sobota, 28 stycznia 2023

RONNIE ROMERO - Raised on heavy radio (2023)


 Ronnie Romero to jeden z najlepszych wokalistów na scenie rockowej czy metalowej i jego głos wszystko potrafi ubarwić i do wszystkiego pasuje. Ma charyzmę, technikę i moc w swoim głosie. Prawdziwa gwiazda. Ostatnio gdzie nie spojrzę tam Ronnie Romero i faktycznie wszędzie go pełno i w pewnym momencie może nam się przejeść jego obecność. W tym roku wydał swój drugi album solowy z coverami i tym razem dostajemy ciekawszy materiał, bo kwintesencje heavy metalu. Taki zbiór prawdziwych klasyków. To z pewnością o wiele ciekawsza pozycja, niż poprzednia z popowymi coverami.

Oprócz genialnego Ronniego, mamy Jose Rubio na gitarze, Javi Garcia na basie, Andy C na perkusji, a klawisze to wiadomo że Alessandro Del Vecchio. Na płycie pojawiają się też znakomicie goście jak choćby Gus G czy Roland Grapow. To wszystko jest w sumie mało istotne, bo tak naprawdę rozchodzi się o to jak Ronnie Romero poradził sobie z wielki klasykami metalu? Tutaj muszę przyznać, że pasuje on w sumie do każdej kapeli, ale jego głos najbardziej pasuje mi do stylistyki Rainbow, Deep Purple czy choćby Masterplan. Ile ja bym dał, żeby on zastąpił Ricka w Masterplan? Oj sporo mogliby zdziałać. Zostawmy marzenia i przyjrzyjmy się zawartości.

Na start dostajemy klasyk Deep Purple, troszkę zapomniany "The Battle Rages on". Ronnie znakomicie sobie poradził i oddał hołd dla tego klasyka, ale wniósł też troszkę świeżości.  Podobnie wygląda sprawa klasyka Manowar czyli "Metal Daze". Troszkę inna stylistyka, ale głos Ronniego też tutaj pokazuje i też śmiało mógłby tam pełnić funkcję frontmana.  Słynny "Turbo lover" brzmi w wykonaniu Ronniego jakby nieco agresywniej i  bardziej drapieżnie niż to co zagrał Judas Priest. Robi to wrażenie. Co do Iron Maiden, no to słychać że Ronnie potrafi znakomicie wejść w górne rejestry i zrobić klimat niczym Bruce i jego wersja "Hallowed Be thy name" jest godny uwagi.  To że "The shinning" Black Sabbath i "a light in the black" Rainbow będzie niemal wiernie oryginalnej wersji to było wiadome od początku. Bardzo udane covery. Mnie osobiście najbardziej ciekawił cover Accept i Masterplan. Przeżyłem miłe zaskoczenie. Ronnie nie jest drugim Udo, ale jego wersja "Fast As shark" jest drapieżna, ale pełna świeżości i nabiera momentami takiego power metalowego wyrazu. Z kolei "Kind hearted light" pokazał, że Ronnie by wniósł Masterplan na zupełnie inny level. Szkoda, że jego nie wybrali na nowego wokalisty, no ale cóż.

Pięknie zagrane, odśpiewane, ale nie zmienia to faktu, że to płyta tylko z coverami. Tak więc bardzo miła ciekawostka, zaspokojenie jakiś tam swoich marzeń i rozmyślaniami jakby Ronnie poradził sobie jako frontman jednego z tych wielkich zespołów. Oj dałby czadu! Płyta na pewno warta uwagi!

Ocena: 8/10

piątek, 27 stycznia 2023

CROWNE - Operation Phoenix (2023)


 Dzisiaj 27 stycznia 2023r, czyli premiera drugiego albumu szwedzkiego Crowne. "Operation Phoenix" to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier roku 2023.  Już "Kings in the north" okazał się świetnym debiutem i pokazał, że młoda formacja jest zapatrzona w takie zespoły jak Dynazty, The Unity, może troszkę Unisonic czy New Horizon. Jednak można ze smakiem wymieszać melodyjny power metal z  heavy metalem i hard rockiem.

Koncepcja i pomysł na muzykę taka sama jak na debiucie. Band pewny siebie nie kombinuje i dalej gra swoje. Główny cel to tworzyć chwytliwe kawałki oparte na wyrazistym riffie, na wciągających i prostych melodia. Ta muzyka ma dostarczać radości i zapadać w pamięci. Tak jest. Dodając do tego mocne, pełne mocy brzmienie, niezniszczalny głos Alexandera Strandella, czy pełen ciekawych pomysłów duet gitarzystów tworzonych przez Magnussona i Tee. To wszystko czyni ten band ważnym graczem na polu melodyjnego metalu.

Płyta ma świetny start i już na dzień dobry dostajemy prawdziwe killery. Tytułowy "Operation Phoenix" to znakomita mieszanka hard rocka, melodyjnego metalu i gdzieś tam są elementy power metalu. No i ten podniosły i pełen gracji refren. Cudo! Drugi killer to bez wątpienia melodyjny i bardziej energiczny "Champions" i panowie to faktycznie mistrzowie swojego fachu. Kawałek buja, rozkłada na łopatki, a refren to majstersztyk melodyjnego grania. Jak oni to robią? No mają niezłą receptę na to. "Super Trooper" może i ma śmieszny tytuł czy sam refren, ale hard rockowy feeling jest autentyczny i kurcze przyznaję się bez bicia, że utwór wpada w ucho i zaliczam go również do hiciorów tej płyty. Co z tego, że główna melodia z "Ready to run" brzmi znajomo, co z tego że gdzieś tam ulatują wpływy choćby Beast in black, jak brzmi to rewelacyjnie. Marszowy "The last of us" pokazuje rozmach tej płyty i to że band potrafi zaskoczyć i zagrać nieco inaczej. Band pokazuje pazur w zadziornym "Roar" i power metalowym "Victorious".

Crowne wyrasta nam na nową gwiazdę melodyjnego metalu, gdzie znajdzie się miejsce dla hard rocka i power metalu. Niezwykle utalentowany band, który rozkręca się i pokazuje swój potencjał. Płyta naładowana energią, przebojowością i atrakcyjnymi melodiami. No utrzymują wysoką formę i nie zawiedli swoich fanów, a dzięki tej płycie na pewno przybędzie też nowych fanów.

Ocena: 9/10

ARCTIC RAIN - Unity (2023)


 Nowy rok, nowe płyty od Frontiers Records. Lubię sięgać po płyty z tej wytwórni, bo wiem czego mogę się spodziewać. Zawsze można znaleźć jakąś ciekawą płytę mieszające hard rock z melodyjnym metalem. Pełno tam takich płyt i czasami są bardzo podobne do siebie. Takie też odnoszą wrażenie, słuchając nowej płyty szwedzkiego Arctic Rain. "Unity" to już drugi album w dorobku tej grupy, która istnieje od 2018r.  W zespole pojawili się nowy perkusista Richard Tynoson i klawiszowiec Kaspar Dahlqvist. Bez względu na zmiany, band dalej gra swoje i jest to muzyka z pewnością godna uwagi.

Okładka faktycznie iście hard rockowa i nie wiele zdradza. Odpalając płytę na pewno furorę robi mocne, soczyste brzmienie, które oddaje klimat rockowy. Idealnie pasuje to do takiej muzyki. Ta kapela ma dwa mocne punkty, które napędzają ten band. Jednym z nich jest gitarzysta Magnus Berglund, który stawia na finezję i pomysłowe rozwiązania, które mają pogodzić świat hard rocka i melodyjnego metalu. Gra z gracją i niezłym wyczuciem, więc jest czym się zachwycać. Drugi jakże ważny punkt tej kapeli to klimatyczny i dojrzały wokal pana Tobiasa Jonssona. Co za głos, co za charyzma, prawdziwe cudo. Muzycznie band też potrafi stworzyć ciekawe kawałki, a przede wszystkim zróżnicowanie, co czyni nowy album pozycją godną uwagi, zwłaszcza dla maniaków hard rocka.

Znakomicie się ten album rozpoczyna, bo od klimatycznego "One world", który w pełni ukazuje klimat płyty i potencjał tej grupy. Znakomicie się tego słucha.  Dalej mamy melodyjny i finezyjny "Unity". Wyróżnia się też przebojowy "Peace of Mind", gdzie partie klawiszowe i nieco progresywny charakter odgrywa kluczową rolę. Nie brakuje też hitów co potwierdza taki energiczny "Kings of the radio" czy komercyjny "the Road goes on". Kawałki są niezwykle nastrojowe i zwłaszcza partie gitarowe potrafią oczarować swoim feelingiem.

Bardzo poukładany hard rockowy album z nutką melodyjnego metalu. Produkcja z górnej półki,a  i kompozycje potrafią oczarować. Świetny wokal, uzdolniony gitarzysta i wszystko byłoby pięknej gdyby troszkę większej przebojowości i troszkę większego pazura.  Mimo wszystko płyta godna uwagi!

Ocena: 7/10

wtorek, 24 stycznia 2023

ODINFIST - Remade in steel (2023)


Do tej pory Odinfist uchodził za średniej klasy band grający klasycznych heavy metal. Ta kanadyjska formacja gra od 2006 r i  nagrała w sumie 6 albumów, a ten najnowszy zatytułowany "Remade in steel" ukaże się 10 marca tego roku. Płyta jakich pełno na rynku i ciężko będzie przebić się przez o wiele ciekawsze wydawnictwa. Co ma do zaoferowania "Remade in steel"?

Dużo klasycznych patentów, prostych riffów, które mają kusić pod względem melodii. No cóż. Melodie oklepane, ale troszkę takie bez życia, bez autentyczności, bez charakteru. Niestety, ale momentami brzmi jakby to nagrał w garażu jakiś młody band, a nie doświadczenia kapela. To uczucie rozczarowania pogłębia niszowe i przybrudzone brzmienie, które też jest dalekie od ideału. Co cieszy to z pewnością fakt, że pełno tu odesłań do nwobhm, do twórczości Iron Maiden czy Judas Priest. Otwierający "Riffmaster" pokazuje, że tak naprawdę gitarzyści Tyler i Justin nie mają wiele do zaoferowania. To oklepane granie, które nie ruszy smakoszy bardziej dojrzałego grania. Mroczny i nieco agresywniejszy "Remade in Steel" też nic nie zmienia w tej kwestii. Tak ma brzmieć heavy metal?  Gdzie jest energia? życie i miłość do metalu w tym kawałku? "Deadline" przemyca patenty Metaliki, a "Allfather" to ukłon w stronę Iron maiden i to najlepsza rzec z tej płyty. Słychać echa czasów "Dance of death".

4 lata to kawał czasu i można stworzyć coś naprawdę wartego uwagi, a nie nudny i przewidywalny heavy metal, w którym nic nie jest takie jakie być powinno. Wokal Tylera jest męczący, a partie gitarowe są strasznie oklepane i bez ikry. Nuda i szkoda w sumie czasu na to wydawnictwo. Może jeszcze kiedyś ten band nagra sensownego? Oby.

Ocena: 3/10
 

sobota, 21 stycznia 2023

BIG CITY - Sunwind Sails (2023)


 Norweski Big City właśnie powrócił z nowym wydawnictwem zatytułowanym "Sunwind Sails". Płyta ukazała się 20 stycznia tego roku pod skrzydłami wytwórni Frontiers Records. To już 4 album krążek w dorobku tej grupy i co znajdziemy tutaj to mieszankę melodyjnego metalu i hard rocka. Jak przystało na płyty z tej wytwórni, nie ma mowy o nudnym i bezwartościowemu krążku. To płyta z kategorii trzeba znać.

Piękna, klimatyczna i taka nieco jak większość okładek płyt z tej wytwórni, ale ma w sobie to coś co przykuwa uwagę. O to chodzi. Muzyka sprawia, że płyta zapada w pamięci jeszcze bardziej. "Sunwind Sails" to już drugi album z udziałem Jorgena Bergersena, który czaruje swoim głosem. Ma charyzmę, odpowiednią technikę i potrafi zaśpiewać wszystko. Utalentowany człowiek, który napędza ten band. Z kolei duet Olaisen /Orland stawia na chwytliwe melodie, na hard rockowy feeling i dobrą zabawę. Panowie bawią się konwencją i nie trzymają się jasno wyznaczonych ram, tak więc potrafią zaskoczyć słuchacza kiedy trzeba. Od strony technicznej album jest bez zarzutu.

Przyjrzyjmy się zawartości. Znajdziemy tu 10 kawałków i każdy ma coś do zaoferowania. Otwierający "Im somebody", który sprawdza się jako zadziorny hard rockowy kawałek o melodyjnym charakterze. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. Więcej drapieżności i heavy metalu uświadczymy w "Sons of Desire". Jeden z ciekawszych kawałków na płycie. Troszkę progresywności znajdziemy w stonowanym "Coolins looking for a hideout". Imponuje też energiczny "After the raid", który wpisuje się w stylistykę melodyjnego metalu. Jest moc! Całość wieńczy nastrojowy i nieco bardziej rozbudowany "Sparks of Eternity".

Brakuje mi większej dawki przebojowości, brakuje mi może nieco większego zdecydowania, ale i tak jakość wykonania, brzmienia i aranżacji robi spore wrażenie. Płytę można spokojnie zaliczyć do tych ciekawszych jeśli chodzi o początek roku 2023. Big City wykonał swoje zadanie!

Ocena: 7.5/10

piątek, 20 stycznia 2023

THE PRIVATEER - Kingdom of Exiles (2023)


 Wszystko wskazuje na to, że "Kingdom of Exiles" to najlepszy album niemieckiej formacji o nazwie The Privateer. To już 4 wydawnictwo w dorobku tej grupy, która działa od 2008r. To jeden z tych bandów, którzy zabierają nas w pirackie klimaty i to jest coś co wyróżnia ten band na tle innych. W dodatku band ma szeroki wachlarz odmian metalu zawarte w stylistyce kapeli. Przoduje power metal, ale jest coś z folk metalu, czy nawet melodyjnego death metalu. Piękna okładka kryje na prawdę piękną i dojrzałą muzykę. Szok, bo nie liczyłem że The privateer tak mnie pozytywnie zaskoczy.

Niezwykłym atutem tej płyty są partie wokalne rozłożone między Pablo Heistem, który obecnie już nie jest w zespole, a także wokalistką Clarą  Held. Jest drapieżność, podniosłość, jest magia i niezwykłe budowanie napięcie. Znakomicie się uzupełniają i to słychać od pierwszych sekund. Płyta jest przepełniona intrygującymi melodiami, pomysłowymi motywami. Jest rozmach, jest urozmaicenie i najlepsze jest to, że płyta faktycznie potrafi oczarować słuchacza i przenieść go do innego wymiaru. Jest w tym wszystkim magia.

Po krótkim intrze wkracza killer w postaci "Madness is king". Tyle smaczków, tyle ciekawych patentów kryje ten utwór. Jest coś z power metalu, jest coś z Running wild, ale i folk metalu. Cudo! Stonowany i rozbudowany "Queen of Fire and Wind" to kompozycja pełna gitarowych smaczków i dawkująca napięcie. Kolejny mocny punkt na płycie. Taki marszowy "Foretold Story" momentami przypomina mi najlepsze czasy Falconer. Jest epickość, ciekawie rozplanowane partie wokalne. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Przyspieszamy w niezwykle pomysłowym "Kingom of Exiles" i to jest prawdziwa petarda i przejaw geniuszu. Jest agresja, ale podniosłość i rozmach. Znakomicie przeplatają się tutaj zróżnicowane partie wokalne i band bawi się konwencją. No jest moc, a to jeszcze nie koniec. Power metal na pewno znajdziemy w rozpędzonym "Ghost Light", który znów imponuje energią i wpływami running wild. Kto szuka pięknego klimatu i nieco balladowego feelingu ten powinien odpalić nastrojowy "Memory of man", który wieńczy ten niezwykle przemyślany album.

Nie trzeba być kopią Alestorm czy Running Wild, można stworzyć coś swojego i imponować pomysłowością i świeżym podejściem do tematu piratów i morskich przygód. Jak dla mnie "Kingdom of Exiles" to najbardziej dopracowane i przemyślane dzieło tej niemieckiej formacji. Płyta wciąga i na długo zostaje w pamięci. Pozostaje nic innego, jak przycisnąć "repeat" i znów wyruszyć w morską wyprawę z The Privateer,

Ocena: 9/10

HALF LIFE - Like a Jungle (2023)


 Nie powiem, zaintrygowała mnie ta okładka. Ciężko było zgadnąć co kryje ta tajemnicza okładka. Dużo rasowego heavy metalu i hard rocka, gdzie band nie kryje swoich zamiłowań do twórczości Saxon, Judas Priest czy Iron Maiden. Włoski Half Life, który działa od 2015r właśnie wydaje swój debiutancki album zatytułowany "Like a Jungle". Płyta jedna z wielu i w sumie troszkę szkoda, bo potencjał był.

W muzyce włoskiej formacji kluczową rolę odgrywa wokalista Andrea Lippi, który troszkę brzmi jak Mark Tornillo z Accept. Pasuje do topornego heavy metalu, którego tu nie brakuje. Dobry wokalista, który sprawia że płyta nabiera klimatu lat 80 i drapieżności.  Z kolei Guerrino stara się aby warstwa instrumentalna była ciekawa. Jasne nie ma tutaj świeżości, ani pomysłowości, tylko solidne rzemieślnicze granie. Brzmienie też jest dalekie od ideału, ale tragedii też nie ma. Brakuje troszkę jakby dopracowania i mocy. Co do zawartości, to mamy 8 kawałków dających 36 minut muzyki. Na co warto zwrócić uwagę? Na pewno na dynamiczny otwieracz "Like a jungle". Jest drapieżny riff, choć i tutaj słychać rzemieślniczy warsztat bandu i jeszcze sporo do oszlifowania. Dobry riff mamy w zadziornym "Virus", ale i tutaj brakuje dopracowania. Refren troszkę wieje nudą.Natomiast "The last time" potrafi zauroczyć romantycznym klimatem i spokojnym nastrojem. Brzmi to całkiem dobrze. najbardziej chwytliwy wydaje się być melodyjny "reerrange" i może trzeba więcej tego typu utworów tworzyć?

Nie ma zaskoczenia, nie ma powodów w sumie żeby wracać do tego albumu. Solidne granie, które nadaje się na raz. Jest gdzieś może potencjał, a zespół może jeszcze się rozkręcić i pokazać swoje prawdziwe oblicze. Na pewno ich nie skreślam, ale jeśli ma ktoś sięgnąć po owe wydawnictwo, to lepiej poszukać coś ciekawszego i bardziej zapadającego w pamięci.

Ocena: 5.5/10

SILVER BULLET - Shadowfall (2023)


 Pamięta ktoś rewelacyjny "Mooncult" fińskiej kapeli Silver Bullet? Panowie powracają z nowym krążkiem i "Shadowfall" miał już na starcie trudne zadanie. Nie łatwo jest nagrać kolejny genialny album na podobnym poziomie, który będzie zachwycał pod względem klimatu i samych melodii. Dodatkowo nie ma już w składzie utalentowanego wokalisty Nilsa. To mogło być trudne zadanie, ale Silver Bullet pokazał, że mimo wysoko zawieszonej poprzeczce można dokonać rzeczy niemożliwych.

Funkcję wokalisty w 2021 r objął Bruno Proveschi i w sumie poradził sobie całkiem dobrze, biorąc pod uwagę, że nie może pochwalić się jakiś specjalnym doświadczeniem. Technika i styl śpiewania idealnie pasują do muzyki Silver Bullet, a to już spory sukces. Najważniejsza kwestia, to taka że panowie dalej idą swoim torem i dalej grają wysokich lotów melodyjny power metal, gdzie nie brakuje wciągających riffów, melodyjnych solówek czy innych ważnych aspektów, które przesądzają o atrakcyjności płyty.  Hannes i Henri stają na wysokości zadanie i panowie znów dają nam sporo imponujących partii gitarowych.  Troszkę brakuje mi owego tajemniczego klimatu z "Mooncult" czy też owego rozmachu. Można też odczuć, że "Shadowafall" troszkę ustępuje poprzednikowi, ale to wciąż pierwsza liga, jeśli chodzi o power metal. Wystarczy odpalić taki "Soul Reaver" i nie ma wątpliwości, kto rozdaje karty. Co za moc, co za riff i momentami przypominają mi się stare dobre czasy gamma ray czy Heavenly. Podobne emocje wzbudza podniosły i agresywny "Shadow of a Curse". To jest właśnie taki power metal jaki kocham. Zero kombinowania, tylko czysta klasyka w najczystszej postaci. Takich perełek nam właśnie trzeba. Zwalniamy w "The ones to fall"i to kawałek nastawiony na przebojowość, na lekki klimat. Refren robi tutaj robotę. Nie potrzebny tutaj jest "Creatures of the night", który w moim odczuciu jest troszkę taki wypełniaczem, który nie wiele wnosi. Jest też ballada "And then comes oblivion", która też nie wiele wnosi do płyty, ani też niczym specjalnym nie wyróżnia się. Dalej mamy agresywny "Nighthunter", który przywodzi na myśl twórczość Primal Fear. Wzbudza na pewno pozytywne emocje. Nastrojowy "Falling dawn", to taki ukłon w stronę fińskiego power metal, z kolei zamykający"The thirteen nails" próbuje nam przypomnieć klimat i rozmach "Mooncult".

Poradził sobie Bruno jako nowy wokalista, band trzyma wciąż wysoki poziom. Drugi "Mooncult" może nie powstał, ale "Shadowall" to wciąż power metal z górnej półki. Wrócę do tej płyty na pewno nie jeden raz i będę czerpał nieustanną przyjemność z słuchania jej zawartości. Takich płyt nam trzeba, żeby ogień power metalu wciąż płonął. Jasne płyta nie jest bez wad, ale nie przekreśla to jej jakości. Oczywiście polecam!

Ocena: 8.5/10

GRIM JUSTICE - Justice in the night (2023)


 "Justice in the night" to 3 wydawnictwo w dorobku działającej od 2010 grupy Grim Justice, która wywodzi się z Austrii. Debiut "Grim Justice" miło wspominam i choć od tamtego czasu band gra dalej mieszankę heavy metalu i hard rocka, czerpiąc garściami z lat 80 czy 70, to jednak nowy album jeszcze bardziej sprowadza band do podziemi. Band z potencjałem przerodził się w nieco średniaka, który nie wiele ma do zaoferowania.

Tak i owszem, jest klasycznie i melodyjnie. Nie brakuje prostych i chwytliwych riffów, jak ten w "The dark soul of Mine", gdzie band przenosi nas do złotych czasów NWOBHM. Wszystko fajnie, ale podobnego grania jest pełno na rynku, a konkurencja wcale nie śpi. Band grać potrafi i pokazuje to na każdym kroku, tylko szkoda że nie mają za wiele do powiedzenia. Najsłabszym ogniwem moim zdaniem jest Micheli Vignoli, który stawia nacisk na klimat, a mniej na zadziorność i drapieżność. Od strony partii gitarowych album jest solidny, ale w sumie nic ponadto. Tytułowy "Justice in the night" już na wstępie daje wyraźny sygnał czego mamy się spodziewać. 6 minutowy "Terminus III" bardziej rozbudowany, ale troszkę wieje tutaj nudą i słychać troszkę niezdecydowanie zespołu czym ten utwór tak naprawdę miał być. Band potrafi też zabrać nas w rejony hard rocka i taki "Hey angel" prezentuje się okazale i jest to tym samym jeden z ciekawszych momentów na płycie.

Pełno takich płyt na rynku i o wiele ciekawszych niż to co zaprezentował Grim Justice. Band troszkę stracił na jakości i pomysłowości na kompozycje. Typowy średniak, który przepada w gąszczu ciekawszych płyt. Może czas na zmiany w muzyce Grim justice?

Ocena: 5/10

czwartek, 19 stycznia 2023

ICESTORM - The Northern Crusades (2023)


 Hiszpański Icestorm w tym roku powraca z 4 albumem zatytułowanym "The Northern crusades". To bez wątpienia pozycja skierowana do miłośników melodyjnego death metalu i w sumie każdy kot lubi muzykę z pogranicza Amon Amarth, Bolt Thower czy nawet Lamb of God odnajdzie się w muzyce Icestorm. 

Okładka nie wiele zdradza i nawet jest trochę myląca, bo przywołuje bardziej wydawnictwa z kręgu heavy/power metalu. Zawartość jest zupełnie inna. Dostajemy niezwykle brutalne granie, ale band nie zapomina o ciekawych melodia i bardziej takiej przystępnej formie. Można tutaj znaleźć sporo ciekawych motywów gitarowych czy wciągających melodii. Tak więc nie jest to też typowe pędzie do przodu, byle szybko i byle agresywnie. Band ma potencjał, ale nie obyło się bez wad. Nie do końca przemawia do mnie styl i forma śpiewania lidera Marca Storma. Kwestia przyzwyczajenia i może obycia się z tym głosem? Z pewnością pasuje do tego grania i stanowi czynnik co napędza ten band. Sama muzyka może i momentami chaotyczna, ale ma sporo plusów. Zróżnicowanie, ciekawe podejście do stylistyki, intrygujące motywy gitarowe czy wykorzystywanie chwytliwych melodii. Znakomicie to odzwierciedla "Across the baltic Sea". Mroczny, a zarazem melodyjny kawałek, który pokazuje potencjał tej formacji. Imponujący jest riff w "The iron fist on the lance shaft", który swoim heavy metalowym charakterem zachwyca i zapada od razu w pamięci. Niezwykle pomysłowy kawałek i bije z niego niezwykła energia. Warty pochwalenia jest rozpędzony "Clash of Titans",który w niektórych partiach przemyca patenty Running wild.  No i jeszcze ten klimatyczny "triumph of the pagan warriors", gdzie band stawia na stonowane tempo i bardziej folkowy klimat. Bardzo dobre zwieńczenie krążka.

Płyta nie jest może idealna, bo jest kilka wad. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, która zasługuje na uwagę i może znaleźć swoje grono słuchaczy. Muzyka skierowana do maniaków muzyki z pogranicza Amon Amarth, czy Bolt Thower. Solidny pozycja!

Ocena: 7/10

niedziela, 15 stycznia 2023

IMMORTALIZER - Born for Metal (2023)


 Wabikiem by sięgnąć po debiutancki krążek immortalizer okazała się obecność Ralfa Sheepersa, który pojawia się w roli osoby zajmującej się miksem, masteringiem i pojawia się jako wokalista w jednym utworze. No ciekawość była silniejsza niż rozsądek. "Born for metal" to płyta skierowana do fanów judas Priest, Primal fear i takiego klasycznego metalu w nowoczesnej oprawie. Co przeraża? Że to już kolejna płyta w tym roku stworzona przez jedną osobę.

Dave D.R odpowiada za wszystko i troszkę szkoda że tak to zostało rozegrane. Talent może i ma i wie jak stworzyć solidny materiał. Brakuje tutaj jednak duszy i życia, to wszystko brzmi jakby zostało nagrane dla spełnienia swoich skrytych marzeń i sprawdzenia się w roli muzyka. Kto wie jakby to wyglądało, jakby zrodził się z tego prawdziwy zespół. Ralf zrobił dobre brzmienie do tego wszystkiego i czuć feeling judas priest, czy primal fear. Problem tkwi w tym, że Dave D.R niczym specjalnym nie zaskakuje. Kompozycje są solidne, pełne klasycznych dźwięków, ale niczym nie zaskakują. Wokal też jest taki przewidywalny i brakuje mi mocy i odpowiedniego feelingu. Na pewno wyróżnia się taki rozpędzony "Gone to Hell". Jest dynamika, agresja, jest melodyjnie i kawałek zapada w pamięci. Jest na płycie kilka ciekawych momentów i ogólnie dobrze się tego słucha. "Out in the streets" też czerpie garściami z twórczości judas priest. Dobry utwór, choć niczym specjalnym się nie wyróżnia. Pełno jest takiego grania i na wyższym poziomie.Zapada w pamięci "We were Born for metal", gdzie pojawia się ostry i warty zapamiętania riff. Jest także nasz specjalny gość i to wszystko dobrze się spina. Solidny heavy metal dostajemy w "Im gone", choć to też rzemieślnicze granie, które osadzone jest w nowoczesnym brzmieniu. Całość zamyka troszkę nijaki i zbyt spokojny jak dla mnie "The Fallen". Nic się nie dzieje i wieje nudą. Szkoda, bo 6 minut powinno być lepiej wykorzystane.

Gdzieś tam może i był potencjał, by stworzyć taki rasowy heavy metalowy krążek w klimatach judas priest. Szkoda tylko, że to kolejny przykład, że brak pomysłów by poruszyć słuchacza i sprawić, by pojawiły się ciarki. To płyta jakich wiele i w sumie nie maja nic specjalnego do zaoferowania. Dave D.R jest dobrym muzykiem, ale przejawu geniuszu nie ma. Obecność Ralfa Sheepersa nie gwarantuje stworzenia prawdziwej petardy. Zmarnowany potencjał, choć kto wie może ktoś się nabierze?

Ocena: 6/10

FULL MESSENGER - Eternal until its over (2023)


 Brazylia kryje sporo ciekawych kapel, zwłaszcza kiedy szuka się w dziedzinie heavy/power metalu. Jak jest z Full Messenger, który działa od 2017r? W tym roku wydali swój 4 album zatytułowany "Eternal Until its over". Niestety, to kolejna płyta, która wywołuje u mnie mieszane uczucia.

Sam band ma pomysł na siebie i stara się mieszać patenty doom metalu z heavy/power metalem, a nawet thrash metalem. Wszystko ma brzmieć w miarę nowocześnie, agresywnie i z nutką mrocznego klimatu. Wszystko pięknie, tylko czemu odnoszę wrażenie, że za tym wszystkim stoi chaos i brak poukładania tych poszczególnych elementów. Band grać potrafi, tylko jakoś specjalnie tego nie wykorzystuje. Najsłabszym ogniwem wydaje się być wokalista Marlon Tales. Troszkę charyzma nieco denerwuje i brakuje w tym jakoś pasji i mocy.  Sprawdza się w mrocznych, nieco doom metalowych dźwiękach co potwierdza "Dysfunctional". Natomiast przepada w takim nieco szybszym, agresywniejszym graniu, jak to zaprezentowane w "Contortion". Duży za plus i pomysłowość w "A dream for sale" i chyba najciekawiej wypada rozpędzony  "Don;t lie to me", w którym band ociera się znów o thrash metal.

Brak zdecydowania, chaos, garażowe brzmienie i specyficzny wokal Marlona sprawiają, że "Eternal Until its Over" staje się ciężką przeprawą dla słuchacza. Nie pomaga z pewnością krótki czas trwania. Sam kierunek jaki band obrał nie jest może taki zły, ale jakość i styl tego podania słuchaczowi odstrasza, a z odsłuchu nie wiele zostaje. Szkoda.

Ocena: 4.5/10

SKYBLAZER - Infinity's Wings (2023)


Johannes Frykholm, którego dobrze znamy z pełnienia roli klawiszowca w Palantir i Symphonity. W tym roku postanowił wystartować z swoim projektem muzycznym Skyblazer. W 2021r wydał mini album, a teraz w roku 2023 przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "Infinity's Wings". Płyta premierę miała 13 stycznia i ukazała się nakładem Elevate Records. Toż to kolejna dawka szwedzkiego, słodkiego power metalu, który znajdzie swoich zwolenników, jak i przeciwników.

Ja zajmę stanowisko po środku. Płyta ma sporo zalet jak i wad. Na plus klimatyczna okładka, która wpisuje się w stylistykę power metalu. Jest radosny feeling i czuć klimat fantasy na całej płycie, a to ma swój spory plus.  Cała realizacja nie wypada najgorzej, choć słychać że jest to album z serii "zrób to sam" i faktycznie niemal całą robotę odwalił Johannes. Partie wokalne, klawisze, czy bas i gitary, to tak naprawdę jego sprawka, a tylko gdzie nie gdzie pojawia się gość, który zagra jakiejś solo na gitarze, czy zaśpiewa dany kawałek. Wśród gości takie nazwiska jak David Henriksson, Fabiel Perez czy Desiree Lind. Produkcja może nie jest z górnej półki, ale katastrofy też nie ma. Słychać od pierwszych dźwięków, że to power metal, który jest wzorowany na latach 90. Dobry kierunek, tylko że jakość wykonania troszkę pozostawia do życzenia. Na pewno sporą wadą całości jest wokal Frykholma, który śpiewa łagodnie, jakoś tak komercyjnie i bez przekonania. Troszkę przeszkadza to w odbiorze całości. Same kompozycje są dobre i poukładane, choć też zdarzą się wpadki.

Na pewno takie utwory jak "One million ways" nic nie wnosi, a wręcz momentami odstrasza. Ciekawe solówki w tym kawałku to trochę za mało. Standardowy power metal dostajemy w radosnym "Shine Forth" i już na starcie przeraża wokal Johannesa. Ten styl, charyzma i technika jakoś nie do końca mi pasują, a szkoda bo sam utwór nie jest zły. W "Eyes of Serenity" słychać nawiązania choćby do Helloween i choć nie ma w tym za grosz oryginalności, to utwór daje radę i sprawia, że słuchacz czerpie radość z odsłuchu. Najciekawszy z tej płyty jest "turning time", gdzie motyw przewodni po prostu błyszczy. Prosty motyw i duża dawka przebojowości robi swoje. Brawo! Urocze są też partie gitarowe w melodyjny "under the blazing sky" i w końcu jest jakaś moc i metalowy pazur. Naprawdę dobrze się tego słucha i nawet wokal Johanessa tak nie przeszkadza. 8 minutowy "Eternalize the dream" miał być chyba epicki i podniosły, ale chyba coś nie wyszło. Zbyt długi i zbyt monotonny jak dla mnie.
 
Czy ten album był potrzebny? Raczej nie. Czy coś wniósł do twórczości Frykholma? To też nic specjalnego. Jaki wniosek? Może niech lepiej Johannes skupi się na Palantir, który przecież jest rozpoznawalny. Skyblazer to po prostu średniej jakości power metal, który przedstawia się jako rzemieślniczy projekt, który niczym specjalnym nie zaskakuje, a i jakość troszkę kuleje.

Ocena: 6/10

sobota, 14 stycznia 2023

THE LIGHTBRINGER OF SWEDEN - The New World Order (2023)


Mija 14 dzień nowego roku i każdy z nas ma swoje nadzieje co do roku 2023. Każdy z nas ma swoje premiery, które będzie wypatrywał z niecierpliwością i będzie wiązał z nimi spore nadzieje, że to właśnie ta płyta skradnie nasze serce. Jedną z takich płyt, którą była u mnie na liście gorących premier roku 2023 był od samego początku The lightbringer of sweden, który w tym roku powraca z drugim albumem zatytułowanym "The New World Order". Premiera już tuż tuż, bo 18 stycznia i najwyższa pora zweryfikować, czy genialny debiut był przypadkiem, czy faktycznie przejawem geniuszu, a band właśnie przeradza się w jeden z najlepszych zespołów grających heavy/power metal.

Debiut był genialny i podbił serca fanów heavy/power metalu. To było 3 lata temu i teraz czas to zweryfikować, czy band dorównał swojemu geniuszowi z 2020r. Warto zaznaczyć, że w 2021r band zasilił gitarzysta Carsten Stepanowicz, którego znamy z Radiant. Doszedł też nowy basista, czyli Ulf Nilsson i te zmiany wniosły świeżość  Najważniejsze jednak, że band nie zmienił stylu i dalej kontynuuje ścieżkę obraną na "Rise of the Beast". Soczysty, pełen dynamiki i zadziorności heavy/power metal, który czerpie garściami z twórczości Sinbreed, Judas Priest czy Primal Fear. Podstawą tej formacji jest bez wątpienia  gitarzysta i kompozytor Lars Eng, a także niezniszczalny Herbie Langhans, który sieje zniszczenie, zresztą jak zawsze. Ten duet tworzy muzykę, która na długo zostaje w głowach i sercach. To coś więcej niż kolejna dawka heavy/power metal. To prawdziwa uczta dla ciała i duszy. Jest zniszczenie, a przed nami rodzi się prawdziwa gwiazda, która nagrywa kolejny świetny album, który przetrwa próbę czasu.

Klimatyczna okładka to kolejny atut, ale co od razu się rzuca po odpalenie płyty to niezwykle soczyste, drapieżne brzmienie, które dodaje całości mocy i heavy metalowego pazura. Prawdziwy majstersztyk i jak to znakomicie współgra z zawartością. Na płycie jest 10 kawałków i każdy z nich to killer, no może poza intrem w postaci "The Continuing", który tylko buduje napięcie. Uwielbiam, kiedy band nie bawi się w podchody i od razu atakuje nas mocnymi riffami. Czasami warto przejść do konkretów i od razu rzucić słuchacza na kolana. Tak właśnie na mnie działa rozpędzony "The beast is rising". Uczta dla maniaków heavy/power metalu. Mocny riff, szybkie tempo i ten niepowtarzalny głos Herbiego. Można słuchać na okrągło i wcale nie nudzi. Singlowy "free the angels" to kwintesencja geniuszu The lightbringer of sweden i takich perełek jest tu więcej. To kolejny żywy przykład, jak łatwo ten band tworzy hity i bawi się konwencją czerpiąc z Primal Fear czy Accept. Refren iście koncertowy i oddaje piękno power metalu.Czysta radość!"Heroes of the past"  trwa ponad 6 minut i jakoś tego nie czuć. Kawałek buja od pierwszych sekund i spełnia rolę takiego metalowego hymnu. Już widzę jak idealnie sprawdza się na koncertach. Drugi singiel z płyty to "Strike Back" i znów rasowy hicior, który imponuje prostym motywem i takim hołdem dla lat 80. 7 minutowa ballada w postaci "Where the eagles fly" czaruje i wcale nie nudzi. Tak buduje się nastrój, tak sieje się zniszczenie bez użycia mocy i agresji. Brawo! Nieco hard rockowy feeling w "Lucifer" i znów 6 minut uczty dla słuchacza. Podobne emocje wzbudza "The Caveman", gdzie liczy się nastrój, gitarowy kunszt i finezja, aniżeli szybkość i drapieżność. Całość zamyka rozpędzony "Fly Away", który pełni rolę heavy/power metalowej petardy.

Obyło się bez zaskoczenia. The lightbringer of sweden to jednak nie jednorazowy przebłysk geniuszu, to band z krwi i kości, który na naszych oczach staje się prawdziwą gwiazdą. Oby nagrywali jak najwięcej muzyki na takim poziomie, a fanów będzie im przybywać. Z miejsca zasiadają na tronie i ich nowy album powalczy o tytuł płyty roku i zawiesili wysoko poprzeczkę i ciężko będzie przebić to co zaprezentowali na "The new world order". Tak rodzą się wielkie zespoły i genialne płyty. Brać w ciemno!

Ocena: 10/10



 

TWILIGHT FORCE - At the heart of the wintervale (2023)


 Jedna z najbardziej wyczekiwanych premier roku 2023. Oczekiwania spore, bo w końcu Twilight Force do tej pory nie zawodził, a "Dawn of Dragonstar" z czasem stał się jednym z moich ulubionych albumów z takim baśniowym power metalem w klimatach starego Rhapsody czy Helloween. Od kiedy Twilight Force zasilił Alessandro Conti to band wzbił się na jeszcze wyższy poziom. Na następce "Dawn of Dragonstar" przyszło czekać nam 4 lata. Jednak mimo wszystko warto było czekać na "At the heart of wintervale", bowiem w swojej kategorii to prawdziwa perełka.

Baśniowy, taki nieco Disneyowy klimat był wyczuwalny na poprzednim krążku, a i na tym jest pełno tego słodkiego, pełnego fantasy klimatu. Jest to wyczuwalne na każdym kroku i nie jest to jakaś wada, ale specyficzna cecha, która nie każdemu przypadnie do gustu. Kto lubi dźwięki typu Rhapsody, Majestica czy Fellowship ten szybko odnajdzie się na "At the heart of Wintervale". Cieszy na pewno fakt, że band idzie swoim torem i nie próbuje udziwnić swój styl. Grają swoje i tego właśnie od nich oczekuje. Mało komu tak dobrze idzie odświeżanie patentów Rhapsody. Kawał dobrej roboty robi na pewno Alessandro, który jest stworzony do tego typu grania. Przypominają się stare dobre czasy jego śpiewania w Rhapsody  Luca Turilli.Sam album to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na poprzedni. Tak więc jest pełno dynamicznych popisów gitarowych, wszelakie smaczki, aby czuć klimat fantasy, jest też sporo podniosłych ozdobników, co przedkłada się na epicki, rycerski klimat. Od razu wiadomo, że to power metal w najczystszej postaci. Postać smoka na okładce jest jednak nie bez powodu.

Panowie zadbali o każdy detal by płyty robiła wrażenie nie tylko pod względem kompozycji, ale i brzmienia. Te jest dopieszczone i pełne rozmachu.  Na płycie znajdziemy 8 utworów co daje nam 45 minut muzyki. Zaczynamy od rozpędzonego "Twilight Force" i to taka wizytówka zespołu i tej płyty. Magiczny, baśniowy klimat daje się we znaki od pierwszych sekund. Band zachwyca nas dynamiką i pomysłowością na atrakcyjne melodie. Dzieje się tutaj sporo, a to dopiero początek. Ileż uroku, świeżości bije z tytułowego "At the heart of wintervale". Główny motyw wgniata w fotel i to jest prawdziwe piękno power metalu. Jest klimat, jest urozmaicenie i masa ciekawych, wciągających motywów. Aerendir i Lindh stworzyli zgrany duet gitarowy, który wie jak dogodzić fanom gatunku. Cały czas dostarczają pomysłowych zagrywek i nie ma miejsce na nudę. Brawo! Folkowo zaczyna się w "Dragonborn". Jest radośnie, jest nieco komercyjnie, ale baśniowy klimat w dalszym ciągu nas nie opuszcza. Sam utwór może nieco słabszy w swojej konwencji. Może troszkę za słodko? Może bardziej to pasuje do Trick or treat? Dalej mamy pierwszy kolos na płycie i "Highlands of the elder dragon" dostarcza sporo emocji. To kompozycja zróżnicowana i pełna ciekawych motywów. Band bawi się konwencją power metalu. Jest rozmach, epickość, sporo symfonicznych ozdobników. Tak to jest ważny punkt tej płyty. "Skyknights of Aldaria" to typowy kawałek Twilight Force i znów jest to bardziej energiczny kawałek, który również stawia na baśniowy klimat i rozmach. Utwór dobry, ale lepszy od niego jest rozpędzony "Sunlight knight" i znów encyklopedyczny przykład jak powinno się grać old schoolowy power metal. Prawdziwe cudo i nic dziwnego, że ten kawałek promował album.No i sam finał mamy kolejny kolos, czyli 10 minutowy "The Last Crystal Bearer". Wielki finał, który podsumowuje cały krążek i oddający jego styl i charakter.

Liczycie, że Twilight Force się zmienił i porzucił swój styl i baśniowy power metal? Jeśli ktoś liczy, że ten album zmieni jego światopogląd co do tej kapeli, to się myli i może sobie odpuścić zapoznanie się. Każdy kto kocha poprzednie wydawnictwa, kto kocha klasyczny power metal i stare dobre czasy Rhapsody ten będzie na pewno zachwycony. Płyta spełnia moje wymagania i na pewno będzie jedną z ważniejszych płyt roku 2023.

Ocena: 9/10

piątek, 13 stycznia 2023

VICTOR SMOLSKI - Guitar Force (2023)


 Cieszy fakt, że Victor Smolski wciąż jest aktywny zawodowo i troszkę szkoda, że zmarnowano czas na wydanie "Guitar Force". To tak naprawdę bardziej płyta ciekawostka i bardziej składanka, aniżeli nowa płyta. Dostajemy tutaj dwa nowe utwory, kilka na nowo zagranych kawałków znanych z Almanac, Rage czy solowych płyt. Warto też dodać, że to tak naprawdę płyta instrumentalna. Płyta skierowana do maniaków dźwięku gitary i popisów talentu Victora.

Na pewno jest kilka przebłysków jego talentu i jest kilka naprawdę ciekawych momentów. Do mnie najbardziej przemawiają nowe kompozycje. "World of Inspiration" w nieco marszowym, epickim charakterze i bardziej energiczny "Guitar Force".  Na płycie jest kilku gości, a wśród nich oczywiście  Peter Wagner z Rage czy Tim Rashid z Almanac.  Victor to oczywiście niezwykle utalentowany gitarzysta i tutaj nie raz to udowadnia. Płytę należy potraktować jako ciekawostkę i możliwość delektowania się kunsztem gitarowym Victora. Dobrze się tego słucha, ale o jakimś zachwycie na pewno nie ma mowy.

Szkoda, że zmarnowano czas na nagrywanie takiej płyty. Lepiej już skupić się na nowym Almanac, a może jakimś innym ciekawym projekcie. Płyta skierowana do smakoszy popisów gitarowych i talentu Victora, reszta może sobie odpuścić ten materiał.Troszkę szkoda czasu, kiedy na horyzoncie ciekawsze płyty.

Ocena: 5.5/10

czwartek, 12 stycznia 2023

RUINTHRONE - The unconscious mind of arda (2023)


 
"The Unconscious mind of Arda" to już drugi krążek włoskiej formacji Ruinthrone, która działa od 2008r. Płyta o wiele ciekawsza niż debiut, ale to wciąż tylko dobre granie, które skierowane jest do maniaków twórczości Blind Guardian czy Persuader. Różnica polega na tym, że muzyka tutaj zaprezentowana jest jakby bardziej nastawiona na progresywność, przez co ulatuje troszkę przebojowość i nacisk na atrakcyjne melodii. Ma to swoje plusy i minusy.

Mocnym atutem tego zespołu jest oczywiście wokal Edoardo Gregniego, który rzeczywiście mocno inspiruje się Hansim Kurschem, co słychać w jego partiach wokalnych. Ma talent, ma ciekawą barwę głosu i technikę. Potrafi zbudować nastrój i nadać kompozycjom pazura. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Dobrze wypada też duet gitarowy Luca i Nicolo, choć grają zachowawczo i przewidywalnie. Nie ma w tym oryginalności, nie ma niczego nadzwyczajnego. Kawał solidnego grania z pogranicza power metalu i progresywnego metalu.

Nie do końca przemawia do mnie nowocześnie zagrany "The dreamweaver", w którym nacisk położono na progresywność i mroczny feeling. O wiele ciekawszy w swojej konwencji jest "I am the night", który przemyca znacznie więcej patentów Blind Guardian. Podobne skojarzenia przywołuje nastrojowa ballada "the past is yet to come". Troszkę jest za długo i troszkę momentami nudnawa, ale broni się. Jednym z mocniejszych momentów na płycie jest bez wątpienia "Blessed by loneliness", który w pełni oddaje ducha starych płyt Blind Guardian. Band powinien pójść w kierunku takiego grania.

Ruinthrone w dalszym ciągu pozostaje w drugiej lidze power metalowych kapel. Niby mają jakiś pomysł na siebie, ale wykonanie i sam sposób zagrania niektórych rzeczy sprawiają, że płyta nie do końca przemawia do słuchacza. Dużo dziwnych i ciężko strawnych motywów, ale jest kilka miłych odesłań do twórczości Blind guardian, za co spory plus dla włoskiej formacji. Do poziomu bardów jeszcze sporo brakuje. Miejmy nadzieje, że panowie dopracują swój styl i jeszcze kiedyś powrócą z ciekawszymi pomysłami.

Ocena: 5/10

piątek, 6 stycznia 2023

SONS OF CULT - Back To the Beginning (2023)


 Krążą pogłoski, że hiszpański Sons of Cult gra rasowy heavy metal, który czerpie garściami od najlepszych i tym samym jest miłym hołdem dla heavy metalu z lat 80. Postanowiłem to zweryfikować, czy faktycznie jest tak jak mówią, czy to tylko słowa rzucone na wiatr.  Band działa od 2020r i właśnie w tym roku postanowił wydać swój debiutancki album "Back To the beginning".

Okładka nie wiele zdradza, a nawet troszkę potrafi zmylić swoim epickim, czy rycerskim charakterem. Band w swojej muzyce faktycznie czerpie garściami z lat 70 czy 80 i stawiają na proste i dość ponure motywy. Niestety styl grupy nie odpowiada mi i nawet liczba odsłuchów tego nie zmieniła. W czym tkwi problem? Heavy metal powinien być pełen energii, pasji, pazura i drapieżności i ciekawych motywów gitarowych. Nie wspomnę o przebojowości czy ciekawych melodiach. Sons of Cult zawodzi na każdej płaszczyźnie. Na dokładkę mamy jeszcze specyficzny wokal Jaume Vilanova, który jest jakiś taki ospały. Momentami brzmi jak Ozzy, ale to jeszcze nie powód by skakać z radości.

Słuchając płyty ciężko wyróżnić jakiś kawałek, pochwalić za jakąś kompozycję. Otwierający "Fighters" zdradza co tak naprawdę nas czeka. Stonowany i nijaki heavy metal, który nie ma czym zachwycić. "Fake" ma nieco hard rockowy feeling, ale wciąż jest to granie na niskim poziomie. Ciężko pochwalić za coś. Troszkę ciekawszy w swojej aranżacji jest "Always", który przemyca bardziej chwytliwe rozwiązania.  Kilka progresywnych elementów uświadczymy w "I dont care", no i jest jeszcze cover MSG w postaci "Desert Song", ale to też nie zmienia jakości tej płyty.

Wszystko poszło nie tak, a Sons of Cult niestety prezentuje się jako nijaki band, który nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Kapel grających heavy metal w klimatach lat 80 jest pełno i naprawdę jest w czym wybierać. Sons of Cult ginie w gąszczy o wiele ciekawszych kapel grających podobną muzykę.

Ocena: 3/10