wtorek, 30 kwietnia 2013

HORACLE - Horacle Ep (2011)

Nie zauważalnie w 2007 roku narodził się na ziemi belgijskiej zespół Horacle, który należy do tych kapel, które chce grać heavy/ speed metal i to na światowym poziomie, nie kryjąc swoich zamiłowań do takich kapel jak Crossfire, czy Killer znane z wytwórni Mausoleum, a także takich kapel jak Liege Lord, Blind Guardian, Helloween czy Iron Maiden. Po kilku roszadach ukształtował się skład który pozwolił zarejestrować w końcu pierwszy mini album w postaci „Horacle”, który ujrzał światło dzienne w 2011 roku.

Kapela nie zrobiła ogromne szumu,ani wzrosło jakieś większe zainteresowania wokół samego zespołu, a to trochę przykre, zwłaszcza że muzycznie nie wypadają wcale gorzej od tych bardziej doświadczonych kapel i choć zespół wydał tylko mini album to już na podstawie jego można stwierdzić, że Horacle zna się na swojej robocie i gra na wysokim poziomie. Z czego wynika to? Zgrany zespół, pomysłowość które przejawia się w kompozycjach i w aranżacjach, przebojowość, która nadaję całości atrakcyjności, dopracowanie, dbałość o szczegóły, czy też w końcu sami muzycy, którzy dobitnie starają się przekonać słuchacza, że drzemie w nich potencjał i że stać ich na więcej niż tylko wtórne, przesycone latami 80 heavy/ speed metal. Jednak mimo oparcie swojego stylu na sprawdzonych patentach, na prostych patentach, dynamicznej sekcji rytmicznej, przesyconej heavy metalem lat 80, w tym NWOBHM, na ostrych partiach gitarowych wygrywany przez Dyno i Davida, którzy skupiają się na melodyjności i dynamice, a wszystko świetnie współgra z wokalem Terry'ego Fire'a, który brzmi jak rasowy wokalista z lat 80. Jak na debiutanckie dzieło to trzeba przyznać, zespół wykreował mocne i dopracowane brzmienie, co zresztą przejawia się w 4 kompozycjach, które znalazły się na płycie. Zacznę od przebojowego „To Face The Fire” który nasuwa stare zespoły typu Crossfire czy Killer, a także Iron Maiden zwłaszcza kiedy wsłucha się w ową galopadą. Utwór śmiało można określić mianem przeboju. „Disturbing The Light” utrzymany jest w podobnych klimatach, z tym że jest szybciej, jest większe urozmaicenie, bardziej wyraźna gra basisty L. Sabathana. O dziwo kapela nie pozostawia słuchacza na pastwę znudzenia i stara się wybrać nawet w rejony true metalu w stylu Manowar co słychać w takim rytmicznym „Blaze”. Jednak co przykuwa uwagę to ponad 10 minutowy „A Scream of Glory” w którym dzieje się sporo i zespół daje upust swojej pomysłowości i składa hołd jakby Iron Maiden, który słynie z takich kolosów.

Taki krótki mini album trwający około 10 minut, a tyle radości. Zachwyca naturalność, dopracowane kompozycje, które kipią energią, przebojowością i wykonaniem i choć kapela nie gra niczego oryginalnego, to jednak potrafią zrobić bardzo pozytywne wrażenie. Pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy/speed metalu w stylu lat 80 z wyraźnymi wpływami Iron Maiden.


Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

BIO - CANCER - Ear Piercing Thrash (2012)

Co niektóre thrash metalowe kapele zapomniały chyba co to jest thrash metal, zapomniały o tym, że brutalność, bez kompromisowe kompozycje, dzikość, surowe, nieco przybrudzone brzmienie, ostro cięte riffy, ciężar i dynamiczna sekcja rytmiczna to nie odmowne elementy muzyki thrash metalowej, jednak często ostatnio spotyka się złagodzenia tej muzyki, przez wtrącenie nieco melodii, nieco power metalowych elementów. Jednak są jeszcze kapele, które starają się prezentować właśnie ten stary, agresywny, bez kompromisowy thrash metal w stylu starego Kreator, Destruction, czy Mrobid Saint, a także innych kapel grających brutalnie. Jedną z takich kapel jest bez wątpienia grecka kapela Bio- Cancer, która zadebiutowała w 2012 roku za sprawą „Ear Piercing Thrash”.

Wszystko jest na tym albumie jak być powinno, klimatyczna okładka nasuwające różne klasyki z dziedziny thrash metalu, z którymi pracował Ed Repka, jest również mocne, nieco przybrudzone brzmienie oddające oczywiście charakter starych, brutalnych płyt thrash metalowych, jest również rozpędzona sekcja rytmiczna, z naciskiem na mocną, żywiołową perkusją, oczywiście są też drapieżne partie gitarowe wygrywana przez Antonisa, który przykłada wagę do brutalności, dzikości, a melodie dla niego mają mniejsze znaczenie. Nie mogłoby być mowy o brutalnym thrash metalu, gdyby nie bezkompromisowy, złowieszczy wokal Lefterisa, który nasuwa manierę wokalistów takich kapel jak Kreator, Morbid Saint, czy Sodom. Inne kryterium, które ta kapela spełnia to tematyka utworów związana z przemocą, chorobami typu rak czy bólem. Materiał utrzymany jest w jednym stylu, nie ma jakiś urozmaiceń, zaskoczeń, wszystko utrzymane jest w szybkim, brutalnym stylu. Na uwagę zasługuje otwieracz „Ear Piercing Thrash” , przebojowy „Backstabbed Again” czy rytmiczny „Spread the Cancer”. Szkoda tylko, że wszystko takie na jedno kopyto i że czasami się wdziera w to wszystko chaos.

Dla fanów brutalnego thrash metalu, gdzie liczy się agresja, dynamika i drapieżne riffy debiutancki album Bio- Cancer to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 28 kwietnia 2013

WIZZ WIZZARD - Tears Of The Moon (2013)

Wszyscy znamy White Wizzard czyli kapelę grającą heavy metal w stylu lat 80 i ta kapela odniosła spory sukces jakby nie patrzeć. Warto jednak wspomnieć o tym, że w Belgii powstał zespół o podobnej nazwie, a mianowicie Założony w 2008 roku Wizz Wizzard to kapela złożona z doświadczonych muzyków sceny metalowej, którzy od lat grają muzykę z pogranicza heavy metalu/ hard rocka i w tym roku kapela wydała swój debiutancki album „Tears From The Moon”, który każdy fan tradycyjnego grania, lat 80 i takich kapel jak Iron Maiden, Judas Priest, czy Saxon powinien posłuchać.

Belgijska formacja jakby zapatrzona w inne kapele spod skrzydła wytwórni płytowej Mausoleum omija wszelkiego rodzaju kombinowania, eksperymenty z nowymi patentami, stawiając na proste chwytliwe melodie, niezbyt wyszukane riffy, motywy, na energiczne, żywiołowe solówki, na przebojowość i nie udają wcale, że czerpią garściami z starych kapel jak choćby Iron Maiden, Warlock, Saxon. Choć Wizz Wizzard brzmi jak wiele zespołów, choć niczym się nie wyróżnia, to jednak potrafi zainteresować słuchacza, potrafi go zauroczyć, a wszystko właściwie dzięki samym kompozycjom i muzykom, którzy mimo faktu, że nie są geniuszami ani specami od technicznego grania, jednak znają się na solidności i atrakcyjnym graniu. Duża rolę odegrała tutaj praca duetu Smb/ Sluize, który stawia na prostotę i melodyjność, a te dają o sobie znać niemal przez cały album. To nie mało wyrazista sekcja rytmiczna, to nie mało wyrazisty, specyficzny wokal Wizza są tu atrakcją i motorem napędowym, ale właśnie gra gitarzystów. Zespół właściwie radzi sobie z bardziej rozbudowanymi kompozycjami jak „Six Feet Under”, z wolniejszymi mrocznymi utworami typu „Hidden Paradise” czy rytmicznym graniem z elementami NWOBHM tak jak w „Vampires In The Valley” gdzie słychać wpływy Saxon. Najlepszymi utworami na płycie są bez wątpienia „Tears Of The moon” z wpływami Iron Maiden oraz energiczny „Insanity” gdzie sekcja nawiązuje do Black Sabbath. Zespół kipi energią i czerpie radość z grania, a najlepiej to uchwycono w koncertowych kawałkach „ Motorhead” i „Crazy Wizzard”. Nie usłyszycie tutaj wypełniaczy.

„Tears Of the Moom” to debiut godny uwagi fanów heavy metalu lat 80, słuchaczy którzy cenią sobie proste, melodyjne granie, bez większego kombinowania, a nutka hard rockowego feelingu sprawia, że album brzmi jeszcze lepiej i atrakcyjniej.

Ocena: 7/10

MAJESTIC DIMENSION - Bringers of Evolution (2013)

Kolejnym debiutantem w tym roku jest szwedzki zespół Majestic Dimension, który został założony w 2009 roku z inicjatywy Robina Högdahla i Magnusa z celem grnaia melodyjnego heavy metalu z elementami power metalu i teraz grupa cieszy się z wydania debiutanckiego albumu „ Bringers Of Evolution”.

Choć kapela jest daleka od wytaczania nowych ścieżek w metalu, choć nie dokonuje żadnej rewolucji, to jednak może co nie których zachwycić swoją lekkością, melodyjnym charakterem i dość dobrze dopracowanym brzmieniem, które przenosi słuchacza do krainy magii, jednak pytanie czy właśnie tego od nich oczekujemy. Ci, którzy spodziewają się szybkiego, przebojowego grania z którego wysypują się chwytliwe melodie może być zawiedziony, natomiast fani takich kapel jak Kamelot, Symphony X, Evergrey czy innych podobnych kapel może czuć się bardziej swoją i bardziej zadowolony z tego co gra szwedzki zespół. Miła dla oka okładka, czy dopieszczone brzmienie podkreślają, że zespół ceni sobie dopracowanie i solidność, szkoda tylko, że nie przedkłada się to na kompozycje, ale to może wynikać z faktu, że muzycy też nie są obdarzeni jakimiś specjalnymi umiejętnościami. Wokalista Godrom śpiewa czysto, ale bez energii, bez przekonania, a sekcja rytmiczna jest jakaś bez wyrazu, bez tej mocy. Jedynie gitarzyści Magnus i Robin starają się urozmaicić materiał i nadać mu finezji, lekkości i melodyjności, może nie do końca im się to udaje, ale taki „Final Century” porywa dynamiką, ciężarem mimo tego że brzmi dość tak znajomo, z kolei „Breaking Point” może się podobać ze względu na melodyjność. Zgranie zespołu słychać w lekkim, takim utrzymanym w stylizacji melodyjnego metalu „In Silence” czy „Devils Triangle”.

Kilka smaczków, soczyste brzmienie i nawiązanie do kapel typu Kamelot czy Symphony X to trochę za mało, żeby zaskoczyć i porwać tych najbardziej wymagających słuchaczy. Brak przebojów i nieco ciężkostrawny materiał to przeciwnicy nie do pokonania podczas słuchania debiutanckiego albumu szwedów.

Ocena: 3.5/10

ZUUL - Out Of Time (2010)

Zuul to kapela jedna z wielu, to kapela grający wtórny heavy metal z wyraźnymi wpływami heavy metalu lat 80 spod znaku takich formacji jak Saxon, Iron Maiden i wielu innych. Zuul to zespół, który stara się być jak nie które młode kapele, tymi którzy sprawiają, że ogień heavy metalu lat 80 wciąż płonie i spokojnie Zuul można postawić obok Stelwing czy Enforcer. Póki co zespół ma na swoim koncie dwa albumy, z czego debiutancki „Out Of Time” ukazał się w roku 2010.

Może Zuul nie dorównuje poziomem do innych młodych kapel grających w stylu lat 80, to jednak brzmią całkiem dobrze. Można od razu stwierdzić, że muzycy nie są geniuszami, ani też uzdolnionymi technicznie to jednak nie mają większego problemu z zagraniem solidnego heavy metalu przesiąkniętego heavy metalem lat 80, czy też NWOBHM. Mocne riffy utrzymane w tradycyjnym stylu, duża dawka melodii i prostych motywów wygrywanych przez gitarzystów, naturalna, taka energiczna sekcja rytmiczna czy w końcu specyficzny wokal Bretta Batteau to właśnie Zuul jaki zaprezentował się na debiutanckim albumie, a także później na „To The Frontlines”. Wtórność, brak rewolucji, brak świeżości i wykorzystanie oklepanych motywów to jeden z minusów tego wydawnictwa, ale taki styl preferuje Zuul. Zespół stara się jak najbardziej oddać klimat lat 80 na swoim debiutanckim albumie i ta sztuka im wyszła, bo zarówno klimatyczna okładka, jak i nieco surowe, przybrudzone brzmienie znakomicie oddają lata 80, ale na tym się nie kończy. Proste wykonanie utworów i niezbyt wyszukane melodie, które mają tradycyjny wydźwięk sprawiają, że całość brzmi jak album z roku 1985.

Nie całe 40 minut muzyki to również kolejna cecha, która nasuwa lata 80 i muzycznie nie ma niczego zaskakującego. Mamy rytmiczne granie jak te zaprezentowane w otwierającym „Out Of Time” , czasami zespół przyspiesza tak jak w „Warriors” czy „Darkness On The Ice”. Nie brakuje wpływów NWOBHM co słychać dobitnie w „Ride, Ride” zaś „Backstret Crawler” czy „Air Raid” mają rockowy feeling.

„Out Of Time” to solidny album heavy metalowy oddający całkiem dobrze metal okresu lat 80, ale trzeba mieć na uwadze, że brak tutaj wyraźnych kompozycji i raczej jest to album na jeden dzień, aniżeli na kilka lat. Dobra rozrywka na daną chwilę i nic ponadto, tak można określić debiutancki album Zuul.

Ocena: 5/10

  P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

HALLOWEEN - No One Gets Out (1991)

Jednym z ważniejszych albumów dla amerykańskiego zespołu heavy metalowego Halloween bez wątpienia jest „No One gets Out”, który został wydany w 1991 roku. Był to okres ważny dla zespołu bo w 1990 roku pojawiło się w składzie parę nowych twarzy, a mianowicie perkusista Billy Adams, gitarzysta Tim Wright oraz gitarzysta Donny Allen. Sławę albumowi przyniósł z pewnością utwór, który szybko stał się jednym z wielu hitów zespołu, a mianowicie „Kings”. Halloween w tym roku obchodzi 30 letnią rocznicę działalności i jest to dobra okazja, żeby wznowić reedycję tego albumu, bo w końcu jest to klasyka tego zespołu, jak również amerykańskiego heavy metalu.

Różnica między obecną reedycją, a starszym wydaniem jest taka, że nowe wydanie „No One Gets Out” zostało obdarzone mocnym, bardziej soczystym klasy, które nadało albumowi świeżości, jeszcze mocniejszego wydźwięku. Niezmienione zostały kompozycje, a także sam styl zespołu, który jest takim rasowym heavy metalem amerykańskim z mrocznym klimatem i elementami thrash metalu. Muzycznie Halloween można postawić obok takich kapel jak W.A.S.P, Witch, czy Savatage. „No one Gets Out” ukształtował już na dobre styl grupy, który opierał się na mocnej i urozmaiconej sekcji rytmicznej, ostrych, ciętych riffach, niezbyt wyszukanych melodiach, czy prostych solówkach, a wszystko podporządkowane pod mroczny, zadziorny wokal Briana Thomasa, który potrafi przyprawić o dreszcze. Halloween to kapela, która po dzień dzisiejszy znana jest z mrocznego, tajemniczego klimatu grozy i na „No One Gets Out” wyraźnie to słychać, zwłaszcza w takich kompozycjach jak „Sanity Danger” czyli rozbudowanemu kawałku, z mrocznym klimatem i wpływami Black Sabbath czy „Miss Earies Child”, który jest znakomitą , klimatyczną i pełną różnych smaczków balladą. Thrash metal dość wyraźnie wybrzmiewa z takich kawałków jak „No One Gets Out” czy „The Things That Creeps” będący kolejnym hitem zespołu, ale numer jeden na albumie jest oczywiście melodyjny „Kings”. Warto także podkreślić, że album zawiera trzy covery, a mianowicie „Craw To The Alter” pochodzący z repertuaru Erabus, czyli zespołu w którym wcześniej grał Tim Wright, a także utwór „Halloween” kapeli Seduce, a także „Detroit Rock City” zespołu Kiss.

Na 30 rocznicę można było spodziewać się nowego albumu, czy też jakiejś komplikacji, w zamian dostaliśmy reedycję jednego z najważniejszych albumów amerykańskiej formacji Halloween, co z pewnością pozwoli poznać stary album na nowo, a ci którzy nie mieli styczności z starszymi wydawnictwami, przekonają się że już w latach 90 grał heavy metal na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10

 P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 27 kwietnia 2013

SPACE VACATION - Heart Attack (2012)

Space Vacation to amerykańska kapele heavy/speed metalowa, która nie kryje swoich inspiracji NWOBHM, ani też takimi kapelami jak Motorhead, Iron Maiden, Rush, Angel Witch, czy innych kapel, które odniosły sukces w latach 80. Moda na granie heavy metalu przesiąkniętego latami 80 jest ostatnio modne i Sapce Vacation śmiało można postawić obok Screamer czy Enforcer. Space Vacation powstał w 2009 roku i do tej pory dorobił się dwóch albumów i ten ostatni „Heart Attack” ukazał się w 2012 roku i jest to dobry przykład, że można grać wtórnie, ale ciekawie i melodyjnie.

Choć okładka pozostawia wiele do życzenia to jednak kapeli udało się osiągnąć standard muzyczny, który pozwala zaliczyć „Heart Attack” do grona dobrych albumów. Może brzmienie tego wydawnictwa jest nieco przybrudzone, nieco takie bez technicznych smaczków, to jednak zespół nadrabia szczerością, radością z grania heavy metalu i solidnymi kompozycjami, które są głównym motorem całości. Warto zaznaczyć, że brzmienie to nie jedyny problem, z którym boryka się zespół, bo przecież wokalista Eli też nie ma takiej barwy głosu, która by porwała tłum, nie powala także pod względem techniki. Ot co wokalista, który nie ma w sobie mocy, co zresztą słychać dobitnie w takim „Summer Knights”. Sekcja rytmiczna taka naturalna i nasuwająca oczywiście NWOBHM, co można śmiało uznać, za jedną z tych cech, które należy uznać za pozytywne. Najlepiej tą cechę podkreśla choćby taki energiczny „Rocker”. Może nie usłyszmy tutaj wyszukanych melodii, ani też popisów gitarowych powalających techniką, czy wykonaniem, to jednak trzeba przyznać że gitarzysta Kiyo radzi sobie nadzwyczaj dobrze w stylizacji heavy/speed metalowej. Zgrabne przechodzenie między melodiami i lekkość to jego atuty. To właśnie nadał utworom bardzo melodyjnego i takiego tradycyjnego wydźwięku. Klimatyczny, nieco hard rockowy „End Of The Bender” , rozpędzony „Boston Massacre”, nieco punkowy „Logans Run” to prawdziwa uczta dla fanów NWOBHM i heavy metalu lat 80. Jednak moimi faworytami nieustannie pozostają hard rockowy „Loaded Gun” i energiczny „On The Road” z wyraźnymi wpływami Motorhead. Na koniec warto wspomnieć o ciepłej, klimatycznej balladzie w postaci „Devil's Own”.

Szybkie granie z elementami NWOBHM, hard rocka, heavy metalu, z czystym, niezbyt mocarnym wokalem i masą atrakcyjnych riffów, melodii, wygrywanych Kiyo, z radosnym podejściem i wtórnym charakterem nawiązującym do lat 80, to właśnie cały Space Vacation, który na „Heart Attack” pokazuje się z naprawdę dobrej strony.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

SATAN - Life Sentence (2013)

W latach 80 w Wielkiej Brytanii działał zespół o nazwie Satan i był jednym z przedstawicieli modnego w tamtych latach NWOBHM. Zespół założony 1979 roku swój debiutancki album wydał w 1983 roku, jednak potem przekształcił się w Blind Fury wydając jedynie „Out of The Reach” . Potem jednak zespół powrócił z nowym albumem w 1987 roku jako Satan i tak potem o kapeli słuch zaginął. Jednakże powroty zza światów są modne ostatnim czasy to nic dziwnego że po raz drugi w 2011 roku reaktywował się brytyjski Satan i w roku pojawił się nowy album „Life Sentence” , który jest pierwszym albumem po 16 letniej przerwie zespołu..

Duch kapeli grającej w latach 80, duch NWOBHM jak najbardziej został. Fani heavy metalu lat 80 czy zespołów grających NWOBHM powinni być zachwyceni, bo Satan mimo powrotu, mimo odrodzenia w czasach, gdzie jest agresja, dynamika i czasami kombinowanie zostali sobą. Tak więc nikogo nie powinno zdziwić, że zespół dalej gra swoje, dalej mamy specyficzny wokal Briana Rossa, który śpiewał na debiutanckim albumie, a także prowadził inny wielki zespół, a mianowicie Blitzkrieg. Może nie ma agresywnej maniery, ale techniki czy klimatu nie można mu odmówić. Jego wokal znakomicie współgra z klimatycznymi, mroczniejszymi utworami jak „Another Universe”, który jest najdłuższym utworem na płycie. Co przykuwa uwagę niemal od początku to nieco przybrudzone brzmienie, takie brytyjskie, użyłbym słowa bardziej rockowe aniżeli metalowe. Pod względem instrumentalnym album zasługuje z pewnością na wyróżnienie, bo zarówno dynamiczna, urozmaicona, zaskakująca sekcja rytmiczna jak i partie gitarowe Ramseya i Tippinsa, które cechują się naturalnością, lekkością, finezją, ale ponadto jest szaleństwo, melodyjność i kolesie wygrywają naprawdę energiczne i godne uwagi riffy, co zresztą już słychać w otwierającym „Time To Die”, który oczywiście oddaje NWOBHM, ale jest tu również nieco rocka, czy metalu. Nieco psychodelicznego rocka można uchwycić w rytmicznym Twenty Twenty Five”, jednak zespół nie trzyma się kurczowo jednej stylizacji bo pojawia się szybsze granie w „Siege Mentality” czy „Testimony” z ciekawym głównym motywem gitarowym. Nie uświadczymy tutaj wypełniaczy.

Brakuje wam NWOBHM w tym roku, brakuje wam brytyjskich kapel grających na wysokim poziomie? A może szukacie kapeli, która znakomicie oddaje klimat heavy metalu 80? W obu kwestiach Satan jest dobrym wyborem, bo ich nowy album „Life Sentence” to dopracowany krążek z brytyjską tradycją.

Ocena: 7.5/10

SACRED GATE - Tides Of War (2013)

Rok temu na rynku muzycznym debiutował kolejny niemiecki zespół grający heavy/power metal z wyraźnymi wpływami wpływami Iron Maiden, Manowar, brzmiący jednocześnie niczym Ravenge czy Dragonsclaw. Tym zespołem był Sacred Gate, który został założony w 1999 r i trzeba przyznać, że debiut był bardzo dobrym albumem ukazującym świetne połączenie ciężaru, ostrych gitar, z chwytliwymi melodiami i przebojowością, z wpływami heavy metalu lat 80. Teraz czas przyszedł na nowy album w postaci „Tides of War”, który jest kontynuacją stylu, aczkolwiek są pewne zmiany.

W przeciwieństwie do poprzedniego wydawnictwa „Tides Of War” jest koncept albumem opowiadającym o bitwie pod Termopilami, gdzie 300 spartan walczyło o wolność w starciu z persami. Do wyboru tematyki z pewnością przyczynili się dwaj muzycy, a mianowicie Jim Over i Nicko Nikoladis, którzy mają greckie korzenie. Kolejną różnicą jest fakt, że pojawia się tutaj nowy gitarzysta, a mianowicie Bjorn Walde, który zapewnia pewien powiew świeżości. Najważniejszą zmianą jest dotycząca stylu, bowiem zespół postanowił odejść od wyraźnych zalotów pod Iron Maiden, próbując wykreować własny styl, który można określić jako bardziej naturalny, bardziej epicki, jednocześnie dalej melodyjny, dynamiczny, agresywny, z rozpędzoną sekcją rytmiczną i szorstkim, mocnym wokalem Jima Overa, który ma głos idealny do takiego grania i po trafi śpiewać podniośle, a także bojowo, zadziornie, agresywnie. Jest urozmaicenie albumie, tak więc można zapomnieć o nudzie. Jest klimatyczne intro, które pokazuje epicki charakter albumu i The Coming Storm trzyma w napięciu.”The Immortal One” nasuwa skojarzenia z Manowar, czy też Iron Maiden zwłaszcza w kwestii sekcji rytmicznej, z kolei riff, praca gitar, zadziorność i melodyjność nasuwa mi inny znany niemiecki zespół, a mianowicie Chinchilla i nawet wokalnie mam podobne skojarzenia. Ciężki, bojowy, true heavy metal to coś co dominuje na tym albumie i Tide Of War” , klimatyczny „Path Of Glory” czy rozbudowany, epicki, trwający ponad 12 minut „The Battle Of Thermopylae” gdzie krzyżuje się Manowar i Iron Maiden świetnie to obrazują. Jednak nie zabrakło też tak jak na poprzednim albumie patentów power metalowych i te słychać w melodyjnym „Defenders (Valour Is in Our Blood)” czy rozpędzonym „ Gates Of Fire”. Pewnym urozmaiceniem jest epicki, klimatyczna ballada w postaci „Never To Return” i instrumentalny „The Final March” , który ukazuje jak gitarzyści sobie dobrze radzą z melodiami, riffami, z przebojowością.

Mocne brzmienie, które podkreśla epickość i umiejętności muzyków, ciekawa historia, epicki charakter, masa przebojów i chwytliwych melodią czynią ten album bardzo dobrym i godnym uwagi każdego fana Manowar, Iron Maiden, oraz melodyjnego grania. Nowy album potwierdza, że na niemieckiej ziemi wyrósł kolejny ciekawy heavy/power metalowy zespół.

Ocena: 8/10

DEEP PURPLE - Now What ?! (2013)

Po nagraniu „The Battle Rages On” z Deep Purple odszedł lider grupy, a mianowicie Ritchie Blackmore, który obecnie spełnia się Blackmore's Night, zaś w 2002 roku odszedł kolejny ważny członek zespołu, a mianowicie John Lord, który zmarł w 2012 roku. Deep Purple pokazał że można tworzyć zespół bez tych dwóch kluczowych osób, że można dalej koncertować i nagrywać nowe albumy, czego przykładem jest „Bananas” i „Rapture of The Deep”, jednak zespół nie spieszy się z nowymi albumami. Status żyjącej legendy to jednak dobra rzecz i nikt nie spodziewał się czegoś nowego w przyszłości, a tutaj po 7 latach zespół wydaje „Now What?!” i choć nie jest to album, który zostanie klasykiem, który można stawiać obok takich albumów jak „Perfect Strangers” to jednak tutaj kapela jakby poradziła sobie z wadą, która prześladuje ich od 1995 roku.

Chodzi oczywiście o brak pomysłowości, brak pomysłu na kompozycje, problem z nagraniem równego materiału, który nie będzie irytował i nie będzie zapchany średniej klasy kawałkami, a utworami melodyjnymi i mające choć trochę przebojowości. Pewne przebłyski były już na „Rapture of The Deep”, jednak tutaj w pełni udał się ten zabieg. Nie dość, że album w pełni oddaje charakter Deep Purple, nie dość zaskakuje dobrym materiałem, to jeszcze dochodzą do tego różne smaczki, pojawienie się innych instrumentów, co jest pewnym zaskoczeniem i powiewem świeżości. Jest trochę bluesa, jest rocka, jest trochę popu, ale wszystko w pełni mocno rockowo z feelingiem starszych płyt Deep Purple. Brzmienie może nie jest tutaj akurat dobrym tego przykładem, bo jest soczyste i na miarę współczesnych płyt heavy/power metalowych aniżeli rockowych, ale gdy w słuchamy się w partie klawiszowe i czy gitarowe, to wtedy zrozumiecie o co mi chodzi. Ta płyta ma swojego bohatera i antybohatera. Antybohaterem jest tutaj Ian, który jest cieniem siebie samego i chyba ciekawszym popis miał w Who Cares u boku Tony'ego Iommiego. Jest śpiew jak najbardziej rockowy, ale jakby bez zaangażowania, bez mocy i zadziorności, za to bohaterem jest tutaj Steve Morse, który rozwinął skrzydła i jest rock, finezja, lekkość, klimat, nie liczyłem że stać go na takie coś i jest to jego najlepszy album. Nikt się nie spodziewał, że nowy album będzie taki równy, urozmaicony i będzie zawierał tyle rockowej muzyki.

Już wejście w postaci „A Simple Song stara się nam przybliżać starsze Deep Purple. Wstęp, klimat, główny motyw jakby miały nawiązać do „Child In Time”, choć słyszę tutaj coś z „Final Frontier” ironów. „Weirdstan” może momentami przekombinowany, ale jest to kawałek, który podkreśla że jest to rockowy Deep Purple i słychać to po klawiszach i mocnym riffie, który jak najbardziej jest godny uwagi. Ten utwór to nie tylko popis Steve'a, który wygrywa ciekawe,magiczne solówki niczym czarodziej, ale również popis Dona, który jest też legendą, jeśli chodzi o ten instrument. Dwa przeboje i zapadające kawałki na początek to rzadkość, a przynajmniej dawno nie występowało takie coś na albumach Deep Purple. Świeżość, pomysłowość wyraźnie daje o sobie znać w 6 minutowym „Out Of Hand, który ma nieco filmowy wydźwięk, ale jest to jeden z najlepszych utworów na płycie i jeden z takich mocniejszych. Album promował lekki i radosny „Hell To Pay i komercyjny „All The Time In The World” i ten ostatni jest nieco słabszym momentem na płycie, pewnie za sprawą komercyjnego wydźwięku. Nieco bluesem zalatuje mi w nieco przekombinowanym „Body Line”. Finezja, gitarowe popisy i dużo smaczków odnajdziemy w 7 minutowym „Uncommon Man” czy „Apres Vous”. Ciekawość i pomysłowość znów uświadczyć można w „Vincent Price” i początek kojarzy mi się nieco „Can Let You Go” Rainbow. Nieco mroczniejszy klimat, chórki i inny smaczki czynią ten kawałek kolejny przebojem.

Nie spodziewałem się tak dobrego albumu i Deep Purple nowym albumem zrobił prawdziwą niespodziankę. Nie jest to dzieło z górnej półki, ale naprawdę równy, solidny, rockowy album w stylu Deep Purple, z utworami które zapadają na nieco dłużej. Gorąco polecam.

Ocena: 7/10

CRIMSON REIGN - The calling (2013)

Co może zdziałać jedna osoba? Czy jeden muzyk może sam nagrać album i nie dać po sobie poznać amatorszczyzny? Cóż patrząc na projekt Crimson Reign, projekt osoby Titusa Madina, który zajął się właściwie wszystkim można stwierdzić, że jest to możliwe. A kto wątpi, niech sam się zapozna z debiutanckim albumem „The Calling” Pewnie się zastanawiacie jaki poziom z sobą prezentuje album właściwie skonstruowany przez jedną osobę?

Nikogo chyba nie zdziwi brak stylu, który wyróżnia album na tle innych, nikogo nie powinno zdziwić również to, że brzmienie jest tylko przyzwoite, a kompozycje niezbyt dopracowane. „The Calling” to album człowieka, który miał zapał, miał chęć zrealizowania swoich pomysłów, melodii, które chodziło mu pogłowie. Szkoda tylko, że to wszystko jest średnich lotów. Czyżby amatorska okładka albumu miała podkreślić, że nie mamy do czynienia z wysokiej klasy heavy metalowym albumem? Najwidoczniej tak i to nie dopracowanie, czy też nieporadność daje o sobie znać przede wszystkim w kwestii pomysłów i aranżacji. Mimo tego faktu, warto zaznaczyć, że Titus całkiem dobrze sobie radzi jako gitarzysta i potrafi grać czego przykładem jest taki rozbudowany „Zaricco” z różnymi ciekawymi motywami, czy też mroczny, ostrzejszy, nieco thrash metalowy „Betrayel”, jednak brakuje w tym wszystkim pomysłowości, jakiś zapadających melodii, a szkoda bo mogło to brzmieć znacznie ciekawej. Titus z pewnością lepiej sobie radzi jako wokalista, a wszystko dzięki mocnemu i zadziornemu głosowi, który potrafi przyprawić o dreszcze. Sprawdza się w balladach typu „Tests Of Faith” czy ostrzejszym graniu typu „Clairvoyant”. Jednak album od samego początku tj utworu „The Calling” pokazuje, że jest to średnich lotów heavy metalowe granie, bez polotu, bez ciekawych melodii, od takie dla zrealizowania pomysłów, jakie kotłowały się w głowie Titusa.

Założony w 2012 r Crimson Reign to przykład, że można w pojedynkę nagrać album i go wydać, co jest godne uwagi i pochwały. Jednak pod względem muzycznym jest to wtórny i niezbyt atrakcyjny album, który nie zawiera przebojów, ani nie powala pod względem agresji czy dynamiki. Tak więc mówimy o średniej klasy albumie heavy metalowym prosto z Stanów Zjednoczonych, o którym nikt nie będzie pamiętał za parę tygodni.

Ocena: 4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla czasopisma HMP

piątek, 26 kwietnia 2013

DREAMTALE - World Changed Forever (2013)

Jeżeli chodzi o fiński power metal to wysokie miejsce zajmuje Stratovarius, jednak trzeba przyznać, że konkurencja nie śpi i od kilku lat umacnia swoją pozycję Dreamtale, zespół który przypomina melodyjnością Stratovarius, ale słychać też przebojowość godną Gamma Ray czy Helloween oraz radosny charakter w stylu FREEDOM CALL. Ostatnie albumy zespołu w postaci „Phoenix” czy „Epsilon” to przykład, że można grać radosny i melodyjny power metalu na miarę wielkich kapel. Zespół nie spuszcza z tonu, ani nie zwalnia tempa i już można się delektować nowym albumem w postaci „World Changed Forever”.

Styl wyznaczony na ostatnich albumach, wypracowany od samego początku powstania zespołu tj. 1999 roku nie został zmieniony, choć na nowym albumie słychać pewne zaloty w kierunku progresywnego, bardziej klimatycznego grania, z różnymi smaczkami i rozbudowaną formą, co najlepiej ukazują takie utwory jak „Back To The Stars” , melancholijny, ciepły „World Changed Forever” czy stonowany i urozmaicony „Dreamtime”. Co ciekawe intro w postaci „The Shore” i „The Island Of My heart” nasuwają symfoniczny power metal rodem z Nightiwsh i jest ta podniosłość, ta magia i ten feeling, nawet rozmach jest w aranżacji. Tutaj można też wykryć teatralność oraz fakt, że wokalista Erkki świetnie definiuje jak powinien brzmieć wokalista w power metalowej kapeli. Śpiewanie w górnych rejestrach oraz technika to standard, który Erkki spełnia. Zespół zawsze słynął z radosnego power metalu z wyraźnymi wpływami twórczości Kaia Hasena ( Ex Helloween, Gamma Ray) a także Timo Tolkiego ( ex Stratovarius) i to słychać wybitnie w takich petardach jak „Tides Of War”, który melodyjnie przypomina „Master Of Confusion”, a także w rytmicznym „We Have no Good” z cechami Freedom Call, czy w przebojowym „The Signs Were True”. Skojarzenia z Stratovarius są dość silne i do tego dochodzi fakt, że miksem albumu zajął się nie kto inny jak sam Timo Tolki. Nieco dyskotekowy „Join The Rain” to przykład takiego rasowego hitu Dreamtale i tutaj jest dobrze ukazana ta radość z grania. Wszystko brzmi jak należy i spora w tym zasługa muzyków, bo sekcja rytmiczna daje czadu, zapewnia moc, a gitarzyści tną ostre, chwytliwe i bardzo melodyjne riffy, a wszystko rozegrane z radością, pomysłem i świetnie to odzwierciedla jeden z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „The heart After Dark”, który nasuwa „Black Diamond” Stratovaius czy „Fight” Gamma Ray.

Dreamtale przyzwyczaił do solidnych albumów power metalowych, które kipią energią, która wyróżniają się soczystym, krystalicznie czystym brzmienie, dopracowanie w zakresie kompozycji i staranną aranżacją, która oddaje to co w najlepsze w power metalu. Póki co udaje im się utrzymać swój poziom i nie spadają poniżej niego. Fani power metalu znów mają powód do radości. Czy jest to lepszy/ gorszy album w porównaniu do poprzednich wydawnictw każdy musi sobie sam wyrobić zdanie.

Ocena: 7.5/10

MESMERIZE - Paintropy (2013)

Włoski Mesmerize nie jest zespołem, który można zaklasyfikować do grupy amatorów, którzy debiutują, również nie można zaliczyć do tych zespołów, które chcą zrewolucjonizować heavy metalowy rynek. Miejsce tego włoskiego zespołu jest w gronie kapel grających solidny heavy metal z elementami power/thrash metalu, kapel z długim stażem grania owej muzyki. Powodem dla którego przywołuje ten mniej znany zespół jest fakt, wydania nowego albumu w tym roku, a mianowicie „Paintropy”.

Mesmerize istnieje od 1988 roku, kiedy to powołali go do życia trzej przyjaciele, a mianowicie Andrea Garavaglia, Piero Paravidino i Folco Orlandini. Zespół w okresie 1998 – 2005 wydał 4 albumów i na nowy album przyszło poczekać przeszło 8 lat, a wszystko wynikało z tego że kapela starannie dopracowywała materiał, który miał pokazać inny kierunek muzyczny zespołu i słychać, że „Paintropy” to heavy metal, ale z dużą dawką power metalu i thrash metalu. Nie tylko sekcja rytmiczna brzmi bardziej agresywnie, bardziej żywiołowo, bo zmiany i pewien postęp słychać również w partiach wokalnych Folco, który swoim stylem, manierą nasuwa Jamesa Hetfielda, Tima Rippera Owensa, czy też Bruce'a Dickinsona, a do tego dochodzi prawdziwa agresja i zadziorność i to samo można napisać o wyczynach gitarzystów Luca Belbruno i Piero Paravidino, które ocierają się o solidne granie, bez większego urozmaicenia, bez intrygujących motywów, czy technicznych popisów. Jest agresja, jest i melodia, co zresztą słychać po pierwszych kompozycjach „2.0.3.6.” czy „A Desperate Way Out, które ukazują dokładnie ten miks thrash metalu i heavy metalu. Zespół jednak często też zwalnia i stawia na łagodniejszy wydźwięk, jak ten w zamykającym Promises” czy mroczniejszym You Know I Know. Czasami zespół bardziej oddala się w kierunku agresywnego, bez kompromisowego thrash metalu co słychać w „It Happened Tomorrow” czy w „Monkey in Sunday Best”. Troszkę power metalu słychać w „Paintropy”, w melodyjnym Shadows at the Edge of Perception czy w najlepszym na płycie „Mr Judas”.

Mocne, soczyste brzmienie, solidne granie utrzymane w stylizacji heavy metalu / thrash metalu z dużą dawką agresji, melodii, wtórne, ale godne uwagi, to jest to co zapewni Mesmerize na swoim nowym albumie.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP 

DEEP MACHINE - Whispers In The Black EP (2012)

Czasami los może się uśmiechnąć do tych co wcale nie wierzą w takie coś jak pojawienie się szansy, czy też okazji, której nie można od tak sobie darować. Uśmiechnął się do jednego z mniej znanych brytyjskich zespołów założonych w 1979 roku, grających NMWOBHM, a mianowicie Deep Machine, który w końcu wydał swój mini album, zatytułowany „Whispers In The Black”, który ujrzał światło dzienne w 2012 roku.

Nie jest to ani debiutancki album, ani też bogaty mini album, ale „Whispers In The Black” to krążek zawierający trzy utwory oddające to co najlepsze w NWOBHM początku lat 80. Szkoda tylko, że zespół może się popisać bardziej bogatą historią, aniżeli twórczością. Kapela została założona w 1979 roku z inicjatywy gitarzysty Bobiego Hookera.i wieloletnie roszady, przetasowania i kilka krotnie rozpadanie zespołu sprawiło, że nigdy zespół nie zagrzał jakiegoś stałego miejsca w metalowym świecie. Liczne dema i kilka koncertów to jednak troszkę za mało, by bardziej komuś zapaść w pamięci. Po kolejnych latach zespół się zebrał by dać kilka koncertów i w efekcie tego powrotu i dało się stworzyć mini album składający się z trzech utworów, które znakomicie podkreślają to co najlepsze w NWOBHM, czyli to brzmienie, pełne zadziorności, wyrazisty i pełna wdzięku sekcja rytmiczna, z dudniącym basem oraz specyficznym wokalistą o rockowej duszy i Lenny Baxter jest jedną z głównych atrakcji tej płyty.

Stylistycznie zespół nie oddala się od swojej konkurencji i słychać w ich muzyce patenty IRON MAIDEN czy ANGEL WITCH i już przy otwierającym utworze „Whispers in the Black” słychać to dość wyraźnie. Kawałkowi z pewnością nie można odmówić melodyjności, ani też finezyjnych zagrywek gitarowych w wykonaniu duetu East/ Hooker, który ucieka od jakiś bardziej wyszukanych czy technicznych popisów skupiając się właściwie na melodyjnym aspekcie. Urozmaicony, z pewnymi zapędami pod BLACK SABBATH jest „Iron Cross”, z kolei „Killer” pokazuje, że w zespole drzemie również rockowy duch.

Do przewidzenia był fakt, że jest to album dobry, solidny, z ciekawymi kompozycjami, ale bez większych fajerwerków. Niedosyt oczywiście związany z liczbą utworów jest, ale może kiedyś zespół wyda w końcu debiutancki album, który zaspokoi moje oczekiwania w 100 %? Fani NWOBHM powinni się zapoznać z tym wydawnictwem w wolnym czasie.

Ocena: 6/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP 

czwartek, 25 kwietnia 2013

EASY TRIGGER - Bullshit (2012)

Jak nagrać hard rockowy album, który zadowoli fanów starych dźwięków, a także tych fanów, którzy cenią sobie nowoczesne podejście? Jak nagrać album, który połączy elementy hard rocka lat 80, sleez metalu, czy też troszkę nu metalu lat 90. Jak nagrać krążek znakomicie odda zasadę „sex,drugs and rock'n roll”? Zadania wydaje się o tyle trudne, zwłaszcza jeśli chcemy aby nie brakowało ognia, zadziorności, chwytliwości, przebojów, by ta muzyka porwała i zapadła w pamięci. Sposób by zawrzeć wszystkie cechy w jednym albumie udało się włoskiemu zespołowi EASY TRIGGER, który wydał w 2012 roku swój debiutancki album „Bullshit”.

Zaczynali w 2009 roku jako kapela grająca covery a z czasem , kiedy zaszły zmiany w zespole rozpoczęły się prace nad własnym materiałem. W 2011 r ukazał się mini album a rok później już pełnometrażowy album i to jest wydarzenie o którym głośno dyskutować. Co takiego zrobił niby zespół? Cóż znakomicie połączył nowe brzmienie, różne patenty współczesne, które można przypisać HARDCORE SUPERSTAR z patentami z lat 80 spod znaku MOTLEY CRUE czy GUNSES ROSES. Zespół wyróżnia się na tle stylem i to już słychać od pierwszych dźwięków. Jest radość, pomysłowość, energia, młodzieńcza agresja i zapał, a także dopracowanie i ogromny potencjał w samych muzykach co sprawia, że EASY TRIGGER to prawdziwe odkrycie w dziedzinie muzyka hard rockowej. Dynamika, proste i chwytliwe melodie, energiczna sekcja rytmiczna, porywające refreny i zadziorny, wyrazisty wokal Frenkiego to właśnie styl tego włoskiego zespołu. Słaba okładka to jedyna wada jaka nasuwa się na pierwszy rzut, ale jakaś banalna i nie mająca większego wpływu na ostateczny efekt. Album zachwyca pod względem technicznym z naciskiem na nowoczesne i dopieszczone brzmienie, a także kompozytorskim, gdzie muzycy dają upust swojemu geniuszowi i pomysłowości.

Materiał składa się z 12 utworów, które zabiorą nas w hard rockową podróż której nigdy nie zapomnimy. Pikanterii dodają tutaj sami muzycy, którzy wyróżniają się na tle innych. Wspomniałem o wokaliście, ale trzeba pamiętać o technicznej i dynamicznej sekcji rytmicznej, czy też i ducie gitarowym Caste/Fedry, który zasypie was chwytliwy melodiami, ostrymi i mocnymi motywami, które nie należą do takich ulatniających się. Jest technika, radość, lekkość, zadziorność i urozmaicenie, tak więc najbardziej wybredni słuchacze powinni być zadowoleni. „A Good Night To Kill” to krótkie intro, które po krótkim czasie zostaje wyparte przez „Hatesphere”, który podkreśla wszystkie cechy o których wspomniałem wcześniej, zwłaszcza owa przebojowość, lekkość, zadziorność, energiczność i pomysłowość. „Sex, Sex, Sex” no bo jak można tutaj mówić o dragach i rock'n rollu bez seksu i kto lubi szybkie u melodyjne utwory będzie zadowolony. Co kawałek to przebój, ale są urozmaicone i już taki „Apologise” jest nieco wolniejszy, bardziej rockowy, z ciekawym wokalem Frenkiego w zwrotkach. Ciekawa melodia i radość sprawiają, że „Rocket Girl” to kolejna przebojowa petarda, która rozgrzeje każdą sztywną publikę. Znalazło się też miejsce i dla ballady czyli „Smokers Die Younger”, która ma w sobie to coś, jest urokliwa i wyróżnia się na tle innych miernych, nijakich ballad rockowych jakie słyszałem ostatnim czasy. Po 3 minutach odprężenia zespół szybko wraca do dynamicznego grania i kto szuka dobrej rozrywki niech szybko zapuści promujący album „911” . Nieco lekkości, swobodnego grania z romantycznym i chwytliwym refrenem uświadczymy w „The Dreams” i zespół ani myśli spuścić z tonu czy z przebojowości. W „Bullshit” wokalnie Frediego wspiera Cresh (SINCIRCUS), zaś utwory „Easy Trigger” czy dynamiczny „Route 66” potwierdzają, że zespół jest specem od tworzenia przebojów.

Kopalnia przebojów, a wszystko podane w ciekawej hard rockowej formie tak można by opisać debiut włoskiej formacji, która jest głodna sukcesu. Póki co jest to jeden z najlepszych młodych zespołów grających hard rocka i czekam na kolejne wydanie tego zespołu.

Ocena: 10/10



 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


środa, 24 kwietnia 2013

KING LEORIC - Lingua Regis (2013)

Po 8 latach powraca do życia KING LEORIC czyli niemiecka kapela heavy/power metalowa, która została założona w 1998 roku. Kapela ta działała w latach 2000 i to właśnie wtedy wydała dwa albumu, jednak potem słuch o nich zaginął. Teraz po 8 latach od ostatniego wydawnictwa zespół powraca z nowym albumem „Lingua Regis”.

Ta niemiecka kapela jakoś nie pasuje mi do tego wszystkiego co słyszałem w tym roku, a wszystko przez jej wydźwięk, brzmienie, kompozycje, styl, wykonanie, okładkę, wszystko. KING LEORIC, który nazwę za czerpał z gry „Diablo” poruszający się w klimatach wojny, bitew itp. nie brzmi jak inne tegoroczne kapele i słuchając ich nowego wydawnictwa można się długo zastanawiać, czy przypadkiem ta płyta nie jest z lat 80. Wpływy kapel po kroju IRON MAIDEN, BLACK SABBATH, JUDAS PRIEST, ACCEPT, HELLOWEEN czy DIO są słyszalne niemal od pierwszych dźwięków co jeszcze bardziej pozwala identyfikować ów owe wydawnictwo z tamtym okresem. Jednak na tym nie kończą się skojarzenia, bo samo brzmienie średniej klasy, takie surowe, takie bez tych wszystkich technologicznych trików, co również pasuje do tego co się słyszało w heavy metalu lat 80. Patrząc na prostą i nieco kiczowatą okładkę również można odnieś wrażenie, że mamy do czynienia z albumem z lat 80. Również styl zespołu pasuje do standardów lat 80, gdzie było dużo prostego, melodyjnego, solidnego grania bez zbędnego kombinowania. Specyficzny wokal Jensa, który nie ma ostrego, technicznego wokalu, a jedynie ryczy i skrzeczy niczym Udo, a czasami wkraczając w styl śpiewania przez Dio i choć jest on słabym ogniwem zespołu, to jednak również przybliża lata 80. Sekcja rytmiczna jest tutaj taka naturalna i momentami aż nasuwa się początek lat 80 i NWOBHM. Ta naturalność, dynamika urzekła mnie w tym albumie. Największą atrakcją jest duet gitarowy Pathschureck/ Kiehne który mimo wtórnego charakteru, mimo tego że gdzieś to wszystko się słyszało to jednak przyciąga uwagę za sprawą naturalności, szczerości, melodyjności i przebojowemu charakterowi. To wszystko sprawia, że ten album nie brzmi jak album z roku 2013, lecz z roku mieszczącym się w latach 80.

Jasne było sporo płyt, które nawiązały do lat 80, ale żadna nie była tak autentyczna, tak rzeczywista, tak idealnie nawiązująca do tamtych czasów i pod względem album się z pewnością wyróżnia. Wyśmienicie się tego słucha, choć brzmi to dość banalnie czy wieje amatorszczyzną. Już „Master Of The Kings” robi nie złe spustoszenie i każdy fan klasyków, heavy metalu lat 80, twórczości Dio czy zespołu ACCEPT będzie w szoku że można jeszcze tak grać. „Time Steals Your Days” to bardzo dynamiczny kawałek i tutaj już można wyłapać wczesny HELLOWEEN. Solówki, praca gitar, partie jakie słyszymy to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania i trudno tego nie docenić. BLACK SABBATH połączony z epickim charakterem MANOWAR? Czemu nie? „Lingua Regis” to znakomity przykład, że można połączyć style tych dwóch zespołów i to z niezłym efektem. Riff „Awaiting Armageddon” jakoś skojarzył mi się z „Murder” HELLOWEEN co jest z pewnością plusem i tak jest to nieco ostrzejszy kawałek, ale również chwytliwy i przesiąknięty NWOBHM. Lekko, nieco hard rockowo jest w „Father Me” i jest to nieco słabszy kawałek, ale tutaj oznacza to wciąż dobry i solidny utwór. IRON MAIDEN daje o sobie znać w krótkim i zwartym „Let it Loose” czy klimatycznym „Straight Out of Hell”. Power metal i HELLOWEEN słychać w przebojowym „Forgive and Forget”. Jest i miejsce na true heavy metal w stylu MANOWAR i „Fianl Rhyme” w tej kategorii jest znakomity. „Last in Line” to nie cover DIO, ale to taki toporniejszy kawałek w stylu niemieckim. Całość zamyka epicki kawałek w postaci „Heavy Metal Sons” i nasuwa się nieco wcześniejszy MANOWAR, szkoda tylko że gitary tutaj nieco mało zadziornie brzmią.

Mimo niskich lotów brzmienia, mimo specyficznego wokalu, mimo pewnych niedociągnięć jest to kawał solidnego heavy/power metalowego grania, która znakomicie oddaje lata 80. KING LEORIC powrócił i to w dobrym stylu, bo „Lingua Regis” nie przynosi wstydu i się wyróżnia charakterem i wykonaniem na tle innych wydawnictw próbujących oddać klimat lat 80. Oczywiście polecam.

Ocena: 8/10

NAUTILUZ - Leaving All Behind (2013)

Ileż to już zespołów powstała w stylizacji HELLOWEEN, SONATA ARCTICA, czy STRATOVARIUS, grających wtórny, oklepany power metal? Ileż to już kapel poszło tą ścieżką wybierając sprawdzone patenty, obierając melodyjny charakter grania, stawiając na wokalistę który mógłby śmiało śpiewać w owych kapelach, które wyżej wymieniłem. Liczba tych kapel nie jest mi znana, ale wiem za to, że do tego grona dołącza debiutujący w tym roku NAUTILUZ za sprawą „Leaving All Behind” i jest to album skierowany do zagorzałych fanów HELLOWEEN, STRATOVARIUS i power metalu i to takiego wtórnego, oklepanego, ale solidnego i melodyjnego.

Zdziwię was, ale ta kapela nie reprezentuje niemiecką scenę metalową ani żadną inną europejską o dziwo, a przecież słuchając tego albumu takie symptomy można odczuć. Stolicą tego zespołu jest Peru i został tam właśnie założony w 2009 roku z inicjatywy perkusistę Alvaro Parades, klawiszowca Renzo Huánuco i gitarzystę Diego Chacaliaza. Pierwszym przejawem ich działalności był mini album w 2010 r. czyli „Chasing The Light” i tak po dłuższej pracy udało się wydać w końcu pełnometrażowy album. Nowym nabytkiem w zespole jest basista Jose Antonio Gazzo, ale odgrywa on mniej znaczącą rolę. Patrząc na okładkę można by wywnioskować, że jest to jakiś albumu z kręgu muzyki hard rockowej, jednak jest to płyta z muzyką power metalową. Słodką, melodyjną, wtórną, oklepaną, ale solidną. Muzycy też robią wszystko co mogą by to brzmiało w miarę atrakcyjnie i każdy odgrywa swoją rolę, jednak ostatecznie efekt jest taki, że brakuje tutaj kompozycji wybijających się ponad co się słyszało już w tym gatunku, brak jakiś przebojów, które zapadają w pamięci, a wszystko po prostu przelatuje zapewniając tymczasową rozrywkę. Oczywiście klawiszowiec tworzy przestrzeń i klimat, a także jest odpowiedzialni za odrobinę słodkości w muzyce zespołu, no bo jakże mogłoby być inaczej. Wokalista z kolei to typowy śpiewak power metalowy, który czerpie dużo z Kiske i Kotipelto. Cała sekcja rytmiczna mocna i dość dynamiczna, tak więc mamy typowe pędzenie do przodu i znacznie ciekawej wypada tutaj dwa gitarzyści, którzy potrafią wygrać dość ciekawe motywy i zwłaszcza ich solówki są tutaj godne uwagi, jednak niedosyt pozostaje, bo brakuje nieco świeżości i czegoś zaskakującego.

Materiał choć w miarę równy, choć melodyjny to jednak potrafi nieco zanudzić swoim jednostajnym stylem, brakiem większych emocji i wszystko po prostu przelatuje. Całkiem dobrze się zaczyna bo od melodyjnego „Under The Moonlight” gdzie słychać całkiem miłe dla ucha solówki i refren. Dobrze też się prezentuje przesiąknięty rockowym feelingiem „Burning Hearts”. Cięższy i bardziej progresywny „The Mirror” jest solidny, ale ukazuje granie na jedno kopyto. Kto lubi HELLOWEEN czy STRATOVARIUS ten z pewnością polubi lekki „Eden's Liar”, rozbudowany „The Bard” czy „Scent Of Lust”. Z tego mało wyrazistego materiału, który nie zapada w pamięci na zbyt długo należy wyróżnić jeden utwór, który jest moim ulubieńcem, a mianowicie „Chasing The Light”, który pod względem motywu, dynamiki i wykonania nasuwa neoklasyczny power metal w stylu YNGWIE MALMSTEENA i sam utwór wyróżnia się na tle innych ciekawą aranżacją, czy przebojowością.

Nie mam nic przeciwko kolejnej kopii HELLOWEEN czy STRATOVARIUS, ale niech będzie to klon, który potrafi wykreować przeboje, ciekawe kawałki, które zapadają w pamięć i są bardziej wyraziste. Niestety problem NAUTILUZ tkwi w tym, że grać potrafią, ale nie potrafią grać ciekawie i do tego niezbyt im idzie z stworzeniem przebojów. Potencjał może mają, bo słychać to w świetnym „Chasing The Light”, ale to czas zweryfikuje czy się w nich obudzi bestia głodna sukcesu. Póki co mamy do czynienia z kapelą na jedną noc, czyli posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 23 kwietnia 2013

WARLORD - The Holy Empire (2013)

Ostatnio oczy wszystkich fanów heavy metalu, znawców amerykańskiej sceny metalowej lat 80, a także tych co nie gardzą wpływami NWOBHM czy też metalem/ rockiem brytyjskim zwrócone były na Stany Zjednoczone, gdzie po dłuższej przerwie przypomniał o sobie światu niejaki WARLORD. Jedna z tych kultowych kapel powstałych na amerykańskiej ziemi, która zapisała się w historii amerykańskiego metalu za sprawą mini albumu „Deliver Us” i debiutanckiego albumu „And The Cannos of Destruction Have Begun” pokazując że można połączyć epicki heavy metal w stylu MANILLA ROAD czy OMEN z brytyjskim rockiem i NWOBHM spod znaku ANGEL WITCH czy IRON MAIDEN, jednocześnie budując taką nieco mroczną atmosferą przesiąkniętą romantycznością, specyfiką, melancholią i tworząc partie gitarowe pełne finezji, dopieszczenia niczym sam Yngwie Malmsteen i taki WARLORD się zapisał w historii. Potem próby powrotu z wokalistą HAMMERFALL i gdzieś zatracenie swojej tożsamości. Rok 2013 był rokiem gdzie WARLORD miał powrócić z starym wokalistą, a mianowicie Richard M Anderson i miał zespół powrócić do tego z czego był znany i czy „The Holy Empire” spełnia swoją rolę?

Niezwykle trudno jest odtworzyć choć w części stary styl, ale wiele zespołów pokazało że można i nasuwa się tutaj choćby tegoroczny ATTACKER. Wszystkie cechy wyżej wspomniane zespół przemyca i „The Holy Empire” to płyta inna od wszystkich, które słyszałem w tym roku. Ta płyta zachwyca przede wszystkim lekkością, przestrzenią, finezją, romantycznym, melancholijnym klimatem z mrokiem i to jest ciekawa i wyjątkowa mieszanka. Jest słyszalna scena amerykańska, ale też i brytyjska. Do tego dochodzi pomysłowość muzyków i ich subtelność, płynność w przechodzeniu między różnymi motywami i właśnie ta cała zabawa melodiami, motywami, smaczkami jest jedną z głównych atrakcji, bo w utworach dzieje się sporo i te kombinacje są po prostu przemyślane i pełne wdzięku. Jednak by to wszystko sprawnie funkcjonowało muszą być muzycy, którzy udźwigną taki styl, taki charakter kompozycji i trzeba przyznać że każdy odegrał swoją rolę. Bez zagłębiania się w szczegóły trzeba mieć na uwadze nasuwają Wielką Brytanie sekcję rytmiczną, wokalistę Richarda o dość specyficznej manierze i niezłym feelingu, czy też gitarzystę Tsamisa, który wyprawia niezłe cuda na swoim instrumencie i słychać wpływy wielkich gitarzystów i talent, czy też technika nasuwa momentami Yngiwe Malmsteena. Pod względem właśnie partii gitarowych jest to jeden z najlepszych tegorocznych albumów jeśli nie najlepszy. Styl przeniesie nas do lat 80, ale i okładka czy brzmienie też mają w tym zasługę.

Epicki wydźwięk, podniosłość, bojowe chórki, średnie tempo i romantyczny feeling jakby zmieszany z mrokiem to cechy, które wyraźnie wybrzmiewają w otwierającym „70,000 Sorrows” czy w urozmaiconym i przekombinowanym, pełnym różnych smaczków i popisów gitarowych „The Holy Empire”. Warto zaznaczyć, że spośród tych 8 kompozycji jakie znajdziemy na albumie tylko ponury „City Walls of Troy”w klimacie BLACK SABBATH i ballada „Father” są krótkimi utworami, cała reszta to epicki, rozbudowane kompozycje. „Glory” zachwyca niezwykłą melodyjnością i delikatnością, a „Kill Zone” z koeli agresją w stylu ICED EARTH, a „Night of Fury” to krzyżówka lekkości, epickości i NWOBHM w stylu IRON MAIDEN i jest to piękna kompozycja. Nie znajdziecie tutaj żadnych wypełniaczy czy nudnych kompozycji, pomimo że dominuje średnio tempo i melancholijny, nieco ponury klimat.

WARLORD zafundował podróż do lat 80, do czasów kiedy liczył się klimat, pomysłowość i ciekawe aranżacje. Niezwykła atmosfera, epickość, bardziej wyszukane i nie banalne melodie, a także przekombinowane i urozmaicone aranżacje czynią ten album wyjątkowy i jedynym w swoim rodzaju. Smakosze ambitniejszych melodii i finezyjnych popisów gitarowych mogą brać w ciemno. Udany powrót kolejnej amerykańskiej legendy.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

HEATSEEKER - Heads Will Roll (2013)

Grają heavy metal z wpływami hard rocka i można ich porównać do DEVILS TRAIN, HIGH ON FIRE czy BIBLE OF THE DEVIL, pochodzą z Stanów Zjednoczonych i działają już przeszło 13 lat. W tym roku wydali swój drugi album, zatytułowany „Heads will Roll” i o kim mowa? O zespole, który się zwie HEATSEEKER.

Wszystko zaczęło się od idei, która zrodziła się w głowie gitarzysty Brendana Willema i to on rozpoczął kompletowanie zespołu, który nagrał w 2006 roku debiutancki album „Knee Deep in Sin”. Po 7 latach w końcu pokazał się nowy album „Heads will Roll” który został nagrany z nowym perkusistą Big Country, który pod względem technicznym czy rytmicznym nie zawodzi i przyczynia się do mocnego wydźwięku całości. Muzycznie nie uświadczymy żadnej rewolucji, ani też nie wiadomo jakiego wysokiego poziomu, jednak kto lubi solidne granie z ostrymi, rytmicznymi, melodyjnymi partiami gitarowymi, niezbyt wyszukanymi melodiami i zadziorny, zachrypnięty, mocny wokal, to z pewnością będzie zadowolony. Brendan ma akurat właśnie tego rodzaju głos i pasuje do tego co gra cały zespół, szkoda tylko, że popisy duetu Willem/City są nieco momentami sztywne, bez polotu, bez chwytliwości, do tego wtórność, która nieco ujmuję całości. Muzycy robią swoje i to bez większego wysiłku, nieco inaczej jest z produkcją która jest dopracowana i tutaj udało się zagwarantować wysoki standard, zresztą podobnie jest miłą dla oka szatą graficzną. Jednak płytę trzeba ocenić w dużej mierze w oparciu o materiał, który jest solidny i niczym nie zaskakuje, bo dostajemy 10 utworów utrzymanych w konwencji heavy metalowej z elementami hard rocka, gdzie nie ma jakiegoś większego zróżnicowania, zaskoczenia i wszystko utrzymane jest jakby w jednym stylu.

Pewne wytyczne wyznacza już otwieracz „Digging Your Own Grave” czyli proste granie z mocnym, wyrazistym riffem i zadziornym wokalem, a wszystko utrzymane w chwytliwej stylizacji. Kolejne utwory jak rock'n rollowy „ Holy Roller”, energiczny „Heads Will Roll Tonite” czy dynamiczny „Red Devil” znakomicie potwierdzają tą regułę czyli, prosto, energicznie, melodyjnie i do przodu. Utwory są krótkie co należy uznać za kolejną zaletę, bo przy dłuższym czasie trwania mogłoby się zrodzić uczucie zmęczenia i znudzenia. Warto wspomnieć, że na płycie pojawił się cover THINN LIZZY w postaci „Johny” i również został dobrze zagrany, ale też tutaj słychać, że zespół jest solidny, średniej klasy.

„Heads will Roll” to solidna pozycja dla fanów heavy metalu z elementami hard rocka, którzy cenią sobie prostą formę, melodie i banalne aranżacje. Płytę się dobrze słucha, ale nie jest to dzieło o którym się będzie pamiętać za parę miesięcy, ale fani takiego grania nie powinni narzekać.

Ocena: 6/10

niedziela, 21 kwietnia 2013

ECHOTIME - Genuine (2013)

Przerost formy nad treścią to zjawisko, które również potrafi pojawić się w muzyce metalowej i to właśnie uświadczyłem słuchając nowego albumu włoskiego zespołu ECHOTIME, a mianowicie „Genuine”, który ukazał się pod koniec marca nakładem logic(il)logic records. Zastanawiacie się pewnie jak przejawia się to zjawisko, ten przerost formy na tym wydawnictwie i czy jest to album, na który warto zwrócić uwagę?

„Genuine” to właściwie koncept album, który związany jest z wykreowanym światem, który jest odbiciem naszego rzeczywistego i wszystko skupia się wokół głównego bohatera, czyli Daniela Anthonyego – chemika, który przez lata pracował w laboratorium w dużym mieście. I on planował stworzyć coś co pomoże mieszkańcom, całemu światu, to on stworzył tytułową molekułę „Genuine” Jednak ten pomysł nie spodobał się władzą i zamknęli wynalazcę w więzieniu. Album opowiada dalsze losy owego bohatera, to jak jest daleko od miasta, uwieziony i to jak poznaje Emita, który odmieni jego losy. Wszystko fajnie, jest klimat, pomysł, ciekawa historia i to z pewnością należy uznać za plus i rozbudowanie formy owej muzyki metalowej. Jednak historia to tylko jedna strona medalu. Może ona wciągnąć, zaintrygować, stworzyć klimat, ale wciąż liczy się muzyka. Muzycznie zespół wykreował ciekawe styl, który stara się połączyć elementy muzyki punkowej, motywy industrialu, muzyki filmowej, muzyki progresywnej, metalowej, a także elementy popu, rocka, czy też symfonicznego metalu, stawiając na wyszukane melodie i magiczną atmosferę. Styl może i ciekawy i taki dość oryginalny, jednak kiedy dochodzi do bliższego kontaktu z muzyką tego zespołu, to jednak trzeba stawić czoło chaosowi i niedopracowanemu stylowi, któremu brakuje bardziej określonej stylistyki. Muzycy też tutaj wypadają tylko przyzwoicie i najlepiej z nich wypada wokalista Alex, który manierą przypomina mi Tobiasa Sammeta i choć potrafi śpiewać, to jednak nie zapada w pamięci, nie porywa, a wszystko gubi się w nudnej i ciężko strawnej muzyce. Co z tego, że brzmienie jest dopracowane i takie mocne, skoro muzycy nie tworzą ciekawej muzyki, a kompozycje są rozlazłe na każdej płaszczyźnie, zarówno tej kompozytorskiej jak i aranżacyjnej.

Materiał podzielony został na sceny i akty co intryguje, szkoda tylko że już nie pod względem czysto muzycznym. Brak ciekawych melodii, solówek pobudzających zmysły słuchacza. „The Choice” brzmi jeszcze jako tako, bo jest ciekawy refren, ale już tutaj słuchać, że nie mamy do czynienia z albumem niszczącym obiekty. „The March” pokazuje ten chaos i brak zdecydowania, a także brak ciekawych pomysłów zespołu na kompozycje. Ciężko wyróżnić tutaj cokolwiek, ciężko opisać cokolwiek, bo właściwie nie ma się nad czym rozczulać i rozpisywać. Wszystko tutaj jest na jednym niskim poziomie, który nie nadaje się do słuchania.

Ciekawy pomysł na zmieszanie różnych elementów z różnych gatunków muzycznych, oparcie wszystko na ciekawej historii s-f nie wystarczy, żeby nagrać udany album. Niestety ECHOTIME to zespół, który niczym nie zachwyca, od pierwszych minut zanudza swoją formą, przerostem formy nad treścią, która jest uboga, czy też w ogóle jej nie ma. Słyszałem wiele płyt w tym roku, ale to jest najgorsza rzecz jaką słyszałem, niestety. Sporo pracy czeka ECHOTIME by zmienić swój wizerunek.

Ocena: 1.5/10

 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


sobota, 20 kwietnia 2013

THE BLACK RAIN - Night Tales (2012)

Młodzieżowy hard rock ukształtowany w oparciu o zadziorne partie gitarowe, proste i atrakcyjne, mocną i pędzącą do przodu sekcją rytmiczną i wyrazistym wokalem, z wpływami wielu kapel w tym DEF LEPPARD brzmi zachęcająco czyż nie? Zwłaszcza jeżeli mowa o kapeli z Włoch, o kapeli która jest żądna sukcesu i THE BLACK RAIN z pewnością taką jest.

Jest dobry powód, żeby rozgłaszać całemu światu o tym zespole całemu światu, a jest nim fakt, że w 2012 roku kapela wydała swój debiutancki album „Night tales”. Co o hard rocku może wiedzieć kapela założona w 2002 roku, a skompletowała skład w 2010? Czy taka młoda kapela może nagrać energiczny hard rock, gdzie wybrzmiewa radość z grania, dobre przygotowanie muzyków, ciekawe pomysły i aranżacje i melodyjny charakter zespołu? Kiedy przesłuchacie debiut „Night tales” to zrozumiecie, że nie trzeba mieć duży staż, żeby nagrać dobry album hard rockowy z przebojami godnymi uwagi nawet najbardziej wymagającego fana. Choć niczego nowego nie prezentuje ta kapela, nie próbuje dokonać jakiś rewolucji, eksperymentować to jednak zna się na rzeczy i patrząc na cały rynek włoski śmiało można stwierdzić, że jest to póki co jedna z tych najbardziej obiecujących kapel rockowych pomijając THE UNRIPES czy EASY TIGGER, które mi się nasuwają w danej chwili. Może skromna okładka działa odstraszająco, może brzmienie jest średnie, ale kompozycje tutaj same się bronią i nie potrzebują, żadnego wsparcia.

Czego można się spodziewać? Nieco bluesa, z wpływami DEEP PURPLE w „Lake Trip”, melodyjny, promujący album „Won't Let Go”, który ukazuje nieco bardziej komercyjny charakter zespołu, a także fakt, że mocną stroną całości to co wygrywa gitarzysta Eugenio Bonifazi zaś słabszym jest wokalista Mirko Greco, który ma lekki i taki ciepły, może nawet bardziej popowy głos, ale cóż, ostatecznie można przymknąć na to oko i dać się porwać rockowej muzyce, która zapewni przednią rozrywkę. Nieco szybciej, bardziej radośnie jest w „Plastic Love” i nie brakuje urozmaicenia bo jest i ballada w postaci „Sugar In Poison”, czy bardziej heavy metalowe granie jak to w „Hot For A Night” czy lekko i przyjemnie, z finezją i polotem jak to w „Coming home” z wpływami DEEP PURPLE.

Night Tales” to znakomity dowód że mimo braku doświadczenia, mimo braku renomy, wypracowanej marki, mimo wtórnego charakteru można nagrać rockowy album, który porwie prostotą, melodiami i solidnym wykonaniem. Znów wygrało tworzenie z duszą, a nie mechaniczne dla zysku finansowego.

Ocena: 6.5/10



 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


piątek, 19 kwietnia 2013

SPIRITUAL BEGGARS - Earth Blue (2013)

Micheal Amott to gitarzysta znany z takich zespołów jak CARNAGE czy ARCH ANEMY, czyli kapel związanych z death metalem, ale nie tylko z tego zasłynął. Pokazał się również z bardziej rockowej strony i dowodem tego jest SPIRITUAL BEGGARS, który od 1994 roku stanowi trzon szwedzkiego stoner metalu z wpływami hard rocka i rocka lat 70. Każdy kto lubi muzykę DEEP PURPLE, BLACK SABBATH czy URIAH HEEP powinien zapoznać się z tym zespołem, a kto nie miał okazji, to może za sprawą nowego albumu ta sztuka się uda?

Kapela powstała w 1993 roku i dorobiła się 8 albumów, z czego ostatni „Earth Blue” ukazał się dość nie dawno i jest to już drugi album z nowym wokalistą, który jest również gwiazdą wielkiego formatu. Mowa o Apollo Papathanasio znanego z występów w FIREWIND czy EVIL MASQUERADE i nawet się sprawdza w roli wokalisty hard rockowego i momentami nasuwa manierę Doggiego White'a, co jest na plus. Choć słychać też, że Apollo na nowym albumie nie daje z siebie wszystkiego i tez nieco się męczy w owej stylistyce, ale całościowo brzmi to ciekawie. * albumy tej grupy potwierdza, że są doświadczonym zespołem, który wie jak połączyć patenty stoner metalu, rocka, hard rocka w składną i logiczną całość. Słyszalne wpływy DEEP PURPLE czy URIAH HEEP wcale nie czynią ten szwedzki zespół jakąś marną kopią. Ich styl nawiązuje do lat 70 i to z niezłym skutkiem, bo melodie, szorstkie i nieco przybrudzone brzmienie czy też kompozycje przenoszą słuchacza do tamtych czasów. Mocna i taka bluesowa sekcja rytmiczna, przesiąknięte DEEP PURPLE klawisze, no i melodyjne, wyszukane partie gitarowe Amotta, który ma w sobie duszę rockowca. Wie jak porwać fanów starych dźwięków, rocka lat 70, stawiając na feeling, rytmikę, czy finezję, zostawiając ciężar i agresję dla innych zespołów. Wszystko zostało tutaj dobrze uchwycone i przedstawione, a solidność w materiale podkreśla tylko doświadczenia i dobry poziom owego wydawnictwa o nazwie „Earth Blue”, który jest póki co najciekawszą propozycją dla fanów takiego grania pod DEEP PURPLE, BLACK SABBATH czy URIAH HEEP.

Na co warto zwrócić uwagę podczas słuchania? Mroczniejszy, przesiąknięty BLACK SABBATH „Legends Collapse” wypada znakomicie, bluesowy „Wise As Serpent”, melodyjny „Turn The Tide” przypomina dobitnie dokonania DEEP PURPLE i podobnie można napisać o dynamicznym „Hello Sorrow” czy „Sweet magic pain”. Choć płyta w miarę równa to ja pozwolę sobie wybrać ten jeden mój ulubiony, który wyraźnie wyróżnia się na tle całości, a mianowicie „Kingmaker” który brzmi jak dzieło Ritchiego Blackmore'a. Ten motyw, te emocje, ta przebojowość i feeling, rzadkie zjawisko usłyszeć coś na miarę talentu tego wielkiego gitarzysty, a jednak można trafić czasami na jakąś perełkę. Reszta utworów oczywiście solidna i trzyma poziom, jednak ten utwór najbardziej mnie zniszczył.

Ciężko dzisiaj o porządną muzykę w stylu DEEP PURPLE czy URIAH HEEP i ciężko znaleźć alternatywę. VOODOO CIRCLE w tym roku mnie zawiódł, ale za to SPIRITUAL BEGGARS nagrął naprawdę solidny album, który wypełnia pustkę w takiej muzyce, który zaspokaja pewne żądze i kto lubi takie granie, gdzie jest stoner, hard rock, rock lat 70 i wpływy owych legend wspomnianych wcześniej, ten będzie zadowolony i doceni ten krążek, a ci którzy nie przepadają za takim graniem, raczej się nie przekonają. No chyba, że chcą porównać występ Apollo w hard rockowej kapeli z występem FIREWIND. Polecam bo takich płyt jest zdecydowania mało.

Ocena: 7.5/10

NIGHTGLOW - We Rise (2013)

Fani takich kapel jak MANOWAR, MEGADETH, METALLICA, IRON MAIDEN, BLACK SABBATH czy GAMMA RAY powinni skierować na włoską scenę heavy metalową i na zespół o nazwie NIGHTGLOW, który powinien zjednoczyć sobie fanów tych kapel i to wszystko za sprawą debiutu „ We Rise”, który 18 marca ukazał się nakładem Logic(il)logic Records.

NIGHTLOW to formacja, która zrodziła się na gruzach poprzednich wcieleń tej kapeli a mianowicie SLENDER czy założony w 1998 roku HIGH VOLTAGE, jednak zespół obrał nieco inny kierunek muzyczny podążając heavy metalową ścieżką, taką true metalową z wpływami thrash metalu. Inni kierunek oznaczał zmianę nazwy na NIGHTLOW w 2003 roku. W stylu tej kapeli słychać w wpływy zarówno kapel reprezentujących brytyjski heavy metal, ale jest też słyszalny wpływ amerykańskiego heavy czy też thrash metalu. W 2006 roku zespół przybrał formę zespołu grającego covery MANOWAR Potem zespół zaczął pracować nad swoim debiutanckim materiałem i w roku 2010 pojawiło się dwóch nowych gitarzystów, a mianowicie Giulio Negrini i Andrea Moretti . Wraz z nowym składem udało się nagrać w końcu debiutancki album „We Rise”, który jest znakomitym dowodem na to, że choć rynek zalewa nowoczesny metal, przesiąknięty technicznym nowinkami i bez owe zadziorności, drapieżności, to jednak jest miejsce dla prawdziwych metalowców, noszących skóry, słuchających kapel lat 80 i zapatrzonych w tamten okres metalu, którzy nie idą za modą, za nowoczesnością. Może i jest to kapela, która idzie śladem wielu młodych kapel, która chce odtworzyć lata 80, ale heavy metalu przesiąkniętego latami 80 nigdy za dużo. Styl NIGHTGLOW nie jest wcale taki skomplikowany, bowiem wszystko bazuje na epickim klimacie, na ostrych, mocnych riffach, które są na granicy heavy i thrash metalu i tutaj Giulio i Andrea spisują się znakomicie i wcale nie dają po sobie dać poznać, że są muzykami debiutującymi na rynku muzycznym. Nie ma z ich strony oryginalności, ale motywy jak i solówki są energiczne, żywiołowe, pełne zawirowań i urozmaiceń, a do tego wszystko utrzymane jest w melodyjnym charakterze, co z pewnością sprzyja łatwemu i prostemu zapoznawaniu się z całością. Nie byłoby mowy o charakterystycznym stylu NIGHTGLOW gdyby nie mocna i głośna sekcja rytmiczna, czy w końcu wokalista Daniele Abate, który został obdarzony mocnym, zadziornym, bardziej thrash metalowym wokalem, który pasowałby do ICED EARTH. Wokal jest tutaj wyjątkowy i wyróżniający się na tle całości, co na pewno przyciągnie nie jednego fana mocnych dźwięków i ostrych partii wokalnych. Jeżeli za co miałbym jeszcze pochwalić ów debiutancki album to z pewnością klimatyczna okładka frontowa nawiązująca do filmów o zombie, czy też mocne i soczyste brzmienie, które bardziej nasuwa amerykańskie Do tego wszystkiego dochodzi dopracowany i urozmaicony materiał.

Klimatyczny i agresywny „We Rise” to dobre rozpoczęcie całości i danie do zrozumienia czego należy się spodziewać po tej płycie. Zespół przyspiesza w melodyjnym „Time lord”, zaś ciężar, mrok, a nawet tytuł „Between Heaven and Hell” nasuwa BLACK SABBATH. Kto lubi mocne uderzenie, ostrość i szorstkość ten polubi mroczny „Dremland”. Do grona najlepszych utworów na płycie należy zaliczyć thrash metalowy „Evil Dust”, przesiąknięty power metalem „Shine of Life”, czy też rozbudowany „End of Time”, zaś najsłabszy jest tutaj troszkę rockowy „Don't Cry”.

Fani mocnego heavy metalu z elementami thrash metalu, przesiąknięty heavy metalem lat 80, z mocnym brzmieniem i ostrymi partiami gitarowymi nie powinni być zawiedziony. „We Rise” to bardzo amerykański album prosto z Włoch. Oczywiście polecam każdemu zapoznać się z ową pozycją w wolnym czasie.

Ocena: 7/10


 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


czwartek, 18 kwietnia 2013

MAEGI - Skies Fall (2013)

Turcja to wciąż kraj egzotyczny jeśli chodzi o heavy metalową muzyką, zwłaszcza pod względem power metalu. Choć w tym roku miałem okazję podzielić się z wami przemyśleniami od nośnie debiutu SAINTS 'N SINNERS, który gra heavy/power metal i teraz jest okazja by znów przyjrzeć się tamtejszej scenie metalowej, bowiem na szerokie wody wypływa gitarzysta, wokalista Oganalp Canatan, który w tym roku debiutuje ze swoim projektem MAEGI, który został założony w 2012 roku. Skąd u mnie fascynacja tym zespołem? Dlaczego dałem się skusić na zespół dziwnie brzmiący, z tamtego rejonu? Jak prezentuje się sama płyta? Ciekawi was dlaczego? To zapraszam do dalszej części tekstu...

Oganalp Canatan to postać bardziej znana z DREAMTONE, a przynajmniej niektórym, bo mi i tak nic to nie mówiło, tak więc na pewno nie osoba założyciela owego projektu mnie przyciągnęła. Również nie podziało to, że zespół jest z Turcji, ani też że jest to muzyka z kręgu progresywnego power/ heavy metalu. Z pewnością jakiś procent mojej decyzji by zapoznać się z tym albumem stanowiła klimatyczna i utrzymane w tematyce s-f okładka, ale główny czynnikiem była tutaj lista gości, którzy wystąpili na owym debiutanckim albumie zatytułowanym „Skies fall”. Hansi Kursch, Chris Boltendahl, Zak Stevens czy Tim Ripper Owens to nie byle jacy goście, to przecież znakomici wokaliści wielkich zespołów, osoby których nie trzeba nikomu przedstawiać. Jestem fanem twórczości owych wokalistów, to też nie zastanawiałem się długu czy sięgnąć po debiutancki album MAEGI. Oczekiwałem solidnego albumu przesiąkniętego wpływami KAMELOT, SYMPHONY X, CIRCLE II CIRCLE i innymi podobnymi rzeczami, jednak przyszło mi się stawić z brutalną rzeczywistością, która wygląda tak: nie ma tutaj super ciekawego albumu, który rzuca kolana, nie ma przebojowego charakteru, nie ma się zbytnio czym zachwycać. Oczywiście mamy tutaj progresywny power metal, jednak jakiś taki bez polotu, bez zaangażowania, bez pomysłu i taki odegrany na niskim poziomie. Wykonanie poszczególnych kompozycji mimo licznych gości sprawia wrażenie amatorskiego grania zrobionego za nie wielkie pieniądze. Brzmienie może i soczyste, ale perkusja która brzmi jak automat i dyskotekowe klawisze nie robią dobrego wrażenia. Mimo chórków i wielu gości to wszystko brzmi skromnie i największym minusem są same pomysły na kompozycje i nie skłamię, jeżeli napiszę, że uwagę przykują wyłącznie kawałki z gośćmi wspomnianymi przeze mnie. Otwieracz w postaci „Skies Fall” z gościnnym udziałem Chrisa brzmi momentami jak GRAVE DIGGER i pasuje do maniery wokalnej Chrisa, ale jest to też kawałek solidny i nie powala na kolana. „Communications breakdown” z gościnnym udziałem Zaka Stevensa przypomina twórczość CIRCLE II CIRCLE, ale brakuje tutaj ciekawej melodii, ciekawej aranżacji i metalowego ognia. Mogło to lepiej brzmieć, oj mogło. Klasę za to pokazał Hansi Kursch, który zaśpiewał w akustycznej balladzie „We've Left Behind”, która oczywiście ma zaloty pod BLIND GUARDIAN, z tym że tutaj jest ciekawa melodia i klimat, które sprawiają, że kawałek się broni na tle innych. Z kolei występ Tima w „Demise of Hopes” nasuwa jego udział w ICED EARTH i jest to kolejny udany kawałek na tym wydawnictwie, szkoda tylko, że reszta utworów pozostaje w tyle i już tak nie intryguje. „No response” ma ciekawe solówki i klimat s-f, a „In Silence” zaskakuje rozbudowaną formę, ale to też tylko solidne kawałki, bez polotu i mogłoby to brzmieć znacznie lepiej. A może to ja wybrzydzam i nie doceniam tego albumu?

Ten debiut prosto z Turcji, pokazuje że znakomici goście nie gwarantują wysokiego poziomu muzycznego płyty i szkoda tylko, że bardziej nie dopracowano tego albumu, tych kompozycji,b o są przebłyski, są ciekawe elementy, ale całościowo jest to nudne i męczące na długą metę. Posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 4/10