środa, 31 grudnia 2014

JOHNNY TOUCH - Inner City Wolves (2014)

Nie wiem jak można nazwać zespół metalowy Johnny Touch, ale to może ja się nie znam. Jest taki zespół i pochodzi z Australi. Grają heavy/speed metal przesiąknięty latami 80 i to już od 6 lat, choć debiutancki album ukazał się w tym roku. „Inner City Wolves” przykuwa uwagę kolorystyczną okładką, która przypomina rysunki Eda Repki. Nie jest to thrash metal, więc nie dajcie się nabrać. Ta młoda formacja żyje latami 80, nie kryję się z tym. Słychać, że jest z tego dumna, że w swoim stylu zawierają elementy z muzyki Judas Priest, Accept, Warlock, czy Iron Maiden. Choć lista jest dłuższa niż się wydaje. Jeżeli nie szukacie wrażeń, powiewu świeżości, ani nic oryginalnego to jesteście na dobrej drodze by polubić ten album. Kolejnym krokiem jest cenić sobie proste granie, z szybszym tempem, chwytliwymi melodiami i refrenami. Jeżeli tak Wam nie wiele trzeba do szczęścia, to może docenicie wartość debiutanckiego krążka Australijczyków. Zawartość jest zróżnicowana, ale przede wszystkim zwarta i treściwa. Można odnieść wrażenie, że najważniejsza rolę pełni wokalista Pahl Hodgson i w sumie nie ma się co dziwić. Jest najbardziej wyrazisty i ma w sobie to coś. Choć gitarzyści też sobie radzą ze swoimi obowiązkami. Może nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego, ale jest tradycyjna szkoła, jest kilka zaskoczeń, a przede wszystkim jest ta radość z grania. Słucha się tego przyjemnie, choć jest to do bólu wtórne i schematyczne. Już otwieracz „Its Arlight” wszystko zdradza i psuje niespodziankę co do pozostałej części. Prosty heavy metal przesiąknięty sceną brytyjską. „The Metal Embrace” to utwór, który wyróżnia się bardziej złożonymi i dopieszczonymi solówkami. Jest też coś z progresywnego rocka, co potwierdza rozbudowany „Lady Stutter”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje bez wątpienia „Radiation Axeposure”, który odsyła nas do klasyków Judas Priest. Bardzo fajnie się słucha tych shrederowych popisów gitarowych. Najsłabszym momentem na płycie jest nieco bardziej hard rockowy „End of Daze”. W podobnej konwencji lepiej prezentuje się „Bitch of Son”, który jest bardziej energiczny i przemyślany. Na koniec mamy utrzymany w stylu Warlord, czy Metal Church „ Black Company”.

Solidny heavy/speed metal przesiąknięty latami 80. Proste i łatwo w padające w ucho granie, do tego jasne i szczere, no i niezobowiązujące. Płyta dla mniej wymagających słuchaczy.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 29 grudnia 2014

SEVENTRAIN - Seventrain (2014)





W tym roku fanów bluesowego rocka, czy też bardziej progresywnej odmiany powinien zaciekawić debiutancki album amerykańskiej formacji Seventrain. Kapela powstała w 2012 bardziej jako projekt muzyczny, jednak szybko zmienili swoją formę. Gustują w starym rocku z lat 70 i 80, nie wstydzą się zapożyczać troszkę motywów z Led Zeppelin, Deep Purple, czy Audioslave. Co tutaj usłyszymy to dość łagodne granie, które ma nas porwać klimatem i bogatymi dźwiękami, czasami dość bardzo wyszukanymi. To z kolei sprawia, że muzyka tutaj zawarta nie jest znowu taka łatwa w odbiorze. Na pewno trzeba Seventrain pochwalić za oddanie się tradycyjnej szkole rocka i zabranie nas na wycieczkę po latach 70. Ma to swój urok, zwłaszcza że mocnym atutem jest wokalista Jon Campos, który brzmi nieco jak Jorn Lande czy Ronnie James Dio. Mając takiego wokalistę można działać cuda, a przede wszystkim muzyka staje się znacznie ciekawsza. Płytę otwiera „Bleeding” i jest to solidny hard rock, przesiąknięty latami 70. Jednak brakuje mi w tym nutki zaskoczenia, przebojowości. „Change” już ma w sobie więcej energii i bardziej zapada w pamięci, pewnie przez te nawiązania do Deep Purple. Nie brakuje też łagodnych dźwięków, ocierających się wręcz o pop, co potwierdza „Broken” czy „Pain”. Zespół bez wątpienia najciekawiej wypada w dość cięższych klimatach, gdzie trzeba pokazać pazur i zaskoczyć słuchacza. To właśnie taki „Trouble” czy zamykający „Carry The cross” to najmocniejsze punkty tego wydawnictwa. Jakość partii gitarowych oraz forma samych muzyków też pozostawia wiele do życzenia. Odczuć można brak przebojowości, ponury klimat i granie momentami jakby z przymusu. Tutaj trzeba grać z pasją i swobodą, a tego wcale nie słychać. Potencjał jest i kto wie może zespół nam go w przyszłości ukaże, ale już w pełnej krasie.

Ocena: 4.5/10

sobota, 27 grudnia 2014

EXLIBRIS - Aftereal (2014)

Żyjemy w kraju, gdzie power metal nie należy do najbardziej rozsławionych gatunków muzycznych. Ciężko jest znaleźć zespół, który robi to na wysokim poziomie. Jednak nie można powiedzieć, że nie mamy się czym pochwalić. Nie tak dawno zachwycaliśmy się Pathfinder, a obecnie spory sukces odnoszą Frost Commander, Night Mistress czy w końcu Exlibris. W poprzednim roku Exlibris wydał „Humagination”, który był dla wielu metalowym objawieniem. Wielu słuchaczy określiło muzykę zespołu jako słodki power metal w stylu Edguy. Coś w tym było. Teraz przyszedł czas na zweryfikowanie tego co tak naprawdę ten zespół jest wart i czy nie było to jednorazowy przebłysk. Zespół w dość szybkim tempie nagrał nowy album i po upływie roku od tamtego wydawnictwa możemy się cieszyć „Aftereal”.

Okładka już jest utrzymana w innym klimacie i nie bez powodu. Exlibris dalej tworzą ci sami muzycy i dalej grają power metal. Lecz nowy album jest innym i to pod wieloma względami. Zespół już nie ma zamiaru czerpać z twórczości Edguy i więcej tutaj wpływów Evegrey, Masterplan, Jorn, Royal Hunt czy Kamelot. To przedkłada się na samą stylistykę warszawskiej formacji. Słychać więcej progresywnego metalu, symfonicznego power metalu, a także starego hard rocka spod znaku Deep Purple, zwłaszcza jeśli w słuchamy się w klawisze. Tym razem zespół nie chciał brzmieć klasycznie, a bardziej nowocześniej. Jedni to zaakceptują, że zespół chce się rozwijać i szukać nowych rejonów muzycznych, a inni będą narzekać. Ja jestem rozdarty. Z jednej strony zespół zaskoczył i nagrał dość świeży materiał, a z drugiej strony brakuje mi tego prostego, chwytliwego power metalu w stylu Edguy. Instrumentalnie intro „The Continuum” już nam daje wyraźny sygnał, że będzie to inny album. „Escape Velocity” to przykład, że można grać ciekawy i pomysłowy power metal, który został oparty na ostrym riffie, na symfonicznym klimacie. A jego głównym motorem jest progresywny pazur. To wszystko dobrze współgra i kawał dobrej roboty odwala tutaj wokalista Krzysztof Sokołowski, który brzmi jak Ralf Sheepers czy Tim Ripper Owens. To można uznać, za spory atut Exlibris. Znany nam wszystkim powinien już być „The Day of Burning” z gościnnym udziałem Zbigniewa Wodeckiego. Na szczęście nie użycza on tutaj swojego głosu, lecz odpowiada za solówkę, która po prostu wgniata w fotel. Sam utwór to bardzo udana mieszanka symfonicznego metalu i progresywnego power metalu. Brzmi to intrygująco i na pewno warto odnotować ten kawałek w rozliczeniach tegorocznych, jeśli chodzi o power metal. Ten kawałek przede wszystkim ukazuje umiejętności muzyków i to jakie ciekawe solówki potrafią wygrywać. Współpraca klawiszowca Voltana i Daniela jest tutaj godna podziwu. Znakomicie się uzupełniają i nie ma wzajemnego gryzienia się. Klawisze potrafią brzmieć podniośle i patetycznie, jak to ma miejsce w „In The Darkest Hour”, który jest znakomitym hołdem dla starego Masterplan. Voltan też potrafi nadać im bardziej klasycznego wydźwięku jak to ma miejsce w rozpędzonym „Omega Point”. Słychać tutaj klimat Deep Purple, zaś cała motoryka to czysty power metal zakorzeniony w Primal Fear i wielu innych znanych kapelach. Jeden z najlepszych utworów na płycie, który jest takim łącznikiem z poprzednim albumem. Gościnny występ zalicza też Maksymina Kuzianiak w „Before The Storm” i szkoda, że ten kawałek trwa tylko minutę, bo można było zrobić coś znacznie ciekawszego. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest bez wątpienia „King of The Pit”, który nie tylko wyróżnia się ostrym jak brzytwa riffem, ale i atrakcyjną solówką w wykonaniu Piotra Chancewicza z grupy Mech. Choć ciężko tutaj o prosty power metal, ciężko o przebój, to jednak tutaj należy wyróżnić „Darker Than Black”. Pod tym względem jest to najprzyjemniejszy kawałek, który szybko wpada w ucho. Brzmi to trochę jak utwór Bruca Dickinsona, ale podoba mi się to. Bardziej rozbudowanym kawałkiem jest „Closer”, w którym gościnny występ zaliczają Piotr Rutkowski i Tom Englund. Jest to spokojniejsza kompozycja, w której położony został nacisk na progresywny charakter. Końcówka płyta to już więcej power metalu. Mamy tutaj dynamiczny „False Messiah” z symfonicznym pazurem, nieco przekombinowany „The Mental Crusade” czy melodyjny „Suspended Animation”.

Dla wielu może to być trudny materiał w odbiorze, może to być zaskoczenie, że zespół poszedł w takim kierunku. Jednak można tutaj dostrzec inne ważne cechy. Chęć rozwoju, chęć odkrywania nowych rejonów, chęć próbowania czegoś nowego zostając w głównym kanonie czyli power metalu. Jest energia, pomysłowość, dbałość o detale i poza tym pomysłowość. Dodatkowym atutem”Aftereal” jest powiew świeżości i element zaskoczenia. Exlibris to przykład, że Polacy potrafią grać ciekawy power metal, który porywa świeżością i pomysłowością. Kawał dobrej roboty. Fani Evegrey, Kamelot czy Masterplan będą zachwyceni. Polecam.

Ocena: 7.5/10

RED ZONE RIDER - Red Zone Rider (2014)

Trzech rockowych muzyków, a mianowicie Scott Coogan, Kelly Keeling i Vinnie Moore postanowiło zjednoczyć siły i stworzyć band o nazwie Red Zone Rider. Efektem ich współpracy jest debiutancki album o nazwie „Red Zone Rider”. Płyta jest skierowana do fanów rocka, zwłaszcza progresywnego czy AOR. Zespół nie kryje swoich fascynacji latami 70, co zrozumiałe się wydaje usłyszeć tutaj wpływy Rainbow, Led Zeppelin, Whitesnake czy Deep Purple. Zespół stawia na emocje, na piękne i dojrzałe melodie, a przede wszystkim łagodny, ujmujący klimat. Jest to muzyka skierowana do tych słuchaczy co cenią sobie rock najwyższych lotów. Wysoki poziom zapewnia wokal Kelly'ego, który przypomina trochę manierę Biffa z Saxon. Lekka chrypa, sporo emocjonalnego ładunku i taki kojący charakter sprawiają, że jego wokal jest hipnotyzujący. Do tego popisy jednego z najbardziej uzdolnionych gitarzystów reprezentujących neoklasyczny styl i mamy wszystko co jest potrzebne do pełnej ekscytacji. Otwarcie płyty kawałkiem „hell No” dobrze nastraja, bo od razu daje przedsmak tego co nas czeka. Klimatyczny rock przesiąknięty latami 70. Słychać, że mamy do czynienia z doświadczonymi muzyki, którzy wiedzą jak podejść do tego tematu. Marszowy „By The Rainbows End” jest hołdem dla twórczości Ritchiego Blackmore'a. Nie brakuje pięknych, romantycznych ballad co potwierdza „Cloud of Dreams”. Jest też sporo hitów i do tych najlepszych zaliczam „Never Trust a Woman” czy „Hit The road”. Na koniec chciałbym też wspomnieć o rozbudowanym „Obvious” który ukazuje progresywne oblicze zespołu. To wszystko składa się na to, że mamy do czynienia jednym z najciekawszych albumów rockowych roku 2014.

Ocena: 8/10

czwartek, 25 grudnia 2014

KISSIN DYNAMITE - Megalomania (2014)

Po dwóch dość udanych albumach niemiecki Kissin Dynamite najwidoczniej się wypalił, a ten stan rzeczy tylko potwierdza najnowszy krążek zatytułowany „Megalomania”. Pomijam fakt, że zespół brzmi bardziej w stylu glam metalu, że więcej w ich muzyce z Steel Panther, czy Skid Row, ale czemu nie ma już takiej pomysłowości takiej energii jak na poprzednich albumach? O to jest pytanie.

Gdyby nie nazwa zespołu, to bym nie skusił się na ten album, bo już okładka bardziej kojarzy się z rapem niż heavy metalem. To nie jest dobry znak. Choć zespół nie stał się innym zespołem, wciąż gra heavy metal z dużą dawką hard rocka, choć skład nie uległ zmianie, to jednak muzyka brzmi inaczej. Więcej glam metalu, popowego rocka i trochę więcej młodzieńczego charakteru. To wszystko składa się na to, że „Megalomania” brzmi jak karykatura poprzednich wydawnictw. Dużo żartowania, zbyt radosnych dźwięków, a chciałoby się trochę powagi, a chyba przede wszystkim więcej hitów i bardziej zapadających motywów. Tego nie ma, jest za to krótki i zwarty materiał, co jest chyba jedynym plusem tego wydawnictwa. Dziwaczne dźwięki w otwieraczu już trochę odstraszają i wzbudzają wątpliwości czy odpaliliśmy aby dobry album. No cóż o dziwo „DNA” to jeden z najciekawszych i najbardziej zapadających kawałków. Spora w tym zasługa prostego refrenu. Glam pojawia się już w większej ilości w „Meniac Ball” i tutaj słychać, to wszystko co wytknąłem wcześniej. Zbyt dużo kombinowania, unowocześnienie też tutaj nie jest dobrym sprzymierzeńcem. Również na niekorzyść zespołu działa popowe granie pod stacje radiowe, a właśnie tak odbieram „Fireflies”. Hard rockowy „Deadly” to solidny hard rockowy utwór, ale też nie ma szału. Nieco punkowy „Running Free” też pokazuje jak zespół stracił swój potencjał i pomysł na kompozycje. Z każdą sekundą materiał się staje nudniejszy i kusi żeby zakończyć męki. Warto wysiedzieć do końca bo pojawia się tam jeszcze całkiem udany „Ticket to Paradise” choć to też ukłon w stronę nowocześniejszych dźwięków.

To już nie jest ten sam Kissin Dynamite, który przykuł moją uwagę metalowym „Addicted to Metal” czy radosnym, hard rockowym „Money, Sex and Power”. O nowym albumie można powiedzieć, że jest nudnym, zbyt przekombinowanym i dalekim od tego co zespół zaprezentował do tej pory. Miejmy nadzieję, że to nie koniec niemieckiej formacji.

Ocena: 2/10

środa, 24 grudnia 2014

WARRANT - Metal Bridge (2014)

A to ci niespodzianka. W życiu bym nie przypuszczał, że niemiecki Warrant powróci jeszcze do świata żywych. Ich działalność przypadła na lata 80 i wtedy właśnie światło dzienne ujrzał debiutancki album „The Enforcer”, który uzyskał status kultowego. Każdy kto lubi heavy/speed metal utrzymany w stylu Savage Grace, Gravestone, Iron Angel, Running Wild czy Abbatoir powinien znać ten krążek. Po wydaniu tamtego dzieła kapela długo nie pociągnęła i się rozpadła. Teraz po prawie 30 latach kapela nie dość że reaktywowała się to jeszcze nagrała drugi album. „Metal Bridge” to nic innego jak kontynuowane tamtego stylu z lat 80. Można odnieść wrażenie, że zespół postanowił w najlepsze dopisać dalszy rozdziała tego co zaczęli w latach 80. To niezmiernie cieszy, że nie zmienili swojego stylu i dalej są wierni tym samym priorytetom.

Ta niemiecka machina wcale nie zardzewiała i wciąż sprawnie funkcjonuje. Wszystko znów opiera się na ostrych riffach, w których liczy się szybkość i agresja. Oczywiście Warrant nie byłby sobą gdyby nie wokal Jorga, który jest charyzmatyczny i odzwierciedlający niemiecką toporność. Ciężko sobie tutaj wyobrazić inny typ wokalu jak ten przypominający Chrisa Boltendahla czy Udo Dirkschneidera. Idealnie on pasuje do tej całej otoczki. Nowy album wypada nie wiele gorzej od debiutu z lat 80. Sekret tkwi, że w sumie skład nie wiele się zmienił. W końcu poza Jorgiem, pozostał Oliver May. Perkusista Thomas Rosemann radzi sobie całkiem dobrze jak nowego członka, co słychać w „Dont get mad even”. Z koeli gitarzysta Dirk dobrze dogaduje się z Oliverem co dało w efekcie bardzo poukładany i przemyślany album. Nowoczesne brzmienie, podkreśla agresywność i dynamikę, której jest tutaj pod dostatkiem. „Asylum” to po pierwsza kompozycja zaraz po krótkim itrze i tutaj słychać to co najlepsze w niemieckim metalu, to co najlepsze w heavy/speed metalu. Riff mógłby spokojnie zdobić album Accept, czy Headhunter. Kto polubił debiutancki album Panzer prowadzonego przez Schmiera, ten również pokocha to co gra obecnie Warrant. W „Come and Get it” jest nacisk na agresję i heavy metalowy wydźwięk. Słychać, że toporność jest tutaj bardzo istotna. Odgrywa ona większą rolę niż wygrywanie prostych i atrakcyjnych melodii. Na płycie nie brakuje cech thrash metalu, co słychać w mocnym „You Keep Me In Hell” czy w ”Face The Death”. Nowy album kipi energią i ciężko tutaj o coś innego jak o szybki speed metal, który znajdujemy w „Hellium Head” czy „Nyctophobia”. Na dłuższą metę może to być nieco nużące, że prawie przez całą godzinę słuchamy podobnych motywów. Plusem tego jest, że nie ma zbędnych wypełniaczy i płyta jest równa.

Niektóre powroty do świata żywych kończą się nie powodzeniem i prawdziwą katastrofą. Taka wpadka tylko wtedy psuje to co zespół osiągnął przed laty. Jednak Warrant wychodzi z tego obronną ręką. „Metal Bridge” podtrzymuje to co zespół prezentował w latach 80. Jest to udana kontynuacja tego, co zawierał „The Enforcer”. Jest ta sama dynamika, toporność, pazur i spora dawka speed metalu. Brawo panowie. Witamy z powrotem i czekamy na więcej takich albumów.

Ocena: 8/10

wtorek, 23 grudnia 2014

ANGRA - Secret Garden (2015)

Pamiętacie czasy, kiedy to brazylijski band o nazwie Angra był jednym z najważniejszych zespołów w kategorii power metal? Te czasy już nie powrócą. Był cień nadziei, że odświeżony skład może to zmieni. W końcu pojawienie się Fabio Lione z Rhapsody of Fire w szeregach Angra można uznać za błogosławieństwo. Niestety zamiast patrzeć na odrodzenie Angra na nowym albumie tj „ Secret Garden”, to widzimy jak Angra nabiera cech Rhapsody of Fire. Jest sporo symfonicznych elementów, jest bawienie się podniosłymi chórkami, jest klimat fantasy i w dodatku jest sporo też progresywności. Gdzie jest power metal? Jest ale w nie wielkiej ilości i często zagłuszony właśnie przez eksperymentowanie, przez progresywność i patenty symfoniczne. To już najwyższy czas zapomnieć o dawnym stylu Angra. Przyjrzyjmy się zatem temu co zespół gra w roku 2015.

Została nazwa zespołu, logo i intrygujące pomysły na okładki. Gorzej już jest z muzyką. Za dużo kombinowania, za dużo progresywności, za dużo przerysowania cech Rhapsody of Fire. Często podczas słuchania nowego albumu można się zastanowić czy to nowy album Angra czy Rhapsody of Fire. Fabio Lione to jeden z najlepszych wokalistów i na pewno jego występ w Angra jest warty odnotowania. Jednak liczyłem na to, że przyniesie on ze sobą więcej power metalu. Na pewno jest kilka momentów, które są warte uwagi. Na pewno otwieracz „Newborn Me” dobrze się prezentuje i pozwala wciąż wierzyć, że czeka nas bardziej power metalowy materiał. Jest nutka nowoczesności, jest też pazur, agresja, przebojowość i nutka progresywności. To jest to co chciałem usłyszeć i szkoda, że takich utworów jest tutaj za mało, żeby przypomnieć nam stare czasy Angra. Power metal pełną gębą mamy w „Black Hearted Soul” i to jest Angra jaką kocham. Nie przeszkadza tutaj podniosłość i epicki chórki rodem z Rhapsody of Fire. Kiko i Rafael odwalają tutaj kawał dobrej roboty. Jest szybkość, jest dynamika i pomysłowość, a w dodatku nawiązują tutaj do klasyków. To musi się podobać. Bardziej urozmaicony „Final Light” też dobrze się prezentuję, choć tutaj zespół chciał zaprezentować bardziej nowoczesny power metal. Bardzo dobry początek i szkoda że zespół to zmarnował na rzecz komercji i bardziej rockowych kompozycji. „Storm of Emotions” może i zachwyca klimatem i stylem, ale nie jest to czego fani oczekują od Angra. Obecność Simone Simons w „Secret garden” nie dodaje magii ani też nie sprawia że utwór jest wyjątkowy. Utwór jest spokojny i dość monotonny. Ciekawszy jest „Crushing Room” z Doro Pesch, choć i tutaj za dużo kombinowania i za mało prostoty. Na koniec takie prawdziwe zestawienie obecnego stylu Angra z starym. Nowy reprezentuje „Silent Call”, a stary „Perfect Symmetry”, który jest jednym z najlepszych utworów od czasów „Temple of Hate” .

Kiedy słucham takie utwory jak „Perfect Symmetry” to jeszcze zaczynam mięć nadzieję, że może jeszcze gdzieś tam jest Angra, który lubię za album „Temple of Hate”. Brakuje mi tych starych czasów, kiedy liczyło się coś więcej niż progresywność i power metal był ważnym składnikiem w muzyce Brazylijczyków. Może pojawienie się Fabio Lione coś zmieni? Nic może trzeba poczekać na kolejne albumy. Póki co jest to tylko przebłysk, który przejawia się w kilku utworach. Warto sięgnąć dla tych paru momentów po nowy album Angra.

Ocena: 5/10

SAVAGE MASTER - Mask of The Devil (2014)

Kiedyś liczyła się charyzma, pomysłowość, ciekawy image, intrygująca nazwa zespołu, czy nagrywanie treściwego materiału. To sprawiało, że wiele kapel nagrywało znakomite albumy, wiele z nich wybiło się i zyskało status kultowego. Dzisiaj już ciężko o takie cechy i właściwie wszystko jest robione dla zysków, robione tanim kosztem, bez silenia się i wkładu własnego. Amerykański band o nazwie Savage Master to jeden z tych zespołów, który brzmi jakby narodził się w latach 80, który wierzy w te dawne ideologie. Podobnie tak jak wiele kapel z lat 80 tak i Savage Master stawia na pomysłowość, prostotę, na treściwy materiał, bez zbędnego silenia się. Co ich wyróżnia to również pomysłowy image i mroczna nazwa zespołu. Wszystko jest tak skonstruowane i dopracowane, że Savage Master ma w sobie to coś. Nie wiele kapel potrafi autentycznie brzmieć jak przystało na late 80 i to nie jest falsyfikacja. Patrząc na rok 2014 to trzeba przyznać, że „Mask of The Devil” to jeden z najciekawszych wydawnictw, zwłaszcza kiedy będziemy przeglądać tegoroczne debiuty.

Płytę zdobi jedna z najciekawszych okładek jakie widziałem w roku 2014. Jest mrok, jest tajemniczość i nutka okultyzmu w tle. Nasuwają się stare dobre okładki z lat 80, zwłaszcza Mercyful Fate. Kolejnym aspektem, który nas przybliża do tamtych lat to surowe, przybrudzone brzmienie. Znów kłania się Mercyful Fate czy Black Sabbath. Te zespoły w jakiś sposób ukształtowały styl amerykańskiej formacji. Jednak tutaj można wyłapać nie tylko heavy metalowe kapele, jest bowiem też coś z doom metalu czy black metalu. Ciekawa mieszanka i robi to wrażenie. Ponury, mroczny, okultystyczny klimat odgrywa tutaj kluczową rolę i to on determinuje wydźwięk płyty. Wszystko brzmi bardzo klasycznie i nie ma tutaj mowy o eksperymentach czy silenie się na nowoczesność. Taki stan rzeczy podkreśla to, że muzycy grają prosto z serca, szczerze i nie mają na celu zgarnięcia kasy. Chodzi o zaspokojenie swojej ambicji i granie tego co się kocha. To słychać w otwieraczu „Blood on The Roose”. Jest nacisk na średnie tempo, na mroczny klimat i nie powinno dziwić tutaj klimat Black Sabbath czy Mercyful Fate. Zespół stawia na treściwe utwory, tak więc nie uświadczymy tutaj żadnych kolosów. W sumie to jest jedna z zalet materiału, że trwa 30 minut. W takiej formie dłuższy materiał mógłby nas zanudzić. Savahe Master to nie tylko ciekawe popisy gitarowe Larrego i Adama, to również charyzmatyczna wokalistka. Stacey Peak śpiewa agresywnie i przypomina najlepsze albumy Chastain czy Hellion. To musi się podobać. „The Mystifying Oracle” to utwór znacznie agresywniejszy i uświadczymy tutaj więcej dynamiki. Znakomicie wymieszano tutaj patenty wyjęte z twórczości Chastain, Metal Church czy Heretic. Klimat doom można wyczuć w mroczniejszym „Mask Of The Devil”. Instrumentalnie jest tutaj sporo cech starego Mercyful Fate. Zespół wie jak zaskoczyć fanów, jak ich oczarować klasycznym brzmieniem. Średnie tempo i nutka NWOBHM to cechy „The Ripper in Black”, z kolei fani szybkiego grania docenią „Kill Without warning”, który jest przebojem z prawdziwego zdarzenia. O szybsze bicie serca przyprawią też chwytliwy „Marry The Wolf” i speed metalowy „Death Rides The Highway”. Najdłuższym utworem jest „Altar of Lust” i to jest styl Savage Master w pigułce.

Dzięki takim zespołom jak Savege Master wciąż można się delektować latami 80. Nawet patrząc na ich zdjęcia, na image, to można poczuć się jak w tamtym okresie. Zespół w pełni oddał się temu co robi i robią to na najwyższym poziomie. Zadbano o każdy możliwy detal, by wszystko brzmiało autentycznie. Kawał porządnego heavy metalu w klasycznym stylu z wpływami Black Sabbath i Mercyful Fate. Nie brakuje w ich muzyce też elementów NWOBHM czy Doom metalu. To wszystko sprawia, że „Mask of The Devil” to jeden z najciekawszych debiutów roku 2014.

Ocena: 9/10

HAMMERON - Wired For Sound (2014)

Hammeron to kapela grająca heavy/power metal, jednak nie to jest dziwne. Kapela działa w latach 80, nagrała debiut i przepadła bez echa. Teraz mamy rok 2014 i tutaj znikąd pojawia się nowy album zatytułowany „Wired For Sound”. To jest o tyle ciekawe, bowiem nie było mowy ani o reaktywacji, a same media milczą na ten temat. Gdy się przyjrzymy temu wydawnictwu to dostrzeżemy, że jest to dzieło jakby nagrane w latach 80/90, które nigdy nie zostało wydane. Tak więc, bardziej realne jest to, że mamy do czynienia ze starociem, który po tylu latach ujrzał światło dzienne. Dobrze, że tak się stało. Nie jest to nowoczesna papka mało atrakcyjnego i przewidywalnego heavy/power metalu. „Wired for Sound” to stary dobry, amerykański power metal w najlepszym wydaniu.

To dzieło się różni ewidentnie od tych płyt nagranych przez młode zespoły typu Enforcer czy Bullet, bowiem tutaj nie ma próby odtworzenia tamtych lat, tutaj słychać, że to zostało zarejestrowane w latach 80/90. Szorstkie, ostre brzmienie, które jest dość brudne i nawet powiedziałbym thrash metalowe, ale takie było amerykańskie brzmienie w tamtym okresie. Okładka też prosta i taka zrobiona w myśl lat 80 i to już są pierwsze symptomy które przekreślają, że ta płyta mogła być nagrana w obecnym czasie. Idąc dalej tym tropem, to można dostrzec że materiał jaki znalazł się na tym wydawnictwie to nic innego jak demo z 1987r. To już wiele nam odkrywa. Poza tym słychać też niesamowity i ponadczasowy wokal Briana Torcha, który niektórzy znają za pewne z Znowhite. Jak doszło do wydania „Wired for Sound” sam nie wiem, ale niezmiernie mnie to cieszy, że udało im się wydać to co jeszcze zostało z lat 80. Muzyka pomimo tylu lat robi większe wrażenie niż nie jeden album z tego gatunku jaki ukazał się w tym roku. Hammeron przebija wszystko swoim wykonaniem, szczerością, brzmieniem, materiałem i wysokim poziomem nagranej w tamtych latach muzyki. Tego nie zastąpi nic co zostało nagrane na przestrzeni dwóch ostatnich lat. Już otwieracz „One More Time” rzuca na kolana i po prostu szczęka opada z wrażenia. Heavy/speed/ power metal z nutką thrash metalu i to na najwyższym poziomie. Słychać, że jest to muzyka z innej epoki, ale najbardziej poraża ta energia, ta atmosfera, to z jaką pasją stworzono ten materiał i jaka bije z niego moc. Otwieracz brzmi tak jakby ktoś zmieszał Gravestone, Agent Steel i Toxik, ale to nie koniec skojarzeń. Jednak to nie jest marna podróba czegoś nam znanego, oj nie. Nieco hard rockowy „Hold You” zabiera nas jakby w rejony Scorpions, ale nie tylko. Z tego albumu nie tylko wokal zasługuje na szczególną uwagę, bowiem to co wyprawiają Vega i Lazor przechodzi ludzkie pojęcie. Dzieje się sporo, ale najciekawsze to że każda solówka, każdy riff zagrany jest z polotem, pomysłem i nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Dalej mamy rozpędzony „Hungry For The Fight” w którym zespół pokazuje pazur. Jest agresja, szybkość, a także troszkę z thrash metalu. Z kolei w „Journey;s End” zespół daje upust melodyjności i przebojowości. W tym utworze gitarzyści pokazują na co ich naprawdę stać, a przecież to jeden z wielu przykładów, jakie mamy na tym albumie. „The Way” prostszy w swojej formie, może bardziej heavy metalowy, ale jest to kawałek bardzo urokliwy. Echa niemieckiego metalu są tutaj bardzo słyszalne. Słuchając szybszego „Living on The Edge” przypomniały mi się najlepsze lata Chastain. Podejście do zagrywek gitarowych jest tutaj bardzo podobne. Kto lubi mocniejsze dźwięki, ten będzie zachwycony ostrzejszym „Fullforce”, gdzie zespół wtrąca motywy bardziej thrash metalowe. Nawet wokal Briana jest taki jak z okresu Znowhite. Całość zamyka nieco mroczniejszy „Hammer And Sickle” , który podsumowuje styl Hammeron oraz poziom ich muzyki.

Dobrze stało się, że ten mało znany komu materiał z lat 80 ujrzał w końcu światło dzienne. Trochę czasu to trwało, ale warto było. Taki heavy/speed/power metal zawsze jest na wagę złota. Kto wie, może wzrośnie zainteresowanie tym zespołem i może kiedyś dojdzie do jakiejś reaktywacji. Pomarzyć każdy może. „Wired for Sound” to bardzo miła niespodzianka, zwłaszcza dla smakoszy heavy/power metalu lat 80. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 22 grudnia 2014

ALPHA TIGER- Identity (2015)

14 stycznia to dzień premiery trzeciego albumu niemieckiej formacji Alpha Tiger. „Identity” to dzieło, które potwierdza że ta młoda kapela chce pozostać w grupie tych zespołów, które grają heavy metal zakorzeniony w latach 80. Poprzednie wydawnictwo tj „Beneath The Surface” to był bardzo solidny album, który pokazał, że zespół potrafi grać agresywnie. Obstawiałem, że nowy album będzie na miarę tamtego wydawnictwa, że zespół znów porwie agresją, szybkością i ciekawymi melodiami. Niestety odnoszę wrażenie, że za brakło pomysłów na trzeci krążek. Jest lżej, jest bardziej hard rockowy i można nawet mówić o nowym albumie jako najsłabszym wydawnictwie. Dlaczego?

W dużej mierze przyczyną niepowodzenia tego wydawnictwa jest styl muzyczny jaki zespół obrał. Mniej heavy metalowego pazura, mniej szybszych motywów, więcej komercji i hard rockowego grania. Nie do końca przekonuje ten styl, zwłaszcza że zespół do tej pory słynął z naprawdę mocnego grania, w którym było sporo odesłań do Iron Maiden, Judas Priest, Fates Warning czy Helloween. Słuchając nowego krążka mam w głowie kapele pokroju Dokken, Scorpions czy Pretty Maids. Wokal Stephena też na tym albumie nie brzmi już tak uroczo i można poczuć spadek formy. Wszystko dopasowane pod lekkie i hard rockowe zagrywki duetu gitarzystów. Ten aspekt najsłabiej wypada na nowym albumie. Po prostu nie wiele się dzieje i wieje najzwyczajniej nudą. Jeśli szukacie tutaj ciekawych i godnych zapamiętania riffów czy solówek, to poczujecie się zawiezieni. Co by nie było zbyt pesymistycznie, to przejdźmy do dobrych stron „Identity”, a jedną z nich jest soczyste i agresywnie brzmienie. Dzięki temu taki „Lady Liberty” to jeden z killerów, który ma w sobie cechy poprzedniego wydawnictwa. Gdyby cały album emanowałby taką energią i agresją, to z pewnością album lepiej by się prezentował. Hard rockowy „We Won't Take it Anymore” też może się podobać, choćby przez melodyjny charakter. Jednak to już nie jest ten Alpha Tiger, który znamy z poprzednich wydawnictw. Troszkę szybsze tempo uświadczymy w „Revolution in Progress”, czy rozpędzonym „Shut up & Think” i to są najmocniejsze punkty tej płyty. Płytę zdominowały takie lekkie i hard rockowe kawałki pokroju „Long way of Redemption”. Nie brakuje też komercyjnych utworów, które raczej zanudzają przewidywalną formą i brakiem pomysłu. Taki właśnie jest „This World Will Burn”. Taki zarys materiału potwierdza ile jest wart ten album i w jakiej formie jest Alpha Tiger.

Po dwóch udanych wydawnictwach, przyszedł czas na słabszy krążek, w którym zespół pokazuje swoje wypalenie i brak pomysłów na ciągnięcie stylu zakorzenionego w heavy metalu lat 80. Tym razem wdarła się komercja i hard rockowy klimat. Nie przekonuje mnie to i tym razem Alpha Tiger zawiódł mnie. Oby to było ostatni raz.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 21 grudnia 2014

SERIOUS BLACK - As Daylight Breaks (2015)




Nowy rok to nowe nadzieje, nowe możliwości, nowe szanse, nowe cele do osiągnięcia, a także nowe zespoły, które wystartują ze swoim debiutanckim albumem. To jest rok, w którym mogą się zaprezentować z jak najlepszej strony i zwojować metalowy świat swoją muzyką. Serious Black to jedna z tych kapel, która ma szansę stać się kultową na samym starcie. Nie chodzi o to, że muzyka tego zespołu jest wysokich lotów, nie chodzi o to że grają melodyjny power metal w stylu Bloodbound, Masterplan czy Avantasia. Ten zespół przejdzie zapewne od razu do historii power metalu dzięki składowi jaki udało się tutaj zebrać. Mamy tutaj Thomena Staucha z Blind Guardian w roli perkusji, na basie jest Mario Lochert ( Ex Vision of Atlantis), duet gitarowy tutaj tworzy Roland Grapow i Dominik Sebastian, a na klawiszach Jan Vacik z Dreamscape. Na wokalu sam wielki Urban Breed, którego znamy choćby z Bloodbound. Skład iście gwiazdorski i robi wrażenie. Serious Black to 6 przyjaciół, 6 gwiazd znanych w kręgu melodyjnego power metalu, to lata doświadczeń i wiedzy jak tworzyć power metal na najwyższych obrotach. To właśnie czyni ten zespół innym od wszystkich, po prostu wyjątkowym i wysokiej klasy. Debiutancki album w postaci „As Daylight Breaks” to tylko formalność i potwierdzenie tych oczekiwań oraz stawianych teorii. To jeden z tych albumów, które mają szanse być tymi najlepszymi roku 2015.

Muzyka na tej płycie zrodziła się z pasji, zrozumienia, doświadczenia, współpracy i ciężkiego wysiłku. Słychać, że ten album to dzieło dopracowane i przemyślane. Nie jest to wydawnictwo tworzone na kolanie, na szybko. Jest to muzyka stworzona dla fanów, dla miłośników melodyjnego power metalu, a nie dla zysków. To słychać, że nie jest to muzyka zrobiona na siłę. Sam zespół powstał w 2013 roku z inicjatywy Rolanda Grapowa i Mario Locherta. Cała reszta szybko się potoczyła i tak zrodził się Serious Black. Każdy z muzyków przyniósł tutaj coś z swojego macierzystego zespołu, tak więc nie powinno nikogo dziwić, że słychać wpływy Bloodbound, Blind Guardian, Dreamscape czy Masterplan. Ciekawa mieszanka i tutaj Serious Black wyróżnia się i uzyskał nową jakość. Każdy z muzyków odwalił kawał dobrej roboty. Thomen Stauch najbardziej wyróżnia się z tłumu. Jest energia, jest moc i dzieje się naprawdę sporo. Często to Thomen zabiera całe show pozostałym muzykom. Urban Breed też w znakomitej formie i słychać, że jego wokal jest jak wino. Im starsze tym jeszcze mocniejsze i jeszcze lepszy pod każdym względem. W muzyce Serious Black znalazło się miejsce na klawisze, ale są one tylko dopełnieniem znakomitej gry gitarzystów, mają tworzyć przestrzeń i wzbogacić melodyjny charakter Serious Black. Nie pełnia one tutaj roli dominującej i nie zagłuszają ciekawej i godnej podziwu pracy gitarzystów. To bardzo cieszy, zwłaszcza że Roland i Dominik naprawdę dają niezły popis umiejętności. Jeśli ktoś ceni sobie polot, finezję, a także pomysłowość bardziej niż agresję, ten będzie zadowolony. Zreszta otwieracz „I Seek no other life” wszystko ukazuje. Nic dziwnego, że to właśnie ten kawałek promował album. To styl tej kapeli w pigułce. Jest tutaj nutka symfonicznego metalu, coś z progresywnego i sporo heavy/power metalu w melodyjnej formie. Roland wygrywa ostry, dynamiczny riff, który oczywiście ma sporo cech Masterplan. Urban tutaj nadaje charakter Bloodbound, a Thomen nadaje odpowiedniego tempa, które kojarzy się ze starym Blind Guardian. To jest właśnie heavy/power metal wysokich lotów. Najciekawsze jest to, że Serious Black mimo skojarzeń wykreował swój własny styl i nie da się go pomylić z którymś macierzystym zespołem muzyków. Więcej Jana Vacika słychać w progresywnym „High and Low”. Słodkie klawisze przywołują na myśl Dreamscape, choć i jest tutaj nutka Masterplan. Refren tym razem bardziej rockowy, ale z pewnością przypomni niektórym projekt Avantasia. Jeszcze inny jest „Sealing My Fate”. Tutaj jest duże urozmaicenie pod względem tempa. Zaczyna się niczym ballada, ale szybko przeradza się w melodyjny przebój, który jest jednym z najlepszych momentów na płycie. Progresywny „Akhenaton” ma sporo wspólnego z Masterplan i Tad Marose. Ciekawie prezentuje się tutaj solówka Jana Vacika i ponury klimat. Utwór wyróżnia się pod względem konstrukcji, ale jest to nieco słabszy utwór, który nie ma już takiego kopa. Dla fanów szybkiego power metalu i klimatów Blind Guardian zespół przygotował „My Mystic Mind”. Blind Guardian nie da rady stworzyć czegoś równie dobrego na nowym albumie i słychać, że Thomen zabrał coś ze sobą odchodząc z Blind Guardian. „Trail of Murder” to kolejny bardzo treściwy przebój i widać, że zespół stawia na krótkie kawałki i nie chce się bawić w jakieś dłużyzny. Mamy jeszcze wzruszającą balladę „As daylight Breaks”, power metalowy hit w postaci „Setting Fire to The Earth” z ciekawymi popisami gitarowymi i bardziej symfoniczny „Listen To The storm”. Całość zamyka najostrzejszy na płycie „Older and Wiser”, który pokazuje ile wart jest Serious Black i jaki poziom muzyczny reprezentuje. To jest heavy/power metal najwyższych lotów i podręcznikowy przykład jak go grać.

W nowym roku nie zabraknie ciekawych wydawnictw i ciekawych debiutantów to na pewno. Jednak kiedy przyjdą podsumowania roku 2015, to każdy będzie miał w pamięci debiut Serious Black i ten świetny skład, który tworzą takie gwiazdy jak Grapow, Stauch czy Breed. To, że muzyka to wysokich lotów melodyjny heavy/power metal z nutką progresywności to już inna bajka. Zapowiadał się jeden z najciekawszych albumów roku 2015 i tak też jest. Oczekiwania zostały spełnione i możecie już wpisać ten album na listę zakupów.

Ocena: 9/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

ORDEN OGAN - Ravenhead (2015)



Od samego początku przyklejono do niemieckiego Orden Ogan etykietę naśladowców stylu Blind Guardian czy Running Wild. Nic dziwnego, w końcu w ich muzyce słychać wpływy tych kapel i nie kryją tego. Z każdym kolejnym wydawnictwem, tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu. Inną ciekawą kwestią w przypadku tej formacji jest to, że z każdym albumem poziom muzyki wzrasta i zespół stawia sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. Najnowsze dzieło tj „Ravenhead” można śmiało uznać za jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Nie, to nie są herezje czy ślepa miłość, to są fakty.

Przemawia za tym wiele czynników. Przede wszystkim Orden Ogan dalej zostaje wierny swojemu stylowi i właściwie rozwinął to co zaprezentował na znakomitym „To The End”. Jest w dalszym ciągu klimatycznie, melodyjnie, przebojowo. Jednak „Ravenhead” to album, w którym wszystkiego jest więcej niż na poprzednich wydawnictwach. Album jest pod każdym względem bardziej dojrzały i jeszcze bardziej dopieszczony. Brzmienie wykreowane przez speca od płyt Sodom czy Lucana Coil przesądziło o brudzie i agresywnym wydźwięku. Klimatyczna okładka autorstwa pana Marschalla, tylko podkreśliła jak zespół dba o szczegóły i ile pracy włożył, aby ten album był jak najlepszy w swojej kategorii. Fani Blind Guardian i Running wild już patrząc na okładkę, wiedzą że to jest coś dla nich. Orden Ogan postanowił też podkreślić siłę tego albumu poprzez znakomitych gości w postaci Chrisa Boltendahla i Joacima Cansa. Płyta sama w sobie jest bardziej przejrzysta, epicka i bardzo klimatyczna. Zespół nie zapomniał o przebojowości czy elemencie zaskoczenia. Zaczyna się typowo, bo od instrumentalnego intra. „Orden Ogan” zachwyca epickim klimatem i spokojnym charakterem. Dalej mamy już to do czego nas przyzwyczaił zespół czyli melodyjny power metal z wpływami Running Wild, czy Gamma Ray. „Ravenhead” to jeden z najlepszych kawałków tej formacji, która podkreśla ile dla tego zespołu znaczy duet gitarowy Seeb/Tobin. Dzieje się sporo i wystarczy się wsłuchąć w tą całą motoryką. Jest agresja, folkowy klimat, jest ciekawa melodia i bawienie się tempem. To musi się podobać. Album promował najciekawszy utwór w historii zespołu, a mianowicie „Fever”. Znakomita melodia rodem z Grave Digger, riff przesiąknięty Running Wild i refren zakorzeniony w stylu Blind Guardian czy Hammerfall. To jest właśnie to za co kocham Orden Ogan. Świetny przebój, który pokazuje jak zespół się rozwinął i jak wysoko zawiesił poprzeczkę tym razem. Nie zabrakło nowoczesności czy progresywności, które można uświadczyć w cięższym „The Lake”. Ciekawie wypada klimat grozy w „Evil Lies In every Man” i tutaj zespół starał się uzyskać bardziej power metalowy charakter co wyszło znakomicie. Słuchając płyty na pewno nie można pominąć agresywnego i mrocznego „Here at The End of The World”. Tutaj Orden Ogan zabiera nas w rejony Grave Digger i efekt jest powalający, zwłaszcza że gościnnie tutaj wystąpił sam Chris Boltendahl. Z kolei „ Sorrow is your Tale” z gościnnym występem Joacima Cansa zalatuje pod styl Hammerfall. No gdy gościnnie występuje sam wokalista Hammerfall to trudno uzyskać inny efekt. Jak przystało na Orden Ogan nie mogło też zabraknąć wpływów Blind Guardian, a te najlepiej słychać w balladzie „A reason To Give”. Bardzo klimatyczna i wciągająca ballada. Kto lubi stary Blind Guardian z czasów „Imaginations from The Other side” ten pokocha rozpędzony, power metalowy „Deaf among the blind”. Orden Ogan znakomicie się odnajduje w takim szybszym graniu i chciałoby się jak najwięcej takich petard na płycie. Całość zamyka nieco słabszy „Too soon”, który za wiele nie wnosi do tego wydawnictwa, ale można ten utwór potraktować jako takie outro.

Orden Ogan nie ma zamiaru zwalniać tempa w kreowaniu się na godnego następcę Blind Guardian i Running Wild. Po nagraniu 5 albumów szybko przedostali się do grona najlepszych kapel, który mogą zwojować metalowy świat. „Ravenhead” to najlepsze dzieło niemieckiej formacji, który zabiera nas w złote lata Running Wild i Blind Guardian. Nowa płyta jest energiczna, dojrzała i dopracowana pod każdym względem. Oby jak najwięcej takich albumów w roku 2015.

Ocena: 9.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

DEAD END HEROES - Roadkill (2014)

Nie ważne czy zespół tworzy zgraja przyjaciół, czy może muzycy sesyjni, nawet nie liczy się czy jest to band jednej narodowości, czy też jest to zgraja ludzi z różnych zakątków świata. Najważniejsze co nas interesuje jako słuchaczy to jaki owoc przyniesie współpraca muzyków i czy będzie to dzieło godne uwagi. Bo jeśli nie, to właściwie nie zależnie od czynników składowych i tak będzie to klęska. Dead End Heroes to akurat projekt muzyczny szwedzkiego perkusisty Daniela Voageli, który dobrał sobie muzyków obracających się wokół takich gwiazd jak Tony Martin czy Doogie White. Postanowili grać melodyjny hard rock z wyraźnymi wpływami lat 80 czy 70. Stylistycznie można ich porównać do Europe, Ac/Dc, Deep Purple, Rainbow czy nawet Journey. To już zachęca, by sięgnąć po „Roadkill”.

Okładka nie wiele mówi, zresztą skład jaki tworzy Dead End Heroes również. Pozostaje się zdać na zawartość. Od pierwszych dźwięków można usłyszeć soczyste brzmienie, które ma pokazać siłę zespołu i że nie mają zamiaru grać łagodnych melodyjek. Tytułowy „Roadkill” to taki miks Dokken, Ac/Dc i Deep Purple. Udało się tutaj dobrze wyważyć nowoczesny sound i klasyczny styl. Brzmi to soczyście i energicznie. Siła tego zespołu właściwie tkwi w urokliwym wokalu Schulza i mógłby śmiało śpiewać w Rainbow. Taki o drugi Doogie White. Dobrze to nawet uchwycono w ostrzejszym „Dead End heroes”, który zdradza, że zespół dość łatwo tworzy chwytliwe kawałki. Klimaty Deep Purple ujawniają się w stonowanym „ Cry For The Moon” czy progresywnym, nostalgicznym „Stormfront”. Nie brakuje mocnego uderzenia i atrakcyjnych melodii, które sprawiają, że czas szybciej leci. Właśnie tak można by opisać energiczny „Hands of The Wheel” czy nieco bluesowy „Technicolor Love”. Jest kilka słabszych momentów, zwłaszcza pod koniec płyty, ale można to jakoś przetrawić. To jest właśnie coś co mi przeszkadza w tym wydawnictwie, a mianowicie brak równego poziomu przez cały album.

Jest to płyta z serii na jeden raz. Przyjemnie się słucha, jest w czym wybierać, a płyta nie jest na jedno kopyto. Brakuje tylko w tym wszystkim ciekawszych aranżacji, większej dawki przebojowości i wreszcie zaskoczenia. Nie ma tragedii, ale nie ma się też czym zachwycać.

Ocena: 5/10

piątek, 19 grudnia 2014

NORTHERN FLAME - Glimpse of Hope (2014)

Teraz uruchomcie na chwilę swoją wyobraźnię. Falconer każdy zna, a teraz sobie wyobraźcie, że do ich charakterystycznego stylu damy trochę progresywności, trochę rocka, trochę neoklasycznego metalu. Gdybyście mieli dostać mieszankę Yngwiego Malmsteena, Deep Purple, Narni, Stratovariusa, no i Falconer to czy byłaby to euforia i zdumienie? A może niepewność co do zawartości? Nie ma co gdybać, lepiej po prostu odpalić debiutancki album fińskiej formacji Northern Flame o nazwie „Glimpse of Hope”.

Okładka nasuwa klimaty melodyjnego death metalu, black czy folk metalu, ale muzyka jest zupełnie inna. Melodyjne metal wymieszany z neoklasyczną odmianą, a także heavy/power metalem. Jest w tym wszystkim odrobina progresywnego rocka, trochę folku, a wszystko tak wyważone, że główny nurt jaki wybija się z tej mieszanki to heavy/power metal. Na tym nie kończy szok słuchacza sięgającego po to wydawnictwo. Ciekawe kto uwierzy w to, że kapela pomimo że zrodziła się w 2002 to jednak teraz dopiero wydała swój debiutancki album? Ktoś odważny nazwie ich debiutantami? Wątpię, bowiem ich umiejętności same przemawiają za siebie. Są dobrze wyszkoleni, znają się na swojej robocie. Grają to co im gra w duszy, nic na siłę, a wszystko podane w dość pomysłowej formie. Nie boją się zmieszać kilka różnych patentów, pomieszać gatunki. Tutaj już trzeba być dobrze wyszkolonym technicznie i mieć pojęcie o tym co się robi. Finowie to mają i słychać od pierwszych dźwięków, że jest chemia między nimi. Wokal Simona jest taki szczery, taki specyficzny, że od razu przypomina się frontman Falconer. Można to uznać, za spory atut Northern Flame. Choć jeszcze większe zdziwienie wzbudzili u mnie gitarzyści, bowiem Niclas i Alexander to spece od technicznego grania solówek, od urozmaiconych motywów. W ich krwi płynie natura neoklasycznych gitarzystów pokroju Yngwiego Malmstena. Wystarczy zapuścić świetny instrumental w postaci „Winter;s Fury” by pojąć powagę sprawy. Choć płyta zaczyna się zupełnie inaczej, bowiem od klimatycznego „At the Shores of Pitkajarvi”, który ukazuje fascynację Falconer. „Lost in The Shadows” bardziej romantyczny, bardziej rockowy, ale wciąż piękny. Tak powinna brzmieć wzruszająca ballada. Nutka symfonicznego grania pojawia się w dłuższym „Glimpse of Hope”. Dobrze zostaje tutaj wykorzystany growl, choć bardziej pełni formę uzupełniającą. Z kolei fani progresywnego rocka, przyjaźnie spojrzą na „Ad Maiorem Dei Gloriam”. Nie brakuje mocnego uderzenia co potwierdza „Northern Flame”, który ma więcej z heavy/power metalu. Większy popis umiejętności gitarzystów dostajemy też w „Starlit Sky” czy ostrzejszym „Twilight Comes”. Na koniec dostajemy kolejny hit w postaci „White Winternight”, który dobrze podkreśla poziom całego albumu.

Northern Flame można dopisać do listy najciekawszych debiutantów roku 2014. Rośnie nam prawdziwa konkurencja dla Falconer. „Glimpse of Hope” to dopracowany album, bez skazy czy wad. Wszystko brzmi tak jak powinno. W tym zespole drzemie spory potencjał i jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Dobra robota chłopaki.

Ocena: 8.5/10

środa, 17 grudnia 2014

DRAKKAR - Once Upon a Time ...in Hell (2014)

Belgijski Drakkar wraca i to w wielkim stylu. W latach 80 już zaprezentowali na co ich stać, bo w końcu „X rated” to kawał porządnego heavy/speed metalu w starym stylu. W tamtym okresie kapela już więcej nic nie wydała i na długi czas rozpadła się. W 2012 powrócili z odświeżonym debiutem, który nosi tytuł „X rated Reloaded”, ale to nie był nowy materiał, więc ciężko było ocenić siły i potencjał Drakkar po tylu latach nie bytu. Teraz mamy taką możliwość, bo belgijska formacja nagrała „Once Upon a Time ... in Hell”, który zawiera zupełnie nowy materiał. Jest to już nieco inny zespół, nieco inni muzycy, bo przecież z tamtego składu zostało trzech oryginalnych członków. Wiele się zmieniło, ale styl w jakim obraca się zespół nie. Dalej jest to heavy/power/speed metal, który na dzień dzisiejszy przypomina styl Helstar. Zespół stara się brzmieć nowocześniej, agresywniej, a przy tym nie zapomina o klasycznych rozwiązaniach. Taki układ sprawia, że nowy album prezentuje się okazale. Jest mroczny klimat co ukazuje intro „Enter The darkness”, jednak znacznie ciekawszym wejściem się okazuje „Once Upon a Time... in hell”, który ociera się momentami o thrash metal. Stonowany i bardziej hard rockowy „Lost” może nie jest tym czego się oczekuje od Drakkar, ale i takie zwolnienie jest tutaj potrzebne. Dalej mamy znów kolejną dawkę petard w postaci „Angels of Stone”, przebojowego „Saint Bartholomew's Night” czy technicznego „Scream it Loud”. Jak ktoś lubi klimaty bardziej w stylu Black Sabbath, ten z pewnością doceni nieco bardziej marszowe kawałki pokroju „Babel” czy „Never Give Up”. Naprawdę jest w czym wybierać i nie brakuje mocnych utworów, które robią prawdziwą demolkę i takich kompozycji jak „A Destiny That Does not Heal” chce się w większych ilościach. Nie przeszkadza mi tutaj nawet to, że Leni i spółka czerpią garściami z Cage. Jest jeszcze judasowy „Whats going on”, który znakomicie podsumowuje cały album. Jest energia, pazur, jest agresja, jest pomysłowość i umiejętność odnalezienia się w obecnym heavy/speed/power metalu. Drakkar powrócił i to w wielkim stylu. Teraz pozostaje czekać na kolejne płyty i oby były równie udane jak „Once Upon a Time in Hell”.

Ocena: 8/10