piątek, 30 grudnia 2016

TRIBOULET - The March of the Fallen (2016)

Dark Moor poszedł w stronę progresywnego metalu, Helloween czy Gamma Ray starają się grać ostrzej i mroczniej, a Sonata Arctica zapomniała jak gra się power metal. Właśnie dla fanów starych płyt tych kapel, ku chwale lat 90 narodził się zespół Triboulet. Jest to młody band, który narodził się w 2012 r w Santagio. Chile nie jest żadną stolicą power metalu, tak więc na pewno ucieszy fanów, że i tam rodzą się dobre zespoły. Przed tą kapelą jest przyszłość i już pokazali za sprawą debiutu „The March of fallen”, że są uzdolnionym bandem, którego stać na wiele. Patrząc na okładkę tego wydawnictwa już od razu można się domyślić zawartości. Jest miła dla oka, pełna żywych kolorów i do tego ma w sobie epicki charakter, który tylko jeszcze bardziej zachęca do przesłuchania działa. Sam zespół stara się w swojej muzyce zawrzeć elementy epickie, coś z power metalu, coś z klasycznego heavy metalu, a wszystko upiększając partiami klawiszowymi. Triboulet to przede wszystkim solidny wokalista Sebastiam, a także Maximiliano i Jaime, którzy odpowiadają za całą sferę gitarową. To dzięki nim płyta jest tak udana i tak wciągająca. „You'll never be alone” to trafiony otwieracz, który pokazuje właśnie taki soczysty, dynamiczny power metal z lat 90. Atutem tego kawałka jest nie tylko szybka sekcja rytmiczna, ale też niezwykła przebojowość i klimat starego Dark Moor czy Helloween. „To win” nieco progresywny z ciekawą linią melodyjną również jest atrakcyjny. Na pewno cieszą takie power metalowe petardy jak „Into the Oblivion” czy „Dreams of Freedom”, które w rzeczy samej przybliżają nam kultowe albumu tego gatunku z lat 90. Zespół radzi sobie również z bardziej rozbudowanymi kompozycjami typu „The March of Fallen” czy balladą co potwierdza spokojniejszy „Lost Innocence”. Nie wszystko jest tutaj idealnie i nie ma mowy o perfekcyjnym krążku. Jednak mamy dobre melodie, dobrą grę muzyków, a całość trzyma wyrównany poziom, co sprawia że album się broni. Kawał porządnego heavy/power metalu mocno osadzonego w połowie lat 90. Fani gatunku będą zadowoleni.

Ocena: 7.5./10

wtorek, 27 grudnia 2016

RAVAGER - Eradicate..annihilate...exterminate (2017)

Niemiecki thrash metal zawsze był mi jakoś bliższy. Kiedy napotykam różnego rodzaju płyty z tego kręgu, to zawsze w ciemno biorę płyty wydane przez niemieckie zespoły. Tak ostatnio padło na Ravager z Niemiec, który działa od 2014r. Panowie grają ostry, dynamiczny, brudny thrash/speed metal, w którym nie brakuje chwytliwych melodii i przebojów. Póki co panowie wydali mini album, a pełnometrażowy krążek w postaci „Eradicite...Annihilate...Exterminate” ma się ukazać 17 lutego 2017. Już teraz chciałem Wam nieco przedstawić ten album. Panowie w rzeczy samej stylem przypominają dokonania Sodom, Kreator, a czasami wykraczają poza teren Niemiec i sięgają po patenty Death Angel. Nie ma mowy o jakiejś nijakiej papce thrash metalowej skierowanej do małolatów, którzy mają niskie wymagania. Każdy kto ceni sobie rasowy, przybrudzony thrash metal zakorzeniony w latach 80/90 odnajdzie się w muzyce Ravager. Dario i Marcel stawiają na ostre i bezkompromisowe riffy, ale przy tym nie zapominają o zróżnicowaniu i przebojowości. Kompozycje są szybkie i niezwykle melodyjne. Phipsi to bardzo dobry i utalentowany wokalista, który napędza ten zespół. Dobrze to słuchać w „Human Sacrifice”. Techniczny i ostry riff to atut otwieracza „Born The Cross” i to jest thrash metal taki w starym stylu. Duch Kreator można poczuć w rozpędzony „Deathbringer”, który jest przesiąknięty złością i agresją. Więcej heavy metalu i melodyjności uświadczymy w bardziej złożonym „War without end” czy przebojowym „Superior Forces”. Druga część płyty to przede wszystkim energiczny „Unknown Dreams”, bardziej toporny „Trapped Inside”, czy złowieszczy „Alarm Clock terror”, który zamyka ten album. Jest kilka aspektów, które zespół musi podciągnąć i rozwinąc. Jednak jak na debiut to jest to udany album, który zadowoli fanów ostrego thrash metalu w stylu Kreator czy Sodom.

Ocena: 7.5/10

ANCESTRAL - Master of fate (2017)

Nowy gitarzysta, nowy wokalista, czyli wielkie zmiany w szeregach włoskiego Ancestral. Kapela powstała w 1999r i ich celem było grać szybko, agresywnie z nutką progresji, ale bez wykorzystania klawiszy. Wydany w 2007 roku debiutancki krążek „The Ancient Curse” pokazał, że w kapeli drzemie potencjał. Determinacja, pomysł na muzykę i umiejętne łączenie niemieckiego power metalu z amerykańskim heavy/power metalem wychodzi im znakomicie. Po 10 latach milczenia w roku 2017 kapela postanowiła wydać swój drugi album „Master of Fate” i to jest prawdziwy strzał w dziesiątkę. Płyta ukaże się dzięki wytwórni Pure Steel Records i będzie to nie lada gratka dla fanów heavy/power/speed metalu. Materiał został zarejestrowany w polsce w studio Hertz Studio Recordings i to taki mały polski akcent. Na płycie gościnnie pojawił się Fabio Lione i utwór z nim czyli „Lust for Supremacy” to prawdziwa power metalowa petarda. Jest szybko, agresywnie, progresywnie i sporo dzieje się w tym utworze. To jest czołówka jeśli chodzi o power metal ostatnich lat i panowie pokazują jak grać power metal wysokich lotów. Carmelo i Allesandro znają się na rzeczy i wiedzą jak grać agresywnie i bardzo techniczne swoje partie. To słychać w solówkach czy poszczególnych motywach. Sama płyta zaczyna się dynamiczne i agresywnie bo od „Back to Life” i już z dobrej strony pokazuje się Jo Lombardo. Wysokie rejestry, podniosły śpiew to jego atuty. Bardziej progresywny i złożony jest „Wind of Egadi”, ale dalej jest to power metal i mocarne granie. Moc i amerykański charakter słychać w „Seven Months of Siege”, choć Edguy z czasów „Hellfire Club” też słychać. Tytułowy „Masters of Fate” jest niezwykle mroczny i z nutką tautońskiego heavy metalu. Panowie kładą nacisk na technikę i mroczne, czasami thrash metalowe riffy co odzwierciedla idealnie ostry „Refuge of Souls”. Druga część płyty jest również ciekawa, bo wtedy pojawia się spokojniejszy i przebojowy „No more Regrets”, zadziorny „From beyond” czy świetny cover Helloween w postaci „Savage”. Premiera 20 stycznia i postarajcie się jej nie przegapić bo płyta jest perfekcyjna i potrafi rzucić na kolana. Power metalowa jazda bez trzymanki.

Ocena: 10/10

SHADOWFALL - Flames of Core (2016)

Heavy / power metal z pewnymi elementami thrash metalu oraz symfonicznego metalu tak w skrócie można opisać to co gra kanadyjski band o nazwie Shadowfall. W ich muzyce można doszukać się wpływów Firewind, Epica, Metallica, czy Dream Evil. Starają się grać swoje i nie patrzeć się na nikogo. Co ich charakteryzuje to toporność, specyficzny wokal Shanta, czy stawianie na bardziej wyszukane melodie. Kapela działa od 2013 kiedy to do życia powołał Shant Ghazelian oraz Georges Mahseredjian. Od tamtego czasu dają koncerty i starają się przyciągnąć jak największą rzeszę fanów. Szkoda tylko, że ich debiutancki album w postaci „Flames of Core” nie zachwyca i na dłuższą metę potrafi zmęczyć słuchacza. Już otwierający „Breaking the Chains” jest solidny i bardziej rzemieślniczy w swojej strukturze. Niczym zespół tutaj nas nie zaskakuje. W „second the Pride” mamy przynajmniej więcej luzu i o wiele ciekawszą melodię. Jednak brakuje w tym wszystkim dopracowania. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć stonowany i bardziej złożony „Deception”, nieco thrash metalowy „Truth Be Hold”, czy zadziorny „Hellfire”, który zamyka ten album. Zespół grać potrafi, ale nie ma pomysłów na kompozycje i ich wykonanie. Wszystko jest zagrane na jedno kopyto i bez jakiejś wizji. W efekcie dostaje bezpłciowy album, który nie należy do łatwych w odbiorze. Może z czasem Shadowfall pokaże się z lepszej strony.

Ocean: 4.5/10

sobota, 24 grudnia 2016

TOXIC ROSE - Total Tranquility (2016)

Kiedy 4 lata temu odkryłem dzięki uprzejmości wytwórni Icy Warriors Records szwedzki band o nazwie Toxic Rose, to już wiedziałem że będę śledził ich poczynania. W tamtym okresie epka „Toxicrose” idealnie trafiała w mój gust, jednocześnie dostarczając nowych przeżyć. Pierwszy raz usłyszałem, żeby ktoś mieszał glam metal z power metal i to z jakim skutkiem. Gdzieś w tym wszystkim poczułem świeżość i niezwykłą pomysłowość na to co tak dobrze jest mi znane. Niby Toxic Rose debiutował, niby przygodę z muzyką dopiero zaczynał to już można było dostrzec, że są uzdolnieni i wiedzą jak grać. Pierwsze skojarzenia były z Sinbreed, Skull Fist czy właśnie Bloodbound. Zespół świetnie bawił się motywami, potrafił urozmaicać kompozycje i tworzyć zapadające w pamięci przeboje. Tak było 4 lata temu i od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Ich debiutancki album zatytułowany „Total Tranquility” to tylko potwierdza, jednocześnie stawia szwedów bardzo wysoko jeśli chodzi o debiuty roku 2016.

Kluczową rolę w tym zespole odgrywa bez wątpienia świetny i utalentowany wokalista Andy Lipstixx, który manierą przypomina mi Urbana Breeda. To właśnie dzięki niemu Toxic Rose ma tak wiele wspólnego z Bloodbound. Spora też w tym zasługa Toma Wouda, który wygrywa ostre, melodyjne riffy osadzone w nieco mroczniejszym klimacie. Oprócz zadziorności, słychać w tych gitarowych partiach lekkość, pomysłowość i chwytliwe melodie. To wszystko składa się w spójną całość. Zespół funkcjonuje 6 lat i stworzył własny styl, gdzie heavy/power metal spotyka glam metal. Owy glam przejawia się w brzmieniu, w konstrukcji utworów, a także w niektórych aranżacjach. Dzięki temu nie da się ich pomylić z innym zespołem, a sam album zyskał poprzez to tylko na przebojowości. Te cechy uwypukla świetny otwieracz „World of Confussion”, który idealnie otwiera album. Pokazuje potencjał grupy, a także pokazuje ich talent do tworzenia chwytliwych melodii i podniosłych refrenów. Niby przypomina nam takie zespoły jak Sinbreed czy Bloodbound, a z drugiej strony nas zaskakuje. Toxic Rose dobrze wykorzystuje partie klawiszowe, dobrze wykorzystuje proste i nieco słodsze melodie co potwierdza melodyjny „The Silent end of Me” czy power metalowy „Killing the Romance”. Kolejnym wielkim hitem na płycie jest nieco nowoczesny „Sinner” który potrafi oczarować wciągającą melodią. Prawdziwa magia. Zaskakuje również marszowy i bardziej epicki „We own the Night”, który przemyca cechy Manowar. Ten kawałek musi się podobać maniakom true heavy metalu. Z kolei energiczny i nieco słodszy „Reckless Society” mógłby zdobić jakiś album Stratovarius. Tutaj zespół tak naprawdę pokazuje pazur i swoje power metalowe oblicze. Nutka hard rocku w „Clarity” dodaje szaleństwa i prawdziwej jazdy bez trzymanki. Nie mogło się obyć też bez ballady i tutaj Toxic Rose wykracza poza ramy i tworzy prawdziwą perełkę. „Because of You” ma w sobie coś co potrafi wzruszyć i złapać za serce. Utwór jest piękny w tej prostej formie. Dawno nie słyszałem tak dobrze skonstruowanej ballady i to tylko potwierdza jakość Toxic Rose. Kiedy trzeba to potrafią grać ostro i niezwykle nowocześnie i tego dowodem jest złowieszczy „We all fall Down”. Całość zamyka nieco dłuższy „Total Tranquility”, który jest już bardziej progresywny i bardziej pokręcony.

Mieliśmy wiele debiutów w tym roku, ale Toxic Rose swoim albumem pozamiatał konkurencję. Pokazali świeże spojrzenie na heavy/power metal. Można jednak grać szybko, agresywnie, melodyjnie, a w dodatku w klimatach glam metalu. Mieszanka wybuchowa i trzeba przyznać, że ich debiut jest perfekcyjny. Nie ma żadnych zarzutów w kierunku Toxic Rose. Czekam na więcej takich albumów w ich wykonaniu. Gorąco polecam !

Ocena: 10/10

środa, 21 grudnia 2016

VOLBEAT - seal the deal & lets Boogie (2016)

To już 15 lat istnienia duńskiego bandu o nazwie Volbeat i trzeba przyznać, że swoje piętno już dawno odbili na muzyce rockowej czy metalowej. Potrafili stworzyć coś wyjątkowego mieszając patenty rockowe, rock'n rollowe i nie bojąc się przy tym sięgać po rzeczy tworzone niegdyś przez Elvisa. W ich muzyce jest też miejsce na groove metal czy wreszcie heavy metalu i można znaleźć elementy Metallica, Anthrax czy Queensryche. Jednak Volbeat nie jest żadnym z tych zespołów i stara się nas wprowadzić w zupełnie inny świat. Najchętniej sięgają do tematyki związanej z gangsterską, miłością czy rock'n rollem. Szybko zyskali sławę i rozgłos, a każdy ich album tylko potwierdzał ich talent. Nie nagrali słabego albumu, a ich ostatni krążek „Outlaw Gantleman & Shady Ladies” był jednym z tych najlepszych. „Room 24” z gościnnym udziałem Kinga Diamonda przeszedł już do historii. Po trzech latach band wraca z nowym albumem w postaci „Seal The Deal & let's Boogie”. Oby się bez niespodzianek i zespół dalej podąża swoją ścieżką i nie próbuje kombinować w tej kwestii. Mamy to soczyste, nieco mroczne brzmienie, mamy jedyny w swoim rodzaju wokal Micheala Poulsena i uzdolnionego Roba Caggiano, który grał w Anthrax. Wszytkie te elementy dobrze się zazębiają na nowym albumie i w efekcie Volbeat po raz kolejny nagrał udany album, który jest łatwy w odbiorze i dostarcza sporo radości. Już sam otwieracz „ The devil's bleeding Crown” oddaje to co najlepsze w tym zespole. Mocny, nieco cięższy riff, nutka rockowego szaleństwa i taki odpowiedni rock'n rollowy, bluesowy klimat, przesiąknięty gangsterskim światem. To jest to za co kochamy ten band. W podobnym stylu utrzymany jest rytmiczny „Marie Laveau” czy melodyjny „The Gates of Babylon”. Gościnny występ Danko Jones sprawił, że taki „Black Rose” nabrał mocy i jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Z takich mocniejszych kawałków mamy też „rebound” czy „Seal the Deal” i ten ostatni ma w sobie więcej heavy/speed metalowej formuły, co bardzo cieszy. Przydałoby się więcej takich petard na albumie, no ale cóż może jeszcze zespół nad tym popracuje. Na sam koniec warto też wspomnieć o nieco mroczniejszym „The Loa's Crossroad”, który wyróżnia się przebojowością i nieco mocniejszym riffem. Utwór bardziej złożony i wydobywa to co najlepsze z Roba. Ogólnie płyta solidna i wyrównana, do czego już nas Volbeat przyzwyczaił. Jednak mimo pewnych mocnych punktów, płyta nie jest tak udana jak swoja poprzedniczka. To było do przewidzenia.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 18 grudnia 2016

GRAVE DIGGER - Healed by metal (2017)

18 albumów studyjnych, 10 komplikacji różnego rodzaju, 8 mini albumów i 2 albumy koncertowe to wynik niemieckiego zespołu, który miał ogromny wpływ na muzykę heavy metalowego, czyli Grave Digger. Ten zespół działa od 1980r i zdumiewa jego pracowitość i zapał, który nie można odmówić tej formacji. Lata upływają, trendy się zmieniają a oni dalej grają swoje. Mają swój styl, który opiera się na topornych riffach, na ostrym, szorstkim brzmieniu, na mrocznym klimacie i charakterystycznym wokalu Chrisa Boltendahla, który jest wizytówką zespołu. Jego głos mimo tylu lat wciąż zachwyca i ostatnio brzmi nawet jeszcze lepiej i agresywniej. Zespół od czasów „Ballad of Hangman” wydaje naprawdę udane i niezwykle przebojowe albumy, które zachwycają pomysłowością muzyków i agresywnością. Na „Healed by metal” wyczekiwałem z niecierpliwością zwłaszcza, że udostępnione kawałki rokowały dobrze i zapowiadały naprawdę udany album. Czy rzeczywiście tak jest? Choć premiera 13 stycznia to dzięki wytwórni mogę się podzielić z Wami przemyśleniami na temat nowego Grave Digger.

Sprawa oczywista to bez wątpienia oprawa graficzna i brzmienie. W tych sprawach Grave Digger nigdy nie zawodził. Tym razem szata jest bardzo udana i równie klasyczna. Problem raczej tkwi w samych kompozycjach. Dokładniej mówiąc w niektórych pomysłach można dostrzec brak konsekwencji, brak ikry i elementu zaskoczenia. Jasne, że nikt nie liczył na coś nowego, ale momentami płyta potrafi troszkę zanudzić słuchacza. Na pewno plusem jest to, że słuchając płyty przychodzą na myśl takie kapele jak Accept, Judas Priest czy Paragon. Płyta nie jest zła, ale daleko jej do ideału i do płyty, której może zwojować świat. „Healed by metal” to udany otwieracz, który nieco przypomina „Metal Gods” Judas Priest. Jest marszowe tempo, wciągający, wręcz koncertowy refren i to się sprawdza. Kawałek naprawdę jest udany i można go wciągnąć na listę „best of Grave digger”. Od jakiegoś czasu na drugim miejscu ląduje prawdziwa petarda i tak jest tym razem. Szybki, agresywny „when night falls” to kawałek, który brzmi jak Paragon na sterydach. Niezwykła zadziorność i agresja wybrzmiewa tutaj. Taki Grave Digger najbardziej mi odpowiada. Ryk motoru i mocny riff to dobry początek „Lawbreaker”. Wyszła tutaj dobra mieszanka Judas Priest i Paragon. Ciekawe przejścia i taki heavy metalowy charakter czyni ten utwór kolejnym udanym kawałkiem. Bardzo udany start i w sumie nie ma na co narzekać. Jakiś taki nijaki jest „Free forever”. Niby klasyczny heavy metal tutaj słychać, niby jest gdzieś tam ukłon w stronę Accept, czy Judas priest. Nie wiem czy to wina toporności, ale jakoś nie przemawia to do mnie. „Call for War” to taki znak rozpoznawczy Grave Digger i w sumie największy przebój na płycie. Plusem tego utworu jest to, że brzmi niczym „In the dark of the sun”. Dalej mamy stonowany i heavy metalowy „Ten commandments of metal”, który też jakoś nie zapada w pamięci. Jest dobrze, ale jakoś nie ma tutaj pomysłu i jakiegoś zrywu. Drugą petardą na płycie jest „The hangman's eye” i to jest kolejny mocny punkt płyty. Soczysty riff, duża dawka melodyjności i spora ilość agresji, a to sprawia że kawałek robi sporo zamieszania. „Kill Ritual” w swojej prostocie i wtórności jest po prostu piękny. Wyszedł z tego niezwykle chwytliwy i bardzo dynamiczny kawałek. Gdzieś przesunięto toporność i wtrącono taki hard rockowy luz. Stary Judas priest się tutaj kłania. Refren w „Hallejuah” jest troszkę irytujący i jakiś taki chaotyczny. Riff sam w sobie jest strawny i może z robić na kimś wrażenie. W standardowym wydaniu płytę kończy bardziej złożony i klimatyczny „Laughting with the dead”. Jest to kolejny marszowy kawałek, który mógłby być bardziej dopieszczony.

Premiery płyt Grave Digger zawsze są wielkim wydarzeniem i nie ladą gratką dla fanów heavy/power metal. Na pewno warto znać „Healed by metal” bo jest to solidny album i śmiało można go wcisnąć do tych bardziej udanych wydawnictw. Jest kilka irytujących momentów, jest troszkę momentami nie równo, ale album potrafi się obronić. Jest sporo hitów i mocnych riffów. Może nie jest to drugi „Clans will rise again”, czy „Return of the reaper”, ale jest gdzieś blisko tych wydawnictw. Czuje rozczarowanie i czekam teraz na inne wydawnictwa z roku 2017.

Ocena: 7.5/.10

GEORGE TSALIKIS - The Sacrifice (2016)

Goerge Tsalikis to jeden z tych muzyków, których nie trzeba przedstawiać nikomu. W celach formalności jest to wokalista, który zaczynał swoją przygodę z zespołem Gothic Knights, a zapisał się w historii metalu jako lider grupy Zandelle. Od dłuższego czasu w jego głowie rodziła się idea stworzenia czegoś własnego, czegoś innego. W końcu przyszedł czas na jego pierwszy solowy album. Miało być coś oryginalnego, miało być coś zupełnie zaskakującego. Tak więc szybko powstał „The Sacrifice”, który w rzeczy samej jest albumem koncepcyjnym, który opowiada historię o wampirze, który jest wstanie zrobić wszystko dla swojej ukochanej. Mamy więc ciekawą mieszankę romantyczności z krwią i grozą. Goerge odgrywa tutaj rolę główną, to on też odpowiada za produkcję, za linie wokalne. Muzycznie wspierają go tutaj Mike Paradine oraz Riche Blackwood. Mroczna okładka, przybrudzone brzmienie sprawiają, że rzeczywiście można poczuć klimat grozy. Sam George odwala kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o wokale i cały ten teatralny charakter kompozycji. Szkoda tylko, że sama partie gitarowe i konstrukcja kompozycji nie zachwycają. „World of Darkness” to rozbudowany otwieracz, który ma wiele ciekawych wątków, szkoda tylko że brakuje tutaj ostatecznego szlifu. Z kolei nieco ostrzejszy „Of My darkness” może przekonać swoją topornością i nieco thrash metalowym charakterem. „The Vixen” to prosty utwór na stawiony na rytmiczność i nieco szybsze tempo. Można go zaliczyć do tych udanych kawałków z debiutanckiego krążka Tsalikisa. „The vampire's Promise” to przykład, że nie wszystko wychodzi i zdarzają się pomyłki. Znacznie ciekawsze są te kompozycje, które są nastawione na klimat i na rozbudowaną formułę. Tego przykładem jest „Decleration”, który potrafi wciągnąć nas w ten mroczny świat. Z takich dobrych, zwartych petard warto zwrócić uwagę na energiczny „The Confrontation” czy marszowy „The Inner struggle”. Na sam koniec mamy lekką i przyjemną balladę „The hero's lament”. Sam album ma kilka ciekawych momentów, jednak brakuje dopracowania i mocniejszego charakteru wydawnictwa. Można odnieść wrażenie, że George nie miał pomysłu jak wykończyć ten koncept. Historia nie jest zła, podobnie jak klimat, szkoda tylko że melodie troszkę nie trafiają do słuchacza. A miało być tak pięknie. Pozostaje czekać na nowy album Zandelle.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 15 grudnia 2016

MOROS NYX - Revolution Street (2016)

Rok 2016 to dobry rok, jeśli chodzi o prezentowanie się nowych, młodych kapel, które chcą znaleźć swoje miejsce na heavy metalowym podwórku. Jednym z takich zespołów jest amerykański Moros Nyx, który powstał w 2014r. Ta kapela postanowiła grać speed power metal wzorując się na takich kapelach jak Riot, Gamma Ray czy Blind Guardian. Może nie tworzą niczego nowego, ale trzeba przyznać, że zasługują na szczególną uwagę. Potrafią grac niezwykle energicznie, tworząc ciekawe melodie, które przewijają się przez całą płytę. W swoich szeregach mają uzdolnionego wokalistę Mp Papai, który momentami przypomina manierę Kaia Hansena czy też Lee Smitha, który razem Papai tworzą zgrany duet gitarowy. To właśnie solówki, partie gitarowe tych panów stanowi główną atrakcję Moros Nyx. Na ich debiutanckim albumie „Revolution Street” znajdziemy właśnie te wszystkie elementy, jednocześnie można odnieść wrażenie, że to partie gitarowe odgrywają kluczową rolę. Napędzają cały materiał, przesądzają o dynamice jak i o przebojowości krążka. Nie ma w tym oryginalności, ale miło jest przenieść się do lat 90. Zaczyna się od 2 minutowego wstępu w postaci „Rite of Rebellion” i tutaj słychać taki hołd dla Gamma Ray jak i Hammerfall. Dawno nie słyszałem tak dobrego intra do albumu. Dalej mamy nieco już szybszy „A time for Heroes”, który jest power metalową petardą, w której zespół położył nacisk na przebojowość. Bardziej heavy metalowy, przesycony przebojowością „What Happens This Night” to taka mieszanka DIO i Gamma Ray. Nieco rozbudowany „Fear monger” z kolei wyróżnia się epickim charakterem i bardziej true metalowym wydźwiękiem. Echa Crystal Viper i Hammerfall są tutaj jak najbardziej na plus. Zespół żaden w sposób nie daje po sobie poznać, że to ich pierwszy album i pełen profesjonalizm słychać w rytmicznym „Captured” czy energicznym „Child of The Dream”, które mają coś z Gamma Ray. Nawet klimatyczna ballada „We are Damned” potrafi oczarować swoim riffem i konstrukcją. Świetnym podsumowaniem tego krążka jest epicki „Revolution Street”, który przemyca patenty Running Wild, Crystal Viper czy Hammerfall. Zespół zawarł w tym kawałku wszystko to co w nim najlepsze i wszystko to co składa się na ich styl. Amerykańska formacja pokazała się z jak najlepszej strony i ich debiutancki album to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Taka mieszanka Gamma Ray, Crystal Viper i Hammerfall. Oby na tym nie poprzestali i dali nam więcej powodów do radości.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 13 grudnia 2016

MONSTER TRUCK - Sittin Heavy (2016)

Kanadyjski band Monster Truck potrafi grać soczysty, dynamiczny i chwytliwy hard rock, w którym słychać echa Dokken, Twisted Sister, Alice in Chains, czy Ac/Dc. Ta formacja działa od 2009 roku i od tamtego czasu wydała mini album, a także debiutancki krążek. W tym roku udało się zespołowi wydać swój drugi album pod tytułem „Sittin Heavy”, który już odniósł spory sukces. To wydawnictwo pokazuje jak dojrzały jest ten band i jak szybko udało im się wypracować swój styl. Sporo w ich muzyce można doszukać się elementów hard rocka z lat 70 czy 80. Jest gdzieś w tym wszystkim nutka blues rocka jak i stoner rocka. Monster Truck jest napędzany przez specyficznego wokalistę Jona Harveya, utalentowanego gitarzystę Jeremy Widerman, a także klawiszowca Brandona Blissa, który nadaje całości odpowiedniego klimatu. Dzięki nim, można być spokojnym o poziom nowego krążka. Kompozycje dobrze wyważone, tak więc nie ma powodów do narzekania. Mamy chwytliwe melodie, zadziorne riffy i dużo dobrej zabawy. „Don' t tell me how to live” to singiel, który promował album we właściwy sposób. Znakomicie oddaje styl i poziom samego albumu. Bardziej bluesowy „She's a witch” ma coś z Deep Purple czy Led Zeppelin i to z okresu lat 70. Udana kompozycja w stonowanym tempie i pomysłowej aranżacji. Nie brakuje tez komercyjnych rozwiązań co potwierdza energiczny „For The People”. Klimatyczny i nieco mroczniejszy „Black Forest” to czysta klasyka. Fani Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple będą zachwyceni. Zespół tutaj oczarował mnie ciekawym riffem, który od razu przenosi nas do lat 70. W podobnym klimacie utrzymany jest zadziorny „Another's man shoes” i w sumie cały czas zespół zaskakuje ciekawymi pomysłami. Jednym z nich słyszymy w przebojowym „Things get better” czy w hymnowym „The Enforcer” który pokazuje bardziej metalowe oblicze zespołu. Równie pozytywnie zaskakuje black sabbathowy „To The Flame” i przesiąknięty Aerosmith „Enjoy the Time”, który wieńczy ten świetny album. Takie albumy jak „Sittin Heavy” zawsze cieszą się ogromnym zainteresowaniem i potrafią zdobyć wiele fanów. Nic dziwnego,w końcu muzyki w stylu Black Sabbath czy Deep Purple nigdy za wiele. Jedna z najlepszych pozycji hard rockowych roku 2016.

Ocena: 9/10

niedziela, 11 grudnia 2016

ELM STREET - Knock'em out with metal fist (2016)

Barbared Wire Metal” to był udany debiut młodej australijskiej formacji Elm Street. Choć swoją przygodę z muzyką zaczęli na poważnie w roku 2003, to jednak debiutancki krążek ukazał się dopiero w 2011r. Zespół szybko wkradł się w łaski fanów takich zespołów jak Iron maiden, Judas Priest, Testament, czy Manowar. 5 lat temu pokazali, że potrafią grać i stać ich na znacznie więcej. Teraz kiedy po takiej długiej przerwie wraca Elm Street to oczekiwania względem nich są jeszcze większe. Zresztą już miła dla oka okładka „Knock'em out with metal fist” autorstwa Kena Kelly'ego , który rysował okładki dla Manowar czy Kiss robi ogromne wrażenie. Pierwsze skojarzenie to „Rising” Rainbow, a to już zobowiązuje. W rzeczy samej zespół pokazuje się na nowym albumie z jeszcze lepszej strony. Dopracowano to co kuśtykało na debiucie, dopieszczono styl, który nam pokazali na „Barbared Wire Metal”. Tak więc nowy krążek, to ulepszenie tego co już znamy. Przede wszystkim słychać jeszcze ciekawsze riffy i partie solowe w sferze pracy gitarzystów. Kawał dobrej roboty odwalili Aaron i Ben. Niby niczego nowego nie odkrywają, to jednak miło słucha się tych motywów heavy/speed/thrash metalowych utrzymanych w stylizacji kapel z lat 80. Tak jak na debiucie tak i tutaj jest spora dawka melodyjności, przebojowości, ale zespół bardziej urozmaicił swoje kompozycje, strukturę i to może się podobać. Ben też przez te 5 lat popracował nad swoim wokalem i jest już bardziej agresywnie i bardziej thrash metalowo w tej kwestii. „Face the reaper” zaczyna się klimatycznie i motywem akustycznym. Powoli rozkręca się, ale tutaj band pokazuje swoją pomysłowość i urozmaicenie. Sporo dzieje się w tym otwieraczu, a zespół od razu robi nam niezły zwiastun tego co nas czeka w dalszej części. O ile otwieracz wykazuje cechy heavy metalowe o tyle „Kiss The Canvas” ma w sobie spore ilości patentów power/thrash metalowych. Dalej mamy marszowy „Will it take a lifetime?” , mroczniejszy i zadziorniejszy „Sabbat”, które jeszcze bardziej urozmaicają nam materiał. Zespół bawi się różnymi konwencjami co przedkłada się na jakość płyty. Bardzo dobrze sprawdzają się kompozycje z prostymi motywami gitarowymi i dobrym przykładem tego jest judasowy „Heavy mental”. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia toporniejszy „Next In Line”. Z kolei „S.T.W.A” i „Heart Racer” są utrzymane w stylizacji bardziej hard rockowej. Całość zamyka „Leave it all behind”, który może nie wiele wnosi do albumu, ale pokazuje bardziej rockowe oblicze zespolu. Sam album jest solidny, bardziej dopracowany niż debiut, choć nie brakuje wpadek. To czego mi brakuje to rasowych hitów i petard, które rzucą na kolana. Mimo tego i tak „Knock'em out with metal fist” broni się zawartością i dobrymi melodiami. Warto posłuchać Elm Street w wolnej chwili.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 grudnia 2016

BLIZZEN - Genesis Reserved (2016)

Co raz więcej ciekawych produkcji pojawia się w gatunku NWOTHM czyli gatunku w którym młode kapela próbują odtworzyć nam lata 80. Mieszanka tradycyjnego heavy metalu z NWOBHM i takie formacje jak Skull Fist, Steelwing czy Enforcer pokazały, że mimo oklepanej formuły można porwać fanów heavy metalu. Taka wycieczka do przeszłości jest udana tylko wtedy kiedy dana kapela potrafi nas porwać dynamiką, przebojowością i pomysłowością. Trzeba wykazać się nie lada talentem i umiejętnościami mi odnieść sukces. Zespoły z tego kręgu często nawiązują do twórczości Running Wild, Angel Witch, Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon. Niemiecki band Blizzen w tej kwestii niczym nie wyróżnia się. Grają od 2014 roku i dopiero w tym roku udało im się wydać swój pierwszy album w postaci „Genesis Reserved”. Choć jest to płyta jakich pełno w tym gatunku, to jednak niezwykła dawka ciekawych melodii, klasyczne rozwiązania i pomysłowe zagrywki gitarowe Marvina i Andiego sprawiają, że warto poświęcić chwilkę czasu temu zespołowi. Mocnym atutem jest soczyste i osadzone w latach 80 brzmienie czy wreszcie wokalista Daniel Steckenmesser, któy nadaje muzyce Blizzen takiej oryginalności i naturalności. Sama muzyka jest energiczna, chwytliwa i wyrównana. „Trumpets of the gods” to kompozycja mocno wzorowana na twórczości Iron Maiden, ale na swój sposób jest urocza. Jeszcze ciekawszym utworem wydaje się speed metalowy „Masters of Lightning”, który ma coś z wczesnego Angel Steel. Jednym z najmocniejszych kawałków na płycie jest zadziorny „Hounded for Good”, w którym kluczową rolę odgrywa energiczny riff. Słychać w tym coś ze starego Running Wild i to przemawia do mnie. Nieco hard rockowy, nieco punkowy i bardziej marszowy „Genesis Reserved”ukazuje nieco inne oblicze Blizzen, ale dalej zostajemy w latach 80. Zespół znakomicie radzi sobie w szybszym graniu co potwierdza maidenowy „The World keeps still” czy nieco rozbudowany „Bestride the Thunder”. Płyta kipi energią i w sumie każdy kawałek jest interesujący i w sumie dobrze cały album odzwierciedla dynamiczny „Skid to Death”. Blizzen zaliczył udany debiut i na pewno warto przyglądać się ich karierze.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 5 grudnia 2016

DORO - Strong and Proud - 30 Years of rock and metal (2016)

Każde wydawnictwo Doro Pesch to zawsze dla mnie wielkie wydarzenie i prawdziwa radość, w końcu to na twórczości tej wokalistki wychowałem się. Znakomita dyskografia z Warlock i prawdziwe klasyki muzyki heavy metalowej. Potem jej twórczość solowa, która również kryje wiele mocnych wydawnictw. Nie tak dawno królowa heavy metalu świętowała 25 lat swojej działalności. W roku 2012 wydała kolejny album w postaci „Raise Your Fist” i choć nie był to najlepszy krążek Doro to i tak zawiera kilka perełek. Teraz w tym roku Doro miała kolejny powód do świętowania, w końcu minęło 30 lat jej działalności. Znów przyszedł czas na ciekawe koncerty z ciekawymi gośćmi, specjalna setlista no i wreszcie kolejne bogate wydawnictwo koncertowe, które zawiera płyty DVD z koncertem oraz płyty cd z muzyką. „Strong and Proud – 30 years of rock and metal” to najnowsze dzieło Doro. Trzeba przyznać, że dawno nie słyszałem tak udanego albumu koncertowego. Szkoda tylko, że setlista na płycie CD nie jest tak bogata jak na płytach DVD, ale i tak sprawia sporo radości. Minusem jest to, że tak mało utworów Warlock jest zawartych, ale i to nie jest wstanie przekreślić jakości tego wydawnictwa. Gościnnie pojawiają się Blaze Bayley, Udo Dirkschneider czy Hansi Kursch. Sam klimat, publiczność i wydźwięk tego koncertu przyprawia o ciarki. Kawał dobrej roboty odwaliła ekipa Doro Pesch. Królowa mimo swoich lat wciąż potrafi śpiewać zadziornie i uczynić z koncertu prawdziwe heavy metalowe święto. Można było sobie darować covery, ale usłyszeć jak dobrze się bawi publiczność z gośćmi przy takich metalowych hymnach jak „Fear of The dark” czy „Balls tothe Wall” to nie lada gratka. Nawet słynny cover Dio w postaci „Egypt” idealnie sprawdził się podczas tego jubileuszu Doro Pesch. Z Warlock pojawiają się takie klasyki jak „Earthshaker Rock” czy „Hellbound”. Wykonanie bardzo dobre i przypominają się lata 80. Miło też, że pojawia się niesamowita ballada w postaci „Without You”. Z nowej płyty zagrano hymn w postaci „Raise Your Fist in the air” , rozpędzony „Revenge” czy wreszcie zadziorny „Rock Till Death”, który upiększył Hansi Kursch. Bardzo dobrze sprawdzają się odkurzone stare kawałki Doro w postaci „Save My Soul” czy „On the Run” z bardzo dobrego „Fear no evil”. Cały czas publika świetnie się bawi i właściwie miło się tego słucha. Na sam koniec Doro zagrała „You are my family” z jednego z najlepszych albumów Doro czyli „Warrior Soul”, oraz nieśmiertelny „All We Are” jako finał koncertu. Bardzo dobry album koncertowy, który oddaje klimat tego jubileuszu Doro i daje sporo radości, zwłaszcza fanom wokalistki.

Ocena: 9/10

piątek, 2 grudnia 2016

HIGHLORD - Hic Sunt Leones (2016)


Jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do twórczości włoskiego Highlord. Niby jeden z kluczowych bandów power metalowych, nie tylko jeśli chodzi o włoską scenę metalową. Znani są z melodyjnych, nieco słodkich partii klawiszowych i progresywnego charakteru. Ostatnie ich płyty jeszcze słabsze od tych z początku kariery. Teraz zespół przeszedł pewne roszady, tak więc pojawiła się nadzieja, że coś się zmieni. Faktycznie nieco zmieniony szyld, mroczna okładka już od razu dają sygnał, że najnowsze dzieło w postaci „Hic Sunt Leones” może być czymś innym niż do tej pory zespół nam serwował. Z jednej strony zespół dalej gra power metal, a z drugiej słychać wpływy neoklasycznego power metalu, progresywnego metalu czy też nawet melodyjnego death metalu. „One world at a Time” to dobry przykład tego, gdzie faktycznie pojawia się partię harsh wokalu. Sam utwór promował album i w sumie to był dobry wybór. Kawałek jest dynamiczny i niezwykle melodyjny. Na pewno pokazuje, że zespół jest w dobrej formie i są w stanie nas czymś zaskoczyć. Troszkę Andrea Marchision śpiewa tak zbyt wysoko i momentami jakoś tak nijako. No, ale power metalowy charakter jak najbardziej został zachowany. Nowy gitarzysta oraz nowy klawiszowiec nawet sobie radzą i potrafią nawet się uzupełniać co słychać w nieco zadziornym „Be king or Be Killed”. Nie brakuje też słodkiego klimatu i takiego włoskiego charakteru co potwierdza „Let There Be fire”. Na pewno większe wrażenie robi zespół w nieco ostrzejszym i bardziej rozpędzonym „ Hic Sunt Leones”, który utrzymany jest w power metalowej konwencji. Mimo starań można odnieść wrażenie, że zespół za bardzo kombinował ze strukturą, wykonaniem przez co utwory nie zapadają w pamięci. Momentami mogą nawet nas zmęczyć swoją konwencją. Tego uczucia nie poprawiają nieco żywsze i bardziej dynamiczne kawałki w postaci „Warmight” czy „Ive chosen my poison”, które zaliczyć należy do tych najciekawszych kompozycji z całej płyty. Całość zamyka kolejna power metalowa petarda czyli „Full Circle”. Nie brakuje mocnych akcentów, jednak na nowym krążku Highlord dominuje przekombinowanie i zbyt nijakie melodie, które nie trafiają do słuchacza. Nie poprawia tego nawet obecność boskiego Apollo z Firewind. Poprawa jest, ale to jeszcze nie to.

Ocena: 5.5/10