czwartek, 29 listopada 2012

SECRET SPHERE - Portrai Of Dying Heart (2012)

RHAPSODY, LABYRINTH, VISION DIVINE, które dumnie reprezentują włoski power metal nacechowany symfonicznością i pewnymi elementami progresywnego metalu. To najważniejsze kapele wywodzące się z Włoch, ale również znaczące dla całego nurtu jakim jest symphonic power metal. Kogo brakuje w tym zestawie?

Oczywiście SECRET SPHERE, kolejnej znaczącej i bardzo znanej włoskiej kapeli, która łączy power metal z elementami symfonicznego metalu jak progresywnego, przypominając przy tym dokonania LABYRINTH czy też VISION DIVINE. Choć nie brakuje pewnych cech rasowych power metalowych zespołów typu HELLOWEEN, czy GAMMA RAY, co można usłyszeć w rozłożeniu partii gitarowych, to w jaki sposób brzmią, a także ich zadziorność, energiczność i melodyjność. SECRET SPHERE został założony w 1997 roku z inicjatywy gitarzysty Aldo Lonobile i zespół właściwie jest znany z nagrywania solidnych albumów i właściwie nie nagrał totalnego chłamu, który nie dało się strawić, który wiałby nudą, czy niedopracowanie. Może nowy album „Portrait Of Dying Heart” nie jest ich najlepszym dziełem, może jest to album nieco wtórny, może nieco nie równy, nie spójny i taki nieco nie przemyślany pod względem aranżacji czy też niektórych kompozycji, jednak jest kilka bardzo dobrych momentów, które sprawiają że album nie jest totalną porażką i gniotem. Kilka mocnych utworów, doświadczenie muzyków w power metalu, bo to w końcu ich 7 już album, nacisk na melodie, lekkość, kilka energicznych solówek, kilka dynamicznych motywów i do tego mocne, takie typowe dla współczesnych kapel power metalowych brzmienie ochroniły właściwie album przed nudą i monotonnością. Jasne są tutaj i wady, bo jest i wtórność, jakby nieco słabsza forma muzyków, co słychać choćby to warstwie gitarowej tworzonej przez Lonible/Ciaccia, gdzie jest sporo niepotrzebnych zwolnień, sporo niepotrzebnych kombinowań, za mało prostych rozwiązań. Brakuje momentami w tych partiach pomysłu, a także energii co słychać w tych bardziej stonowanych kompozycjach, gdzie wkrada się Aor, motyw rockowy, czy też komercyjność. Do takich kompozycji można zaliczyć przebojowy”Union” ale zbyt komercyjny, nijaki „Lie To Me”, który poza ciekawym refrenem jest bardzo nijakim utworem, do tego grona pasuje również rozbudowany i nudny „Eternity”, a także ballada „The Rising Of Love”, które bardziej występują w charakterze wypełniaczy na tym albumie.

Wadą jest też tu poniekąd materiał, a raczej jego styl i jakość. Jest niby zróżnicowanie, ale i tez bardzo nierówny poziom kompozycji. Mamy wypełniacze, a obok nich „Portrait of a Dying Heart” 6 minutowe intro, które jest zlepkiem progresywnego metalu, symfonicznego metalu, a także power, z tym że jest to kawałek nieco ciężko strawny i choć jest sporo przejść gitarowych, to jakoś nie specjalnie wzbudzają moje emocje. Tylko dobry jest z pewnością ciężki, nieco mroczny „Healing”. Do grona dobrych utworów, które stanowią trzon tej płyty zaliczyć należy melodyjny „X”, podniosły „Wish & Steadiness” przesiąknięty symfonicznym metalem, czy też dynamiczny „Secrets Of fear”, który jest moim ulubionym kawałkiem z tej całej płyty.

„Portrait of Dying Heart” to album może nie dopracowany, nieco nierówny, momentami nieco nudny, ale ma kilka mocnych momentów, dla popisów wokalnych nowego wokalisty zespołu, a mianowicie Michele Luppi, który znany powinien być niektórym z występów w VISION DIVINE. Nie ukrywam, że jest to album nieco słaby w swojej konwencji, bo i w power metalu i w symfonicznym metalu były lepsze krążki, ale fani na pewno i tak zapoznają się z tym wydawnictwem.

Ocena: 5/10

środa, 28 listopada 2012

ABSOLVA - Flames Of Justice (2012)

Połączenie tradycji i nowoczesności, wyważenie ciężaru i melodyjności, postawienie na dwie gitary, które dostarczają sporo emocji,a także na mocnej sekcji rytmicznej i głośnym, zadziornym wokalu, będący przesiąknięty wpływami JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, czy BLOODBOUND tak można opisać w kilku słowach zespół ABSOLVA, który reprezentuje młode pokolenie brytyjskich kapel metalowych.

Kapela wywodząca się z Manchesteru została założona w maju tego roku z inicjatywy Chrisa Appletona & Martina McNee i właśnie na początku miesiąca Listopad ukazał się ich debiutancki album „Flames Of Justice”, który przyciągnie nie jednego fana metalu przed odbiornik domowy. Dlaczego? Ponieważ zespół potrafi zainteresować słuchacza ciekawymi pomysłami, aranżacjami, mocnym wydźwiękiem perkusji, ostrymi partiami gitarowymi i soczystym brzmienie, który podkreśla dynamikę owego wydawnictwa. Może się podobać połączenie owej nowoczesności, którą słychać w brzmieniu, czy wydźwięku z tradycyjnymi patentami co słychać choćby po melodiach i samych kompozycjach. To jedno z tych wydawnictw, które pokazuje że debiut nie musi być wcale albumem ukazującym kiepskie umiejętności muzyków, czy tez ich nie zdecydowanie. Tutaj muzycy wiedzą czego chcą, robią to na bardzo dobrym poziomie i dopracowali swój debiutancki album pod niemal każdym względem. Brzmienie jest agresywne, mocne, okładka dość mroczna, a muzycy mają się czym pochwalić, jeśli chodzi o umiejętności. Lider Chris Appleton pełni rolę wokalisty i gitarzysty i robi to z zaangażowaniem, z dużą lekkością. Jego partie gitarowe wraz z Tomem Atkinsonem są pełne energii, zadziorności, melodyjności, a przy tym nie brakuje prawdziwego heavy metalowego pazura, który czasami gdzieś na płytach heavy metalowych brakuje. Nie można w żadnym wypadku zapomnieć o sekcji rytmicznej, która jest odpowiedzialna za dynamikę, mocny wydźwięk albumu i pod względem album wypada wręcz znakomicie.

Młody brytyjski zespół stawia na nowoczesność i tradycję co słychać już po samych kompozycjach, a te są zróżnicowane, melodyjne, nie pozbawione pazura i odesłań do zasłużonych brytyjskich kapel. JUDAS PRIEST, czy DREAM EVIL i takie nieco cięższe granie słychać w mocnym „Hundred Years”, czy w zadziornym „Love To Hate”. Rasowy heavy metal z elementami power metalu utrzymany w stylu PRIMAL FEAR można uświadczyć w otwierającym „Flames Of Justice”, w dynamicznym, melodyjnym „Breathe”, czy też przebojowym „From Beyond The Light”. Nieco IRON MAIDEN można uświadczyć w chwytliwym „Empires” przede wszystkim w zakresie sekcji rytmicznej. Jak wspomniałem kompozycje są urozmaicone i nie ma mowy o stagnacji i wałkowania w kółko tego samego, pojawia się tutaj bardziej rozbudowana, stonowana i mroczna kompozycja w postaci „Free”, zadziorny „It Is What is” gdzie jest coś z JUDAS PRIEST i coś z hard rocka, a ponadto na płycie usłyszymy dwie spokojne ballady, czyli „Only When Its Over” i „State Of grace”.

Debiutancki album ABSOLVA nie jest niczym odkrywczym, ani niczym nowym w kategorii heavy metal z elementami power metalu i takich zespołów ostatnio jest coraz więcej. Jednak niektóre są faktycznie dobre, a niektóre niedopracowane i odstraszające, jednak nie ABSOLVA. Ich debiutancki album „Flames Of Justice” jest bardzo solidnym albumem, z mocnym brzmieniem, zadziornym, podniosłym wokalem Chrisa i ostrymi, melodyjnymi riffami i mocną sekcją rytmiczną, która zapewnia odpowiedni ładunek dynamiki. Choć album nie grzeszy oryginalnością, to jest to krążek warty uwagi i zapoznania.

Ocena: 8/10

MINDLESS SINNER - Turn On The Power (1986)


Szwedzka scena metalowa kryje wiele ciekawych zespołów z lat 80, które nie zdobyły większej sławy, nie przebiły się przez silną konkurencję, jednak pozostawiły po sobie bardzo dobre perełki, które mimo upływu lat wciąż potrafią zauroczyć. Jednym z takich zespołów, który wywodzi się ze szwedzkiej sceny metalowej lat 80 i który zrobił na mnie ogromne wrażenie jest bez wątpienia MINDLESS SINNER.

Kapela, która potrafiła znakomicie połączyć elementy heavy metalu z hard rockiem, ukazując przy tym wyraźne inspiracje DOKKEN, JUDAS PRIEST czy IRON MAIDEN. Szwedzka formacja została założona w 1981 roku i pierwszy skład wyglądał następująco: Christer Göransson (wokal), Magnus Danneblad (gitara), Anders Karlsson (gitara), Magnus van Wassenaar (bas) i Tommy Johansson (perkusja) i w owym początkowym stadium kapela znana była pod nazwą PURPLE HAZE. Wiele zmian zaszło w roku w 1982, kiedy to kapelę opuścił basista Magnus van Wassenaar, a jego miejsce zajął Anders Karlsson no i zmianie uległa nazwa kapeli na MINDLESS SINNER. W 1983 roku zaś kapelę zasilił drugi gitarzysta, a mianowicie Jerker Edman. W 1984 r wydali swój debiutancki mini album zatytułowany „Master of Evil”, a w tym samym roku wypadek miał basista Anders Karlsson , toteż większość partii basowych na debiutanckim albumie „Turn On The Power” który ukazał się w 1986 r zagrał wokalista Christer Göransson. Podobnych albumów było pełno w latach 80, takie granie na pograniczu heavy metalu, hard rocka, NWOBHM było modne i takich kapel było pełno, jednak mimo tego MINDLESS SINNER wykreował własny styl, który przejawia się przede wszystkim w prostych motywach, w lekkiej, klimatycznej sekcji rytmicznej, specyficznym wokalu Christera, zróżnicowanej grze Edman/Magnus, którzy stawiają na proste granie, zadziorne, melodyjne i chwytliwe, to też nie brakuje zapadających w głowie motywów, nie brakuje przebojowości i energicznych solówek, która uatrakcyjniają owy styl. Znajdą się tacy co wytkną słabą produkcję, wtórność i takie prosty styl, jednak czy to jest powód do większego narzekania? Takich mało znanych płyt z niezbyt dopracowaną produkcją było pełno, takich wtórnych kapel, który czerpały garściami z JUDAS PRIEST i wiele innych znanych formacji, a że styl prosty to również nie powinno nikogo jakoś zbytnio dziwić.

Gdyby miało się oceniać zawartość po okładce, to zapewne „Turn On The Power” dostałby niską ocenę, jednak to nie jest przedmiotem oceny, a same kompozycje, które na przekór okładce dostarcza słuchaczowi sporo emocji, frajdy i rozrywkę, przy której nie można się nudzić. Co znajdziemy na płycie? Energiczny, wręcz speed metalowy „We go Together” , który przesiąknięty jest CROSSFIRE, czy JUDAS PRIEST. W podobnej dynamicznej konwencji utrzymany jest „Live and Die” , czy „Here She Comes Again”. Nie zabrakło również kompozycji heavy metalowych, utrzymanych w stonowanym tempie, z zadziornym riffem ale JUDAS PRIEST na tapecie i do takowych zaliczyć należy „I'm Gonna (Have Some Fun)” czy też „Standing on the Stage” . O hard rockowych zainteresowaniach zespołu można się przekonać słuchając rytmiczny „Turn on the Power” z bardzo atrakcyjnym głównym motywem, czy też „Left Out on My Own” przypominający dokonania ACCEPT. Nawet ballada „Tears Of Pain” jest pełna szczerości i zaangażowania.

Szwedzka formacja MINDLESS SINNER choć stylem przypominała wiele kapel, choć grała wtórny heavy metal z elementami hard rocka, to jednak ze względu na szczerość, przebojowość, zaangażowanie, wykonanie, aranżacje, które słychać na debiutanckim albumie „Turn On The Power” sprawiają, że jest to wydawnictwo godne uwagi i bardzo dobre w swojej kategorii. Szkoda tylko, że zespół nie długo się rozpadł i nawet reaktywacja w 2001 nie trwała długo. Krążek warty uwagi, zwłaszcza dla szperaczy starych albumów, które gdzieś tam okrył kurz.

Ocena: 8.5/10

TOXIC ROSE - Toxic Rose EP (2012)

We współczesnym świecie jeśli chodzi o muzykę ciężko naprawdę zaskoczyć, stworzyć coś co zapadnie w pamięci i sprawi, że wzrośnie apetyt, że będzie się wyczekiwało kolejnego wydawnictwa. Wszystko przez duża liczbę grających podobnie kapel, przez otaczającą nas słuchaczy z każdej strony wtórności i oklepanych motywów. Jeśli już mają być wykorzystane oklepane patenty, to niech będą one wykorzystane w dość ciekawy sposób, niech będzie to coś wyróżniającego się z innych rzeczy. I patrząc na wiele ostatnich wydawnictw bez problemu można by wymienić kilka takich kapel, który czerpią garściami z innych kapel, ale robią to w jakże imponujący sposób, nasuwa się choćby STRIKER, ACCEPT, BLOODBOUND czy też SKULL FIST. Tak więc nie trzeba być geniuszem, żeby stworzyć ciekawy materiał, zainteresować słuchaczy. Dzięki współpracy z wytwórnią płytową ICY WARRIOR RECORDS poznałem kolejny taki zespół, który potrafi przechylić szalę wtórności, znanych motywów na swoją korzyść. Tym zespołem jest młody TOXIC ROSE.

Co można więcej o nich napisać? Z pewnością fakt, że są szwedzką kapelą, która została założona w 2010 roku. W skład zespołu wchodzi 4 znakomitych muzyków, których ciężko nazwać amatorami co słychać na mini albumie „Toxic Rose”, którego premiera w grudniu tego roku. W składzie mamy więc Toma (GEMINI FIVE), Andy'ego i Michaela ( EX LIPSTIXX'n' BULLETZ) i Gorana (EX SEXY DEATH). Dlaczego tak się zachwycam owymi muzykami? Powodów nie brakuje i trzeba to po prostu usłyszeć. Dać się roznieść na strzępy wokaliście Andiemu, który ma mocny wokal, taki energiczny, zadziorny i przypomina stylem nieco Urbana Breeda z BLOODBOUND, trzeba dać się wciągnąć dynamicznej grze gitarzysty Toma, który stawia na agresję, ale i melodyjność, co ciekawe stara się tutaj wyważyć między tradycją, a nowoczesnością. Choć sporo w tym znanych chwytów, choć słychać wtórność, to jednak zespół wykreował własny styl, który nie da się pomylić z innym zespołem, bo w dużym uproszczeniu jest to muzyka heavy/power metalowa oparta na mocnym wokalu, agresywnej gitarze, z duża dawko melodyjności o mrocznym wydźwięku stworzonym za sprawą syntezatorów i mrocznej, emocjonalnej warstwie lirycznej. Jest mrok, jest przebojowość, jest ciekawy wizerunek zespołu, miła dla oka okładka, zapadające w pamięci logo i nie ma mowy o amatorszczyźnie i kiczem.

Czego można chcieć więcej? Ano tak killerów, utworów, które porwą słuchacza i nie będą brać jeńców. Utworów, które zapadną w pamięci za sprawą przebojowości, ciekawego, pomysłowego wykonania, aranżacji i ciekawego stylu. Możecie wierzyć lub nie, ale TOXIC ROSE na swoim minie albumie stworzył 5 takich utworów. Choć związane ze sobą stylistycznie to jednak każdy specyficzny i wyjątkowy na swój sposób. Mrok, energiczność, rytmiczność, chwytliwość to cechy, które można przepisać otwierającemu „A Song For The Weak” i tutaj mamy to co najlepsze w heavy/power metalu, a więc agresywny riff, klimatyczne partie syntezatora, które budują klimat i nie przeszkadzają no i ten przebojowy refren, który przypomina mi te refreny rodem z BLOODBOUND, czy też SINBREED. I trzeba pamiętać, że i solówki tutaj takie nieco znajome, są dopieszczone pod każdym względem i lepszego otwarcia nie można było sobie wyobrazić. Jeszcze inaczej zaczyna się „Set Me Free” bo od klimatycznej partii syntezatora, aczkolwiek szybko przeradza się w dynamiczny utwór, który ma pokazać drapieżność zespołu i to oczywiście zostaje osiągnięte. Po raz kolejny zespół piętnuje przebojowy charakter, co słychać w refrenie. Czyli prostota i chwytliwość receptą na znakomity przebój. W jeszcze innym kierunki idzie zespół na trzecim utworze, bo „Follow Me” jest jakby bardziej stonowany, bardziej klimatyczny, bardziej psychodeliczny, futurystyczny, momentami progresywnymi i chyba nie tylko mi się będzie to poniekąd kojarzyć z STAR ONE Lucassena. Dużą rolę syntezatory, klawisze odgrywają w mrocznym „Black Bile” , którym jest kolejnym mocnym uderzeniem na płycie. Całość zamyka dynamiczny, złowieszczy, nieco agresywniejszy „Fear Lingers On”.

Pozory potrafią mylić i nawet ja nie spodziewałem się czegoś niszczącego po tej młodej kapeli, która właściwie zaczyna swoją przygodę z metalem i to na szerszą skalę. Nie spodziewałem się, że młodzi muzycy ze Szwecji będą tak głodni sukcesu i to słychać już przy pierwszym kontakcie z mini albumem „Toxic Rose”. Choć jest to tylko mini album to jednak już tu można poczuć jaki potencjał drzemie w tym zespole. Wszystko zostało na tym krążku dopracowane i można się delektować soczystym brzmienie, znakomitą pracą muzyków i przede wszystkim znakomitymi utworami utrzymanych w konwencji heavy/power metal. Heavy/power metal na najwyższym poziomie i chyba mamy w końcu godnego przeciwnika dla BLOODBOUND. Gorąco polecam, nie możecie pominąć to wydawnictwo, a ja czekam na kolejną aktywność zespołu.

Ocena: 9.5/10

Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :

poniedziałek, 26 listopada 2012

DESTRUCTION - Spiritual Genocide (2012)

Szalony rzeźnik znów zaatakował, znów wyruszył na łowy i tym razem powodów do radości mamy przynajmniej dwa. Zastanawiacie się jakie? Otóż jeden z czołowych niemieckich zespołów thrash metalowych o nazwie DESTRUCTION, który rządy w thrash metalu dzieli wraz z takimi legendami jak SODOM, czy KREATOR wydał właśnie nowy album, a drugim powodem do radości jest to, że zespół obchodzi w tym roku 30 lecie działalności. Jednak można by tu wymienić jeszcze kilka powodów, które sprawiają, że kolejny atak szalonego rzeźnika jest powodem radości dla fanów thrash metalu. Jakie są to czynniki?

Właściwie wymienić należy przynajmniej jeden ale jakże znaczący powód, a mianowicie to że „Spiritual Genocide” to jeden z najlepszych albumów jakie zespół nagrał w ciągu ostatniej dekady, wyprzedzając przy tym dwa ostatnie albumy „Devolution” czy też „Day Of reckoning”, który był pewną próbą wrócenia do korzeni, do ostrego thrash metalu, pełnego brutalności, bez kompromisu i taryfy ulgowej, jednak to był tylko niepewny ruch, tylko wybadanie terenu przez zespół. „Spiritual Genocide” to bardziej rozwinięty album, słychać jakby następny poziom tego co było na poprzednim albumie, słychać dopracowanie pod względem brzmieniowym, gdzie jest moc, agresja, soczystość, a także kompozytorskim, a co za tym idzie wykonanie, całe aranżacje brzmią bardziej dojrzale, bardziej atrakcyjnie aniżeli na ostatnich albumach, gdzie brakowało ciekawych pomysłów i czegoś co by sprawiło, że materiał był łatwy w odbiorze. Tutaj tego problemu nie ma, bo niemiecka legenda thrash metalu wybrnęła tym razem z tego poprzez wyważenie ciężaru, agresji z melodyjnością, chwytliwością, która sprawia że materiał zapada w pamięci. Jednak nie ma mowy o jakimś komercyjnym charakterze zawartości. Czy kapela, która została założona 30 lat temu tj w 1982 r, która nagrała wiele mocnych wydawnictw w latach 80 mogła dać lepszy prezent fanom, niż dopracowany, przemyślany album, który jest powrotem do prawdziwego thrash metalowego łojenia, nawiązując przy tym do swoich korzeni?

Lepszego prezentu nie można było zrobić i słuchając zawartości, tylko można się utwierdzić w przekonaniu, że zespół nagrał jeden z najlepszych albumów ostatniej dekady. Kompozycje są solidne, agresywne, energiczne, dynamiczne z duża dawką melodyjności i nie brakuje petard, killerów, nie brakuje agresji, zadziorności, tak więc fani thrash metalu będą zadowoleni. To, że album tak znakomicie brzmi to duża zasługa samych muzyków, którzy też rozwinęli się. Schmier w dalszym ciągu śpiewa w swoim charakterystycznym stylu i jego maniera zawsze mi się podobała i w tej kwestii nic się nie zmieniło, ale można usłyszeć bardzo dobrą formę wokalną. Gitarzysta Mike Sifringer wygrywa mocne, ostre partie gitarowe i choć pojawiają się elementy groove metalu w niektórych kompozycjach, to jednak trzeba przyznać że udało mu się znaleźć balans między agresją, a melodyjnością i co ciekawe motywy zapadają w pamięci co nie można było powiedzieć o tych z poprzednich albumów. Mamy tutaj także polski akcent w postaci perkusisty Wawrzyniec ‘Vaaver’ Dramowicz , który w swojej roli sprawdza się znakomicie i to dzięki niemu album jest taki dynamiczny i mocny. Co można więcej powiedzieć o zawartości? Jest tutaj 11 utworów i 2 bonusowe kawałki, a wszystko rozpoczyna melodyjne intro „Exodium”. Prawdziwa jazda zaczyna się właściwie od dynamicznego, agresywnego i zapadającego w pamięci „Cynaide” i trzeba przyznać, że kapela uchroniła się od bezmózgiego pędzenia do przodu, a to był problem ich ostatniego wydawnictwa, tutaj ma to jakiś cel, jakiś pomysł, nie ma mowy o chaosie. Nowy album jest bardzo thrash metalowy, jest bardzo agresywny, dynamiczny i właściwie tylko o takim charakterze kompozycje dominują na nowym krążku. I w podobnej agresywnej stylizacji utrzymany jest melodyjny „Spiritual Genocide” , rytmiczny „Renegades”, czy energiczny „City Of Doom”. Prawdziwą petardą z rozpędzoną sekcją rytmiczną, mocną perkusją, ostrym riffem jest tutaj taki „No Signs of Repentance”, który pokazuje jak w znakomitej formie jest niemiecki zespół i taki petard dawno w ich wykonaniu nie słyszałem. Podobnie można by opisać „Riot Squad” czy też „Under Violent Sledge” , które pokazują co to znaczy thrash metal w wykonaniu DESTRUCTION. Nieco bardziej stonowane i rytmiczne są tutaj „To Dust You Will Decay” czy też „Carnivore”, które pokazują, że zespół potrafi czasami nieco zwolnić i pokazać nieco inne oblicze. Innym powodem do radości może być gościnny udział Andreas ‘Gerre’ Geremia (TANKARD) i Toma ‘Angelripper’ Sucha (SODOM) w “Legacy of the Past” i w bonusowej wersji „Carnivore”.

Czy można było otrzymać lepszy prezent na 30 rocznicę kapeli niż świetny album w postaci „Spiritual Genocide” który odzwierciedla to co najlepsze w kapeli, tą agresję, niemiecką solidność i charakterystyczny styl Schmiera i ich wysoki poziom, który pozwolił im w ciągu tych 30 lat wypracować markę i stając się jednym z najlepszych kapel thrash metalowych prosto z Niemiec!szalony rzeźnik powrócił i to znakomitej formie. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

niedziela, 25 listopada 2012

TRICK OR TREAT - Rabbits Hill Part 1 (2012)

Cukierek albo psikus? W przypadku gdy taką ofertę składa włoski zespół TRICK OR TREAT to trzeba jednak się zastanowić kilka razy co wybrać, czy cukierek w postaci stylu jakiego słynął do tej pory power metalowy zespół, czyli kopiowanie HELLOWEEN z czasów strażnika siedmiu kluczy, które było jak dla mnie zbyt słodkie i niezbyt przekonujące, nawet dla mnie jako fanatyka HELLOWEEN czy może psikus w postaci urozmaicenia swojego stylu o kilka nowych świeżych pomysłów? W takim wypadku chyba bym się skłonił ku psikusowi, bo chętnie bym posłuchał zespół w nieco innej konwencji, w nieco bardziej własnych kompozycjach, nie będących wypisz, wymaluj HELLOWEEN.

A jednak psikus, bo nowy album włoskiej formacji TRICK OR TREAT „Rabbits Hill part I” jest albumem bardziej zróżnicowanym niż dotychczasowe wydawnictwa tej kapeli, o wiele bardziej przemyślany i dojrzalszym pod względem muzyki. TRICK OR TREAT to jedna z tych formacji, która po dzień dzisiejszy wzbudza skrajne opinie, od tych pozytywnych aż po te negatywne, gdzie zarzucono zespołowi wtórność i cukierkowatość. Wtórności nie udało się na nowym albumie pozbyć, ale to było do przewidzenia skoro kapela od roku powstania tj od roku 2002 zaczynała jako kapela grająca covery HELLOWEEN i na późniejszych albumach nagrywała swoje własne utwory, które w dalszym ciągu były przesiąknięte HELLOWEEN i ta formuła właściwie jest powielona na nowy krążku, z tym że pomysły są o wiele ciekawsze aniżeli na poprzednich dwóch albumach, wszystko brzmi ciut poważniej, jest lekki ciężar w obrębie sekcji rytmicznej i może jest to zasługa nowego perkusisty? Luca Setti, który dołączył do kapeli w 2011 spisuje się znakomicie i z dobrym basem Leone Villiama Contiego tworzy znakomity podkład pod resztę. Z pewnością spory wkład w to, żeby album brzmiał nieco ciężej, bardziej metalowo niż słodko miał nie kto inny niż lider kapeli wokalista Alessandro Conti, który w tym roku zebrał sporo pozytywnych opinii za występ w RHAPSDODY Luca Turilliego. Owy wkład słychać po tym jak śpiewa, jest to wokal bardziej dojrzały, bardziej dopracowany niż ten z początku kariery i słychać, że występ u boku Luca był punktem zwrotnym, z tym że na nowym albumie TRICK OR TREAT nie ma takiej gracji, finezji i klimatu jak na płycie RHAPSODY. Oczywiście nie byłby sobą Conti, gdyby nie śpiewanie pod Micheal Kiske i trzeba przyznać, że ta sztuka wychodzi mu znakomicie. Również rozwój i dojrzałość nie ominął również partii gitarowych i tutaj duet Benedetti/Cabri spisuje się o wiele lepiej. Partie gitarowe, ich motywy, riffy, solówki są o wiele atrakcyjniejsze, nieco ostrzejsze, bardziej metalowe, jednak w dalszym ciągu melodyjne i przesiąknięte HELLOWEEN. Zmian może nie zbyt drastyczne, ale jak najbardziej słyszalne i to bez wątpienia się przełożyło na całkiem dobry poziom muzyczny nowego albumu.

Nie udało się w pełni usunąć nieco dziecięcych wstawek, takich nieco cukierkowatych, które przypominają poprzednie dzieła. I to słychać w intrze „Dawn Of times”, w nijakim „Spring in The Warren”, który jest nieudaną próbą wykorzystania patentów BLIND GUARDIAN, czy w śmiesznym instrumentalnym utworze „SassoSpasso” , które są raczej niepotrzebnymi wypełniaczami. Na album trafiło kilka petard, które wg mnie stanowią czołówkę jeśli chodzi o kompozycje tego zespołu i jedną z nich jest dynamiczny, energiczny, zadziorny, idealny pod względem pomysłu i wykonania „Prince with 1000 Enemies” z gościnnym udziałem Andre Matosem i gdyby taki był cały album, to kto wie jaką wysoką ocenę by dostał, ale jest to poziom i styl, który świetnie interpretuje styl zespół, pominąwszy dziecięcą słodkość i tutaj słychać, że zespół może brzmieć naprawdę poważnie i energicznie. W podobnej formule utrzymany jest „Wrong Turn”, który przesiąknięty jest dynamiką i chwytliwymi, melodyjnymi solówkami, które się przeplatają i napędzają ten kawałek, czy też „Rabbits Hill” przypominający pod pewnymi względami „Eagle Fly Free” HELLOWEEN, zwłaszcza jeśli chodzi o solówki i przebojowy charakter. Jeśli mowa o przebojach to nie można pominąć rytmiczny „I'll Come Back For You”. Poza power metalową konwencją pojawia się tutaj też bardziej heavy metalowa co słychać po stonowanym”Premonition”. Lekkość, nieco stonowane tempo i hard rockowy feeling można usłyszeć w przebojowym „False Paradise”. RUNNING WILD, czy BLIND GUARDIAN można wyłapać w melodyjnym i pomysłowym „The Tale of Rowsby Woof”, który też należy do grona najlepszych utworów z płyty. Ballada „Bright Eyes” pokazuje z kolei że w takiej konwencji zespół jeszcze nie do końca sobie radzi.

Rabbits Hills” to krążek może nie genialny, może nie wyśmienity, może nie perfekcyjny, gdzie wszystko jest na wysokim poziomie i nie ma powodów do zmartwień, ale jest to krążek z kilkoma mocnymi utworami i pierwszy raz TRICK OR TREAT nie brzmi tak śmiesznie, tak do bólu cukierkowato, pojawia się ciężar i mocne utwory jak wyśmienity „Prince Withh 1000 Enemies”, a to już spory sukces. Czy jest to album przełomowy dla zespołu? Na pewno jest punktem zwrotnym wich karierze i kto wie może następny album będzie jeszcze dojrzalszy i dopracowany? Czas pokażę. Pozycja obowiązkowa dla fanów HELLOWEEN ! Cukierek czy psikus? Dokonaj wyboru.

Ocena: 6.5/10

sobota, 24 listopada 2012

REWARD - Break Out (1988)

Austria nie należy do tych scen metalowych, który wzbudzają moje ogromne zainteresowanie, jednak kiedy natrafiłem podczas szperania w starociach zespół REWARD, który zostawił po sobie debiutancki album „Break Out” to jednak nie powiedziałem „nie” i zacząłem dogłębne zapoznawanie się z zespołem i jego twórczością. Komu można polecić „Breakt Out” z roku 1988 - jedyny album formacji, która nie jest jakoś znana i nie zdobyła większej sławy?

Jest to wydawnictwo, które głównie jest adresowane do fanów hard rocka, melodyjnego metalu, czy też tradycyjnego heavy metalu, do fanów takich kapel jak BONFIRE, DOKKEN, SCORPIONS, DEF LEPPARD, WARRIORS, czy też WARLOCK. Jest to kierowanie bez wątpienia do fanów dobrej pracy gitar, gdzie jest nacisk na dynamikę, na energiczność, przebojowość i dość prostą formę wykonania, do fanów chwytliwych refrenów, które dość łatwo zapadają w pamięci, czy też fanów lekkiego, klimatycznego i dobrze wyszkolonego wokalisty. Każda z tych cech jest tutaj piętnowana i daje o sobie znać na każdym kroku. To właśnie dopracowanie albumu na każdym podłożu, a to na podłożu produkcyjnym, czy w końcu kompozytorskim sprawia, że jest to jeden z tych bardzo dobrych albumów z lat 80 utrzymanych w konwencji heavy metalowej z elementami hard rocka czy też melodyjnego metalu.

W przypadku tego krążka, okładka nie zdobi płyty i raczej odstrasza słuchacza niż przyciąga, jednak warto zaryzykować i dać się pochłonąć temu energicznemu i chwytliwemu materiałowi, który dostarcza sporo emocji i pozytywnych wrażeń, jak choćby te związane z ciekawą manierą wokalisty Clausa Fuhrera, który momentami przypomina mi Micheala Knoblicha z SCANNER i jest to oczywiście plus. Potrafi śpiewać klimatycznie, tak czysto, a momentami potrafi wkroczyć w wyższe rejestry, ukazując swój specyficzny wokal. Mocny, melodyjny wokal i rytmiczne, energiczne, zadziorne partie gitarowe stanowią zgrany duet i to przedkłada się na przemyślane, pomysłowe kompozycje, które cechują się lekkością, przebojowością i prostą formą. Na albumie znajdziemy utwory takie jak „Lightnin' , „ Break Out” , czy speed metalowy „Fire in L.A”, które pokazują, że zespół potrafi grać szybki, zadziornie, bardziej heavy metalowo. Jednak materiał jest bardziej urozmaicony niż mogłoby się to wydawać. Mamy o to bardziej stonowany hard rockowy „Stranger”, lekki i melodyjny „Fantasy”, czy też chwytliwy i komercyjny „Radio”. Nie zabrakło też wolnych, klimatycznych utworów pokroju „Serenade of the Night” czy „Lonely nights”.

„Break Out” to jedyny krążek jaki został wydany przez REWARD i choć zespół nie miał okazji rozwinąć skrzydeł to jednak pokazał, że można nagrać materiał o charakterze wtórnym, gdzie słychać wiele znanych patentów lecz bardzo atrakcyjny i relaksującym. Jest to album, który nie wybiega przed szeregi stylem czy poziomem, jednak solidność wykonania, dobre aranżacje i pomysłowe, przebojowe kompozycje, a także dobre wyszkolenie muzyków sprawiają, że ich debiutancki album należy do grona płyt, którymi warto się zainteresować, zwłaszcza gdy się lubi miks heavy metalu i hard rocka.

Ocena: 8/10

piątek, 23 listopada 2012

REMINGTON - Hot City Nights (1986)

Wychowaliście się na takich kapelach jak SCORPIONS, DOKKEN, czy DEF LEPPARD? Lubicie stare albumy z lat 80? Macie słabość do stylu gdzie heavy metal jest skrzyżowany z hard rockiem, tudzież melodyjnym metalem?

W takim razie mogę wam z czystym sercem polecić jedyny album amerykańskiej formacji REMINGTON, który się zwie „Hot City Nights”. Na temat samego zespołu nie wiadomo zbyt wiele, można stwierdzić, że został założony na początku lat 80 i że po wydaniu debiutanckiego albumu w 1986 r kapela się rozpadła. Może kapela nie jest znana szerszej publiczności, może nie zdobyła wielkiej sławy i może nie nagrała dużo albumów, to jednak warto o nich wspomnieć i przekonać większą część czytelników, bo nagrali bardzo dobry album i w kategorii heavy/hard rock jest to jeden z mocniejszych albumów jakie słyszałem z lat 80. Jaki jest sekret REMINGTON, dzięki któremu ich debiutancki krążek jest taki atrakcyjny dla słuchacza? Czynników jest sporo, ale na pewno głównym powodem i źródłem atrakcyjności tego wydawnictwa jest poziom wykonania, aranżacji utworów, umiejętność stworzenia rasowego przeboju, który mógłby śmiało podbijać stacje radiowe, jednak to nie są jedyne powody dzięki którym „Hot City Nights” jest świetnym albumem. Należy tutaj wskazać także takie czynniki jak bardzo dobre, takie hard rockowe brzmienie, czy też znakomita praca muzyków. W tej kwestii słowa uznania należą się wokaliście John Salvo, który nasuwa takie bandy jak DOKKEN, czy DEF LEPPARD i to słychać po manierze, po wyszkoleniu technicznym. Mam słabość do takich wokali, gdzie jest ciekawy styl śpiewania, gdzie jest rockowy feeling i duża melodyjność w głosie wokalisty. Sekcja rytmiczna, zwłaszcza partie basowe Petera Ruello zasługuje również na wyróżnienie, bo tworzy fajny klimat, ta lekkość i przestrzeń odgrywa znaczącą rolę co słychać po rockowym, stonowanym „Break The Chain”. No i nie można zapominać o tym co wyprawia duet gitarzystów Utebi/Sacks. Może nie są oryginalni w tym co robią, ale styl, chwytliwość, energia i lekkość z jaką wygrywają motywy, melodie jest tutaj wręcz wzorowe.

Jest jeden sposób, żeby się przekonać o tym na własnej skórze. Wystarczy odpalić płytę i wsłuchać się w zwarty, dynamiczny i przebojowy materiał, na którym znajdziemy chwytliwy „Hot City Nights” , stonowany i rytmiczny „Stand Up and Rock” , klimatyczny „Stay With Me” w którym pojawia się kilka heavy metalowych chwytów i balladowych elementów. Mocniejszym utworem na tej płycie jest bez wątpienia „Crimes In The Night” gdzie słychać więcej heavy metalowego zacięcia. No nie mogło też zabraknąć na płycie romantycznych rockowych utworów poświęconych miłości i w tej roli świetnie spisują się „I Think about You” czy „Tell Im Wrong”, które oczywiście również są chwytliwe, melodyjne i mogłyby robić za radiowe przeboje.

„Hot City Night” to jedyny album tej amerykańskiej formacji, ale za to jaki. Świetnie zostały wyważone tutaj dwa gatunki, a mianowicie heavy metal i hard rock. Jest lekkość, jest przebojowość, nie brakuje atrakcyjnych melodii, motywów gitarowych. Wszystko zostało tutaj dopracowane i nie ma mowy o amatorskim krążku, który jest nudny i słaby. REMINGTON nagrał bardzo dobry krążek, który oddaje to co najlepsze w gatunku hard rock z elementami heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

THUNDERCRAAFT - Fighting For Survival (1984)

Pamiętacie jak opisywałem na łamach bloga o niemieckim thrash metalowym zespole LIAR? Cóż czas cofnąć się nieco w czasie i wspomnieć o wcześniejszej kapeli w skład, której wchodzili muzycy LIAR.

Tą kapelą jest THUNDERCRAAFT, który został założony w 1982 roku i dorobił się jedynie debiutanckiego albumu „Fighting For Survival”, który ukazał się w roku 1984. Nie jest to ani kapela ani album znany szerszej publiczności, jednak dla fanów niemieckiej sceny metalowej, czy też dla staroci z lat 80 będzie to nie lada gratka, bo choć jest to album o wtórnym charakterze to jednak z drugiej strony jest bardzo melodyjny i energiczny. Właśnie dopracowanie pod względem brzmieniowym, melodyjność i solidny charakter kompozycji sprawia, że jest krążek którym warto się zainteresować. Mamy ten charakterystyczny styl dla Niemców, gdzie pojawiają się kwadratowe melodie, gdzie wokalista ( tutaj Karl Heinz Zastrow) nie jest specem od śpiewania w górnych rejestrach, lecz od zadziorności i przypomina mi się choćby Rolf z RUNNING WILD. Ten styl w którym słychać inspiracje SCORPIONS, czy ACCEPT, gdzie gitary brzmią nadzwyczaj znajomo, ale przecież to nie musi być wcale powód do oskarżenia zespół o jakiś plagiat, bo tutaj są odnoszenie, jednak zespół stara się tworzyć własny styl, który jest czymś na pograniczu niemieckiego metalu i rocka, z tym że tego nawiązania do rocka lat 70 jest jakby więcej. Ciężar jeśli o to chodzi nie jest domeną tego albumu.

To co decyduje o tym, że album jest dobry w swojej kategorii i warty zapoznania się to nie tylko klimatyczna okładka, czy dobre brzmienie, to przede wszystkim dobrze wyważony i przygotowany materiał, który jest zwarty, dynamiczny, melodyjny i zróżnicowany. Pomijając intro i outro mamy na płycie 9 utworów, który każdy z nich spełnia kryteria przeboju. Jak ktoś lubi dynamiczność, szybką sekcją rytmiczną i zadziorny riff, ten będzie zachwycony „Taste Of Hell” który daje posmakować w jakim stylu zespół się obraca i że ten rock jest tutaj znaczącym elementem, jeśli chodzi o ich styl grania. W podobnej szybkiej, dynamicznej konwencji utrzymany jest również taki nieco rock'n rollowy „On the Ladder of Madness” czy rytmiczny „Wicked Boy” będący jednym z największych przebojów na płycie z ciekawie rozplanowaną sekcją rytmiczną. Jednak więcej na albumie finezji, rockowego grania, więcej bardziej stonowany motywów, co jednak wcale nie oznacza że taka konwencja jest gorsza od tej dynamicznej. Mamy hymnowy i bardzo chwytliwy „Virgin Killer”, który jest kolejną perełką z tego albumu. Hard rock daje o sobie wyraźnie znać w stonowanym „La” czy też melodyjnym „Victim Of Rock'n Roll”. Nie zbrakło też spokojnej ballady „Life Is Misery”, gdzie można poczuć tą finezyjność i lekkość gitar.

Fighting For Survival” to solidny album utrzymany w konwencji hard rockowej z elementami metalu, gdzie słychać inspiracje SCORPIONS, czy ACCEPT. To jedyny krążek tej formacji jaki powstał, ale za to na dobrym poziomie muzycznym. Zadbano o kwestie techniczne, o brzmienie, a także o dobre kompozycje, które stanowią trzon tego albumu. Materiał jest daleki od nudnego, a wszystko dzięki przebojowości i dobrej pracy duetu gitarowe Reinke/ Wolke, którzy może nie prezentują niczego nowego, którzy nie są może wielkimi gitarzystami, ale mimo to wygrywają bardzo chwytliwe motywy i melodie, a to wystarczy żeby dobrze się bawić przy muzyce niemieckiej formacji. Album godny uwagi.

Ocena: 7/10

VIRUS - Pray For War (1987)

Wielka Brytania to może nie czołówka jeśli chodzi o thrash metal, jednak też można wymienić parę dobrych zespołów, na które warto zwrócić uwagę. Jednym z takich ciekawych zespołów, które mimo nieco podziemnego brzmienia, czy też stylu w którym pojawiają się odniesienia do punku czy death metalu jest VIRUS.

VIRUS to kapela, która została założona w 1986 roku przez Henry'ego Hestona i Teza Kaylora, a w 1987 roku zasilił skład basista John Hess. W takim składzie ukazał się ich debiutancki album „Pray For war” , który pokazał, że Wielka Brytania też potrafi grać thrash metal i to na całkiem dobrym poziomie. I z pewnością nie jeden porówna tą kapele do innych znanych z tamtego kraju kapel thrash metalowych typu ONSLAUGHT, BROKEN BONES, czy też VENOM, jednak mimo tych pewnych powiązań VIRUS kreuje swój własny styl, który jest dość taki nieco prymitywny, nawet i może nieco podziemny, gdzie słychać odniesienia do punku i death metalu. Na to prymitywne, wręcz podziemne granie składa się bez wątpienia słabe, brudne i niedopracowane brzmienie, momentami chaotyczne pędzenie sekcji rytmicznej, czy też nieco odstraszający wokal Henry'ego Hastona, który nie ma ciekawej maniery ani też dobrego wyszkolenia i bardziej tutaj stawia na swoją zadziorność i taki nieco death metalowy wydźwięk, co jednak nie do końca można uznać za zaletę. Niektórzy jednak mogą dostrzec w tych minusach pewne plusy typu, że brzmienie dodaje uroku, że przyczynia się do tego że kompozycje brzmią mrocznie i dość agresywnie. Jednak mimo tego pod względem technicznym, jakości jest to raczej spory minus. Henry Haston jest również tą osobą, która jest odpowiedzialna za całą linię melodyjną, za partie gitarowe i w tej kwestii radzi sobie całkiem dobrze, bo nie brakuje agresywnych motywów, ostrych riffów, energicznych solówek, jednak gdzieś tam w tym wszystkich też pojawia się lekki chaos i prymitywność.

Jednak całość, włącznie z materiałem brzmi nie tak źle jak mogłoby się wydawać i jest to z pewnością album, który potrafi zauroczyć dynamiką czy agresją i choć brzmienie, wykonanie nie są na najwyższym poziomie, to jednak miło się słucha zawartości. Otwieracz „Pray Fo War” przypomina wiele znanych mi kapel thrash metalowych i ten motyw jest oklepany to fakt, jednak agresja, lekki brud, death metalowy wokal, a także dynamika sprawiają, że utwór brzmi całkiem atrakcyjnie. „To The Death” wydaje się być jeszcze bardziej agresywny, jeszcze bardziej przesiąknięty death metalem, co słychać choćby po wokalu. Jednym z takich najlepszych utworów na płycie jest wg mnie złowieszczy, dynamiczny i przypominający debiut KREATOR „Malignant Massacre” z bodajże najbardziej melodyjnymi partiami solowymi jakie można usłyszeć na płycie. Nieco chaotycznie brzmi „T.N.T. (Thermo Nuclear Thrash)” ale można tutaj też usłyszeć jaka agresja towarzyszy utworowi i że tym razem pojawia się kilka zwolnień i urozmaiceń. Na pewno warty uwagi jest dynamiczny, energiczny, przesiąknięty speed metalem „Scarred For Life”, czy też agresywny „Cannibal Holocaust”. Z kolei „Night Siege” ma ciekawy mroczny klimat, która nasuwa jakiś film grozy. Reszta dobra, ale już nie taka zapadająca w pamięci.

Jak przystało na thrash metalowy album „Pray For War” jest bezkompromisowy, agresywny, mroczny, ale to nie oznacza że jest to album dopracowany i dopieszczony pod każdy względem. Tutaj nie brakuje wad typu kiepskie brzmienie, słaba technika muzyków, czy też chaos w obrębie kompozycji, jednak mimo tego jest to solidny album, na który warto gdzieś tam zwrócić uwagę. Tym albumem zespół rozpoczął swoją karierę, która w latach 80/90 przejawiła się jeszcze w wydaniu dwóch kolejnych albumów i rozpadnięciem się kapeli. Obecnie zespół powrócił do grania i pracuje podobnoć nad nowym albumem.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 22 listopada 2012

VICTORIUS - The Awekening (2012)

Jestem fanem niemieckiej sceny metalowej i power metalu i nie kryje się z tym, to też nie potrzebowałem jakieś większej zachęty, żeby zapoznać się z nowym albumem niemieckiej formacji VICTORIUS. Czy drugi album tej kapeli jest warty uwagi? Co można o nim powiedzieć?

„The Awekening” to drugi album w dorobku tej młodej formacji, która gości na niemieckiej scenie właściwie od roku 2004, kiedy to została założona przez Dirka, Stevena i Andreas z myślą o stworzenia kapeli, która połączy w swoim stylu elementy power i heavy metalu. Jest to album, który oczywiście nie będzie wspominany przez oryginalność, której nie ma, nie przez świeże podejście do tematu, którego nie ma, ale ze względu na bardzo dobre kompozycje, które kipią energią, które potrafią zauroczyć swoją melodyjnością i łatwą formą przyswajania. Jest to album, który zyska spore grono słuchaczy, przez postawienie na oklepane chwyty przypominające płyty BLOODBOUND, JUDAS PRIEST, momentami GAMMA RAY czy SINBRED, HELSTAR. Tak więc mamy to charakterystyczne postawienie na melodyjność, dynamiczną sekcją rytmiczną, chwytliwe refreny, energiczne solówki, czy na przebojowość i lekki ciężar w riffach. Siła tego albumu tkwi w mocnym i zadziornym wokalu Davida Babina, który oddaje to co najlepsze w power metalu i podobne odczucia ma się gdy wsłuchuje się w partie gitarowe duetu Drebig/ Fiedler, który stawia na moc, ogień, na ciężar i melodyjność, na zadziorność. Nie ma w tym nic oryginalnego, jednak sposób podania tych znanych elementów, patentów, forma wykonania, aranżacje sprawiają, że jest to miłe dla słuchacza i zapewnia prawdziwą power metalową ucztę.

Typowa dla tego gatunku, kolorowa okładka nasuwa myśli, że to będzie słodkie i rozlazłe granie, a tak nie jest. Bo to nie jest słodkie i mało metalowe granie, nie jest to album rozlazły i nudny. Może jest wtórny, ale naprawdę dopracowany pod względem graficznym, brzmieniowym jak i kompozytorskim. Oczywiście album jest zdominowany przesz szybkie dynamiczne kompozycje oddające to co najlepsze w power metalu i aż się przypominają takie wielkie zespoły jak HELLOWEEN, EDGUY czy GAMMA RAY i świetnie to odzwierciedla szybki „Age of Tyranny” , zadziorny „ Starfire” z ciekawą melodią pojawiającą się w tle, energiczny „The Awakening”, melodyjny „ Under Burning Skies” który jest przyozdobiony klawiszami, dynamiczny i rozpędzony „Black Sun” , rytmiczny „Through the Dead Lands” i jeszcze lepiej to słychać w „Call for Resistance”, który jest 100% power metalową petardą. Oprócz takiej power metalowej jazdy bez trzymanki, uświadczymy na albumie stonowany i rytmiczny „Lake Of Hope” , mroczny i przesiąknięty balladowymi „Demon Legions”, czy też hymnowy „Metalheart” z bojowymi chórkami.

I tak o to nieznana mi dotąd kapela, która dopiero nagrała swój drugi album zauroczyła mnie swoją dynamiką i dopracowaniem, a także zaprezentowaniem energicznego, przebojowego i zapadającego w pamięci power metalu nasuwającego takie kapele jak GAMMA RAY, czy HELLOWEEN. Ten młody zespół stroni on komercji, od cukierkowatych melodii i to jest ich dużym plusem. Szczerość i zaangażowanie słychać na każdym kroku, a to dało efekt w postaci bardzo dobrego albumu. Polecam!

Ocena: 8/10

ARTHEMIS - We Fight (2012)

Jednym z tych dobrych i znanych zespołów, który przeżywa trudny okres w swojej karierze jest na pewno włoski ARTHEMIS. Kapela, która do roku 2008 działa sprawnie, a wydany w owym roku album „Black Society” był dla mnie jednym z ich najlepszych osiągnięć. Co takiego się stało, że jedna z tych bardzo dobrze się rozwijających kapel nagle dopadł kryzys?

Wszystko przez rozpadnięcie się kapeli, przez odejście z niej członowych muzyków i w roku 2009 został na placu bitwy tylko jeden człowiek, a mianowicie gitarzysta Andre Martongelli i to on skompletował zupełnie nowy skład, nową sekcją rytmiczną, nowego wokalistę i gitarzystę. Czy tak odmieniony zespół mógł nagrać dobry album i odzyskać renomę? Cóż zadania wydawało się trudne i niestety ale wydając album „Hereos” w 2010 kapela pokazał jak dużo ma do poprawienia, jak dużo musi poświęcić nad grą, nad stylem, czy procesem tworzenia, bo jednak album nie spełniał moich wymagań i jedynie pamiętam do dziś, że miał kilka ostrych partii gitarowych, jednak był to cień starych płyt, tamtego poziomu. I tak trzeba było się uzbroić w cierpliwość i czekać na kolejne wydawnictwo. Po dwóch latach włoska formacja powraca z nowym albumem „We Fight”, gdzie swój występ zalicza nowy perkusista Francesco Tresca, który znany jest z grania w POWER QUEST. Czy kapela, która została założona w 1994 r początkowo pod nazwą NEMHESIS, która ma na swoim koncie już 7 albumów, nagrała w końcu album, który zaspokaja oczekiwania, album który nie można się wstydzić?

We Fight” to album na pewno bardziej dojrzały, bardziej dopracowany, przemyślany, bardziej melodyjny i zapadający w pamięci niż poprzednik. Nie ma mielizn, nie ma smętnych kawałków, nie ma aż takiego kombinowania, nie ma tez dominacji ciężaru nad resztą, słychać w końcu ciekawe, atrakcyjne partie gitarowe, gdzie Andre stara się nawiązać w niektórych momentach do poprzednich wydawnictw, słychać że stawia na melodyjność, atrakcyjność motywów i energiczne solówki, a to procentuje. W połączeniu z mocnym i podniosłym wokalem Fabio D i dynamiczną sekcją rytmiczną otrzymuje naprawdę energiczny i dopracowany album otrzymany w konwencji heavy/power metalowej, gdzie słychać inspiracje takimi kapelami jak MEGADETH, METALLICA, BLACK SABBATH, czy ANTHRAX, choć to nie jest domeną włoskiej formacji. Bardziej tutaj nasuwa się choćby taki SINBREED czy HELSTAR a także wiele innych współczesnych kapel grających heavy/power metal. Byłem sceptycznie nastawiony na ów album i raczej długo leżał w poczekalni, bo nie spodziewałem się po tym wydawnictwem niczego dobrego, a tutaj przeżyłem miłe zaskoczenie. „We Fight” ma ciekawą okładkę, taką nieco w stylu HELSTAR, ma dopieszczone brzmienie, ale to tylko przedsmak tego co się dzieje podczas słuchania materiału. Choć intro w postaci „Apocalyptic Nightmare” nie napawa optymizmem, choć wolniejszy „The Man Who Killed the Sun” jest najsłabszym ogniwem albumu i rasowym wypełniaczem, to jednak płyta jest dość równa, mocna, energiczna, jest ciężar i melodie, a każdy z przebojów jest zapadający w pamięci. Dawno zespół nie nagrał takich petard jak „Empire” z thrash metalowymi elementami i właściwie w podobnej konwencji utrzymany jest melodyjny „We Fight”. Z kolei „Blood of Generations” zaskakuje bardziej urozmaiconą sekcją rytmiczną, czy też mocnym riffem. W podobnej dynamicznej konwencji utrzymany jest melodyjny „Burning Starr” gdzie słychać nawet coś z METAL CHURCH, czy też przesiąknięty shredowymi popisami Andrea „Reign Of Terror”, który jest kolejną perełką, która się wyróżnia z tego mocnego materiału. Jeśli macie słabość do melodii, do finezyjnych partii gitarowych to z pewnością spodoba się wam energiczny „Cry For Freedom”, czy też utrzymany w stylu JUDAS PRIEST „Still Awake”. Nie zabrakło również balladowego kawałka i takim jest „Alone”, który na kolana nie rzuca.

Jestem pod wielkim wrażeniem jak zespół szybko wrócił do bardzo dobrego poziomu, szybko otrząsnął się po odejściu kluczowych muzyków z zespołu i lider Andre który jest jedynym muzykiem który pozostał ze starego składu odświeżył formułę, dodał więcej cięższych elementów ocierających się o thrash metal, jednocześnie zapewniając melodyjność i mroczny klimat z starszych płyt. „We fight” to bardziej dopracowany album i o wiele dojrzalszy aniżeli „Hereos” i trzeba przyznać, że zaprezentowany tutaj materiał jest dopracowany, energiczny i przede wszystkim melodyjny, taki jaki powinien być. Zaskoczenie roku? Z pewnością tak, bo nie spodziewałem się, że włoską kapele stać jeszcze na nagranie tak mocnego albumu w kategorii heavy/power metal. Polecam!

Ocena: 8/10

WILDESTARR - A tell Tale Heart (2012)

Czy nazwisko Dave Starr wam mówi? Czy pamiętacie basistę, który występował w CHASTAIN i VICIOUS RUMORS? Basistę, który jest znany w metalowym świecie, który nie poprzestał na tych kapelach i postanowił założyć własny zespół, w którym połączy formułę dwóch wcześniej wspomnianych kapel?

Jeśli tak, to z pewnością będziecie kojarzyć amerykański WILDESTARR, który został założony w 2003 roku oczywiście z inicjatywy Dave'a Starra, a także wokalistki London White. Potem do kapeli dołączył perkusista Jim Hawthorne i w takim składzie nagrano debiut „Arrival”, który zdobył nawet pozytywne opinie. Przystąpiono czym prędzej do pracy nad następnym albumem i w międzyczasie nowy perkusista Josh Foster. Owocem tej pracy jest album „A Tell Tale Heart”, który należy do albumów, na który warto zwrócić uwagę przy tegorocznych wydawnictwach, może nie pod względem oryginalności, czy świeżości, ale na pewno pod względem energii, dynamiki, zadziorności, ostrych, bez kompromisowych i zapadających w głowie partii gitarowych, mocnej sekcji rytmicznej. Jest to jeden z tych albumów, gdzie wtórność i nawiązanie do stylu takich kapel jak JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, DIO, BLACK SABBATH, czy też CHASTAIN, VICIOUS RUMORS ma swoje plusy. To właśnie dzięki tej wtórności, oklepanym motywom materiał jest dynamiczny, chwytliwy i miły w odsłuchu, to właśnie dzięki tym sprawdzonym zagrywkom materiał jest łatwy w odbiorze. Amerykańska kapela nagrała bardzo dojrzały i dopracowany album, gdzie znakomicie został wyważony ciężar i melodyjność, a także heavy metal z power metalem. Nie ma chaosu, czy kombinowania co też należy uznać za plus. Co przyciąga uwagę już niemal od samego początku to świetna, klimatyczna okładka, jednak to jest tylko początek plusów.

Czy tak dopieszczona frontowa okładka, może zdobić album kiepski, nie dopracowany? Czy może być zmyłką? Nie w przypadku tego albumu i w dalszym rozkładaniu albumu można zauważyć, że nie zabrakło również dopieszczonego, soczystego, takiego nowoczesnego brzmienia, który znakomicie komponuje się z ostrymi partiami gitarowymi, mocna sekcją rytmiczną, czy też mocnym, energicznym wokalem Londom White, która ma ogromny potencjał. To nie jest jakiś klon Tarji czy Doro, ta wokalistka ma moc, zadziorność i niesamowitą technikę, a gdy wkracza w wysokie rejestry to ciarki przechodzą po plecach. Jej wokal znakomicie sprawdza się w szybkich, dynamicznych petardach typu „The Pit or the Pendulum” z atrakcyjnymi ozdobnikami wykreowanymi przez klawisze, a także w nieco wolniejszych, bardziej balladowych kompozycjach typu „ Last Holy King”. Nie brakuje na tym albumie petard, czy jak kto woli killerów i to takich z prawdziwego zdarzenia. I otwierający „Immortal” będący przesiąknięty DIO, czy JUDAS PRIEST jest znakomitym tego przykładem i dla mnie jest to jedna z tych najlepszych kompozycji na tym krążku. O ile otwieracz bardziej utrzymany w konwencji power metalowej, o tyle reszta bardziej już heavy metalowa i słychać wpływy VICIOUS RUMORS, czy też BLACK SABBATH co słychać w takim mrocznym, nieco ponurym „Transformis Ligeia”, zadziornym „A Perfect Storm” . Mocnym heavy metalowym kawałkiem z ciężkim, rytmicznym riffem na tapecie jest „In Staccata” i w takiej konwencji utrzymana jest reszta utworów. Może nie powalają strukturą, wykonaniem, czy też świeżością, ale są to solidne kawałki.

WILDESTARR wydał całkiem solidny album, który porywa energią, mocnymi riffami wygrywanymi przez Dave, czy też świetnym wokalem London White, jednak mimo tego brakuje tutaj czegoś. Może lepszych kompozycji, więcej przebojowości, więcej zapadających melodii? Może nieco więcej świeżości? Pewnie tak, jednak warto zwrócić uwagę na ten krążek, na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.

Ocena: 6.5/10

HARDWARE - Common Time Hereos (1984)

Jeden z najbardziej tajemniczych zespołów lat 80? Jeden z najbardziej tajemniczych zespołów niemieckich, który łączy w sobie cechy muzyki ACCEPT z lat 70, KROKUS, SCORPIONS czy innych kapel brytyjskich z lat 80 z kręgu NWOBHM? Jedna z tych kapel, który łączy w swojej muzyce patenty hard rocka, heavy, speed metalu czy też NWOBHM w niektórych momentach?

HARDWARE to właśnie jedna z takich kapel i z pewnością nie należy do grona tych zespołów na temat, których jest pełno informacji w internecie, oj nie i to jest poniekąd minusem, że nie można niczego się dowiedzieć o samym zespole. Wiadomo, że kapela powstała na początku lat 80 i w roku 1982 wydała swoje pierwsze demo, a rok później następne. W roku następnym tj. 1984 niemiecka formacja pod skrzydłem wytwórni płytowej STEAMHAMMER RECORDS wydała swój debiutancki album, który został zatytułowany „Common Time Hereos”. Patrząc na okładkę można dość do wniosku, że to musi być tandetne i tanie granie, który ma więcej wad, aniżeli plusów i nie będę okłamywał, że tak nie jest. Dużo jednak wad można usprawiedliwić tym, ze kapela nie była jakoś znana, nie miała większego rozgłosu ani środków na stworzenie czegoś ponadczasowego i godnego wzmianki w historii heavy metalu, jednak szczerość i klimat, prostota i rockowy feeling sprawiają, że tragedii nie ma, a muzyka w tym przypadku potrafi się bronić. Jednak trzeba zauważyć, że kompozycje nie powalają pod względem jakości, nie zaskakują pomysłowością, ani też melodyjnością, ot co mamy do czynienia z prostym i średniej klasy graniem, który jest przygodą na jeden raz, czy dwa i nie ma się jakoś większej ochoty aby wrócić do tego wydawnictwa. Przyczyny mogą być różne, a to niezbyt zapadająca w pamięci okładka, pozbawiony zadziorności, wyrazistości, mocy wokal Marca Stadtlera, który może jest bardziej rockowy, ale i tak znajdujący się poza moim gustem. Też nie ma większych emocji w przypadku pracy gitarowej Schripowskiego/ Franza który raczej też jest mało wyrazisty i co najwyżej dobry, solidny, jednak tutaj też brakuje ognia, jakiegoś zaangażowania, jakiś ciekawych motywów, pomysłów, wszystko jest takie bez wyrazu, a przecież Franz spisywał się całkiem dobrze w takim ATTACK, jednak tutaj wypadł blado. Niektórzy zapewne przyczynę dopatrzą się w niezbyt udanym brzmieniu.

Materiał nie jest najgorszy i mogło być w tej kwestii, ale też i znacznie lepiej, bo choć jest pomysł na ciekawe granie z wykorzystaniem elementów NWOBHM, hard rocka, heavy,speed metalu, z cechami ACCEPT czy KROKUS. Plusem, który pozwala przebrnąć przez ów materiał jest tutaj zwarty i melodyjny materiał, który trwa niecałe 35 minut. Płyta zaczyna się od rytmicznego i chwytliwego „Hot'n Ready” i jest to utwór nawet dobry jak na warunki i styl jaki panuje na płycie. Dobry motyw i zadziorność, a także dobrą zabawę można wychwycić w przebojowym „Bad Toy” i równie dobrze prezentuje się stonowany i nasuwający SCORPIONS „Sun City”, a także szybki speed metalowy z rock'n rollowym feelingiem „On The Run”, czy przesiąknięty AC/DC, czy też KROKUS „Easy To Say” i są to bez wątpienia najlepsze utwory na płycie. Myślę, że reszta nie jest jakaś strasznie zła, ale są to utwory o kilka klas niżej. Choć trzeba przyznać, że przyjemnie się słucha stonowany „In The Night” , natomiast taki rockowy „Lady Dynamite” jest taki nieco zbyt komercyjny.

„Common Time Hereoes” to jedyny krążek ten niemieckiej formacji, która nie zdobyła większej sławy i do dziś mało kto o tej formacji słyszał, a szukając jakiś źródeł na ich temat znajdziemy wielką pustkę i w sumie nie ma się co dziwić, że w roku 1985 wydając jeszcze mini album kapela się rozpadła. Za brakło pomysłu na ciekawe granie, zabrakło większego rozgłosu, ciekawych aranżacji, a także odpowiedniego wyszkolenia, żeby zabłysnąć przed szerszą publicznością i tak o to świat zapomniał o tej kapeli. Jest to album z serii przesłuchać raz czy dwa, posłuchać tych prostych rockowych motywów i odstawić na półkę. Sporo wad typu: kiepskie brzmienie, niezbyt dobrze wyszkoleni muzycy pod względem techniki, czy tez niezbyt udane pomysły sprawiają, że ten album nie należy do tych, które warto obowiązkowo znać.

Ocena: 4.5/10

wtorek, 20 listopada 2012

PŁYTA MIESIĄCA PAŹDZIERNIK 2012

Jeśli miałbym wskazać na miesiąc w którym  pojawiło się sporo nowych albumów znanych kapel to bez wątpienia wskazałbym na miesiąc październik, gdzie naprawdę był przesyt takowych wydawnictw i fani na pewno mogli się cieszyć z owego zjawiska,no bo przecież każdy fan czeka z utęsknieniem na nowy krążek swojej kapeli. Największe oczekiwanie bez wątpienia wzbudził długo wyczekiwany nowy album królów metalu tj MANOWAR.  Poprzedni album tej formacji "Gods Of war" wzbudził sporo kontrowersji to też każdy czekał z utęsknieniem na powrót do korzeni i "Lord Of  Steel" gdzieś tam  słychać próby nawiązania do korzeni,ale nie jest to udana próby i słychać wyraźny spadek formy, tak więc z największego oczekiwania "Lord Of Steel" stał się rozczarowaniem roku. I takich wyczekiwanych albumów w moim przypadku było kilka jeśli chodzi o miesiąc październik. Na pewno czekałem na nowe krążki KAMELOT, DORO,czy też CUSTARD jednak żadna z tych kapel nie podołała zadaniu i nagrała słabe albumy,które potrafią zanudzić formą i konwencją. Nie wiele lepiej wypadły nowe krążki power metalowego MAGICA czy MOB RULES które zaliczają nieustannie spadek formy i czasami ciężko się nadziwić, że te zespoły wciąż nagrywają i mają swoje grono fanów. Jeśli chodzi o dobre albumy,na które warto zwrócić uwagę pod względem solidnego poziomu muzycznego, melodii i wykonania to bez wątpienia wymienić należy tutaj wymienić power metalowy SOULSPELL,który wciąż trzyma wysoki poziom i jest to jeden z najciekawszych projektów z dużą liczbą gości. Dobrze wypadł też powracający OBSESSION, lecz nie jest to już to co było w latach 80 i równie pozytywne zdanie mam jeśli chodzi o nowy album SISTER SIN, który wie jak nagrać energiczny heavy metalowy album. W kategorii heavy metal należy zwrócić również uwagę  na debiut CAULDRON czy TRAIL OF MURDER, w którym liderem jest Urban Breed-były wokalista BLOODBOUND. Zaś tym co lubią epicki heavy metal na pewno mogę polecić nowy album REBELLION, który z pewnością dostrzegą piękno i podniosłość tego wydawnictwa. Jedna żaden z powyższych wydawnictw nie zdołał mnie tak powalić i zaskoczyć jak zrobił to niemiecki PARAGON,który wrócił do korzeni i wielkiej formy z jakiej słynął i "Force Of Destruction"to kandydat do miana płyty roku. Również zaskoczył mnie nowy album ORDEN OGAN, który albumem "ToThe End" pokazał jak można gustownie połączyć folk i power metal.Płyta obowiązkowa dla fanów power metalu i BLIND GUARDIAN. Trzecie miejsce w moim rankingu zajął nowy album FULLFORCE, kapeli w której mamy same gwiazdy muzyki heavy metalowej. "Next Level"to bardziej dojrzały album aniżeli debiut.

1. Paragon- Force Of Destruction (19.10.2012)


Powrót do stylu i poziomu z najlepszych płyt typu "Law Of The Blade". Jeden z najlepszych albumów heavy/power metalowych.Dynamiczny,energiczny album z szybkimi killerami i dużą dawką melodyjności. Do tego znakomity gościnny występ Kaia Hansena i Pieta Sielcka.

Recenzja http://powermetal-warrior.blogspot.com/2012/10/paragon-force-of-destruction-2012.html

2. Orden Ogan - To The End (26.10.2012)

Najlepszy album niemieckiej formacji, która jako jedna z niewielu sprawia,że duch starego BLIND GUARDIAN wciąż żyje. Znakomity krążek,który łączy folk i power metal.Pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu.

Recenzja: http://powermetal-warrior.blogspot.com/2012/11/orden-ogan-to-end-2012.html

3. Fullforce_Next Level (29.10.2012)

Zaskoczenie jak dla mnie,bo debiut nie był powalający ani zaskakujący, a ten jest. Bardziej dojrzałe dzieło zespołu z gwiazdorskim składem, gdzie jest sporo atrakcyjnych melodii czy motywów.Świetne połączenie progresywnego metalu z heavy i power metalem, z pewnym hard rockowym zacięciem w niektórych momentach.

Recenzja http://powermetal-warrior.blogspot.com/2012/11/fullforce-next-level-2012.html

niedziela, 18 listopada 2012

PŁYTA MIESIĄCA WRZESIEŃ 2012

W poprzednich miesiącach można było zauważyć wyraźną dominację kapel znanych i sławnych,to płyty takich kapel były najbardziej wyczekiwane i pod tym względem wrzesień był nieco innym miesiącem. Było wiele nie wiadomych, wiele pytań, wiele mało znanych kapel i kilka debiutów. Oczywiście w tym miesiącu też zostały wydane płyty kapel znanych, ale nie stanowiły one takiego procentu jak w poprzednich miesiącach, no ale pojawił się choćby nowy krążek włoskiej formacji VISION DIVINE, która specjalizuje się w progresywnym power metalu z elementami symfonicznego metalu i jeśli kogoś kręcą takie drogi metalu ten na pewno będzie zadowolony, jednak mnie to nie przekonało.Również wyczekiwany przez wielu był nowy krążek hard rockowej formacji DOKKEN,ale też nie powalił na kolana i "Broken Bones" poziomem muzyczny jest daleki od starych albumów.Kolejną marką, która mnie gdzieś tam rozczarował był nowy album ELVENKING zatytułowany "Era", który okazał się bardziej komercyjnym wydawnictwem niż poprzedni.Jednak marka w przypadku tych kapel nie gwarantowała dobrego poziomu muzycznego i większe niespodzianki zrobiły kapele, wokół których nie było takiego zainteresowania i tak o to jest tutaj debiut TURBO REXX, który powinien się spodobać maniakom speed/heavy metalu.  A przede wszystkim debiutanckim album power metalowego RAZORWYRE, który jest świetną propozycją dla fanów GAMMA RAY,czy też nowe albumy heavy metalowego AXEHAMMER czy niemieckiego BULLET, który swoim albumem "Full Pull" sprawił, że duch AC/DC wciąż żyje. Te 3 płyty są na podium i to są płyty na które warto zwrócić uwagę. Z kolei szkoda czasu marnować na płytę SILENT POETR, power metalowego DREAMSTORIA, który jest średniej klasy, podobnie zresztą jak THY MAJESTIE.

1.Razorwyre - Another Dimension (15.09.2012)


Niesamowity debiut w kategorii power metal  ikto kocha twórczość GAMMA RAY, czy HELLOWEEN ten musi obczaić i posłuchać jak energicznie gra ta młoda kapela. Jest masa przebojów, zapadających w głowie melodii i dużo elektryzujących motywów.


2. Bullet - Full Pull (25.09.2012)


Nowy album niemieckiej formacji jest bardziej dojrzały i bardziej przebojowy i dla fanów hard rocka i AC/DC jest to pozycja obowiązkowa.Muzyka idealna nie tylko do samochodu!


3. Axehammer - Marching On (21.09.2012)

Ostry i przebojowy tak można opisać nowy album kapeli, która działała w latach 80. Nie ma tandety, a fani JUDAS PRIEST będą jak najbardziej zadowoleni

sobota, 17 listopada 2012

BABYLON FIRE - Dark Horizons (2012)

Za każdym razem jak słyszę nowoczesny metal to jest zgrzyt zębów i nie zadowolenie. Może dlatego, że wychowałem się na tradycyjnym metalu, na klasycznych zespołach i ciężko mnie zadowolić pod względem nowego brzmienia i tego całego technicznego, agresywnego grania. Czy w przypadku brytyjskiego BABYLON FIRE, którego inspiracjami były takie kapele jak: BLACK SABBATH, STONE SOUR, FIVE FINGER DEATH PUNCH, IRON MAIDEN, MACHINE HEAD, BLS, KILLSWITCH ENGAGE, COHEED & CAMBRIA, METALLICA, PANTERA, MASTODON, ALTER BRIDGE było inaczej?

Cóż jest to młoda kapela, która została założona w 2007 roku i obecnie można słuchać ich debiutanckiego albumu „Dark Horizons”, który stawia na nowoczesność, zarówno pod względem brzmieniowym, gdzie jest ciężar, soczystość, takie dość mięsiste, a także pod względem stylu w jakim zespół się obraca, bo jest połączenie ciężaru rodem z thrash metalu, melodyjności, dynamiki rodem z power metalu, konstrukcja nasuwa heavy metal, a wykonanie metalcore i inne nowocześnie brzmiące gatunki. BABYLON FIRE to kapela, która grać potrafi i to słychać na owym albumie, jednak na tym kończy się ich umiejętność i atrakcyjność, bo żaden z nich jakoś nie potrafi wzbudzić większych emocji. Wokalista Mark D bardziej decyduje się na tzw darcie mordy, na agresje aniżeli techniczne śpiewanie i co więcej jego maniera też potrafi nieco odstraszyć. Podobnie sprawa się ma w przypadku gitarzysty Rishiego, który stawia w pierwszym rzędzie ciężar, nowoczesność, dynamikę, aniżeli klimat, melodyjność i przebojowość i to odbija się na materiale, który i bez tego jest mało atrakcyjny i mało zapadający w pamięci.

A dlaczego?No cóż słabo przekonujące aranżacje, które są wtórne i mało wyraziste, nieco sztuczne w połączeniu z kiepskimi pomysłami nie są udaną mieszanką i ciężko tutaj napisać coś pozytywnego. Choć materiał jawi się jako wtórny, mało atrakcyjny i monotonny to jednak można wskazać kilka przebłysków jak choćby dynamiczny Blood In Blood Out”, zadziorny „Demonocracy”, melodyjny „Shattered Crown” czy też ocierający się o thrash metal „Within The Mouth Of Madness” jednak są to tylko solidne kompozycje, które gdzieś tam ubarwiają słuchanie owej płyty. Daleko tym kompozycjom do czegoś więcej, do killerów, do przebojów i takiego średniego grania było w tym roku od groma. Reszta część materiału nawet nie jest warta wzmianki

Debiutancki album brytyjskiej formacji nie należy do grona płyt, na które warto poświęcać czas, nie jest to płyta, którą miło się słucha, która jest relaksująca, która jest lekka i przyjemna, tutaj zamiast tego jest silenie się i brak pomysłów w obrębie kompozytorstwa jak i aranżacji. Szkoda czasu na taki słaby album i lepiej go zainwestować w coś na większym poziomie,

Ocena: 2/10

czwartek, 15 listopada 2012

EXPLICIT HATE - A view of the Other Side (1988)

Brazylia przede wszystkim kojarzy mi się z power metalem, czy takim heavy metalem, gdzie występują specyficzni wokaliści o umiejętności śpiewania w wysokich rejestrach. I ostatnio nastąpiła pewna konsternacja, kiedy to odpaliłem jedyny album zespołu EXPLICIT HATE, który stylistycznie i właściwie pod względem agresji, dynamiki, zadziorności zaliczyłbym do sceny amerykańskiej, czy też niemieckiej, a tutaj przeżyłem lekkie zaskoczenie.

Bo o to EXPLICIT HATE to kapela pochodząca z Rio de Janeiro, który został założony w 1985 roku przez braci Gus i Rod Santoro, a w roku 1987 do składu dołączyli Christian Schumacher i Victor Kelly. W takim o to składzie zespół przystąpił do pracy nad debiutanckim albumem „A View Of the Other Side”, który jednocześnie jest ich jedynym albumem jaki wydali, a szkoda bo potencjał w nich był ogromny. Lider grupy Gus Santaro jak przystało na lidera decydował o wszystkim, że cała uwaga skupiała się na nim. Dlaczego? Bo pełnił rolę wokalisty i to takiego z prawdziwego zdarzenia, takiego które odzwierciedla to co najlepsze w thrash metalu, czyli brutalność, agresja, zadziorność, lekkie przybrudzenie i to jest właśnie to. Nie ma komercji, nie ma jakiegoś pitolenia, łagodnego charakteru, oj nie. Również Gus jako gitarzysta stawia na podobne cechy, na agresję, lekki brud, brutalność, bez kompromisowość i grając w duecie z Alexem Kafferem można usłyszeć jak znakomicie się obaj gitarzyści uzupełniają i wygrywają energiczne, elektryzujące, pełne agresji i dynamiki partie gitarowe, a solówki to prawdziwa uczta dla uszu. Mając takich muzyków, mając taką dynamiczną sekcję rytmiczną, takich utalentowanych gitarzystów i zapadającego w pamięci wokalisty można naprawdę wiele zdziałać i słychać to na debiutanckim albumie, gdzie brazylijska formacja przypomina stylistycznie nieco SLAYER, KREATOR, czy GRINDER, a nawet miejscami MORBID SAINT. Choć przypomina dokonania tych kapel to jednak trzeba przyznać, że EXPLICIT HATE ma swój styl, ma swój pomysł na granie i trzeba przyznać, że znakomicie została połączana agresja i melodyjność.

Utalentowani muzycy, ciekawy styl to tylko część zalet debiutanckiego albumu „ A View Of The Other Side”, bo przecież jest to album, który pod każdym względem jest dopracowany i dopieszczonym, a jedynie nieco okładka może zmylić swoją prostotą i kiczem. Obok muzyków warto wspomnieć o tym, że brzmienie jest dość mroczne, agresywne i nieco brudne, a więc można standard thrash metalowych albumów i kto lubi produkcje MORBID SAINT, SLAYER czy wczesne KREATOR ten polubi album Brazylijskiej formacji od pierwszych dźwięków, a równy, energiczny, złowieszczy, melodyjny materiał sprawia, że EXPLICTIC HATE słucha się z wielkim zaangażowaniem. Materiał jest zwarty, dynamiczny i agresywny, co z pewnością sprawia że się słucha się tego jeszcze zwiększą lekkością. Każda z 7 kompozycji jest atrakcja i zapadająca w pamięci. Jak nie docenić agresje i połamane melodie w otwierającym „Invasion From Inside” , urozmaicenie, nieco progresywne zacięcie w „The Mirror” i te zaloty pod KREATOR, zwolnienia i klimat w „The Other Side”, zadziorność, ciekawą linię melodyjną w „No Life”, melodyjność i przebojowość w „Insanity Future”, agresję czy tez dynamikę w „Suicidal Mankind” i nawet najwolniejszy „The Trip”, który jest instrumentalnym kawałkiem również kryje w sobie piękno.

Bo wydaniu takiego genialnego albumu jakim jest „A View Of The Other Side” aż ciężko uwierzyć, że kapela nie zyskała większej sławy, że nie nagrała nic nowego, bo potencjał był ogromny i mieli szanse zwojować świat, jednak nie było im to dane i po nagraniu tego debiutanckiego albumu się rozpadli. Kapela, która nagrała znakomity debiut pełen agresji, melodyjności, album, które znakomicie definiuje gatunek thrash metal odrodził się w 2009 roku i teraz trzeba czekać na nowy krążek, który mam nadzieję że się ukaże w niedalekiej przyszłości. Jeden z najlepszych albumów thrash metalowych jakie słyszałem i polecam każdemu fanowi thrash metalu!

Ocena: 10/10

środa, 14 listopada 2012

DREAMSTORIA - Dreamstoria (2012)

Jeśli ktoś lubi japoński DRAGON GUARDIAN, jeśli ktoś lubi słodki, mocny, melodyjny, emocjonalny wokal wokalisty Leo Figaro, jeżeli ma się słabość do stylu, gdzie zostaje skrzyżowany melodyjny metal z hard rockiem z elementami power metalu i jeżeli ktoś interesuje się japońską sceną ten powinien zapoznać się z debiutanckim albumem DREAMSTORIA.

Jest to stosunkowy młody zespół, który został założony w tym roku z inicjatywy wokalisty Leo Figaro i to on też dokompletował sobie do zespołu gitarzystę Masaki Watanuki, zaś perkusistą został wybrany Shingo Ushida i w takim o to składzie został nagrany debiutancki album „Dreamstoria”. Jeśli myślicie, że to jest album, który zwołuje świat, który zadowoli wszystkich słuchaczy, nie jest to album, który wyróżnia się oryginalnością, czy też poziomem prezentowanej muzyki to jesteście w błędzie, bo to jest solidny album o nieco wtórnym charakterze materiału. Stylistycznie zespół przypomina tegoroczny UNISONIC, czy też GOTTHARD i nie powiem jest to miłe dla ucha granie, gdzie Leo śpiewa klimatycznie, emocjonalnie, z dużą energią, a Masaaki wygrywa ciekawe partie, które są melodyjne, rytmiczne, takie dość ekspresyjne i jest w nich finezja, ale brakuje oryginalności, świeżości i to jest problem, który tyczy się debiutanckiego albumu. Drugim na pewno takowym jest kompozytorstwo, które wg mnie też jest tylko solidne, pozbawione jakiegoś ognia, przebojowości, dynamiki, co wg mnie odbija się na jakości krążka.

Co z tego, że jest dobra produkcja, że maczał w niej sam Dennis Ward, co z tego że brzmienie jest soczyste, czyste, takie idealne do hard rockowego feelingu, co z tego, że mamy dobrych muzyków, którzy znają się na swojej robocie, jak same pomysły na utwory nie do końca zachwycają i dużo takich błędów, niedociągnięć i to sprawia, że materiał jest nieco nierówny. Choć z drugiej strony warto zaznaczyć, że jest zróżnicowany i miły w odsłuchu, tak więc tragedii też nie ma. To co znajdziemy na płycie to rytmiczny „Burning Love”, szybszy, przesiąknięty power metalem „Go”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie, a także melodyjny „Nightless Night” i te 3 utwory należą do tych z pewnością najciekawszych. Nie można także zapomnieć o przebojowy „Goldess In My eyes”, romantyczny, emocjonalny „On And On”, czy też delikatny „Listen To My Heart” czy też energiczny „Fly Away”, tak więc jest kilka dobrych, solidnych kompozycji, jednak niedosyt pozostaje.

Debiutancki album DREAMSTORIA jest solidnym krążkiem, gdzie muzycy grają na dobrym poziomie, potrafią pobudzić emocje, jednak jest nie dosyt, brakuje nieco przebojowości, dynamiki i ognia. Czuje się ten niedosyt, zwłaszcza kiedy pomyśli się o innych hard rockowych tegorocznych propozycjach typu UNISONIC. Jednak fani hard rocka, melodyjnego metalu powinni się zapoznać z tym wydawnictwem.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 12 listopada 2012

TRAIL OF MURDER - Shades Of art (2012)

Czy tylko mnie nieco rozczarował nowy album BLOODBOUND? Czy tylko ja zacząłem szukać czegoś w podobnym stylu, ale lepszego? Czy tylko ja zacząłem gdybać, jakby brzmiał nowy album z Urbanem Bredem, jednym z najlepszych wokalistów obecnie na rynku? Zapewne się zastanawiacie, co robi były wokalista BLOODBOUND?

Myśl o tym, jak by brzmiał nowy album BLOODBOUND z Urbanem i chęć sprawdzenia co porabia ów wokalista doprowadziły mnie do zespołu, który się zwie TRAIL OF MURADER. Początkowo ów zespół był postrzegany jako projekt, który został założony przez Urbana Breeda i Daniela Olssona w 2011 po tym jak rozstali się z TAD MAROSE. Do współpracy został również zaproszony były perkusista BLOODBOUND, a mianowicie Pelle Åkerlin. Zespół rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem, który się ukazał stosunkowo nie dawno. Pewnie się zastanawiacie czy „Shades Of art” to album, który zaspokoi niedosyt po „In the Name Of Metal” BLOODBOUND, czy jest to krążek, który zadowoli fanów Urbana Breeda? Cóż debiutancki album szwedzkiej formacji jest na pewno solidniejszy i bardziej urozmaicony aniżeli album BLOODBOUND, jest tutaj ciężar, ostrość, która kojarzy mi się z PYRAMAZE, jest progresywność, takie nieco połamane melodie, co kojarzyć może się oczywiście z TAD MAROSE no i jest również w niektórych dynamika, melodyjność, lekkość i przebojowość niczym ta w BLOODBOUND, tak więc tak jest to płyta ciekawsza aniżeli BLOODBOUND i jest to również płyta, która zadowoli fanów wcześniejszych dokonań Urbana Breeda. Nie musicie się martwić o formę wokalną Urbana, który wciąż śpiewa drapieżnie, ostro, zadziornie, nie zapominając o technice, czy melodyjności, nie trzeba się martwić o brzmienie i całą produkcję, bo ta jest mocna, soczysta, nieco mroczna i przypomina się choćby albumy TAD MAROSE, czy BLOODBOUND, nie trzeba się bać o to jak brzmią partie gitarowe duetu Olsson/Eismer, bo te wypadają bardzo dobrze, bo mamy i ciężar, mrok, lekki brud, a także zapadające w głowie melodie i urozmaicenie, co sprawia, że słucha się tego z wielkim zainteresowaniem. Dopełnieniem tego wszystkiego jest dynamiczna, energiczna sekcja rytmiczna, która sprawia, że album jest żywiołowy i mocny.

To co znajdziemy na albumie to miks wcześniejszych dokonań Urbana Breeda, a więc słychać wyraźne zaloty pod TAD MAROSE i BLOODBOUND. Tak więc bez problemu można tutaj wytypować charakterystyczne dla BLOODBOUND przeboje, które spokojnie mogłyby trafić na album „Nosferatu” czy „Tabula Rasa” BLOODBOUND. No bo czy taki przebojowy”Shades Of Art”, nieco cięższy, stonowany „Lady Don't Answer” , szybki, melodyjny „Higher” czy dynamiczny „Some Stand Alone” nie mogłyby zdobić albumów BLOODBOUND? Ta przebojowość, melodyjność, energiczność, ten styl, ta konstrukcja, no jak dla mnie idealne kompozycje na płytę BLOODBOUND. Co można powiedzieć o reszcie kompozycji? Z pewnością to, że są bliższe albumom TAD MAROSE, a także nieco nowoczesnemu „Tabula Rasa” i właśnie słychać to w takim „Carnivore”, nowocześnie brzmiący „Mab”, który jest ciężkim, ale i chwytliwym kawałkiem, w progresywnym „The Song You Never sang”. Oprócz tego pojawiają się nieco wolniejsze, spokojniejsze utwory jak „I know Shadows”, „Your Silence”, czy stonowany, mroczny „My heart Still Cries”.

Shades Of Art” to płyta, która spodoba się przede wszystkim fanom wokalisty Urbana Breeda, czy też fanom TAD MAROSE i BLOODBOUND. Choć nie jest to album, który powala oryginalnością, przebojowością czy też kompozycjami, jednak jest solidny i bardziej ciekawszym od tego co nagrali BLOODBOUND i to powinno posłużyć za powód, dla którego warto sięgnąć po debiutancki krążek TRAIL OF MURDER.

Ocena: 7.5/10