sobota, 30 listopada 2013

MONTANY - Biogenetic (2013)

Przez długi czas holenderski Montany pozostawał w obrębie kapel kultowych, które wydały jeden znakomity album w kategorii power metal. Ta formacja, która została założona w 1989r wydała w 2002 znakomity debiutancki krążek, który zauroczył wszystkich tych co gustują w melodyjnym power metalu pokroju Gamma Ray, Helloween czy Stratovarius. Potem kapela się rozpadła, ale „A New Born Day” przeszedł do historii power metalu i do dziś to wydawnictwo zachwyca. Kto by jednak pomyślał, że kiedyś ta kapela się odrodzi i powróci z nowym albumem? Chyba nikt. Jednak to się dzieje naprawdę i w tym roku Montany wydał swój drugi krążek zatytułowany „Biogenetic”. Jaki wpływ na zespół miała taka długa przerwa która trwała 11 lat?

Jeśli chodzi o skład z debiutu to nie uległ aż takiej wielkiej zmianie. Nie ma Alberta i perkusistę Johna Brederode, ale reszta muzyków pozostała przy marce Montany. Nowym pałkarzem został Arendo Marijnus i to z nim został nagrany nowy album. Minęło sporo czasu od debiutu i słuchając nowego albumu można poczuć ten długi czas milczenia Montany i ten ich zastój. Słychać jakie piętno odbił czas na tym zespole i niestety podziałał na nich destrukcyjnie. Z dawnego Montany nie zostało właściwie nic. Nie ma power metalu, nie ma grania w którym słychać w pływy Helloween czy Gamma Ray, nie ma takiej przebojowości, dynamiki, energii. Wszystko gdzieś uleciało, a zespół stał się wrakiem. Zespół stracił swoją tożsamość i postanowił pójść w innym kierunku, tym samym udając kogoś kim Montany nie jest. Słodki melodie, ocierające się o muzykę taneczną tak jak ta w otwierającym „Of Fire and Ice” to jeden z tych elementów który nie pasuje do Montany. Próba topornego, stonowanego grania, gdzie jest nacisk na ciężar tak jak w przypadku „Biogenetic” też w żaden sposób nie przypomina starego Montany. Wokalista Patrick Van Maurik też śpiewa bez przekonania, bez tej zadziorności i brzmi dość sztucznie. Słychać to dobitnie w takim „Falling To Pieces”. Przy czwartym utworze zatytułowanym „Without You” coś drgnęło i tutaj zespół pokazał że jak się chce to można stworzyć ciekawą melodię. Szkoda tylko że tak zmarnowano potencjał tego utworu. Nowoczesny metal to jest coś co tylko odstrasza i nawet to co stara się Montany zaprezentować w takim „Miles Away” nie nadaję się do słuchania. Gdzie w tym szczypta pomysłowości, gdzie dynamiki i przebojowość? Nie ma i niestety z każdym utworem zespół pokazuje swoją nieporadność i brak pomysłu na siebie. Żaden utwór nie zasługuje na uwagę i wszystko jest niskich lotów.

Wciąż się zastanawiam po co była ta reaktywacja? Po co był ten nowy album? Dlaczego zespół nie został przy swoim wypracowanym stylu? Dlaczego poszli w takim kierunku? Sporo pytań na które nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wiadomo za to jedno, a mianowicie to że „Biogenetic” to największe tegoroczne rozczarowanie i jeden z najgorszych albumów, jakie słyszałem w roku 2013, a trochę ich było. Rada dla was? Nie marnujcie czasu na to wydawnictwo.


Ocena: 1.5/10

ROYAL HUNT - Alife To Die For (2013)

Dotychczas Royal Hunt postrzegałem jako zespół, który potrafi umiejętnie zmieszać progresywny rock, neoklasyczny metal. Na nowym albumie tej duńskiej formacji oczywiście słychać elementy wyjęty z tych gatunków, z tym że nie one zdominowały płytę, nie one decydują o jej kształcie. Tym razem Royal Hunt zapuścił się w nieznane im rejony, które można zaliczyć do symfonicznego metalu. Nic dziwnego, skoro ich dawny wokalista DD Cooper który w 2011 zastąpił Marka Boalsa miał kontakt z takim graniem już w Silent Force. Kto pamięta „Walk The Earth” ten zrozumie o co chodzi. „A life To die for” zagrany w innym składzie niż poprzednie albumy i w dodatku jeszcze innym klimacie. Jedno z największych zaskoczeń tegorocznych, tak w skrócie można by opisać nowy album Royal Hunt.

W tym roku oczekiwano że to Rhapsody Of Fire nagra epicki, pełen symfonicznych elementów album, który rozłoży konkurencję, a tu wychodzi na to że Royal Hunt, który pierwszy raz bawi się tymi elementami nagrywa właśnie taki album. Tutaj symfoniczność jest podniosła, epicka, pełna emocji i muzycznego piękna. Oczywiście to właśnie ten element przoduje na nowym krążku, ale nie zagłusza w żadnym wypadku to co zawsze było w muzyce Royal Hunt. W dalszym ciągu słychać fascynację progresywnym metalem czy neoklasycznym graniem. Znakomicie to wszystko zostało połączone i ukształtowane. O tej płycie można mówić w kategoriach arcydzieła i nie bójmy się używać tego słowa. Motywy proponowane przez muzyków na nowym albumie nasuwają filmowe soundtracki czy muzykę poważną i wystarczy wsłuchać się choćby taki melodyjny „One Minute Left To Live” czy epicki „Wont Trust, Wont Fear, Won't beg”.Wszystko ładnie jest prowadzone, bez nachalności, a zespół dalej jest wierny swoim patentom i dalej stara się tworzyć piękną, emocjonalną muzykę, przez którą przemawia progresywność i neoklasyczne granie. W tych utworach to wszystko słychać, a nawet więcej. Larsen i Anderssen jak zawsze nie poprzestają na jakiś prostych motywach i solówkach. Upiększają warstwę instrumentalną na wszelkie różne sposoby i pod tym względem album też się wyróżnia na tle innych. Sporo jest ozdobników i upiększeń, przez co płyta działa na zmysły. Royal Hunt od lat imponował wokalistami i miło usłyszeć w ich muzyce DD Coopera, którego głos bardzo lubię. Potrafi śpiewać czysto, emocjonalnie i co więcej pasuje do tego typu grania. „Walk The Earth” znakomicie to obrazował i właśnie w takim graniu chciałem go jeszcze usłyszeć. Odwala tutaj kawał dobrej roboty i już w rozbudowanym, trwającym przeszło 9 minut otwieraczu „Hell Comes Down From Heaven” pokazuje klasę. Śpiewa łagodnie, ale słychać w tym moc i energię. Znakomity motyw i łagodny klimat, sprawiają że utwór zapada w pamięci. Troszkę szybsze tempo zespół utrzymuje w „A Ballets Tale” i jest to kolejna mocna kompozycja. Royal Hunt zawsze imponował pomysłowością i zawsze potrafił wykreować nie tuzinkowe motywy. Rockowy „Sign Of Yestarday” pokazuje jak istotne są na płycie popisy gitarowe, zaś całość zamyka „A life to Die For” , który zachwyca klimatem i emocjonalnym charakterem.

Jeśli Royal Hunt chciał zaskoczyć to im się udało. Nie takiego albumu się po nich spodziewałem, ale miło mnie zaskoczyli tym symfonicznym charakterem. Pasuje do nich taki styl, bo jednocześnie dalej są słyszalne elementy progresywnego i neoklasycznego grania. Sporo też na nowym albumie wniósł DD Cooper i po raz kolejny pokazuje jak znakomitym jest wokalistą. Płyta jest skierowana do tych co szukają czegoś więcej niż tylko chwytliwych melodii i prostych refrenów. To co się nie udało stworzyć Rhapsody Of Fire na nowym albumie udało się Royal Hunt. Jeden z najciekawszych tegorocznych albumów.


Ocena: 9/10

CRYSTAL BALL - Dawnbreaker (2013)

Szwajcarski Crystal Ball powraca i to na dobre. Ta formacja, która powstała w 1998 roku przerywa milczenie, które trwało 6 lat i wraca z nowym albumem zatytułowanym „Dawnbreaker”. Z starego składu pozostało tylko dwóch muzyków, a mianowicie gitarzysta Scott Leach i perkusista Marcel Sardella. Minęło 6 lat i zaszło trochę zmian w zespole, ale muzyka nie uległa zmianie i w dalszym to jest mieszanka muzyki hard rockowej i melodyjnego metalu, czyli to czego oczekiwano od Crystal Ball.

Za speca od twórczości Crystal Ball się nie uważam, ale nowy album tej formacji wypada całkiem dobrze na tle innych płyt. Owe wydawnictwo jest skierowane przede wszystkim do tych wszystkich, którzy lubią zadziorne hard rockowe grania przesiąknięte wpływami Krokus, Pink Cream 69 czy też Axxis. W tego typu muzyce istotne jest zachowanie przebojowego charakteru i zadziorności. Crystal Ball ta sztuka wychodzi i nie można narzekać na brak chwytliwych kawałków. Singlowy „Anyone can Be hero” czy „Back For Good” to znakomite przykłady tego zjawiska. Nic dziwnego, że są to również jedne z najlepszych utworów na płycie. Gitarzyści Flury i Leach starają się urozmaicić swoją grę, to też materiał jest urozmaicony. Zdarzają się tutaj cięższe utwory, w których słychać heavy metalową naturę i dobrze to odzwierciedla „Break Of dawn” czy „The brothers Were Wright”. Do udanych utworów śmiało można też zaliczyć chwytliwy „Skin To skin” czy szybszy „Power Pack”. Najmocniejszym punktem nowego Crystal Ball jest nie kto inny jak wokalista Steven Mageney. Trzeba przyznać, że nowy nabytek szwajcarskiej formacji spisuje się znakomicie i co może się w nim podobać to charyzma i zadziorność. Prawdziwy z niego hard rockowy wokalista. O wszystko zadbano, nawet o brzmienie i okładkę, co pozwala pozytywnie ocenić owy album.

Uwaga Crystal Ball powrócił i zamierza zostać na dłużej, grając mocnego hard rocka z elementami heavy metalu. Ja nie mam nic przeciwko, żeby nagrali jeszcze kilka takich solidnych albumów jak „Dawnbreaker”. Nic nadzwyczajnego, ale miło się to słucha w zaciszu domowym czy w samochodzie.


Ocena: 7/10

piątek, 29 listopada 2013

SIGNUM REGIS - Exodus (2013)

Pamięta ktoś „Eclipse” i „Fire & Ice” Yngwie Malmsteena? Tam właśnie rolę wokalisty pełnił Goran Edman. Znakomity wokalisty, który śpiewa bardzo czysto i emocjonalnie, a jego specjalnością są imponujące wysokie rejestry i zadziorność. Muzyk ten dał się poznać jeszcze w innych zespołach, ale jego ostatnim przejawem aktywności jest zespół Signum Regis. Zespół istnieje od 2007 roku i ma na koncie już 3 albumy, z czego ostatni ukazał się w tym roku. „Exodus” jest albumem, który można postrzegać jako projekt z dużą liczbą gości niczym Avantasia czy Ayeron.

Na tym jednak kończą się podobieństwa. Signum Redis nie gra komercyjnej muzyki, nie stawia na jakiś aspekt symfoniczny czy podniosły. Ta słowacka kapela ma na celu gra muzyki w której jest coś z neoklasycznego power metalu i z progresywnego metalu. Wśród gości najbardziej imponują takie nazwiska jak Matt Smith z Theocracy czy Micheal Vescera z Obsession. Całe przedsięwzięcie robi wrażenie i wystarczy wsłuchać w soczyste brzmienie, w piękne i dopieszczone dźwięki. Nawet od strony wizualnej płyta się dobrze prezentuje. W przeciwieństwie co do niektórych płyt z kręgu power metal tutaj jest dynamicznie, szybko i melodyjnie, a partie gitarowe są na cechowane finezją, emocjami i pomysłowością. Dla tych co gustują właśnie gustują w znakomitych gitarowych zagrywkach będzie to nie lada uczta. „Enslaved” zaczyna się nieco niewinnie, troszkę może słodko brzmi, ale już daje wyraźny znak, że jest to muzyka z górnej półki. Neoklasyczne elementy dają już o sobie znać w „The Promised Land” i właśnie takiej muzyki większość oczekiwała od tego rocznego Iron Mask. Mocnym atutem tej płyty są nie tylko goście i wykorzystanie neoklasycznych patentów, ale też urozmaicenie materiału. Pojawiają się mocniejsze motywy i riffy czego dowodem jest „Let Us Go”. Power metal pełną gębą słychać w energicznym „Wrath Of Pharoah”, który zaliczam do najlepszych momentów na płycie. Instrumentalny „Last Day in Egypt” też sporo wnosi do płyty, zwłaszcza jeśli chodzi o klimat i gitarowe popisy zakorzenione w neoklasycznym graniu. Najdłuższym utworem na płycie jest „Song Of Deliverance” i takiego power metalu mi brakuje ostatnim czasy. Wiele kapel pokroju Helloween może się czegoś od nich nauczyć. Tak, nie bez powodu przywołuje tutaj Helloween, bowiem Signum Regis pozwolił sobie na ich cover. Trafił tutaj „Sole Survivor” i wypada on tutaj bardzo dobrze. Co ciekawe pierwszy raz słyszę, że wokalnie ktoś to lepiej śpiewa od Andiego. Reszta utworów również zasługuje na uwagę.

Finezyjne popisy gitarowe, znakomici wokaliści, spora dawka power metalowej energii i przebojowość, która czyha na każdym kroku. Signum Regis to pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu i muzyki ocierającej się o neoklasyczny power metal. Kolejna miła niespodzianka w tym roku. Gorąco polecam!


Ocena: 8.5/10

BENEDICTUM - Obey (2013)

Kiedy w 2005 roku powstał zespół Benedictum, wiele upatrywało w tym zespole nadzieję dla amerykańskiej sceny heavy metalowej. Oczywiście kapela pokazała się z dobrej strony nagrywając solidny debiut i pozostałe albumy. Charyzmatyczna wokalistka Veronica Freeman napędza tą formację od początku i jej wokal to jedna z głównych zalet tego zespołu. Jeśli o mnie chodzi nigdy nie było mi po drodze z twórczością Benedictum i dwa poprzednie albumy nie zapadły mi w pamięci. Czy z nowy krążkiem zatytułowanym „Obey” jest inaczej? Oto jest pytanie.

Stylistycznie Benedictum nic się nie zmienił na nowym krążku, bowiem dalej jest to heavy metal, z pewnymi patentami z kręgu muzyki progresywnej czy też power metalowej. Od strony technicznej „Obey” też brzmi jak wcześniejsze albumy i to amerykańskie brzmienie jest tutaj mocną stroną. Czym się różni „Obey” to z pewnością składem zespołu, który zarejestrował owy album. Nowa sekcja rytmiczna jest słyszalna i wypada bardzo dobrze, co potwierdzają takie dynamiczne kawałki jak „Obey” czy „Fractured”. Choć gitarzysta Pete Walls stara się dwoić i troić na płycie, to jednak jego zagrywki nie robią większego wrażenia. Średnia krajowa została utrzymana, z tym że motywy są jakieś takie oklepane i niezbyt zapadające w pamięci. Kto błyszczy w Benedictumt o Veronica, która brzmi jak Leather Leone i dobrym przykładem jej talentu jest taki mocniejszy „Scream”. Wokalistka śpiewa agresywnie, z mocą i pewnością siebie, co nadaje płycie odpowiedniego heavy metalowego charakteru. Szkoda tylko, że kompozycje są niskich lotów i nie robią większego wrażenia. „Evil That We Do” jest nawet solidny, ale szybko przemija i nie zapada w pamięci. Toporny riff i nijaki refren sukcesu nie odnoszą w tej kompozycji. Ballada „Cry” może i ma spokojny klimat, ale nie wzrusza. I tak trzeba się przemęczyć do znakomitego „Apex Nation”, który wg mnie jest najlepszym utworem na płycie. Nie dało się więcej takich petard nagrać? Ja się pytam dlaczego? To pytanie musiałbym zadać zespołowi.

Upłynęły dwa lata od poprzedniego wydawnictwa i mamy w tym roku „Obey” i uważam, że zespół zmarnował ten okres i nie nagrał nic nadzwyczajnego. Ot co średnich lotów album, który co najwyżej można zaliczyć do solidnych. Może i moc gdzieś w tym wszystkim jest, jednak cała reszta odstaje. Utwory, które przelatują i melodie, które nie zapadają w pamięci to największy mankament tej płyty. Może czas, żeby pani Veronica zmieniła zespół i nie marnowała się w Benedictum?

Ocena: 5/10


ARTILLERY - Legions (2013)

Na tle innych thrash metalowych kapel duński Artillery zawsze się wyróżniał i wynikało to choćby z ich bardziej melodyjnego charakteru oraz stylu w którym zawsze znalazło się miejsce na patenty heavy metalowe czy nawet speed metalowe. Ostatnie płyty tej kapeli dobitnie to potwierdzają. Bardzo dobrze został przyjęty „When Death Comes” z 2009 który był albumem po kolejnej reaktywacji zespołu, która miała miejsce w 2007 roku. Jednak „My Blood” był słabym wydawnictwem i nic dziwnego, że tamten skład uległ zmianie Wraz z nowym perkusistą i wokalistą został zarejestrowany nowy album zatytułowany „Legions”.

Śmiało można rzec, że zmiany personalne poskutkowały i podziały odświeżająco na zespół. Dawno zespół nie był w takiej świetnej formie. Słychać, że nie brakuje im werwy, dynamiki, ani też pomysłów na kompozycje. Brakowało na ostatnim albumie właśnie urozmaicenia i utworów, które swoją formą i strukturą zapadały by w pamięci. Artillery pozostaje wierny swojemu stylowi, bowiem dalej grają melodyjny thrash metal, w których słychać echa heavy metalu czy też speed metalu, przez co kapela brzmi niczym Agent Steel. Wpływów tutaj można uchwycić znacznie więcej, np. w takim „Global Flatline” słychać coś z Black Sabbath i Metalliki. Nowy album wypada znacznie ciekawej niż „My Blood”, nawet jest mocniejszy od „When Death Comes”, tym samym rywalizując z najlepszymi w tym roku jeśli chodzi o thrash metal. Sukces tej płyty tkwi w przebojowym charakterze i urozmaiconym materiale, który nie daje poczucia stagnacji i zmęczenia. Już otwierający „Chill My Bones” zaskakuje formą i pomysłem dając w efekcie jeden z najlepszych utworów jakie stworzył duński zespół w ciągu ostatnich lat. Thrash metal jest tutaj obecny i słychać to choćby w agresywnym „God feather”. Power metal też tutaj się pojawia i głównie to wynika z śpiewu Micheala Dahla, który dysponuje charyzmą i techniką, a także umiejętnością śpiewania w wysokich rejestrach. Zaimponował mi od pierwszej minuty albumu i znakomicie odnalazł się on w muzyce Artillery. Dynamiczna sekcja rytmiczna, która napędza większość utworów w tym rozbudowany „Ethos of Wrath” odgrywa tutaj znaczącą rolę. Największym przebojem na płycie z kolei jest bez wątpienia promujący płytę „Legions”. Utwór ten definiuje słowo przebój i ten refren czy melodia na długo pozostają w pamięci. Na płycie jest też pełno heavy metalowych elementów i słychać je choćby w rytmicznym „Wardrum Heartbeat” czy mroczniejszym „Dies Irae”. Bracia Strutzer jak zwykle dbają o warstwę gitarową i dostarczają sporo ciekawych melodii i motywów, dzięki którym płyta zyskuje na atrakcyjności. Niby nic odkrywczego tutaj nie dostajemy, ale jest zagrane z polotem, zagrane z serca i z miłości do muzyki. Czego można chcieć więcej?

Uwaga Artillery do wraca do gry. Silniejszy niż kilka lat temu i uzbrojony po zęby. Postawili na melodyjny i zarazem dynamiczny materiał, który oczywiście krzyżuje takie gatunki jak thrash metal, heavy/speed metal i power metal. Wszystko jest spójnie dzięki nowemu wokaliście, który jest wybawicielem Artillery od pogrążenia się. „Legions” to jeden z tych najlepszych i ciekawszych albumów w swoim gatunku i nie można tego w żaden sposób lekceważyć.


Ocena: 8.5/10

ASKA - Fire Eater (2013)

Nie lada zaskoczenie przeżyłem gdy się dowiedziałem że amerykańska kapela o nazwie Aska to nie żaden debiutant, ani kapela złożona z młodzieńców którzy chcą coś udowodnić, lecz kapela doświadczona i zasłużona na scenie metalowej. Przyznam się, że nigdy nie natknąłem się na tą kapelę, ale nowy album „Fire Eater” wzbudził we mnie zainteresowanie. Wiecie co? Ta kapela napawa mnie optymizmem, bo w końcu ktoś niczym Warlord pokazuje że można grać amerykański heavy metal zakorzeniony w tradycji, że można stworzyć znakomity album, który osadzony jest w latach 80, ale też ma coś z czasów współczesnych. Czy mam dalej słodzić?

Już szata graficzna wiele mówi i nie jest to żaden chwyt marketingowy,a jedynie uzupełnienie całości. Nawet w sferze brzmienia nie popełniono błędu i otrzymaliśmy solidne, soczyste brzmienie, które podkreśla poziom zawartej muzyki. Wszystkie dźwięki brzmią mocarnie i czysto, co jeszcze zwiększa doznania. Aska to kapela z doświadczeniem, które właściwie przyczyniło się do stworzenia solidnego materiału w którym nie ma większych wpadek. No może jedynie „The Last Message” średnio mi pasuje do całości. Mocną stroną tego wydawnictwa jest zróżnicowany materiał, który nadaje całej płycie odpowiedniej dynamiki i charakteru. Zaczyna się od mocnego, ciężkiego „Everyone Dies”, który brzmi jak mieszanka Iced Earth, Iron Maiden, Metal Church i Judas Priest i takie poniekąd są inspiracje kapeli. Następny utwór w postaci „Dead Again” można określić mianem kompozycji hard'n heavy z wpływami Riot. Stonowany, mroczny „Valhalla” to kolejny przykład wpływu Metal Church. Nie zabrakło też szybszej kompozycji i tutaj „Son Of God” czy nieco power metalowy „Eye Of Serpent” tutaj się znakomicie sprawdzają. Miłą niespodzianką może być nieco operowy i progresywny „Year Of Jubillee” przesiąknięty Queen czy cover Judas Priest w postaci „The Ripper”. Wszystko wyszło tak jak powinno, ale jak miało być inaczej kiedy w Aska śpiewa utalentowany George Call, który brzmi jak Rob Halford czy też Matt Barlow, a gitarzyście też wygrywają sporo atrakcyjnych melodii?

Ta płyta to prawdziwa heavy metalowa niespodzianka, która wzięła się znikąd. Warlord, Attacker i Aska pokazały że amerykański heavy metal ma się dobrze i nie zapomina o tradycji. Pozycja obowiązkowa dla maniaków mocnych riffów, chwytliwych refrenów i ciekawych melodii.

Ocena: 8/10

czwartek, 28 listopada 2013

ANDI DERIS & THE BAD BANKERS - Million Dollar haircuts on ten Cent Heads (2013)

Stosunkowo nie tak dawno Helloween wydał swój nowy album, który został ciepło przyjęty przez fanów i recenzentów. Nie tak dawno w internecie można było przeczytać news, że wokalista Helloween zamierza wydać swój kolejny solowy krążek. Niestety zamiast tego Andi Deris postanowił połączyć siły z mało znanym zespołem Bad Bankers, czego owocem jest ich nowy album zatytułowany „Million Dollar Haircuts On Ten Cents Head”. Już od początku powstania tego projektu czułem nie pokój i można było wywęszyć w tym wszystkim porażkę. Dlaczego?

Wszystko potoczyło się jakby za szybko. Efektem tego jest nie dopracowany materiał i nie trafiony styl. Nie jest to ani metal ani też rasowy hard rock, bardziej nie przemyślana hybryda. Nowoczesne brzmienie i konstrukcję utworów tylko pogrążają ten album. Nijaka, wręcz kiczowata okładka w pełni oddaje obraz tego wydawnictwa. Andi Deris może i pasuje do hard rockowego grania co udowodnił choćby w Pink Cream 69 czy na solowych płytach, jednak tutaj coś mi brakuje. Emocji, charyzmy, zapału i całość brzmi jakby Andi się w ogóle nie starał i miał gdzieś ten cały projekt. Jednak nie tylko on tutaj nie przykłada się do roboty. Sekcja rytmiczna jest jakaś ospała, a partie gitarowe bez polotu, bez ognia i szczypty przebojowości. Dobry riff i mocne uderzenie czasami nie wystarczy tak jak to jest w „The last Days Of rain”. Nie dopracowanie jest choćby jeśli chodzi o melodie i aranżacje. Dużo tutaj komercji i stonowanego grania pokroju „This Could Go on Forever” czy „We Will Ever Change”. Płyta jest dla mnie ciężka strawna i nie pomaga nawet fakt, że lubię głos Andiego i jego dorobek. Z całego grona nie udanych kompozycji i smętnych motywów tylko jeden zasługuje na miano interesującego, a jest nim utwór „Don't Listen To The Radio”. W takim kierunku powinien podążyć zespół. W jakim? Ano mocnego hard rocka, z dużą dawką dystansu i energii, a wszystko utrzymane w przebojowym charakterze. Zamiast tego mamy pełno nudnych i nie zapadających utworów.

Nazwisko Deris przyciągnie nie jednego fana, ale w żaden sposób nie zostaje tutaj zagwarantowany poziom jaki chciałoby się oczekiwać od nowego wydawnictwa na którym śpiewa Andi Deris. To co nagrał z Bad Bankers jest straszne i aż dziw bierze że Deris zaśpiewał na tej płycie. Jeden utwór to za mało że wzbudzić pozytywne wrażenie. Co pozostaje? „Dont Listen to the....Andi Deris and Bad bankers” .


Ocena: 2/10

środa, 27 listopada 2013

VIOLATOR - Scenarios Of Brutuality (2013)

To już 11 lat istnienia brazylijskiego zespołu Violator, który pokazał że można grać w stylu Whisplash, Vio-lance czy Exodus i to bez większego wstydu. Młoda kapela założona w 2002 r z inicjatywy Pedro Arcanjo, Pedro Agusto i David Araya teraz promuje swój trzeci album zatytułowany „Scenarios Of Brutuality”, który potrafi zaskoczyć mimo silnej konkurencji w tym roku w gatunku thrash metal.

Nie oczekujcie po tej płycie niespodzianek stylistycznych, jakiś pomysłowych rozwiązań, które wniosą coś nowego do tego gatunku, bo to nie ten typ płyt. Tutaj młoda kapela stara się odtworzyć najlepsze lata starszych kapel jak Exodus czy Whisplash. Można zarzucić tej płycie brak oryginalności, oklepane motywy, może nawet granie na jedno kopyto, ale na tym polega urok tego wydawnictwa. Nieustanna dynamika wygrywana przez sekcję rytmiczną, nieustanna dawka agresywnego i nieco przybrudzonego thrash metalu, w którym nie brakuje technicznej precyzji. Dominują szybkie utwory i wystarczy posłuchać „No Place for the Cross” rytmicznego „Colors Of Hate” czy w przebojowym otwieraczu „Echoes of Silence”. Co może się podobać to maniera wokalna Pedro oraz popisy gitarowe duetu Capaca/ Combito. Stawiają na agresję i dynamikę, co nieco maskuje wszelkie niedoskonałości. Wszystko ładnie opakowane w soczyste brzmienie i miłą dla oka okładką.

Płyta jakich wiele w tym roku jeśli chodzi o thrash metal, ale nagrana z pasją i werwą. Kazdy kto lubi stary thrash metal w stylu Exodus czy Whisplash powinien posłuchać tej płyty. Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 7/10

wtorek, 26 listopada 2013

THE PRIVATEER - Monolith (2013)

Nazwa zespołu potrafi podziałać jak magnez zwłaszcza jeśli pochodzi od jednego z utworów, który należy do grona ulubionych. Gdy zobaczyłem nazwę The privateer to od razu skojarzyło mi się z
Running Wild i albumem „Black Hand Inn”. The Privateer też pochodzi z Niemiec i również trzyma się pirackiej tematyce,w której jest i przygoda oraz powiew oceanu. Z tym, że The Privateer nie jest drugim Running Wild, bliżej już mu do twórczości Falconer czy Alestorm. „Monolith” to nowy album tej niemieckiej formacji i znakomicie przybliża owe cechy przedstawione powyżej.

„Monolith” to nie tylko uczta dla uszu, ale też dla oczu, o czym świadczy klimatyczna i kolorystyczna szata graficzna, która jak najbardziej oddaje tematykę jakiej trzyma się zespół. Sama muzyka jest też taka bardziej melancholijna, klimatyczna i taka trafiająca do wnętrza duszy. Tutaj chodzi o coś więcej niż melodie czy dynamikę. Oczywiście zespół nie zapomina o takich istotnych elementach jak szybka sekcja rytmiczna, melodyjne partie gitarowe i mocny, agresywny wokal, ale tutaj na pierwszym planie jest klimat i piękno. Gatunek jaki wybrzmiewa z muzyki The Privateer można określić jako power metal z elementami folk metalu. Wszystko skrupulatnie wymieszanie i udało się uciec przed nie przyjaznym chaosem. Całość prezentuje się okazale, bo jest sporo podniosłych, epickich chórków, jest growl Pablo, ale też i ciekawe upiększanie za sprawą wiolonczeli. Nie brakuje na płycie odesłań do Running Wild jak choćby w takim „A sequel From a Distant Visit”, jednak kapela tworzy tutaj swoją własną muzykę. Pomysłowość to mocny atut tej formacji i to słychać w urozmaiconych motywach i strukturze utworów. Zabawa w wolnym i szybkim tempem, a także agresją i stonowaniem imponuje tutaj od pierwszych dźwięków. Instrumentalne przerywniki jak choćby „What we took hoome” budują odpowiedni klimat i pokazują również to piękniejsze oblicze muzyki The Privateer. Płyta jest melodyjna i utrzymana w przebojowym charakterze o czym dobitnie świadczy choćby taki „Track Down and Avenge” czy „For What Lurks in the Storm”. Nie brakuje epickich zapędów co słychać w „Ember sea” , zaś tytułowy „Molith” daje poczuć folkowy charakter muzyki The privateer. Co ciekawe zespół znakomicie potrafi stworzyć piracki klimat i podniosły refren, co potwierdza „Störtebeker” czy „ Madman's Diaries”. Dzieje się sporo na płycie i tego trzeba po prostu posłuchać.

Chcecie poczuć piracki klimat? Oddalić się na kraniec świata i nieznane wody? Zaznać trochę przygody inspirowanej Running Wild, Falconer czy Alestorm? No to na co czekacie? Brać i odpalać płytę w odtwarzaczu i szykować się na niezapomniane przeżycie. The Privateer i ich nowy album to jedno z najlepszych tegorocznych odkryć. Polecam!


Ocena: 8/10

TAD MOROSE -Revenant (2013)

Cierpliwość fanów Tad Morose się opłaciła. W końcu po 10 latach milczenia ta szwedzka formacja wraca z nowym albumem zatytułowanym „Revenant”. Wiele się zmieniło w zespole, przede wszystkim skład i ludzie którzy od lat tworzyli tą markę. Mimo upływu czasu, mimo pewnych zmian muzyka Tad Morose pozostała nie zmieniona. Co więcej uległa nawet poprawie, czego dowodem jest „Revenant”.

Gitarzysta Andersson i perkusista Moren jako jedyni zostali przy zespole i właściwie to dzięki nim muzyka i styl Tad Morose jest nie zmienna. W dalszym ciągu jest to muzyka którą można określić mianem mieszanki kilku gatunków, w której dominuje heavy/power metal. Mniejszy procent należy do progresywnego metalu czy też thrash metalu. Całość utrzymana w melodyjnym charakterze i oczywiście nie pozbawiona dynamiki, agresji i mrocznego klimatu. Na nowym albumie tych cech nie zabrakło i można odnieść wrażenie że zostały one bardziej podkreślone. Sporym atutem kapeli był Urban Breed znany również z Bloodbound, jednak jego już nie ma, a zamiast niego jest Ronnny Hemlin znany choćby z Steel Attack. Mogłoby się wydawać że bez Urbana ten zespół nie ma prawa istnieć, jednak nowy wokalista odnajduje się w takim graniu i znakomicie zastępuje Breeda. Podobna maniera, mocny wyraźny wokal, nie pozbawiony agresji i emocji działa tutaj jak najbardziej na plus. Otwierający „Beneath A Veil of Crying Souls” nakreśla pewien charakter nowej płyty, oddające to co najlepsze w Tad Morose. Andersson znakomicie nawiązuje porozumienie z Jonssonem jeśli chodzi o partie gitarowe i tutaj na brak ciekawych melodii czy riffów nie można narzekać. „Follow” pokazuje melodyjne oblicze zespołu, zaś „Babylon” to mroczniejsze. Nowa płyta broni się przed rutyną i nudą, a wszystko za sprawą urozmaiconego materiału. Pojawiają się wolniejsze, bardziej toporne kawałki jak choćby „Ares” czy „Dance of Damned”. Warstwa gitarowa przyprawia o ciarki i trzeba przyznać, że panowie odwalili kawał dobrej roboty. Soczyste brzmienie tylko potęguje moc sekcji rytmicznej i właśnie warstwy gitarowej co słychać dobitnie w takim „Absence Of Light”, który przypomina mi twórczość Iced Earth. Szybko i power metalowo jest w „Death Ambrace” czy „Timeless Dreaming”, w których jest coś z Primal Fear czy Nightmare. Każdy utwór trzyma tutaj poziom bardzo wysoki i to czyni ten album bardzo solidnym i zaskakująco dobrym.

Kto by pomyślał że Tad Morose powróci w takiej formie? Tak silny jakby nic się nie stało, jakby nigdy nie doszło do roszad ani postoju w nagrywaniu wydawnictw. Opłacało się czekać tyle czasu na taki album. Wielki powrót Tad Morose i już nie mogę się doczekać kolejnego wydawnictwa oraz koncertów podczas których Ronny będzie śpiewał stare kawałki. „Revenant” to pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy/power metalu.


Ocena: 8.5/10

HELL - Curse And Chapter (2013)

Każdy ma swoją wizję piekła. Wiem że ciężko sobie wyobrazić to miejsce, ciężko wykreować taki obraz w myślach, ale jest coś na tyle intrygującego i mrocznego w piekle, że kapele metalowe nawiązują do niego dość często. Znajdą się nawet kapele o nazwie Hell jak choćby formacja z Wielkiej Brytanii, która została założona w 1982, ale swój debiutancki album wydała w 2011 roku. Jeśli chodzi o Hell to stara się wykreować odpowiedni klimat jaki najlepiej oddawałby wizję piekła i to za pomocą klimatu, brzmienia i samych kompozycji. „Human Remains” był udanym albumem, jednak zespół nie spoczywał nam laurach i w tym roku wydaje nowy album zatytułowany „Curse And Chapter”, który bije poprzednika pod każdym względem.

Kapela przeżyła swoje piekło, żeby w końcu wydać debiutancki album i powrócić do świata żywych po tylu latach, ale trud jaki zadał sobie zespół opłacał się. Pojawił się zespół, który nie tylko zawiera w swojej muzyce patenty charakterystyczne dla NWOBHM, ale też stara się stworzyć swój styl, oddać jak najlepiej wizję piekła. I ta sztuka udaje im się. Nowy album pod tym względem wypada znakomicie. Przede wszystkim mroczne i takie dość ciężkie brzmienie uzupełnia klimat wykreowany za sprawą instrumentów i wokalu Davida Bowera. Ten muzyk w dalszym ciągu jest znaczącym elementem całej machiny Hell. To on nadaje kompozycjom urozmaicenia i mistycznego klimatu.”The Disposer Supreme” jest tym utworem, który obrazuje jaki mroczny klimat panuje na płycie. Jest napięcie i epickość w tym wszystkim i już otwierający „Gehennae Incendiis” daje nam to poczuć. W muzyce Hell można wyłapać inspiracje Mercyful Fate, Venom, Satan czy Portrait, ale Hell tutaj stara się wykreować własny styl, w którym jest coś z NWOBHM, ale też heavy/power metalu, a nawet muzyki progresywnej. Wszystko wymieszane z zachowaniem odpowiednich proporcji. Bardziej progresywny „Darkangel” pokazuje, że zespół odnajduje się w bardziej złożonych kompozycjach. Płyta wypada lepiej do poprzedniej choćby ze względu na przebojowy charakter, który jest piętnowany choćby w takim dynamicznym „End ov Days” czy Acceptowym „Faith Will Fall”. Nawet większa dawka melodyjności nie zaszkodziła muzyce Hell, ba przyczyniła się do jej atrakcyjności. „Land Of the Living Dead” znakomicie nam obrazuje tą cechę. Andy Sneap i Kev Bower dają czadu jeśli chodzi o popisy gitarowe i dzieje się tutaj sporo. Nie brakuje dynamiki, agresji, ani mroku czy melodyjności. „Deathsquad” to mój faworyt, który najlepiej oddaje mój zachwyt nad tym elementem.

Nie trzeba grzeszyć, żeby trafić do piekła, bowiem brytyjski Hell zgotował nam prawdziwe piekło na ziemi, w którym jest mrok, agresja, prawdziwe zło, który przyprawia o dreszcze. Nowy album tej formacji potęguje te uczucia w nas i pokazuje, że można nagrać znakomity album heavy metalowy, który nie trzyma się kurczowo sprawdzonych patentów. Płyta o wiele ciekawsza od debiutu i to wszystko dzięki bardziej przemyślanej zawartości. Miłe zaskoczenie jeśli chodzi o rok 2013.


Ocena: 8/10

ALMAH - Unfold (2013)

Czy jest jeszcze jakaś nadzieja dla brazylijskiego Almah,który zatracił gdzieś ostatnio swojego ducha kapeli grającej progresywny power metal zakorzeniony w twórczości Angra? Czy po takim słabym albumie jak „Motion” z 2011 roku można się podnieść? Na te jakże nurtujące pytania szukałem odpowiedzi na nowym albumie grupie zatytułowanym „Unfold” .

Niestety ale nie mam dobrych wieści zwłaszcza dla tych co nie pałali miłością do albumu „Motion”. Kapela prowadzona przez byłego wokalistę Angry, a mianowicie Edu Faluschiego zasmakowała nieco nowoczesnego metalu, w który nie brakuje komercji i eksperymentowania. Najwidoczniej tak im się takie granie spodobało, że postanowili iść dalej w tym kierunku na swoim nowym albumie. Mało w tym power metalu, mało w tym tego pazura z pierwszej płyty, czy przemyślanych melodii. Dużo nie trafionych pomysłów, dużo kombinowania i nieciekawych rozwiązań, przez co płyta nie jest łatwo w odbiorze. Choć Edu spisuje się wokalnie, to jednak nie jest w stanie odciągnąć uwagi od instrumentalnej warstwy albumu, która po prostu jest bez wyrazu i bez pomysłu. Jak ktoś lubi rockowe granie, to może mu się spodobać dość przyjemny „Wings Of Revolution” czy „I Do”. Progresywny metal słychać w dość dobrym kolosie zatytułowanym „Treasure of The Gods” Ja się pytam gdzie jest ten power metal? Niestety jeden utwór wpisuje się w kanon tego gatunku i jest to melodyjny „Believer”. Nie jest to arcydzieło, ale takiego grania oczekiwanego od tego zespołu aniżeli nijakiej nowoczesnej papki jaką serwują już w otwierającym „In my Sleep”. Resztę utworów należy przemilczeć.

„Unfold” to potwierdzenie, że Almah zerwał z swoimi korzeniami. Nie gra już melodyjnego i chwytliwego progresywnego power metalu, zamiast tego woli komercyjny nowoczesny metal, który nie jest już tak miły dla ucha. W skrócie płyta nie godna uwagi i już chyba nic nie odwróci losów Almah, a szkoda bo taki dobry start mieli.


Ocena: 2/10

poniedziałek, 25 listopada 2013

IRON MAN - South Of The Earth (2013)

Nowy album Black Sabbath nie spełnił moich oczekiwań i gdzieś tam w pamięci nie wiele zostało, ale w końcu nowy krążek też postanowił wydać w tym roku amerykański Iron Man, który nie od dziś wykorzystuje patenty Black Sabbath w swojej muzyce i ich piąty album zatytułowany „South Of The earth” jest tego najlepszym przykładem. I wiecie co? Płyta o wiele ciekawsza niż przereklamowany „13”.

Powodów jest przynajmniej kilka. Dużo tutaj stoner rocka i doom metalu, tak więc słychać patenty z początku kariery Black Sabbath jak i z tej późniejszej. Jednak Iron Man nie stara się być klonem, tylko wykorzystać patenty Black Sabbath w celu wykreowania swojego charakteru i stylistyki. Mroczny klimat, który jest poparty brudnym i szorstkim brzmieniem potrafi wywołać odpowiednie emocje, jednak to jest norma w przypadku płyt tej kapeli i tego można było się spodziewać. Płyta została zarejestrowana z nowym perkusistą na pokładzie. Jason Waldmann spisuje się tutaj dobrze i słychać że czuje rytm kapeli i potrafi nadać dynamiki płycie o czym świadczyć może otwierający „South Of The earth”. Jest to też drugi album dla wokalisty Dee'a, który przypomina manierą Dickinsona czy też Ronniego James Dio. Ma charyzmę, mroczny klimat i moc, która zachwyci najbardziej wybrednego słuchacza. Jego forma na nowym albumie jakby wzrosła i daleko nie trzeba szukać, wystarczy wsłuchać się w kolejny hit na płycie, a mianowicie „Hail To The Haze” , który wg mnie wypada sto razy lepiej niż cały nowy album Black Sabbath. Płyta jest urozmaicona, pełna smaczków i niespodzianek, a to akurat dobrze wpływa na jej ostateczny kształt. To co wygrywa Al Mooris nie odbiega popisów Toniego Iommiego. Może nie ta klasa, ale ta sama pasja i miłość do muzyki, która pozwala stworzyć muzykę prosto z serca. „IISOEO (The Day of the Beast)” to nieco szybszy kawałek, który przyprawia o szybsze bicie serca. Mroczny klimat w takim „Half-Face / Thy Brother's Keeper (Dunwich Pt 2)” przyprawia o dreszcze. Całość zamyka nieco balladowy, ale dość subtelny i romantyczny „The Ballad of Ray Garraty”.

Zaskoczenia nie ma, bo Iron Man nagrał taki album w swoim stylu, czyli z wykorzystaniem patentów Black Sabbath, z zachowaniem mrocznego klimatu i melodyjnego charakteru kompozycji. Wraz z nowym wokalistą Iron Man jakby odżył i głosi tą wiadomość całemu światu. „South Of The Earth” to płyta którą nie powinno się przegapić w żaden sposób, nawet jeśli nie lubi się twórczość Black Sabbath.

Ocena: 7/10

niedziela, 24 listopada 2013

RHAPSODY OF FIRE - Dark Wings Of Steel (2013)

Dożyliśmy czasów w których jest miejsce dla dwóch Rhapsody. Jeden złożony z Luca Turilli i basisty Patrice Guers sygnowany nazwą Luca Turilli Rhapsody, zaś w starym Rhapsody of Fire pozostał Alex Staropoli, Fabio Lione i perkusista Alex Holzwarth. Luca w 2012 wydał swój pierwszy album i odniósł on spory sukces. Teraz w tym roku mamy okazje posłuchać jak radzi sobie Rhapsody bez kluczowego muzyka czyli Luca Turilliego, który decydował o charakterze kompozycji i poziomie samej muzyki. „Dark Wings Of Steel” otwiera nowy rozdział zespołu i czas zweryfikować, czy jest na co czekać w przyszłości.

Rhapsody of Fire od lat grał symfoniczny power metal. Charakterystyczne było dla nich oczywiście rozmach w aranżacjach, epicki klimat, podniosłość, ale też spora dynamika, momentami słodkość, ale i power metalowa energia wzorowana na starym Helloween. Luca Turilli na swoim albumie pokazał, że dalej jest wierny power metalowi, może oddala się bardziej w filmowe klimaty, ale power metal jest. Na nowy albumie Rhapsody of Fire nie uświadczymy takiej dawki power metalu i słychać, że płyta jest zdominowana przez stonowane, bardziej metalowe tonacje. Dynamiki i power metalowy czad daje o sobie znać w energicznym „Rising From Tragic Flames” czy „Silver Lake Of Tears”. Rasowe kawałki Rhapsody, w których dzieje się sporo i tutaj przede wszystkim uwagę przyciąga Roberto De Micheli, który nie chce być drugim Turillim. Roberto stawia na ciężar, stawia na agresywność i nieco inne podejście niż Luca. Spisuje się dobrze w swojej roli, choć brakuje mi nieco więcej szybszych zagrywek z jego strony. Te utwory które wymieniłem to jedne z tych najlepszych na płycie. Niestety ale materiał jest nie równy i pojawia się sporo słabszych momentów, do których zaliczyć można rozbudowany „My Sacrifice” czy „Sad Mystic Moon”. Tym utworom brakuje energii, ciekawego rozbudowania i głównego motywu. Płyta jest pozbawiona dynamiki, przebojowości i kilku innych patentów z których słynął ten band w przeszłości. Mam wrażenie że więcej Rhapsody zawarł Luca na swoim debiucie. Jednak dla Rhapsody Of Fire widzę światełko w tunelu, a jest nim symfoniczny ture metal czy jakby to nazwać co zaprezentowali w „Angel Of Light”. Utwór jest melancholijny, ma swoje momenty zaskoczenia no i przede wszystkim główny motyw i cała linia melodyjna zapada w pamięci. Takiego Rhapsody Of Fire chciałbym usłyszeć w przyszłości. Taki band z pomysłem na granie, z polotem i klimatem. Niestety pozytywnych wrażeń nie ma za dużo i zostały ograniczone do dobrej formy muzyków, czy w końcu do paru dobrych kawałków.

Zespół zrobił wokół nowego albumu niezły szum, zrobił dobrą promocję i wybrał dobry kawałek do promocji, jednak jest niedosyt, może i nawet rozczarowanie, bo taka zmiana składu miała podziałać odświeżająco. Po części tak podziałał rozłam Rhapsody na dwa zespoły, z tym że Rhapdosy Of Fire nie wykorzystał w pełni tej szansy. Spróbowali nieco zmienić charakter swojej muzyki i nie do końca mnie to przekonuje. Są dobre momenty jak „Angel Of Light”, które zachwycają, ale jest sporo nie dociągnięć. Brzmienie jest soczyste i takie wysokiej jakości, ale co z tego skoro jest nieład. Power metal poszedł w odstawkę i teraz zespół stara się tworzyć epicki, symfoniczny heavy metal. Nie tak miało być.


Ocena: 5.5/10

sobota, 23 listopada 2013

HEAVENS FIRE - Judgement Day (2013)

Po 5 latach przerwy kanadyjski Heavens Fire wraca z nowym albumem zatytułowanym „Judgement day” i jest to pozycja obowiązkowa dla tych co lubią mieszankę heavy metalu i hard rocka. Kapela istnieje nie od dziś i wiedzą jak dogodzić fanom tych gatunków muzycznych, w końcu mają za sobą kilka lat grania. Pytanie czy to wystarczy, żeby zwrócić swoją uwagę?

Płyta zwraca uwagę swoją bardzo klimatyczną okładką, który pasuje bardziej do power metalowej kapeli, co może nieźle zmylić. Jednak ma to swoje plusy, bo czy by ktoś sięgnął po ten album z czystej ciekawości? Ktoś marnowałby czas na posłuchanie mało znanej kapeli? Mało kto ma na takie zabawy czas, ale ja dałem się skusić. Z jednej strony miła dla oka okładka, a z drugiej stylistyka która mi odpowiada. Ochota na posłuchanie mieszanki heavy metalu i hard rocka była na tyle silna, że nie dałem się oprzeć tej płycie. Od pierwszych dźwięków zaimponowało mi brzmienie, który nie jest pozbawione mocy ani też lekkiego brudu. Dynamika jest zagwarantowana, zadziorny wokal również, a partie gitarowe są ostre, melodyjne i pełne werwy. Wokalista Darren Smith ma coś z Blaze'a Bayley'a i wystarczy posłuchać takiego „The Best I Can”, żeby się o tym przekonać. Zespół tutaj nie grzeszy oryginalnością, ale mimo tego materiał jest solidny i pełne ciekawych dźwięków. Spokojna ballada w postaci Awakened” która potrafi złapać za serce to jednych z tych pięknych momentów tej płyty. Rytmiczny „Blame You” , ostrzejszy „Waste Of Life czy melodyjny „Daydream Believer to te utwory na które warto zwrócić uwagę. Stylistycznie zespół nawiązuje do twórczości choćby Sinner, Def Leppard czy Wolfsbane. Dobrym przebojem jest tutaj Just For Tonight” i więcej takich utworów powinno być. Nie brakuje tutaj też mocniejszych dźwięków i dobrze obrazuje to mocniejszy otwieracz w postaci Screamin.

To wszystko sprawia, że „Judgment Day” to solidny album w kategorii heavy metal/ hard rock, może nie jest to najlepsze co słyszałem w tym roku, ale ma swoje plusy. Przede wszystkim charyzmatyczny wokalista, mocne riffy i urozmaicony materiał. Płyta po którą śmiało można sięgnąć.

Ocena: 6/10

piątek, 22 listopada 2013

ARMORY - Empyrean Realms (2013)

Energiczny power metal wzorowany na twórczości europejskich kapel pokroju Helloween, Stratovarius, Gamma Ray czy Freedom Call tak właśnie zapamiętał debiutancki album amerykańskiej formacji Armory. Premiera miała miejsce w roku 2007 i od tamtego czasu nie wiele działo się w zespole, ale w końcu kapela powraca z nowy krążkiem o tytule „Empyrean Realms”, który jest udaną kontynuacją tego co zespół zaprezentował przed laty.

W dużej mierze Armory po 6 latach nie wiele się zmienił. W dalszym ciągu muzyka tej kapeli bazuje na chwytliwych melodiach, na podniosłym i czystym wokalu Adama Kurlanda czy też przebojowym charakterze kompozycji. Struktura utworów nie jest skomplikowana, ale to właśnie było takie szczere i urzekające w debiucie. Tutaj też dalej panuje ta sama konwencja, z tym że wszystkiego jest jakby więcej i w lepszej formie. Jest ocieranie się o wtórność, ale kapela potrafi przetworzyć tą negatywną cechę na korzystną. Przebój goni przebój i to wszystko podane z umiarem i bez zbędnego słodzenia, choć nie brakuje klawiszy i zapędów pod Helloween czy Freedom Call. „Eternal Mind” już na wstępie daje sygnał, że taki właśnie będzie cały album i można być spokojnym o to że Armory jest sobą. Co wyróżnia ten album na tle innych wiele podobnych utrzymanych w stylistyce oklepanego stylu Helloween czy Freedom Call? Oczywiście duet gitarowy Chad / Joe, który stara się urozmaicać repertuar, a poszczególne kompozycje też nie są zbudowane w oparciu o jeden motyw. Taki układ może się spodobać wielu słuchaczom. Solówki są tutaj mocnym atutem i wystarczy posłuchać „Beyond The Horizon” czy „Reflection Divine”. Instrumentalnie muzycy wypadają bardzo dobrze i nie trzeba daleko szukać żeby o tym się przekonać, bo na płycie został zawarty instrumentalny utwór „Horologium”. Do grona najlepszych utworów śmiało można zaliczyć power metalowe petardy w postaci „Elements of Creation” czy „Fate Seeker”, który potwierdzają niezwykłą formę muzyków o raz poziom samego albumu.

Armory niczym Cellador pokazuje światu że można być amerykańskim zespołem, ale grać europejską odmianę power metalu i to na wysokim poziomie. Nie ma na „Empyrean Realms” niczego odkrywczego ani nowego, ale w owej konwencji jest to płyta jak najbardziej udana i godna polecenia. Pozycja obowiązkowa dla maniaków power metalu i starego Helloween.


Ocena: 8.5/10

czwartek, 21 listopada 2013

THE JOKERS - Rockn Roll is Alive (2013)

Co powiecie na młodzieżowy hard rock, w którym nie brakuje odniesień do Ac/Dc, Aerosmith, Kiss czy T- Rex? Brzmi nieźle co? Ale właśnie taki jest amerykański The Jokers, który powstał w 2009r. Mają za sobą debiutancki album i obecnie promują nowy krążek zatytułowany „Rock'n Roll is Alive”. Czego można się po nim spodziewać?

Z pewnością nie agresywnych partii gitarowych, mocnego, donośnego wokalu ala Brian Johnson, ani też szybkich kawałków. Płyta ma bardziej wydźwięk komercyjny, może nawet popowy. Wane Perry jako wokalista ma łagodny wokal, ale taki dość ciepły co akurat pasuje do takiego grania. Najlepiej brzmi w takim Let it Rock” który brzmi jak hołd dla Ac/Dc czy też Kiss. Ci którzy lubią mocniejsze uderzenie powinni się zainteresować energicznym „Night driver. Brzmienie tutaj jest czyste i bez większych skaz, ale jedynie można się przyczepić do stylistyki. Dlaczego? Brakuje tutaj nieco zadziorności, troszkę może ostrzejszych zagrywek gitarowych, no ale cóż nie wszystko można mieć. Płyta jest zgrabnie skonstruowana i dla fanów rockowych melodii jest to płyta po którą można sięgnąć. Nie brakuje tutaj przebojów o czym świadczyć może „Rock'n Roll is Alive czy też Silver city”.

Gdyby tak wymienić wokalistę, gdyby tak dać gitarzystą więcej swobody i podkręcić tempo utworów to mogło by być nawet i lepiej. Mimo pewnych zastrzeżeń płyta się broni w swojej kategorii i dla fanów hard rocka i Aor jest to płyta po którą można śmiało sięgnąć. Zespół młody ale wierny tradycyjnym rozwiązaniom. Zobaczymy jak sobie poradzą w przyszłości.

Ocena: 5.5/10

środa, 20 listopada 2013

TURBO - Piąty Żywioł (2013)

Polska scena heavy metalowa od lat ma swoje nie zmienione legendy, które dały inspiracje i motywacje dla innych zespołów i jedną z nich bez wątpienia jest Turbo. Kapela ostatnio obchodziła swojego 30 lecie istnienie i trzeba przyznać, że jest to bogata historia. Mają na koncie kilka znakomitych płyt i każdy ma swoje typy. Fani mocnego heavy metalowego grania wymienią „Kawalerię Szatana”, fani thrash metalu „Dead End” a ci co lubią Iron Maiden wymienią ostatni krążek zatytułowany „Strażnik Światła”. Choć Turbo dzisiaj złożonych jest już z nieco innych muzyków, to jednak wciąż gra i wciąż trzyma poziom. Nie daremno mówi się o Turbo jako o legendzie polskiego heavy metalu, a „Piąty Żywioł”, który właśnie trafił na półki sklepów muzycznych tylko to potwierdza.

Płyta była wyczekiwana przez fanów i nie ma się co dziwić, skoro szum wokół nadchodzącego krążka był spory. Nie zadbano promocji „Piątego Żywiołu”, ale w przypadku Turbo to nie jest nowość. Album z pewnością jest nieco inny niż „Strażnik Światła” choć został zarejestrowany w takim samym składzie. Tomasz Struszczyk jako wokalista bardzo się rozwinął i jego głos jest bardziej dojrzały i drapieżniejszy i to jest pierwsza znacząca różnica. Poprzedni album był dłuższy i zdominowany przez bardziej rozbudowane kompozycje. Chciałoby się usłyszeć coś na miarę „Kawalerii Szatana” , ale zamiast tego mamy nawiązanie do dwóch pierwszych płyt, z naciskiem na „Dorosłe Dzieci”. No i oczywiście nie brakuje tego stylu wykreowanego na poprzednim krążku. Lekkie, melodyjne grania utrzymane w stylu twórczości Iron Maiden i zarazem nie pozbawione tego co najlepsze w Turbo. Płyta jest inna i podoba mi się jej dynamika i momentami mocniejszy wydźwięk. Znakomita produkcja i ciekawa okładka to standard płyt Turbo. Owe heavy metalowe natarcie i dynamikę już słychać w mocnym „Myśl i Walcz”. Szybki i melodyjny „Cień Wieczności” przypomina nieco mi „Dance Of death” Iron Maiden, ale utwór brzmi bardzo dobrze. Hoffmann i Jokiel wygrywają bardzo mocne i zadziorne riffy, które nie są pozbawione urozmaicenia i melodyjności. Może brakuje tutaj agresji jak za czasów Grzegorza na wokalu. Bardzo mi się podoba bardziej stonowany „Serce na Stos” z takim koncertowym refrenem. Początek „piąty żywioł” przypomina kompozycje z poprzedniego albumu, ale tutaj jest nieco inna rytmika, ciekawe przeplatanie melodiami i motywami, co czyni utwór bardzo atrakcyjnym. Tutaj należy wyróżnić Tomasza za znakomity wokal, zwłaszcza w refrenie.”Przebij mur „ czy „Garść piasku” to rasowe heavy metalowe utwory, który podtrzymują bardzo dobry poziom poprzednich utworów. Instrumentalny Amalgamat też dobrze się prezentuje, aczkolwiek tutaj czuje pewnego rodzaju niedosyt. Końcówka płyty jest bardzo dynamiczna i taki „Rozpalić Noc” rozgrzewa do czerwoności , podobnie jak „This War Machine” który nasuwa mi Primal Fear czy inne tego typu kapele. Całość zamyka urozmaicony „Może tylko płynie czas”.

Lata płyną a Turbo wciąż zachwyca, wciąż nagrywa bardzo dobre albumy, które potwierdzają że jest to nasza rodzima legenda jeśli chodzi o heavy metal. „Piąty żywioł” może nie jest tak znakomity jak „Kawaleria Szatana”, może nie jest tak agresywny jak „Dead End”, ale jest to jeden z najlepszych albumów w dorobku grupy. Jest dynamika, przebojowość i masa ciekawych motywów. Pogratulować wytrwałości i zapału. Nowy album Turbo to jedno z milszych zaskoczeń tego roku.


Ocena: 8.5/10

CHASTAIN - Surrender To No One (2013)

Największą tegoroczną niespodzianką wciąż pozostaje powrót amerykańskiego Chastain. W latach 80 ten zespół wydał sporo interesujących albumów, które dzisiaj można śmiało nazwać kultowymi. Zespół jednak w latach 90 przeszedł spore zmiany i właściwie w zespole został lider David T. Chastain i tak sytuacja wyglądała do 2004 roku, potem zespół popadł w nie pamięć. Taka sytuacja wyglądała do tego roku, kiedy świat obiegła informacja, że Chastain wraca i z składem bliższym z lat 80, bo oprócz gitarzysty Davida, wrócił basista Mike Shimmerhorn no i wokalista Leather Leone, która przyniosła zespołowi największy rozgłos i przyczyniła się do jego kultowego statusu. Zespół powraca nie tylko z bardziej klasycznym składem, ale też z nowym albumem zatytułowanym „Surrender To No One”.

Amerykańska scena w tym roku naprawdę przeżywa drugą młodość i wiele znanych formacji w tym roku powraca z nowym albumem. Powracają kapele które w latach odnosiły sukces i błyszczały pomysłowością i niezwykłą siłą przebicia. Liczyłem po cichu, że z takim składem, że mając na wokalu Leather Leone uda się Chastain nawiązać trochę do pierwszych płyt. Niestety nadzieja jest matką głupich i otrzymałem płytę inną niż się spodziewałem. Przebojowość, dynamikę, lekkość zastąpiła toporność, brud i ciężar. David T Chastain w latach 80 wygrywał sporo ciekawych melodii, nie szczędził swoich popisów gitarowych i ocierał się nawet często o shredowe granie. Na nowym albumie bardzo tego brakuje i przez to nowy album brzmi tak dość nie typowo. Jednak mimo tych zmian udało się nagrać album bardzo amerykański. Jest ciężar, ocieranie się o cięższe partie gitarowe, jest agresywny wokal Leather Leone i solidne partie gitarowe. Sekcja rytmiczna momentami jest nieco ospała, ale jest ten ciężar i mocne uderzenie, co jest jak najbardziej na plus. Najbardziej daje się we znaki brak ciekawych melodii i przebojów, które by zapadały w pamięci. Kompozycje może i urozmaicone, ale mimo tego album potrafi nudzić brakiem zaskoczenia i elementami, który by przyciągały uwagę. Ot co solidne granie, które ni to grzeje ni to ziębi. „Stand and Fight” to solidny otwieracz, ale od razu też sygnalizuje że grania z lat 80 nie ma. Stonowane tempo, średnich lotów riff i brak ciekawego refrenu. Aczkolwiek udana melodia i amerykański charakter ratuje kompozycje. „Call Of The Wild” przypomina mi bardziej tegoroczny Metal Church niż stary poczciwy Chastain. Żywsze tempo jest w „Freedom Within” jednak i tutaj czegoś brakuje. Ciekawszych popisów Davida? Ciekawszej melodii? Na pewno utwór nie jest zły, ale Leather leone pokazuje, że wciąż ma charyzmę i zadziorność w swoim głosie. Mimo upływu lat wciąż brzmi znakomicie. Dobrym utworem jest tutaj również rytmiczny „Rise Up”. Echa lat 80 słychać w mroczniejszym „Evil awaits Us”. Cięższy „Surrender To No One” też ma w sobie coś intrygującego i zwłaszcza mroczny klimat może się podobać. Reszta utworów mniej atrakcyjna i w podobnym tonie utrzymana.

Od ostatniego albumu Chastain minęło 10 lat, od ostatniego wydawnictwa z Leather Leone 23 lata, więc nowy krążek jest ważnym wydarzeniem roku 2013. Kapela powróciła z nowy albumem, ale nie udało się nawiązać do starego stylu, do kultowych płyt z lat 80. David nie gra tak jak kiedyś, nie stawia na pomysłowość i lekkość, woli ciężar i mrok. Za mało dynamiki i przebojowości, za to za dużo topornych kompozycji. W tym wszystkim najlepiej wypada Leather Leone. „Surrender To No One” zachował przynajmniej amerykański charakter co może się podobać. Płytę raczej zaliczam do tegorocznych rozczarowań.


Ocena: 6/10

WARDRUM - Messenger (2013)

No i jest trzeci album greckiego Wardrum który z płyty na płytę staje się silniejszy i pewniejszy siebie. Ta młoda formacja, która zaczynała w 2010 od początku wiedziała co chce grać i jak przyciągnąć uwagę fanów melodyjnego grania. Wardrum nie starał się kopiować czyjegoś stylu, lecz próbował od początku wykreować swój styl i ta sztuka się udała. „Messenger” ukazał się stosunkowo szybko bo upływie roku od poprzedniego wydawnictwa. Jednak w żaden sposób to nie wypłynęło to na jakość zawartej muzyki, co więcej nowy album można zaliczyć do tych najlepszych/

Takie stwierdzenie można wywnioskować na podstawie samej zawartości. Kompozycje są przemyślane, różnorodne, pomysłowe i zarazem melodyjne i zapadające w pamięci. Charakter poprzednich płyt oczywiście został zachowany bo dalej jest to muzyka w której zostaję zawarte elementy heavy metalu, power metalu, melodyjnego metalu, czy też progresywnego metalu. Jeśli chodzi o nowy album to miłą niespodzianką są pewne cechy przerysowane z neoklasycznego power metalu i słychać to dość często w solówkach i riffach wygrywanych przez Kosta Verto. W jego grze jest wyrafinowanie, rytmiczność, pomysłowość i dbałość o technikę, a to zawsze potrafi zaimponować. Otwierający „Shelter”, czy „Phoenix” potrafią to nieco bardziej zobrazować. Wardrum to machina która opiera się na dwóch generatorach i tym drugim motorem w zespole jest wokalista Yannis, który śmiało mógłby śpiewać na płycie Yngwie Malmsteena czy Iron Mask. Sprawdza się on zarówno w kompozycjach heavy metalowych pokroju „Messenger”, hard rockowych typu „Looking Back” czy power metalowych w stylu „Travel Far Away”.Melodyjne kawałki jak „Deceiver” czy „After Forever” pokazują, że płyta ma element przebojowości, ale to żadna nowość bo już poprzedni krążek taki był.

Jeśli chodzi o młode pokolenie to Wardrum jest jednym z tych zespołów które błyszczą i wykorzystują swoje 5 minut. Ta grecka maszynka do robienia znakomitych płyt na razie chodzi bez zarzutów i oby się nigdy nie zacięła. „Messenger” to płyta która potwierdza, że Wardrum to znakomity zespół, który dojrzał pod każdym możliwym względem. Tego trzeba posłuchać by pojąć magię tego zespołu. Można brać w ciemno.


Ocena: 8.5/10

wtorek, 19 listopada 2013

KING KOBRA - II (2013)

Kobra to niebezpieczne zwierze, które potrafi zaatakować znienacka i zabić dzięki swojemu jadowi. Nazwa idealna dla kapeli, która stawia na chwytliwość i zaraźliwe melodie. King Kobra to kapela, która spełnia te kryteria. Gra muzykę w której jest trochę rocka, trochę Aor, trochę bluesa i rock;n rolla i każdy kto lubi Motorhead, Def Leppard czy Deep Purple ten powinien posłuchać nowego krążka amerykańskiej formacji King Kobra zatytułowanego „II”.

Kapela działa nie od dziś, a ich początki sięgają lat 80. Nagrali trzy albumy i potem w 1988 się rozpadli, ale udało im się powrócić w 2010. Zespół mimo lat dalej jest wierny tej samej stylistyce, tym samym patentom i wciąż jest to muzyka warta posłuchania. Urok muzyki tej kapeli wynika przede wszystkim z ciepłego i rockowego wokalu Shortiniego, który brzmi nieco jak David Coverdale czy Joe Cocker. Tak właśnie powinien brzmieć rasowy rockowy wokalista, który nadaje utworom lekkości i bluesowego feelingu. Dowodem jego zdolności niech będzie rozbudowany Deep River” który wciąga swoim bluesowym klimatem. Brzmienie jest tutaj dopieszczone i soczyste, dzięki czemu całość brzmi mocarnie. Może kapela nie gra niczego odkrywczego, ale właśnie brakuje w tym roku takich dźwięków. Miło usłyszeć ducha Motorhead w rock'n rollowym Hell on Wheels, bluesowego ducha w „Have Good Time czy emocje w balladzie Take Me Back . Moim faworytem jest tutaj bez wątpienia szybki Running Wild” i to nie tylko ze względu na tytuł, ale na melodie i dynamikę. Klimaty starego Deep Purple słychać w takim rytmicznym Got it Comin” tak więc zespół zapewnił nam urozmaicony materiał.

Wyrazisty wokal Shortinego, zgrany duet gitarzystów, który stawia na klimat i pomysłowość, miła dla oka okładka, a wewnątrz materiał który miło się słucha. Takiego właśnie albumu brakowało w gatunku hard rock. Coś dla fanów lat 80 i starych dźwięków. Rzecz godna obadania.

Ocena: 7/10

niedziela, 17 listopada 2013

DEATH ANGEL - The dream Calls for Blood (2013)

Amerykański Death Angel miało sen o nagraniu wyjątkowej płyty, która zaskoczy wszystkich ładunkiem agresji, dynamiki, czy też zadziorności. Sen, w którym nagrywa album, który połączy tradycję starych albumów i nutkę nowoczesności. Czy udało się zrealizować sen? Czy udało się nagrać taki album, który powali na kolana swoją agresją i charakterem? Taki właśnie miał być „The Dream Calls For Blood”, ale czy rzeczywiście zadanie zostało w pełni wykonane i czy nowy album tej amerykańskiej grupy jest godne ich marki?

Mówili że ten album będzie agresywny, dziki, pełen zadziorności, bez kompromisowych dźwięków i że będzie to płyta utrzymana w stylistyce „The Ultra Violence”. Część z obietnic się i sprawdziła, bowiem jest to album dynamiczny, pełen agresji, w dodatku nie zapomniano o melodyjnym aspekcie krążka. Stylistycznie gdzieś tam słychać echa debiutu, ale tutaj mamy przede wszystkim kontynuacje ostatniego albumu. Z jednej strony może to cieszyć bo poprzedni album był solidny, ale większe wrażenie zrobiłby materiał w stylu „Killing Season”. Brakuje bowiem elementu zaskoczenia, takie swobody i punkowego feelingu, który jest takim znakiem rozpoznawczym kapeli. Od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić, bo jest to płyta dobrze zrealizowana od tej strony. Brzmienie jest soczyste i takie dopieszczone, szkoda tylko że muzycy nie zaskakują nas niczym. Przez cały album Mark śpiewa w jednym stylu i brakuje tutaj urozmaicenia, podobnie zresztą jak w przypadku partii gitarowych. Zarówno Ted i Rob potrafią grać i znają się na rzeczy, tylko czegoś brakuje w tych ich partiach gitarowych. Nutki zaskoczenia? Urozmaicenia? Bardziej zapadających motywów? Płyta się słucha całkiem znośnie, szkoda tylko że nie wiele z tego materiału zapada w pamięci. Ciężko wyróżnić jakikolwiek utwór, bo wszystko zmywa się w jedną całość i to jest największy minus tej płyty. Na co zwrócić uwagę? Na dynamiczny „Empty” , nieco rockowy „Detonate”, stonowany „Execution/ Don't Save Me”, który nieco kojarzy mi się z Anthrax. Płytę zdominowały szybkie utwory jak „Fallen”, z tym że tego typu utwory są takie bez przekonania. Co robi na mnie wrażenie to otwieracz w postaci „Left For dead” z mrocznym wejściem. Wszystko ładnie opakowane, ale czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi?

Death Angel pozostaje dalej wierny thrash metalowi, dalej gra swoje, ale gdzieś w tym wszystkim uleciał element zaskoczenia i pomysłowość. Wystarczy zapuścić „Killing Season” by zrozumieć o co mi chodzi. Jest to ostry thrash metalowy album o którym szybko zapomnimy, a szkoda bo miało być tak pięknie. Płyta skierowana do maniaków Death Angel i thrash metalu.

Ocena: 5/10

sobota, 16 listopada 2013

IRON MASK - fifth Son Of Winterdom (2013)

O piątym albumie belgijskiej formacji Iron Mask nie było zbyt głośno i można odnieść wrażenie, że kapela nie starała się skupić na rozgłosie i jakimś większym marketingu. To też nic dziwnego, że wieści o nowym albumie zaskoczyły mnie. Iron Mask niczym przyczajony tygrys i ukryty smok przymierzył się do prac nad „Fifth Son Of Winterdom”, ale dzięki temu zespół uzyskał większe zaskoczenie. To już piąty album tej formacji, która wpisała się w kanon neoklasycznego power metalu pokroju Yngwie Malmsteena i tylko umacnia pozycję zespołu.

Wiele osób chciałoby znów usłyszeć materiał na miarę dwóch pierwszych wydawnictw, które są dziełami bez skazy. „Revenge is My Name” i „Hordes of Brave” to największe osiągnięcie Iron Mask i z pewnością jest to osiągnięcie nie tylko lidera grupy a mianowicie Duschana Petrossiego. Swoje piętno odbił na tych płytach wokalista Goetz Mohre. Z tamtego jednak składu został gitarzysta Duschan basista Vasilliy. Jeśli chodzi o wokal w obecnym Iron Mask to trzeba przyznać, że Mark Boals spisuje się wybornie. Kto pamięta projekt Holy Force ten nie będzie miał oporów przy słuchaniu nowego albumu Iron Mask, ponieważ ta płyta ma wiele podobnych rozwiązań. Jest oczywiście neoklasyczny power metal, ale jest też gdzieś w tym melodyjny metal, heavy metal, a nawet hard rock. Wszystko jest urozmaicone i nie pozbawione różnych ciekawych smaczków. Otwieracz „Back into Mystery” już na samym starcie pokazuje, że ta płyta nie będzie tak dynamiczna jak dwa pierwsze albumy. Jest to stonowany melodyjny metal z domieszką neoklasycznego grania i melodyjnego metalu, a wszystko zakorzeniony w lekkim hard rocku. Duet Boals i Petrossi sprawdza się znakomicie. Mark Boals to klasa sama w sobie i nie trzeba nikogo tutaj przekonywać jakim to wspaniałym wokalistą jest. Petrossi tym razem stawia na różnorodność i melodyjność. Stonowana stylistyka i duża dawka heavy metalu to urok „Only One Commandment”, zaś „Angel Eyes, Demon Soul” to lekki, hard rockowy przebój, który zachwyca melodyjnością i ciepłym klimatem. Pomówmy jednak o tych najlepszych momentach na płycie, a taki hit jak „Rock Religion”z ciekawą melodią wygraną przez Matsa Olaussona do nich należy zaliczyć. Na myśl pierwsze dwie płyty przywołuje chwytliwy „Eagle Of Fire” , melodyjny „Run To Me” z finezyjnym głównym motywem czy też genialny „Like a Lion in A Cage”, który oddaje to co najlepsze w muzyce neoklasycznej. To jest właśnie cały urok Iron Mask. A najlepszym momentem na płycie jest według mnie epicki, rozbudowany i pełen emocji „Fifth son of winterdom”. Prawdziwa perełka z echami Running Wild, czy Manowar.

Ostateczny werdykt w przypadku nowego Iron Mask? Bardzo udana płyta w której zostały zawarte elementy neoklasycznego grania,a także melodyjnego metalu czy hard rocka. Przemyślane wydawnictwo w którym położono nacisk na melodie i chwytliwe motywy. Nie jest to „Revenge is My name”, ale z pewnością jest to płyta godna marki Iron Mask.


Ocena: 8/10

piątek, 15 listopada 2013

UNTIMELY DEMISE - Systematic Eradication (2013)

Ciągle wam mało dobrego thrash metalu zakorzenione w latach 80? Chcielibyście posłuchać czegoś co wam przypomni stare dobre czasy Kreator, Sodom czy Destruction? A może po prostu brakuje wam agresji, zadziorności we współczesnych albumach thrash metalowych? Kanadyjski Ultimely Demise jest do waszych usług. Kapela która została założona w 2007 roku właśnie wydała w tym roku swój drugi album zatytułowany „ Systematic Eredication” i jest to album, który fani thrash metalu nie powinni pominąć w tym roku.

Już okładka autorstwa Eda repki sugeruje że ta płyta ma nawiązać stylistycznie do lat 80. To zadanie zostaje w pełni zrealizowane, bowiem nie brakuje tutaj ech starych płyt Kreator, Megadeth, Sodom czy Exodus. Ta młoda kapela z Kanady wie jak zawrzeć w kompozycjach agresje, dynamikę i melodyjność. Choć nie grzeszą oryginalnością, to jednak znają się na swojej robocie. Sekcja rytmiczna odpowiada za dynamikę na nowej płycie, lecz to nie oni przyciągają uwagę słuchacza. Pierwsze skrzypce gra lider zespołu Matt, który zachwyca agresywnym i mocnym wokalem, który napędza właściwie każdy utwór. Otwieracz w postaci „Spiritual Embezzlement” już na wstępie tą regułę potwierdza. Również wygrywa w duecie z Samem Martzem dobre partie gitarowe, które nie porywają oryginalnością ale melodyjnością i agresją, co potwierdza choćby „Revolutions”. Materiał na tej płycie jest bez większych niespodzianek bowiem dominuje szybkie kompozycje czego przykładem jest „Somali Pirates” czy też „ Navigator's Choice”, które nasuwają choćby taki Kreator. Jednak pojawiają się elementy urozmaicania, przez co płyta nie jest monotonna. Mroczny klimat w „Escape from Supermax” czy heavy metalowy charakter w „Redemption” najlepiej to potwierdzają.

Tak o to pojawia się kolejna kapela amerykańska thrash metalowa, która potrafi grać agresywnie, melodyjnie, a jednocześnie potrafi przywrócić klimat thrash metalu z lat 80/90. Słuchając ich nowego krążka można utwierdzić się w przekonaniu że nie tworzą niczego nowego i że nie grzeszą pomysłowością, ale grają solidny thrash metal, który zadowoli fanów gatunku.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 14 listopada 2013

BLACK HAWK - A mighty Metal Axe (2013)

Na dobre zagościł już w niemieckim heavy metalu Black Hawk, który został założony w 1981, lecz karierę muzyczną rozpoczął debiutanckim albumem „Twentyfive” z 2005 roku. Troszkę czasu zajęło Black Hawk powrót do grania heavy metalu, ale od roku 2005 nagrywają regularnie albumy i ostatnim przejawem ich aktywności muzycznej jest „A Mighty Metal Axe”. Choć w przeszłości różnie to było z Black Hawk, to jednak teraz pokazują się z dobrej strony. Dlaczego?

Stylistycznie Black Hawk nie odbiega od swoich poprzednich dokonań i nie tutaj należy szukać przyczyn tego, że tym razem został nagrany solidny album. Na pewno sporą rolę odegrał tutaj zmieniony skład, w którym pojawił się były gitarzysta Paragon, a mianowicie Gunter Kruse. Nowym muzykiem Black Hawk jest też perkusista Dan Schamschor. Obaj panowie znakomicie wpisali się w strukturę kapeli i słychać dorzucili 3 grosze od siebie. Zespół gra dalej heavy metal zakorzeniony w latach 80, szczególnie w twórczości Judas Priest. Choć wcześniej brzmiało to różnie, tak teraz brzmi dość soczyście, dość agresywnie, czyli tak jak powinno. Jeśli ma być granie pod Judasów to nie może brakować szybkich, dynamicznych petard, nie może brakować ostrych riffów czy też podniosłego i wyrazistego wokalu. I wiecie co? Udało się to zrealizować Black Hawk i praca gitarzystów układa się na nowym albumie znakomicie. Kompozycje mówią same za siebie. Wystarczy posłuchać takich hitów jak „Beast in Black”, czy „A mighty Metal axe” by się o tym przekonać. Mocnym akcentem nowego albumu jest postawienie na urozmaiconych kompozycjach. Pojawiają się rozbudowane kompozycje jak „Fear”, są też utwory jak „Nightrider” które mają element przebojowości, czy też bardziej rockowe utwory jak „Venom of the snake”. Niby nic odkrywczego tutaj nie słychać, ale płyta mimo tego stanu rzeczy się broni.

Odrobina mocniejszych riffów, kilka godnych uwagi melodii, postawienie na solidność i przetasowanie w składzie i już Black Hawk stał się ciekawszym zespołem. Może ich nowy album nie jest najlepszym wydawnictwem jaki słyszałem w tym roku, ale nie jest też aż takim złym. Jest to kawał solidnego heavy metalu.


Ocena: 6/10

środa, 13 listopada 2013

BANE OF WINTERSTORM - The last son of Perylin (2013)

Trochę debiutanckich płyt wyszło w tym roku i wiele kapel pokazało się z dobrej strony, ale jednym z takich ciekawszych zespołów, który zadebiutował w roku bieżącym jest australijski Bane of Winterstorm. Kapela zrodziła się w 2009 roku pod nazwą Winbterstorm, ale w 2011 zmieniła nazwę i to pod tym szyldem został zarejestrowany krążek „ The last Son of Perylin”. Jedna z ciekawszych płyt w kategorii debiuty, którą nie można sobie odpuścić, zwłaszcza jeśli się gustuje w symfonicznym power metalu.

Jak przystało na muzykę utrzymanej w stylistyce symfonicznego power metalu nie brakuje podniosłych motywów, rozbudowanych pomysłów, chórków czy elementów orkiestrowych. Tutaj zadbano o to, żeby płyta jak najbardziej oddawała charakter symfoniczny. Choć na płycie nie brakuje wpływów Rhapsody, Fairyland czy Dragonland, to jednak zespół stara się stworzyć własny styl. Nie brakuje recytowanych tekstów, nie brakuje urozmaicenia, przeplatania różnych stylów wokali, co udało się osiągnąć dzięki wystąpieniu gości na albumie. Nie są to znane osobistości, ale nadają płycie bogatszego wydźwięku. Całość utrzymana jest w epickim klimacie, co z pewnością wyróżnia Bane of Winterstorm na tle innych kapel. Również ciekawym pomysłem zespołu jest postawienie na długie kompozycje trwające przeszło 6 minut aniżeli na krótkie i zwarte kawałki. Klimatyczna i kolorystyczna okładka oraz soczyste i mocne brzmienie to dodatki które też odgrywają swoją rolę w zaprzyjaźnianiu się z debiutem Australijczyków. Riccardo Mecchi to wokalista który swoim głosem potrafi oczarować słuchacza. Ma w sobie to coś co jest potrzebne w tego typu graniu. Te emocje, ta technika, ta moc i trzeba przyznać że jest to człowiek na właściwym miejscu. To dzięki nie mu takie kompozycje jak „The Ancient Ritual of Räkth” czy dynamiczny otwieracz „ The Black Wind of Motion” nabierają energii i zarazem niesamowitego klimatu. Kawał dobrej roboty odwalają pozostali muzycy, zwłaszcza duet gitarowy. Anthony i Chris rozumieją się dobrze i słychać tą chemię i zrozumienie między nimi. Riffy są energiczne, ale nie pozbawione pomysłowości, melodyjności czy epickiego charakteru. Majstersztykiem pod tym względem jest tutaj zamykający kolos trwający 16 minut o tytule „The Last Sons of Perylin”. Najkrótszym i zarazem bardziej true metalowym utworem na płycie jest „The Warlord's Last Ride”.


Bardzo udany album z dużą dawką różnych smaczków i emocji. Prawdziwe epickie dzieło, który imponuje rozmachem i wykonaniem Polecać specjalnie nie muszę, bo pewnie każdy fan takiego grania już pewnie słucha tej płyty. Jeśli jednak jesteś jednym z tych którzy nie słyszeli to polecam.



Ocena: 8/10

NOW OR NEVER - Now or Never (2013)

Pamięta ktoś „Jump The Gun” Pretty Maids i gitarzystę Rickiego Marxa? Pewnie się zastanawiacie co się z nim teraz dzieje, co? Otóż Ricky w 2012 założył zespół Now or Never, którego skład uzupełnił były basista Pretty Maids a mianowicie Kenny Jackson, perkusista Fabiono Ranzoni oraz jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów metalowych naszych czasów, a mianowicie Jo Amore z francuskiego Nightmare. Cel był jasny i prosty, a mianowicie chęć grania muzyki osadzonej w klimatach heavy metalu i hard rocka. Jednak w tym wszystkim przeraża nowoczesny wydźwięk i zawarcie elementy industrialnego metalu. Czy przez co debiutancki album tej grupy zatytułowany po prostu „Now Or Never” jest gorszy?

Ci którzy spodziewają się drugiego Pretty Maids, czy też Nightmare mogą poczuć ogromne rozczarowanie, bo ta kapela stara się stworzyć własny styl daleki od tamtych kapel. Oczywiście gdzieś w tym wszystkim jest agresja i mroczniejszy wydźwięk znany z Nightmare czy hard rockowe elementy wyjęte z Pretty Maids. Niestety na tym się kończą podobieństwa. Co mi się nie podoba w tym co zespół gra to nowoczesny charakter i próba pokazania że można grać nowocześnie. Dużo eksperymentów i za mało tradycji sprawia, że płyta jest ciężko strawna. Nie słucha się tego debiutanckiego albumu przyjemnie i nie wynika to z tego że mamy mało doświadczonych muzyków, tylko z samego stylu grania i sposobu komponowania kawałków. Chciałoby się usłyszeć jakiś hard rockowy hit, jakąś petardę ale nie tutaj jest pełno nijakich utworów, które brzmią nowocześnie, ale mało atrakcyjnie. „Reach Out For Sky” zdradza już wszystko na wstępie. Ciężkie riffy, nowoczesna oprawa, nowoczesne brzmienie i dużo dawka eksperymentów, które nie przemówią do wszystkich słuchaczy. Ciężki i mroczny „Brothers” pokazuje bardziej metalowe oblicze kapeli, ale czy takich dźwięków ktoś by się spodziewał po byłym gitarzyście Pretty Maids? Raczej nie. Nie dość że kompozycje są niskich lotów to jeszcze jest ich 12 na albumie i to nie cieszy w żaden sposób. W miarę dobrym utworem na płycie jest spokojniejszy „An angel By My Side” , nieco bardziej rytmiczny „Whos in the mirror?” czy klimatyczna ballada „Something missing”. Jednak to niezbyt dobrze świadczy o płycie, że dobrze prezentują się tylko ballady.

Now Or Never mógł być drugim Pretty Maids, przyciągnąć fanów tamtejsze kapeli do siebie za sprawą składu, ale nie oni wybrali drogę pod górkę. Fani tych muzyków nie mają tutaj czego szukać, bo nie mamy tutaj do czynienia z czymś co przypomina Nightmare czy Pretty Maids, a zupełnie czymś nowym. Płyta skierowana do fanów nowoczesnego brzmienia, gdzie liczą się eksperymenty, mierzenie się z nowymi patentami. Debiutancki album formacji Now Or Never zaliczam do jednych z największych ostatnich rozczarowań, a szkoda bo drzemał potencjał w tym składzie.

Ocena: 2/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 12 listopada 2013

SWITCHBLADE - Heavy Weapons (2013)

Kiedy w roku 2005 powstał na ziemi izraelskiej zespół heavy metalowy Switchblade nikt nie mówił, że będzie łatwo stawić pierwsze kroki na rynku. Ta młoda formacja szukała swojego miejsca na izraelskiej scenie metalowej i nie było łatwo. Po 6 latach wytrwałości w końcu zaczęło się coś dziać w obozie zespołu. Po kilku koncertach i paru nie oficjalnych wydawnictwach udało się ukształtować stabilny skład zespołu i wydać oficjalny singiel. Te wydarzenia przyczyniły się do tego że prace nad debiutanckim albumem „Heavy Weapons” przebiegły sprawnie i płyta oficjalnie ma się ukazać 29 listopada tego roku.

Switchblade deklaruje się, że stylistycznie trzyma się gatunku heavy metalowego zakorzenionego w latach 80. Wpływy Iron Maiden, NWOBHM, Judas Priest, Accept są tutaj jak najbardziej słyszalne, jednak czy źle to rzutuje na samej płycie? Otóż nie, bo Switchblade nie ma zamiaru zaskoczyć nas świeżymi pomysłami, czy też zaimponować oryginalnością. Zespół stawia na prosty i jasny przekaz, bez owijania w bawełnę. Stary poczciwy heavy metal, z banalnymi riffami, charyzmatycznym wokalem i dużą porcji miłych dla ucha melodii. Dobry poziom muzyki zawartej na płycie możemy w sumie zawdzięczać samym muzykom. To właśnie dynamiczna sekcja rytmiczna, solidna praca gitarzysty Taicha, czy też w końcu soczysty i energiczny wokal Liora Steina sprawiają, że muzyka trzyma odpowiedni poziom. Brzmienie jest tutaj średniej klasy, ale na szczęście kompozycje przyćmiewają ten aspekt. Zaczyna się dobrze bo od „Heavy Weapons”, który brzmi jak hołd złożony dla Primal Fear. Singlowy „Metalista” też nie kryje zalotów pod Judas Priest. Dobrym utworem jest też „Into The Unknown” który przypomina twórczość Manowar, zaś moim faworytem jest „Endless War” i ten utwór rokuje jeśli chodzi o przyszłość zespołu.

Zespół potrafi grać i potrafi nagrać materiał dość solidny. Jednak jest kilka nie dociągnięć, które można wyeliminować. Brakuje urozmaicenia, brakuje przebojów, nieco zaskoczenia i ciekawszych aranżacji. Płyta do posłuchania jak najbardziej, jednak na daną chwilę zespół nie wykorzystał swojego potencjału. Tak więc czekamy na kolejne uderzenie.


Ocena: 5.5/10