów, plus do tego młodzieńczy zapał  i soczyste brzmienie, które podkreśla poziom tej płyty sprawiają, że „Lesson In Deacy” jest udanym albumem.  Polecam.

Ocena: 7/10

sobota, 28 marca 2015

MESSENGER - Captains Loot EP (2015)



Nigdy za wiele heavy/Power metalu w wykonaniu niemieckiego Messenger. Ostatni ich albumy to prawdziwa uczta dla fanów tych gatunków. Panowie są naprawdę w formie, a ich świeżutki mini album zatytułowany „Captain’s Loot” to najlepszy dowód na to.  Messenger to przykład, że można mieszać styl Gamma Ray, Running Wild czy Scanner. Nowy mini album to w sumie rovery, ale są też świeże kawałki. Można tutaj dobrze się bawić wraz z Power metalowym hymnem w postaci „Sing of the Evil Master”. Wokalista Siegfried znakomicie imituje momentami Erica Adamsa czy Ralfa Sheepersa. Klasa sama w sobie i ciężko sobie wyobrazić muzykę Messenger bez jego wokali. Dalej mamy nieco hard rockowy „Tod Dem Dj”, który brzmi jak mieszanka Krokus i Judas Priest. Kawał tradycyjnego heavy metalu w stylu lat 80. Z kolei tą typową niemiecką toporność można uświadczyć w „Asylum XTC”, który ma partie basu godne „Balls to The Wall” Accept. Jednak największą ciekawostką od samego początku były rovery, jakie miały się znaleźć na tym mini albumie. Zespół sięgnął do klasyki i trzeba przyznać że znakomicie sobie poradził. Wersje Messenger mają kopa i pazur, a to zawsze działa korzystnie na słuchacza. Pierwszy jest „Kill The King” i brzmi bardziej Power metalowo, ale taki kierunek nadaje temu utworowi nieco innego charakteru. Znów wokalista interpretuje kawałek na swój sposób, nie bawiąc się w udawanie Dio. Pierwszy cover oczywiście na plus. Dalej mamy „Port Royal” z gościnnym udziałem Preachera. Również ten utwór wypada bardzo dobrze. Mocny, soczysty riff no i wokal na miarę Rolfa. Może to Messenger powinien nagrywać muzykę w stylu Running Wild? Słychać, że dobrze się czują w tych klimatach. Nieco słabiej wypada „Dr. Stein”, ale może to przez jakieś wolniejsze tempo, sztuczną perkusją i bezpłciowe gitary? No tutaj panowie dostają minus. Na koniec jest jeszcze jakże klimatyczny „Dont Talk To strangers” z repertuaru Dio i znów zespół imponuje pomysłowością i techniką. Szkoda, że nie jest to nowy album, tylko mini album właściwie z coverami, ale dobre i to. Jakoś trzeba zaspokoić głód na muzykę Messenger. Polecam fanom klasyki i oczywiście Messenger.

Ocena: 8/10

piątek, 27 marca 2015

LORD VOLTURE- Will To Power (2014)

„Will to Power” to już trzecie wydawnictwo holenderskiego Lord Volture, który reprezentuje starą znaną wytwórnię Mausoleum. W myśl tego co prezentowała ta wytwórnia mamy oczywiście do czynienia z kapelą heavy metalową, w której jest nutka NWOBHM czy speed metalu. Jest duch lat 80 i ślepe zapatrzenie w takie tuzy jak Iron Maiden, Judas Priest, Saxon czy Jag Panzer. Na nowym albumie właściwie Lord Volture nic nie zmienia i idzie utartymi schematami. W sumie to było do przewidzenia, bo zespół dobrze się czuje w takim właśnie stylu i poprzednie dwa albumy były solidne. Każdy fan melodyjnego grania nie miał powodów do narzekania. Skoro to się sprawdza, jest to muzyka prosto z serca, to po co kombinować i zmieniać to. Formuła jeszcze jak widać nie została wyczerpana. Jednak można wyczuć, że na nowym albumie zespół pokazuje nam bardziej drapieżne oblicze. Materiał też pozbawiony jakiś wad i niedopracowań, można nawet poczuć, że zespół jest bardziej doświadczony i dojrzalszy. Samo otwarcie „Where The Enemy Sleep” jest strzałem w dziesiątkę. Jest energia, jest przebojowość, jest szybkość i złożone popisy gitarowe Paula i Leona. Ich relacja układa się pomyślnie, jest w tym nutka szaleństwa i radość z grania, a to przedkłada się na lekkość i chwytliwość. Taki „Taklamakan” wyróżnia się rytmicznym riffem i łatwo zapadającym refrenem. Choć brzmi jak wiele innych utworów z lat 80, to jednak miło go się słucha. W „The Pugilist” zespół zabiera nas w hard rockowe rejony, natomiast taki „Will To Power” zaskakuje szybkością. David wokalnie też wypada na nowym albumie znacznie korzystniej niż na dwóch poprzednich wydawnictwach. Wystarczy posłuchać taki „My sworn Enemy” w którym David brzmi niczym Tim Ripper Owens, co jest jak najbardziej na plus. Tempo siada w „The great Blinding”, gdzie zespół zwalnia i stawia na bardziej progresywny charakter. Może mniej się tutaj dzieje, jest więcej kombinowania, ale tez można tutaj znaleźć kilka ciekawych momentów. Solidny materiał bez zbędnych wypełniaczy i na koniec dostajemy jeszcze dwa bardzo wartościowe utwory, a mianowicie melodyjny „Bandajoz” i energiczny „Line'em Up”, w którym jest nutka NWOBHM i speed metalu. Nawet okładkę i brzmienie dopasowano pod stylizację na miarę lat 80. To wszystko spełnia swoją rolę i ostatecznie można mówić o udanym albumie Lord Volture, który pokazuje że ta kapela potrafi grać heavy metal zakorzeniony w latach 80 i to na całkiem przyzwoitym poziomie. Dobra zabawa gwarantowana!

Ocena: 7/10

środa, 25 marca 2015

MAJESTY - Generation Steel (2015)

Jestem tego zdania, że niemiecki klon Manowar działający pod nazwą Majesty ma swoje najlepsza lata już dawno za sobą. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to wciąż jeden z tych zespołów, który trzyma się swojego stylu i nie schodzi poniżej pewnego poziomu. W 2011 roku zespół znów powrócił do nazwy Majesty i jedyne co się nie zmienia od lat to muzyka. Wciąż zespół gra prosty, melodyjny true heavy metal mocno inspirowany na twórczości Manowar. Tak było na „Reign in Glory” choćby czy na „Sword and sorcery” i tak jest na nowym „Generation Steel”. Toż to typowy album tego zespołu i albo się akceptuje ich styl albo jest się wrogiem Majesty i true metalu.

Może nowy album to nie jest ich największe osiągnięcie i z pewnością nie ma startu do klasyków jak „Reign in Glory” czy nawet bardzo udanego poprzednika „Banners High”. Może za mało tutaj takich momentów rzucających na kolana czy utworów, które zrobiły by takie wrażenie jak te sprzed lat. W końcu ciężko zaskoczyć jak któryś raz z rzędu podaje się tą samą formułę To może niektórych nudzić i wręcz odstraszać. Majesty nawet nie kusi się o jakiś eksperyment i idzie po najmniejszej sile oporu. Dostajemy prosty i łatwy w odbiorze materiał, który może nie zabija ostrym brzmieniem, czy potężnym wokalem Maghary. Atuty tego albumu tkwią w czymś zupełnie innym. Tym czymś jest to, że zespół stara nas zauroczyć prawdziwym ture metal, stylem ala Manowar, no i atrakcyjnymi melodiami, które wychwalają metal i stal. Banalne jest to do bólu, ale taki jest Majesty. Niczego nie udają nawet w promującym płytę „Hawks will Fly”, który jest jednym z mocniejszych punktów tej płyty. To jest prawdziwy hit i to jest właśnie cały Majesty. Kolejny heavy metalowy hymn do kolekcji. Tytułowy „Generation Steel” to spokojniejszy kawałek, który ma w sobie nawet nieco hard rockowej maniery. Ja tam w tej kapeli zawsze ceniłem sobie szybkie petardy i tutaj w tej roli „Circle of Rage”, marszowy „Damnation Hero” czy ocierający się o power metal „Knights of the Empire”. Dobrze też potrafi rozbawić radosny „Rulers of The World”, który jest hymnem równie świetnym co te tworzone na przestrzeni wieków przez Manowar. Znakomicie tutaj prezentują się chórki. Na koniec pozwolę sobie wyróżnić dwa epickie kawałki czyli „War for metal” czy „children of The Dark”, które porywają swoim średnim tempem i mocną sekcją rytmiczną. To jest przykład, że stać ich jeszcze na świetne kompozycje.


Majesty nie ma zamiaru zmieniać stylu i rezygnować z metalowych hymnów ku czci Manowar i true metalu. Nagrywają kolejny album i niczego on może nie wnosi do twórczości, może już nie ma tego wysokiego poziomu co kiedyś, ale jest to wciąż muzyka pełna szczerości, miłości do heavy metalu i zagrana prosto z serca. Są hymny, są i petardy, a nawet i wolniejsze kawałki, tak więc dla każdego się coś znajdzie. .

Ocena: 7/10

NIGHTWISH - Endless Forms Most beautiful (2015)

Nie ma już Tarji w Nightwish, które wyniosła ten zespół na wyżyny. Nie ma już też Anette Olzon, który popowy wokal jakoś wpasował się na ostatnim albumie. Teraz nastała era Floor Jensen, która znana jest choćby z After Forever, Revamp czy Star One. Z pewnością jest to charyzmatyczna wokalistka, która jest bardziej uzdolniona niż Anette i z pewnością jej bliżej do Tarji. Mnie osobiście ucieszyła informacja, że to Floor obejmie rolę wokalistki Nightwish. Pojawiła się nadzieja, że nadchodzący album „Endless Forms Most Beautiful” będzie bardziej w starym stylu, że będzie bardziej metalowy. Po części udało się spełnić owe pokładane nadzieje, ale czy rzeczywiście jest to ten Nightwish za którym tak wielu tęskni.

Z pewnością ten album nie jest czymś nowym i właściwie można mówić o rozwinięciu pomysłów z poprzedniego krążka. Znów mamy koncepcyjny album, który został zainspirowany pracami Darwina i zabiera nas do krainy nauki i świata natury. Filmowy charakter materiału tylko to podkreśla jednocześnie epickość, rozmach albumu i klimat zaczerpnięty z poprzedniego wydawnictwa. Zespół znów postawił na efekty i bogate aranżacje, czyli mamy właściwie powtórkę z rozrywki. W sumie to jest nawet na miejscu, bo Nightwish to jeden z najważniejszych zespołów grających symfoniczny metal. Szkoda tylko, że zespół gdzieś traci na swojej agresji i traci heavy metalowy pazur. Na szczęście i tak „Endless Forms Most Beautiful” ma w sobie więcej energii i heavy metalu niż ostatnie dwa albumy. Słuchając nowego krążka, można poczuć się jakby zespół próbował nawiązać do „Once” i w sumie wyszło to nie najgorzej. Z pewnością nie brakuje utworów, które robią wrażenie. Najlepiej wypadają te utrzymane w starym, heavy metalowym stylu. Tu trzeba wyróżnić energiczny „Shudder before the Beautiful”, który przypomina do bólu „Storytime”, czy mocniejszy, agresywniejszy „Weak Fantasy”. To bardzo dobry początek płyty. Co ciekawe gitarzysta Empuu jakoś mało z siebie daje i właściwie za dużo go nie słychać. Więcej tutaj już robi nowy perkusista w postaci Kaia Hanto czy lider grupy Tuomas. Album słusznie promował „Elan”, bo w końcu to typowy singlowy kawałek. Prosty, chwytliwy i ma coś z „Nemo” czy „I want tears my back”. Kawałek jest spokojny, klimatyczny i przede wszystkim porywa swoim chwytliwym charakterem. Nie jest to ich najlepszy kawałek, ale z pewnością wstydu im nie przynosi. Podoba mi się znów wykorzystanie folkowych patentów i stworzenie ciekawej melodii. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest również energiczny „Yours is an empty Hope”. Jest w końcu heavy/power metal, mocniejszy riff i pewniejszy wokal Floor, który wspiera Marco. Pierwszym zgrzytem jest na płycie balladowy „Our Decades in the Sun”, który niczego nie wnosi do całości. „My Walden” to kawałek podobny stylistycznie do singlowego „Elan” , z tą różnicą że jest bardziej zadziorny i ma w sobie więcej energii. Mocnym akcentem na płycie jest też tytułowy kawałek, który jest znów mieszanką „Once” i „Imaginaerum”. Bardzo dobra mieszanka i miło znów usłyszeć nieco mocniejsze granie w wykonaniu Nightwish, bo tego brakowało ostatnio. W podobnej tonacji jest utrzymany przebojowy „Alpenglow”, który również zabiera nas do starego dobrego Nightwish i tutaj Floor też stara się śpiewać agresywniej. Miłym dodatkiem są partie fletowe. Całość niezwykle długi, epicki kolos w postaci 20 minutowego „The Greatest show on earth”. Za dużo patosu, za dużo przepychu i filmowego charakteru sprawiają, że utwór momentami przynudza.


Każdy z nas liczył na wielkie wydarzenie i na wielki powrót Nightwish do korzeni. To udało się tylko w połowie i zespół jakby tylko trochę nawiązał do czasów „Once” co już nie lada sukcesem. Przede wszystkim „Endless forms most beautiful” to płyta energiczna, ma kopa, ale to wciąż album będący kontynuacją stylu wypracowanego na „Imaginaerum”, z tym że Floor jest lepszą wokalistką. Szkoda tylko, że nie pokazała swojego prawdziwego charakteru i tej swojej mocy z której słynie. Co by nie napisać, to trzeba oddać że jest to solidny album i jest kilka ciekawych momentów, które sprawią że łezka w oku się zakręci. Warto posłuchać, jak Nightwish prezentuje się z nową wokalistką.

Ocena: 7/10

RISING POWER - Power of The People (1984)

Źródła donoszą, że amerykański band o nazwie Rising Power grał power metal. Bardzo to naciągane, biorąc pod uwagę, że zespół bardziej gustował w heavy/speed metalu w melodyjnej odmianie. Choć najwięcej w ich muzyce elementów charakteryzujących brytyjskie kapele grające NWOBHM czy też hard rocka. Może nie wyróżniali się niczym specjalnym, może nie nagrali sporo albumów, bo skończyło się tylko na debiucie, może nie zdobyli sławy, ale jest to zespół warty uwagi. Jeśli cenisz sobie przebojowość, energiczne i finezyjne solówki, pomysłowe riffy i zapadające w ucho refreny. Jeśli liczy się dla Ciebie szczerość, prostota i dobra zabawa, a ponadto gustujesz w muzyce rodem z Angel Witch, Accept czy Iron Maiden to „Power of People” przypadnie Ci do gustu. Okładka jest paskudna i bardziej nasuwa nam myśl, że to jakieś demo, a nie pełne wydawnictwo. Również i brzmienie nie jest wysokich lotów, ale to wszystko ma swój klimat i współgra z tym co dostajemy na płycie. Zaczyna się śmiesznie, bo od krótkiego intra „Hello”. Surowy „Adrenalized” brzmi naprawdę uroczo. Słychać coś z Iron Maiden, Def Leppard, Accept czy nawet Black Sabbath. Ciekawa mieszanka, a sam utwór to prawdziwa petarda. Szybka sekcja rytmiczna, a do tego Peter Best, który odpowiada za ostry riff i charyzmatyczny wokal. Brzmi to momentami nieco amatorsko, ale jest to kawał porządnej roboty. „Teenage Trauma” może nieco bardziej hard rockowy, ale to też ukłon w stronę brytyjskiej sceny metalowej. Na płycie sporo ciekawych partii gitarowych i jedna z tych najciekawszych zdobi „This Time”. Jest to jeden z najszybszych kawałków i tutaj zespół daje naprawdę czadu. Nie przeszkadza jakość brzmienia czy wokal Petera. Tutaj chodzi o tą grę na gitarze i chwytliwy refren. Prawdziwy hit. Jeszcze więcej hard rocka i dobrej zabawy mamy w „Goddess of Pain and Pleasure”. Lubicie rozpędzony rock'n roll przesiąknięty Ac/Dc i Motorhead? To „Fast & furious” będzie idealny dla was. Dziwne, że seria „Szybkich i wściekłych” nie wykorzystała ten kawałek jako główny motyw? Nadawałby się idealnie. Speed metal mamy w „Master Of Illusion” i tutaj przede wszystkim czaruje perkusista Mike Portnoy, największa gwiazda zespołu. W końcu potem pojawił się w Overkill, Adrenalina Mob czy Fates warning. Dalej mamy bardzo rytmiczne kawałki o przebojowej konwencji, tak więc „Too fast to live” czy „Edge of Trouble” mogły śmiało zdobywać rozgłos w radiu. Więcej już ten zespół nie nagrał, a szkoda bo byli dobrzy w te klocki. Kawał porządnego heavy metalu z domieszką hard rocka i NWOBHM. Gorąco polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 23 marca 2015

STORM - Storm (1983)

Wszelkie wady jakie towarzyszyły na debiucie amerykańskiej formacji Storm, zostały rozwiązane na kolejnym albumie. Drugi album ukazał się w 1983 roku i również miał tytuł „Storm”. Te same tytuły, ale muzyka już nieco inna. Debiut to przede wszystkim pop rock i rock'n roll. Drugi krążek, niby dalej cechuje się popowym charakterem, ale jest go znacznie mniej. Mamy do czynienia z bardziej dojrzałym materiałem, a już z pewnością z bardziej rockowym. Mniej komercji, więcej rocka, do tego spora ilość gitarowych popisów. Nowy materiał tętnił życie, a wszystko dzięki lepszej produkcji, która była czysta i soczysta. W stylu można było dostrzec powiew świeżości i pomysłowość. Bardzo miło zaskoczyło wykorzystanie syntezatorów w większym stopniu i tutaj nawet można znaleźć wpływy brytyjskiego Demon. Oczywiście na muzykę Storm wciąż ogromny wpływ ma Queen. Słychać to w konstrukcji utworów, w grze gitarzysty Leara Stevensa, czy w sposobie komponowania. Sporo melodii jest wyjętych z Queen, ale to żadna ujma. Muzycy są bardziej doświadczeni i bardziej dojrzali. Lear gra ostrzej, ale i może się pochwalić bardziej dopracowaną techniką. Słychać to choćby w „Anything for Your Love”. Niby utwór utrzymany w stylu poprzedniego wydawnictwa, ale jest o klasę lepszy. Ciekawsza partia gitarowa, lepszy wokal Jeanette, który nie jest taki irytujący. Już otwieracz „Settle Down” zwiastuje bardziej dojrzały album, który ma ukazać inne oblicze zespołu. Na pewno trzeba zaliczyć wykorzystanie syntezatorów i pomysłowość. To, że jest ostrzej może świadczyć rozpędzony „Running From You” i tutaj zbliżamy się do bram heavy metalu. Niezwykły klimat jest w pięknej balladzie „Coming Home” i tutaj jest znakomicie ukazane jak rozwinęła się wokalistka. To już nie jest ta sama skrzecząca wokalistka z debiutu. Tutaj są emocje, jest śpiewanie prosto z serca i dbałością o technikę. Oczywiście cieszą takie petardy jak „Play With Me”, które pokazują że zespół również potrafi grać ostrzej. Warty uwagi jest rytmiczny „Take Me Away”. Całość zamyka energiczny „So Long” i to jest kolejny wielki hit zespołu, a tych na tej płycie jest sporo. Storm pokazał, że można sięgnąć do twórczości Queen i nie ponieść klęski. Polecam, bo jest to rock na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10

niedziela, 22 marca 2015

KALEDON - Antillius: The King of the Light (2014)

O włoskim Kaledon można mówić jak o bliźniaku Rhapsody of Fire. Łączy ich całkiem sporo. Pochodzą z Włoch, działają od końca lat 90 i grają symfoniczny power metal. Dodatkowym atutem jest fakt, że też tworzą albumy koncepcyjne osadzone w klimatach fantasy. Kaledon też może się pochwalić bogatą dyskografię, w końcu nagrali 8 albumów, a ostatni „Antillius: the King of The Light” to jeden z ich najlepszych wydawnictw.

Pomijam to, że zespół tak jak zawsze dba o bogate aranżacje, że stawia na epicki wydźwięk, że musi mieć koncepcyjną historię, że wszystko musi stanowić spójną całość. Odnoszę wrażenie, że Włoski band po raz pierwszy nagrał tak dojrzały materiał. „Artillus” to dzieło, które w przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw cechuje się jakby większą przebojowością, więcej tutaj power metalu i atrakcyjnych motywów, które zachwycają świeżością i pomysłowością. Może to być dziwne, ale pierwszy raz jestem w pełni zadowolony z tego co stworzył Kaledon. Nie bali się zagrać agresywniej, co słychać w ostrzejszym „The Calm Before The Storm”. Gitarzyści odwalają tutaj kawał dobre roboty. Czuć, że jest to power metal i to wysokiej klasy. Klawisze nie zagłuszają pracy gitary i pełnią rolę ozdobnika. Choć często to one właśnie budują napięcie i podkreślają melodyjny charakter. Jest energia i moc, czego mi brakowało na ostatnich płytach Kaledon, a przynajmniej nie mogłem trafić na takiego killera jak choćby „Friends will Be Enemies” .Nie brakuje ciekawych riffów co słychać po takim „New Glory for The Kingdom” i aż miło posłuchać takiej pracy gitar, gdzie jest finezja, lekkość i przebojowość. Dodatkowym plusem jest to, że brzmi to jak miks Gamma ray i Rhapsody. Melodyjny i nieco słodszy „The Party” porywa radosnym wydźwiękiem i patentami rodem z Dreamtale czy Freedom Call. Zespół nieźle przyspiesza w „The Envil Conquest” ocierając się o tempo Dragonforce. Im dalej w las tym ciekawiej i pojawiają się bardziej urozmaicone kawałki. Jednym z takim ciekawszych jest bez wątpienia rycerski „Light After Darkness” i to jest przykład, że wciąż można grać oklepany melodyjny power metal zakorzeniony w latach 90 i to na wysokim poziomie. Coś z Blind Guardian słyszę w bardziej klimatycznym „My Will” i najlepsze jest to, że do samego końca, aż po rozbudowany „The Fallen King” nie słychać słabych kompozycji. Wszystko zostało dobrze przemyślane i zagrane z głową.

Kaledon nagrał sporo albumów i sporo o podobnym klimacie i konstrukcji. Jednak żaden nie ma tyle killerów, takiej energii i takiej dawki przebojowości co „Antillius”. Jak dla mnie jeden z ich najlepszych albumów, do którego będę często wracać. Miło jest słyszeć, że duch Rhapsody przemawia w ich muzyce. Gorąco polecam.

Ocena: 8/10