sobota, 30 maja 2015

ASCENDANCY - The amazing ascendancy versus count illuminatus (2015)



Fanów Arjena Lucassena  z Star One czy Ayeron nie brakuje na całym świecie. Każdy z nas ma ochotę czasami odpłynąć do innego, magicznego świata, gdzie  rzeczywistość przestanie dla nas istnieć. Tak to jest specjalista od tworzenia niezwykłego klimatu i ciekawych kawałków z kręgu progresywnego metalu. Jak się okazuję w Czechach też mają swojego Lucassena i jest nim  gitarzysta Libor Kukula, który założył w  2008 roku Ascendancy.  Początkowo  wyglądało to trochę niewinnie bo były tylko gitary, ale z czasem dodano klawisze i uzupełniono skład.  Zespół ma już za sobą debiut w postaci „Out of Nowhere” i teraz wydał swój drugi album o bardzo długim tytule, który może odstraszyć. „The Amazing Ascendancy versus cound illuminatus” nie każdego musi zachęcić tytułem czy dziwaczną okładką, ale  z pewnością każdy kto siedzi w progresywnej muzyce powinien zaznajomić się z nowym dziełem Czechów. Klimaty s-f i świat futurystyczny jest tutaj wszechobecny i momentami nawet nieco przytłacza. Jednak ciężko sobie wyobrazić coś innego do tego progresywnego świata, gdzie jest pełno wyszukanych melodii . Nawet klawisze brzmią jakby były wyjęte z innej przestrzeni kosmicznej.  To właśnie one są motorem napędowym i główną atrakcją tego wydawnictwa. Nieco gorzej jest właśnie z riffami i całą otoczką gitarową. Libor nie zawsze popisuje się  techniką czy udanymi melodiami. Można poczuć niedosyt, ale cóż nie wszystko można mieć.  Inaczej ma się sprawa wokalu Ivana Jakubo.  Jest to wokal niczym się nie wyróżniający i raczej nie sprawia dobrego wrażenia. Jeżeli  chodzi o materiał to dzieje się całkiem sporo i można tutaj delektować się prawdziwym progresywnym heavy metalem z ciekawym motywem gitarowym jak to ma miejsce w otwierającym „Zeroes  and Ones”.  Mamy też bardziej ostrzejsze granie z mocnym riffem w roli głównej. Taki właśnie jest „A Man without Identity  czy „My Escape” . Na płycie pojawiają się też krótkie przerywniki jak „Sacret Society” które mają na celu budowanie klimatu futurystycznego.  The  Amazing Ascendancy” z kolei ma pewne elementy Queen.  Na wyróżnienie zasługuje również przebojowy „Battle Plan”.  Płyta jako ciekawostka muzyczna czy wrota do innego, futurystycznego świata sprawdza się idealnie. Jeśli jednak szukamy ciekawych melodii i chwytliwego metalu to niestety, ale tego tutaj nie znajdziemy. Specyficzny album, ale z pewnością warty posłuchania i wyrobienia swojego zdania na temat Ascendancy i ich nowego albumu.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 28 maja 2015

DRAGONHAMMER - Time For Expiation (2004)



Dekadę temu światło dzienne ujrzał drugi album włoskiego Dragonhammer, który nosi tytuł „Time For Expiation”. Album z marszu stał się jednym z najciekawszych wydawnictw reprezentujących progresywny Power metal.  Ten status album osiągnął za sprawą ciekawych melodiach, pomysłowych aranżacji i soczystego brzmienia. Z tej płyty biła świeżość i energia, którą zespół znakomicie zaprezentował już na udanym debiucie. Nic dziwnego że w tym roku wytwórnia My Kingdom Music postanowiła wznowić edycję tego albumu, który został wzbogacony o japoński bonus w postaci „Letters of Pain” i dwa kawałki zarejestrowane podczas trasy koncertowej z Freedom Call w roku 2014. Najważniejsze, że sam album i jego konwencja nie zostały tknięte. Mamy ten album, który ukazał się w roku 2004.  Nie ma się co bać, bowiem wciąż ta płyta zachwyca swoim soczystym i ostrym niczym brzytwa brzmieniem.   To wciąż ten sam album, w którym zachwycił nas Max Aguzzi swoim doniosłym i czystym wokalem.  Drugi album Dragonhammer zasłynął przede wszystkim z  atrakcyjnych  melodii, który porywają swoją lekkością i finezyjnością.  Ta płyta jest znakomicie zbalansowana, bowiem fani melodyjnego Power metalu, fani petard mogą delektować się takimi przebojami jak „Eternal Sinner” czy „Believe”, w których można wyłapać pewne cechy Helloween, Masterplan czy Mob Rules.  Co na pewno też robi ogromne wrażenie to progresywne, nieco futurystyczne partie klawiszowe które wygrywa Alex.  Bardzo dobrze to zostało zaprezentowane w melodyjnym „Fear of Child”, który zabiera nas w rejony progresywnego Power metalu.  Tak można zauważyć, że to właśnie ten gatunek tutaj dominuje, a Power metal schodzi tutaj na dalszy plan. Wystarczy wsłuchać się w rozbudowany „Free Land” czy „YMD”.  To właśnie przykład tych kompozycji, gdzie zespół chce nas zaskoczyć futurystycznym klimatem, bardziej wyszukanymi melodiami i urozmaiconą aranżacją.  Całość zamyka tytułowy „Time for Expiation”, który podsumowuje to jak brzmi cały album i w jakiej stylizacji jest utrzymany. Mniej Power metalu i więcej progresywnego heavy metalu. To jest właśnie ta różnica między tym albumem, a debiutem.  W swojej kategorii jest to jeden z ciekawszych albumów, które mimo swoich lat zachwyca świeżością i wykonaniem. Miło, że wznowiono edycję tego krążka. W końcu jest szansa, żeby go nabyć.

Ocena: 8.5/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 26 maja 2015

ARION - Last of Us (2014)



Przyszło w końcu stawić mi czoło fińskiemu Arion, który  w 2014 r wydał debiutancki album w postaci „Last Of Us”. Nie wiem czemu, ale odrzucała mnie zbyt młodzieżowa konwencja symfonicznego power metalu jaki sprzedaje ten zespół. Zresztą sami są młodzi i widać, że chyba do końca nie jest im w głowie poważny i wysokiej klasy symfoniczny metal. Okładka rodem z bajek dla dzieci też nie przekonuje. Jednak trzeba było dać szanse temu zespołowi i zmierzyć się z ich muzyką. Wydawało się, że będzie to droga pełna tortur i męk. Niestety przeżyłem nawet i zaskoczenie. Nie dość, że płytę nawet przyjemnie się słucha, to można dostrzec pewien potencjał w zespole. Wiedzą jak wykorzystać symfoniczne patenty na swoją korzyść, jak wykorzystać elementy power i heavy metalu. Nawet progresywność tutaj nie przeszkadza, tyle właśnie co zbyt pewne młodzieńcze podejście i komercyjność. Gdyby tak zrobić z tego poważny zespół, który wie czego chce i potrafi wykorzystać potencjał to byłoby naprawdę ciekawie. Na wyróżnienie właściwie zasługuje wokalista Viljami, który potrafi rozgrzać swoim głosem, a także sprawić że poczujemy epickość. Znakomicie radzi sobie w wysokich rejestrach. Niestety gorzej jest już z partiami gitarowymi, które momentami wieją nudą. Tutaj trzeba zaskakiwać pomysłowością i techniką, a tego w sumie brakuje. Na płycie jest kilka przebłysków i ciekawych momentów. Jednym z nich jest z pewnością podniosły „Out of Ashes” z pewnymi progresywnymi elementami. Rockowy „Shadows” też dość ciekawe brzmi, choć tutaj już wdziera się komercja. Najlepiej wypada z tego wszystkiego power metalowy „Seven” i szkoda że więcej takich petard nie ma. Równie pozytywne emocje wywołuje przebojowy „I am The Storm”. Ta młoda kapela mimo tego, że nie porywa pomysłowością czy przebojowością, to jednak nawet dobrze im wyszedł kolos „Burn Your ship” czy „Watching Your Fall”. Jednak parę ciekawych momentów to zdecydowanie za mało, żeby przekonać słuchacza do Arion. Za dużo komercji, młodzieżowych motywów, a za mało w tym metalu. Szkoda.

Ocena: 3.5/10

niedziela, 24 maja 2015

HELLOWEEN - My God Given Right (2015)



Wielu z nas wciąż żyje latami 80. Złotym okresem dla heavy metalu, kiedy to rodziły się wielkie zespoły i w sklepach pojawiały się płyty, który odmieniały nasze życie i muzykę heavy metalową. Tak każdy powie, że Helloween najlepsza lata ma już dawno za sobą.  Lata lecą, trendy się zmieniają, wielu odeszło, a niemiecka potęga Power metalu żyje i ma się całkiem dobrze. W tym roku postanowili uczcić 30 rocznicę wydania „Walls of Jericho” wydając po prostu całkiem nowy album w postaci „My god given right”. 15 album w historii grupy pokazuje, że to już nieco inny band, który mimo tego że gra Power metal, to już nieco się zmienił. Pytanie czy na lepsze?

Kto słyszał „Gambling With The Devil” czy ostatni „Straight out of Hell” ten z pewnością odnajdzie się w nowym materiale.  Styl jest zbliżony właśnie do tych albumów.  Jest radość, ale nie ma takiej przesady pod tym względem. Zespół dalej trzyma się stylistyki heavy/Power metalowej. To już nie lata 80 czy 90 że Power metal dominował w muzyce Helloween. Teraz są nieco inne czasy i słychać, że to już nieco inny band.  Maja lata działalności za sobą i to słychać. Andi Deris z każdym albumem brzmi jakby gorzej.  Już nie ma  w jego głosie takiej mocy i zadziorności co przed laty. W porównaniu  z poprzednim  albumem też wypada niekorzystnie.  Od strony technicznej „My God Even Right”  to płyta o soczystym i mocnym brzmienie. Dobra robota Charliego Bauerfrienda daje się we znaki od pierwszych minut. Nawet okładka 3d nie jest aż taka straszna jak mogłoby się wydawać. Są dynie i ciekawy motyw związany z Ameryką i końcem świata. Choć nie powiem, brakuje mi tych okładek rysowanych ręcznie.  Wróćmy dalej do stylistyki. Zespół na tym albumie stara się zaskoczyć sięgnąć po nowoczesny metal, uciekają się nawet do hard rocka. Jasne są momenty, kiedy to słychać typowy Helloween grający Power metal charakterystyczny dla nich.  Na płycie nie brakuje oczywiście radości, nie brakuje petard, ballady i zaskoczenia, jednak tym razem mamy do czynienia z materiałem , który nie wchodzi tak łatwo jak ostatnie albumy. Nie ma już takich wyrazistych hitów. Sam singlowy „Battles Won”  jest jakby słabszą wersją „Burning Sun”. Słychać te oklepane zagrywki Weiketha. Sam utwór jest niezwykle melodyjny, radosny i energiczny. Od razu można poczuć, że to Helloween. Niestety refren jest jakiś taki nieco nietrafiony i już nie łapie tak jak inne wielkie hity zespołu. Przynajmniej solówka jest tutaj zagrana z pomysłem i pozwoli rozbawić publikę jak przy takim „Power”. Ogólnie początek płyty jest całkiem udany, bowiem zaczyna się od agresywnego „Heroes”, który brzmi nieco jak „Painting New World” z „Gambling With The Devil”. Tutaj zespół postawił na przebojowość i ostry riff. Jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie.  Stary dobry Helloween wybrzmiewa bez wątpienia  w „My God Given Right”. Tytułowy utwór jest o dziwo bliźniaczo podobny do „Straight out of Hell”. Podobna konstrukcja, melodia i aranżacja. To kolejny mocny punkt tego albumy i to jest Helloween jaki chce się słuchać. Pierwszym przejawem eksperymentowania zespołu jest „Stay Crazy”, który ma w sobie więcej hard rockowego feelingu. W sumie jest to kawałek po kroju „Live Now”.  Kompozycja idealna na koncerty, co by rozgrzać publiczność czy też nieco ją zabawić. Utwór mimo nieco nowoczesnej otoczki jest prosty i zapadający w pamięci. Tak to kolejny mocny punkt tej płyty i jeden z tych bardziej wyrazistych kawałków, choć mało klasycznych. Jeśli o mnie chodzi jestem fanem starej szkoły Helloween, to też kiedy usłyszałem „Lost In America” to łezka się w oku zakręciła. Pierwszy raz Hellowen zbliżył się stylem i pomysłowością do „Future World”. To jak brzmi główny motyw i refren to jest wręcz szokująco.  Zespół postanowił stworzyć równie prosty i przebojowy kawałek co wielki hit zespoły. Wyszło im to naprawdę dobrze. Kawałek ma energię i po prostu niszczy swoją formą, która zakorzeniona jest w latach 80. Dalej mamy dwa bardzo przekombinowane kawałki czyli mroczny „Russian Roule” który jest nieco w stylu „Back Againts the Wall” oraz marszowy „Swing of Fallen World”. Te kompozycje odbiegają od typowego Helloween i raczej pokazują chęć zaskoczenia słuchaczy. Jest w nich nutka nowoczesności, jest mroczny klimat i ostry riff. Momentami są to bardzo udane kawałki, ale i tak nie do końca przekonują.  Zupełnie nie trafiona jest ballada „Like Everbody Else”. Nie wnosi ona niczego do tej płyty i jest to jedna z najgorszych ballad Hellowen, a przecież mieli tyle fajnych ballad.  Ciekawy motyw gitarowy zdobi „Creatures In Heaven”, który jest nieco dłuższym utworem, ale to jest właśnie przykład tej słabszej formy zespołu. Co z tego, że jest energia, Power metal jak sama kompozycja jest taka sobie. Słuchasz, potupiesz, pośpiewasz, ale po wszystkim zastanawiasz się co to było?  Stary dobry Helloween wybrzmiewa też w radosnym „If god loves Rock’n roll” i tutaj słychać echa „Master of The Rings”. Natomiast refren brzmi jak klon „Final Fortune”.  To jest właśnie ten radosny Power metal do jakiego nas przyzwyczaił Helloween przez te 30 lat.  Szkoda, że cały album nie jest taki zapadający w pamięci jak ten właśnie utwór.  Tej samej klasy jest żywiołowy „Living on The Edge”, czy ostrzejszy „Claws”. Nawet zamykający „You, still of War” podkreśla to, że zespół nie jest w dobrej formie i że wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Ciężko uwierzyć, że już 30 lat zabawia nas Helloween. Były wzloty, wielkie sukcesy, problemy i upadki. Teraz jest stabilność i udało się uzyskać dawny blask. Choć lata zrobiły swoje i dzisiejszy Helloween jest daleki od tego starego. Mamy mieszankę heavy/Power metalu i mam wrażenie że tego Power metalu ubywa. Już pomijając kwestie aranżacyjne, czy stylizacyjne. Gdzie się podział ten zespół, który tworzył łatwo przyswajalną muzykę, gdzie roi się od hitów? O to jest pytanie. „My god Given right” to solidny album, ale słaby jak na Helloween i taka jest prawda.

Ocena: 5 /10

TEN - Albion (2014)

To już 20 lat działalności brytyjskiego bandu Ten. Dali się poznać jako kapela grająca melodyjny hard rock. Skład zmieniał się na przestrzeni lat, ale zespół nie zmieniał swojego stylu i po dzień dzisiejszy grają hard rock z pewnymi elementami progresywnego rocka. Zespól w roku 2014 wydał swój już 11 album zatytułowany „Albion” i jest to płyta dla fanów klasycznego rocka spod znaku Asia czy Whitesnike. To co znajdziemy na najnowszym krążku Brytyjczyków to przede wszystkim łagodny klimat, który otoczony jest nutką romantyczności. Jest sporo ciekawych i dość świeżych melodii, a wszystko wzmocnione finezyjnymi partiami gitarowymi i ciepłym wokalem Gary'ego Hughesa. Ta płyta może się podobać bo zespół z jednej strony stawia klasyczne rozwiązania, patenty znane z starych płyt hard rockowych sygnowanych marką Scorpions, Asia, czy Whitesnake, a z drugiej strony mamy nowoczesność. Nawet syntezatory tutaj zostały z pomysłem wtrącenie. Nie są nachalne i nie zdominowały całości. Na płycie nie brakuje epickości, prawdziwych hymnów i dowodem na to jest „Alone in the Dark Tonight”. Heavy metalowy riff i ostrzejszy motyw można usłyszeć w klimatycznym „Battlefield”. Fani elektroniki i nowoczesności docenią z pewnością „Its Alive”, który jest ciekawie wykonany i bije z niego niezwykła świeżość. Wpływy Asia są słyszalne choćby w zamykający „Wild Horses”, który ma w sobie to coś. Mi osobiście się podoba magiczny „A smugglers Tale”, który zabiera nas do krainy czarów i twórczości Scorpions. Singlowy „Die For Me” to z kolei coś fanów Whitesnake. Jest lekki przyjemny riff i nieco bluesowy klimat. Ten to również specjalista od tworzenia ballad. Trzeba przyznać, że „Gioco D' Amore” w swojej kategorii jest po prostu świetny. Piękna ballada, która łapie za serce. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z płytą pełną emocji, magiczną i niezwykle klimatyczną. Fani hard rocka, czy też progresywnego rocka z lat 70/80 będą zachwyceni. Ten trzyma formę i nie zawodzi jak przystało na kapelę takiego formatu.

Ocena: 7.5/10

piątek, 22 maja 2015

WHYZDOM - Symphony for a Hopeless God (2015)

„Symphony for a Hopelless God” to tytuł nowego albumu francuskiej formacji Whyzdom. Jest to pierwszy album z nową wokalistką to jest Marie Rouyer. Stara się być drugą Simone Simons z kapeli o nazwie Epica. Niestety sam jej wokal jest zbyt komercyjny i nie do końca odnajduje się w Whyzdom. Francuska formacja działa już 8 lat i ma za sobą już dwa albumy. Niestety doświadczenie nie przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Gatunek muzyczny w jakim obraca się grupa może jest i ciekawy, ale z pewnością nie jest w pełni wykorzystany. Co z tego, że jest symfoniczny metal, że jest orkiestra pełną parą, jak aspekt metalowy został tutaj położony. Wystarczy wsłuchać to co wygrywa duet Morin i Leff., by stwierdzić że jest to pozbawione emocji, energii i metalowego pazura. Można odnieść wrażenie, że wszelkie niedociągnięcia i wpadki kamufluje orkiestra i symfoniczne motywy. To dzięki nim jest podniośle, coś się dzieje na płycie, bo gdyby tak pousuwać tą całą orkiestrę to zostałyby mało ciekawe melodie i monotonne riffy. Ina wadą tej płyty jest to, że całość brzmi jak zlepiony w całość jeden utwór. Cały czas towarzyszy myśl, że słyszy się ten sam riff w kółko. Nie wszystkie kawałki są godne uwagi i wiele z nich najzwyczajniej w świecie nudzi swoją formułą i wykonaniem.”Tears of Hopelles God” to przykład, że zespół potrafi stworzyć ciekawy motyw i wciągnąć nas w wir symfonicznego grania. Pod względem metalowym dobrze prezentuje się ostrzejszy „Lets play with Fire”, który do bólu przypomina twórczość Epica. Na płycie nie brakuje też elementów progresywności i to potwierdza bardzo dobrze „Asylum of Eden”. W sumie najciekawszym kawałkiem wydaję się zamykający „Pandora's Tears” w którym dzieje się sporo i zespół stara się urozmaicać kawałek różnymi przejściami i ozdobnikami. Niestety poza kilkoma przebłyskami i ciekawym brzmieniem nie dzieje się tutaj za wiele. Chciałoby się znaleźć więcej plusów, ale niestety nie da. Jest to płyta monotonna i przesadzona w długości i komercyjności. Posłuchać i zapomnieć, to najlepsze rozwiązanie w tym przypadku.

Ocena: 2.5/10

środa, 20 maja 2015

IRONSWORD - None But the Brave (2015)

Rok 2015 będzie pamiętnym rokiem dla fanów portugalskiego Ironsword. Ten band znany jako jeden z czołowych przedstawicieli epickiego heavy metalu powrócił na dobre. Ta formacja działa od 1995 roku i sukcesywnie wydawała albumy do 2008 roku. Odnieśli sukces, zdobyli fanów i umocnili się na rynku, kiedy nagle nastał okres roszad w zespole i 7 letnia cisza. Lider Ironsword tj J. M powraca i to jeszcze silniejszy niż kiedykolwiek. Przemyślano wiele spraw, zwerbowano nowych muzyków i zarejestrowano nowy materiał w postaci „None But the Brave”.

Udało się zachować styl będący kwintesencją epickiego heavy metalu, w którym jest dużo stonowanego tempa, marszowego charakteru, zagrzewającego do walki wokalu czy też epickich chórów. Ironsword dalej jest wierny klasykom takim jak Omen, czy Manilla Road, dzięki temu brzmią wciąż klasycznie i każdy fan lat 80 będzie zachwycony tym co zespół stworzył. Nie chodzi już tylko o nieco surowe brzmienie, czy klimat, ale też właśnie sposób w jaki wykonano te utwory. Dużo się dzieje, jest naturalność, jest nacisk na lekkość, a zarazem zespół trzyma się ram melodyjności i przebojowości. W efekcie dostajemy materiał dynamiczny, energiczny, melodyjny, a przede wszystkim bardzo epicki. „Forging The Sword” to przykład, że można tworzyć ciekawe otwieracze w dzisiejszych czasach. Tutaj zespół zabiera nas do świata amerykańskiego epickiego heavy/power metalu, choć można też się doszukać czegoś z brytyjskiego metalu lat 80. Zespół zachwyca formą i tym, że wciąż potrafią tworzyć takie perełki. „Kings Of The Night” to z kolei przykład nieco ostrzejszego grania, choć fani Iron Maiden doszukują się klimatu NWOBHM. Energii naprawdę nie brakuje na tej płycie i dobrym przykładem tego jest „Calm Before The Storm”. Zwalniamy dopiero w tytułowym „None but the Brave”, który nastawiony jest na marszowe tempo i bardziej epicki charakter. Może nieco spokojniejszy utwór, ale nie brakuje mu podniosłości. W tym albumie można dostrzec wiele plusów i właściwie wszystko brzmi tak jak powinno. „Ring of Fire” to przykład rasowego ostrego kawałka, w którym jest rozpędzona sekcja rytmiczna, jest ostry riff i ciekawe popisy gitarowe J. M. Właśnie ten aspekt został dopracowany do perfekcji. Każdy utwór jest przyozdobiony ciekawą, wciągającą solówką. To jest właśnie coś dla prawdziwych maniaków klasycznych albumów heavy metalowych. Przypominają się złote lata 80. „Betreyer”czy „Vengeance will be mine” to kolejne szybsze utwory na płycie i trzeba przyznać, że to jest coś w czym zespół dobrze się czuje. Dla fanów NWOBHM zespół stworzył ciekawy „Army of Darkness”, który ma coś z Saxon czy starego Iron Maiden. Piękno epickiego heavy metalu mamy w „Cursed and Damned”, który stylistycznie przypomina kompozycje Manowar czy Majesty. Całość zamyka „The Shadow Kingdom”, który niczym się nie różni od pozostałych kawałków, ale dobrze podsumowuje to jak brzmi cały album.


7 lat czekania na znak ze strony portugalskiego Ironsword, ale warto było czekać. W końcu doczekaliśmy się znakomitego albumu w kategorii epickiego heavy metalu i to cieszy. Płyta jest perfekcyjna i oddaje piękno tego gatunku. Dobra konkurencja dla tegorocznego Darking i najważniejsze jest to, że Ironsword wrócił i to silniejszy niż kiedykolwiek. „None but the Brave” to dobry tego przykład, bo w końcu to jeden z ich najlepszych albumów. Polecam

Ocena: 10/10