środa, 30 października 2013

HELLS DOMAIN - Hell's Domain (2013)

Ci którzy już dali sobie spokój z tegorocznym thrash metalem z powodu braku czegoś interesującego powinni czym prędzej sięgnąć po debiutancki album duńskiego zespołu Hells Domain. Płyta zatytułowana po prostu „Hells Domain” pokazuje że jeszcze rok 2013 dla thrash metalu się nie skończył i że zawsze może się pojawić coś godnego uwagi, co da dowód na to że thrash metal nie umarł i ma się całkiem dobrze.

Płyta została nagrana przez duńską formację, która zrodziła się w 2007 roku z inicjatywy Bjørna Bihleta i basistę Larsa Knudsena. Celem było nagranie krążka, który połączy nowoczesne brzmienie, współczesną brutalność i technikę z tradycyjnymi patentami wyjętymi z albumów thrash metalowych wydanych na przełomie lat 80/90. Trzeb przyznać, że słuchając „Hells Domain” można odnieść wrażenie że ta sztuka im się udała. Płyta jest agresywna, bezkompromisowa, solidna, dynamiczna i dość zróżnicowana. Może imponować mocna sekcja rytmiczna, ostre partie gitarowe Shuberta i Bihleta, którzy balansują na granicy agresji, brutalności i melodyjności. Jest technika, jest zgranie, tylko momentami można ponarzekać, że dana melodia jest nieco monotonna, bądź taka nieco oklepana. Jeden z minusów tej płyty, który na dłuższą może nieco znudzić słuchać. Jednak mimo tego dzięki Alexowi, który dwoi się i troi żeby nadać kompozycjom agresji i odpowiedniego thrash metalowego wydźwięku swoim głosem, utwory sporo zyskują. Dobrze to oddaje energiczny otwieracz „100 Days In Hell”. Hells Domain czerpie garściami z klasyki i z takich gigantów jak Exodus, Testament, Kreator, czy Slayer. Nie brakuje perełek, które mają przebojowy charakter i taki hitem jest tutaj bez wątpienia „The needle and The Vain” czy też „In The Trenches”, który brzmi jak miks Death Angel i Anhrax z okresu „Among The Living”. Taki stonowany „Order 227” pokazuje że na albumie pojawiają się elementy zaskoczenia i próby zmierzenia się w nieco innej stylistyce. Najdłuższym i najbardziej rozbudowanym utworem na krążku jest „Crawling in The shadows”, który przywołuje na myśl twórczość Metalliki.

Agresywny, solidny, dynamiczny, urozmaicony thrash metal z zgranym zespołem i uzdolnionym wokalistą na czele, a wszystko ładnie opakowane szatą graficzną autorstwa Eda Repki, który nie jedną świetną okładkę dla albumu thrash metalowego narysował. Wszystko tutaj zostało przemyślane i dobrze przygotowane, jedyne co pozostaje to sięgnąć po ten album i słuchać go do upadłego. Jeden z ciekawszych debiutów roku 2013

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 28 października 2013

WARBRINGER - IV : Empires Collapse (2013)

Brakuje wam prawdziwego thrash metalowego łojenia? Brakuje wam lat 80, 90 w których thrash metal oznaczał agresję, dynamikę i drapieżność, a nie melodyjne granie które często znajduje miejsce w obecnym thrash metalu? Nadciąga Warbringer żeby was zadowolić swoim kolejnym znakomitym albumem zatytułowanym „IV : Empires Collapse”, który stara się przywrócić duch starego thrash metalu.

Amerykański band, który zaczął swoją prawdziwą przygodę z metalem w roku 2004 stara się przywrócić dobre imię thrash metalu. Odrzuca nowoczesne, bardziej melodyjne podejście do thrash metalu. Choć nie brakuje tutaj atrakcyjnych melodii jak te w „Hunter Seeker” czy „Black Sun black Moon”, to jednak tutaj Warbringer stara się postawić na tradycyjne aspekty thrash metalu. Tak więc nie brakuje agresji, dzikiego charakteru, drapieżności czy dynamiki. Znakomicie te cechy odzwierciedla taki „Horizon” czy „One Dimension” który nasuwa Death Angel. Warbringer sięga do twórczości wielu znanych kapel i namyśl nasuwa się Exodus, Slayer czy Kreator. W porównaniu do poprzednich albumów mamy wiele podobieństwa, zwłaszcza jeśli chodzi o stylistykę, wykonanie, soczyste brzmienie, dynamiczną sekcję rytmiczną czy poziom muzyczny. Aczkolwiek w niektórych aspektach można wyczuć różnicę. To oczywistą jest tutaj doom metalowa okładka, która nie oddaję w pełni charakteru płyty. Choć takie klimaty doom metalowe odnajdziemy w „Leviathan”. Płyta jest urozmaicona co jest tutaj jak najbardziej na plus, aczkolwiek przydałby się jakiś bardziej rasowy hicior niż np. taki nijaki trochę „Dying Light”.

Mimo że skład zespołu uległ przetasowaniu i pojawili się nowi członkowie to udało się nagrać solidny album, który niczym nie ustępuje poprzednim wydawnictwom, a już na pewno pokazuje że młodzi muzycy też potrafią pokazać starym kapelom jak Megadeth co znaczy thrash metal i jak go grać. Chwała za takie młode zespoły, które chcą o żywić ten nieco skostniały gatunek.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 27 października 2013

PARSIFAL - Here From The Past (2013)

Pewnie wielu przeszło obojętnie obok debiutanckiej płyty Parsifal. Nic dziwnego, bo o samym zespole nie wiadomo, a jedynie można znaleźć informacje że powstali w 2012 roku i że jest to skład złożony z muzyków mieszkających w Szwecji, Holandii czy Norwegii. Co wiadomo na pewno? Ano to, że w tym roku wydali o własnych siłach debiutancki album „Here from the Past”, który nie zyskał większego rozgłosu i płyta została przez wielu pominięta. Mnie jednak zaintrygowała taka prosta i może nieco kiczowata okładka, który przedstawia łono natury. Takie okładki to rzadkość i gdzieś mi to nie dało spokój, bo ciekawiła mnie zawartość. Teraz pora zdradzić co kryje ta nieco folkowa okładka.

Pewnie i was ciekawi w tym momencie co zawiera płyta i jaką muzykę gra ten młody zespół. Czy uwierzycie, że ta kapela gra power metal? Szybki, melodyjny, energiczny, z wpływami Helloween, Gamma Ray, czy Blind Guardian? Czy zaakceptujecie tutaj nieco folkowy, specyficzny wokal i folkowe chórki? Czy wyobrażacie sobie stylistykę, która nie trzyma się kurczowo jednego patentu, muzykę w której jest szczerość i szczypta pomysłowości? Jeśli tak to ta płyta może być spełnieniem waszych żądań. Dużo plusów można dostrzec w tej płycie, ale nie brakuje też minusów. Czego brakuje najbardziej? Bardziej technicznego wokalisty, który w takim szybkim graniu jak w „ Legend Within” zachwyciłby techniką i mocniejszym głosem. Tego tutaj nie ma. Instrumentalnie kapela wypada o dziwo znakomicie. Już otwieracz brzmi jak zaginiony utwór Dragonforce. Minusem gdzieś w tym wszystkim jest niższych lotów produkcja i momenty w których można by wytknąć chaos. Dominuje jednak szczery przekaz, radość z grania, pomysłowość na aranżacje, a to z kolei sprawia, że płytę się miło słucha. Tak jak wspomniałem mocnym atutem płyty jest warstwa instrumentalna. Jak nie popisy sekcji rytmicznej, to energiczne i melodyjne partie gitarowe wzbudzają zachwyt. Miłym dodatkiem są folkowe elementy w postaci fletów czy epickich chórków tak jak to ma miejsce w „Children Of The Earth”. Nawet znalazło się miejsce na bardziej urozmaicone kawałki jak „Go With The Wind” gdzie się pojawiają z początku kościelne organy. Nie brakuje też wolniejszych momentów które słychać w „Traumatic Lullaby” czy w „Forever Till Dawn”. Moim faworytem pozostał szybki i melodyjny „Choose To Fall”, który zamyka album.

Kto by się spodziewał, że pod tą kontrowersyjną okładką czai się materiał tak dynamiczny, melodyjny i szczery? Pewnie nikt. Płyta potrafi zauroczyć swoim charakterem i stylem wykonania. Słychać, że ten zespół debiutuje, ale słychać też że drzemie w nich potencjał i chętnie będę obserwował ich dalsze postępy. Każdy kto lubi power metal powinien tego posłuchać, bo uważam że warto.

Ocena: 7/10

sobota, 26 października 2013

ONSLAUGHT - VI (2013)

Zaczynali jako bardziej punkowy zespół, obecnie śmiało można zaliczyć ich do klasyki thrash metalu i to nie tylko w kategorii Wielka Brytania. Onslaught mimo swoich lat, mimo że działa od 1982 z przerwą w latach 90 to wciąż się trzyma i wciąż nagrywa albumy. Najlepszym tego dowodem jest „VI” który światło dzienne ujrzał 20 września tego roku.

Tytuł oczywiście znaczy, że to już szósty album tej grupy i dla wielu zapewne skończyła się na „in search Of Sanity”, jednak nowy krążek pokazuje, że kapela jest w wysokiej formie i wciąż potrafi zaskoczyć znakomitym albumem thrash metalowym. Choć z starego składu jest tylko Keeler i Rockett to jednak przesądzają o tym charakterystycznym wydźwięku Onslaught. Mocny, wyrazisty i agresywny wokal Sy'a nasuwa frontmanów takich kapel jak Slayer, Artillery czy w końcu Destruction. Szybki i dynamiczny „Chaos is King”, który nasuwa niemiecki thrash metal reprezentowany przez Sodom, Kreator i Destruction najlepiej potwierdza znakomitą formę wokalną Sy'a. Szósty album w karierze Onslaught to coś więcej niż tylko agresywność wokalisty, to przede wszystkim znakomite popisy gitarowe Rocketta i Davisa, który zachwyci nie jednego wybrednego fana thrash metalu. Z jednej strony jest tutaj duch klasyki z lat 80/90, a z drugiej mamy soczyste, nowoczesne brzmienie i nacisk na techniczne granie, w którym nie brakuje wybornych melodii. Taka mieszanka się tutaj sprawdza, a kto lubi Exodus, Slayer, Destruction i klasyki Onslaught nie powinien się czuć zawiedziony. To wydawnictwo ma wszystko co powinno mieć thrash metalowy album z górnej półki. Klimatyczne i wciągające intro, miłą dla oka okładkę, agresywny i urozmaicony materiał i „VI” te kryteria spełnia. „Fuel My Fire” to prawdziwa petarda, w której znakomicie połączono, melodyjność z agresją i nieco punkowym pazurem. Rozbudowane i mniej przewidywalne kawałki w których jest nutka progresywności to cechy „Children Of the Sand”. Z kolei „Slaughterize” to specjalista od rozwałki. Bardziej heavy metalowy „66 Fuckin 6” też się znakomicie odnajduje na płycie. Znakomita praca gitar tutaj pojawia się na każdym kroku i w takim „Dead Man Walking” daje się najbardziej we znaki.

Ktoś powie to wszystko już było i że Onslaught niczego nie wnosi do gatunku, ani też nie nagrał arcydzieła godnego „In search Of Sanity” to jednak brakuje ostatnio takich thrash metalowych albumów, które niszczą agresją, szczerością, a nie komercją. Więcej takich albumów proszę.

Ocena: 8.5/10

MAD MAX - Interceptor (2013)

Znany w latach 80 niemiecki zespół heavy metalowy Mad Max powrócił na dobre o czym świadczy promowanie kolejnego albumu. Nowe wydawnictwo zwie się „Interceptor” i pokazuje, że kapela ma się dobrze i nie zamierza wybierać się na muzyczną emeryturę. Jednak czy nowy album jest warty tego zespołu i czy zasługuje na uwagę słuchaczy?

Już spieszę z udzieleniem odpowiedzi na te jakże ważne pytania. Przede wszystkim Mad Max ustabilizował swój skład oraz umocnił się na rynku wydając kolejne płyty po reaktywacji. Niestety żaden album już nie był tak udany jak te z lat 80. Poprzedni album „Another Night Of Passion” który ukazał się w 2012 r nie był genialny, ale był solidny i nadawał się do słuchania. Tego też się spodziewałem po „Interceptor”. Niestety ale nowy album jest pełen niespójności i nie trafionych rozwiązań. Więcej hard rockowej stylistyki, mniej heavy metalowej, więcej komercyjnego i oklepanego grania, a mniej ciekawych pomysłowych kawałków i do tego niezbyt godne uwagi aranżacje. Choć muzycy grać potrafią i mają doświadczenie, to jednak w żaden sposób nie przedkłada się to na jakość muzyki zawartej na płycie. Otwieracz „Save Me” jest sygnałem ostrzegawczym, że ta płyta ma być hard rockowa. Wpływy Scorpions w „Sons Of Anarchy” nie pomagają, a szyki „Bring On The Night” też jest jakby bez mocy. Hard rock powinien być przebojowy i dynamiczny, niestety ale tutaj jedynie „Rock All your life” wpisuje się w standard takiej muzyki. Nie jest to cudo, ale pokazuje że można stworzyć dobry kawałek w takiej stylistyce.

Udało się niemieckiemu Mad Max powrócić i zebrać się aby nagrywać kolejne albumy. Wszystko pięknie, tylko muzyka straciła na jakości i nowy album jest tego najlepszym dowodem. Od takiej doświadczonej formacji wymaga się czegoś lepszego niż niskich lotów hard rock, który nie zapada w pamięci. Płytę zaliczam do tegorocznych rozczarowań.

Ocena: 3.5/10

środa, 23 października 2013

MORTYR - Rise Of The Tyrant (2013)

Cederick Forsberg to imponująca osoba, która dała się poznać jako dobry kompozytor i instrumentalista w heavy metalowym zespole Rocka Rollas. Ostatnio jakby tego było mało założył znakomity Blazon Stone, który przenosi nas do najlepszych lat Running Wild. Trzeba przyznać, że ma ten muzyk sporo pomysłów i wizji co do grania muzyki. Jakby tego było mało w tym roku pokazał też inne swoje oblicze. Trzecie wcielenia Ceda to thrash metalowy Mortyr, który nie tak dawno wydał debiutancki album „Rise Of The Tyrant”.

Płyta jest skierowana do maniaków thrash/ speed metalu zakorzenionego w latach 80 czy też 90. Każdy kto ma słabość do wczesnego okresu Kreator, Destrcution, Death Angel, Sodom czy też Slayer to z pewnością przekona się do tego co serwuje nam Ced wraz ze swoim trzecim zespołem. Tutaj nie ma może jakiegoś oryginalnego grania, może nie ma nic świeżego, ale jeśli tak ma brzmieć współczesna wtórność to nie mam nic przeciwko. Jest dynamika, agresja, przebojowość, melodyjność i naturalny wydźwięk. Czego można chcieć więcej? Ano tak surowe, nieco przybrudzone brzmienie, który uczyni album bardziej drapieżny, czy też bardziej w klimacie starych albumów z lat 80. Oczywiście udało się takie na debiutanckim albumie wykreować, co znakomicie komponuje się z stylistyką w jakiej się obraca Ced na „Rise Of The Tyrant” oraz złowieszczym i zadziornym wokalem Janka. Wokal to jest jedna z tych rzeczy co potrafi zauroczyć. Za całą resztę odpowiada Ced i tutaj można pochylić czoło, że ktoś potrafi się zająć tyloma instrumentami i trzymając do tego jeszcze bardzo dobry poziom. Stylistycznie mamy szybki, agresywny thrash/speed metal w najlepszym wydaniu co potwierdzają takie perełki jak „Rise Of the Tyrant” , mroczniejszy „Dark Angel” czy melodyjny „Screams Of Death”, które przypominają najlepsze czasy Slayer czy Kreator. Ced oczywiście nie zapomina o swoim zamiłowaniu do Running Wild i znalazło się miejsce na cover tejże grupy. „Mercilles Game” w thrash metalowej wersji brzmi znakomicie.

Tak o to mamy trzeci powód by uznać lidera tej grupy Ceda za geniusza i pomysłowego muzyka, który potrafi się odnaleźć w heavy metalowym graniu z Rocka Rollas, w speed/power metalowym z Blazon Stone i w thrash metalowym z Mortyr. „Rise Of The Tyrant” to płyta, która zapada w pamięci, potrafi przywołać wspomnienia i najlepsze czasy speed/thrash metalu pomimo że to wszystko już gdzieś było nie raz podane. Czekam na więcej takich płyt wydanych przez Ceda z Mortyr. Można brać w ciemno!

Ocena: 8.5/10

wtorek, 22 października 2013

METAL CHURCH -Generation Nothing (2013)

Modne ostatnio stało się wzburzanie tłumu newsami po kroju „zakończenie działalności” by potem jednak po krótkiej przerwie powrócić. Taki zabieg wykonał np. Running Wild i weteran amerykańskiego power metalu – Metal Church. Ten ostatni w 2009 roku puścił w świat informacje o zakończeniu działalności z powodu upadku wytwórni płytowej i zgrzytów wewnątrz zespołu. Widać szybko muzycy nawiązali kontakt i się pogodzili, bowiem już w 2012 ogłoszono powrót Metal Church. Choć skład zespołu nie okazał się żadną nowością, bo zebrali się muzycy z ostatniej płyty zatytułowanej „This Present Wasteland” który ukazał się w 2008 roku. Nowy album „Generation Nothing” miał być powrotem do korzeni, jak sami muzycy mówili. Czy rzeczywiście tak jest?

Logo kapeli mówi, że tak, bo czerwone tło było na okładkach pierwszych płyt. Jednak kolor nie wiele w tym przypadku mówi, podobnie jak i nijaka, wręcz paskudna okładka. Mogło by się wydawać, że granie na koncertach całego debiutanckiego albumu czemuś posłuży, że przypomni muzykom co to jest stary dobry Metal Church i gdzie są jego korzenie. Ktoś powie co można oczekiwać od tego składu, który nagrał albumy inne i dalekie od tych klasycznych? Można, kiedy się słyszy że na żywo album „Metal Church” brzmi znakomicie, choć grają go inni ludzie. Udało się powrócić po części do korzeni. Na „Generation Nothing” nie brakuje elementów nawiązujących do power/thrash metalu, które były słyszalne na pierwszych dwóch płytach. To właśnie utwory w tej konwencji wypadają tutaj najlepiej, bo przypominają stare dobre czasy. Dynamiczny otwieracz w postaci „Bulletproof” , rytmiczny „Jump The Gun” czy melodyjny „Dead City” to bardzo udane kawałki, które przypominają starsze albumy. Brakuje im nieco przebojowości i większego ognia, ale mimo to są godne uwagi. Typowym utworem Metal Church jest tutaj „Generation Nothing” który pokazuje że dalej jest to era Ronniego Munroe'a. Co do Ronniego to muszę przyznać, że jest to jego najlepszy album, bowiem jego wokal nigdy wcześniej nie brzmiał tak perfekcyjnie. Ta moc, ta agresja i mrok jest tutaj godna podziwu. Słyszałem wiele albumów metalowych i pod względem wokalnym nowy album Metal Church zajmuje czołowe miejsce. Jeśli ktoś dalej ma wątpliwości co do tego czy Ronny to dobry następca Wayne'a to niech posłucha tego albumu. Kurdt i Jay grają swoje, raz lepiej raz gorzej, ale starają się trzymać swojej stylistyki, tak więc tutaj niespodzianki nie ma. Może za mało w tym dynamiki, agresji i przebojowości, ale zdarzają się tutaj momenty godne pochwały, jak choćby te popisy gitarowe w rozbudowanym „Noises in The Wall”. Mocnym kawałkiem jest też nieco mroczniejszy „Close To The Bone”, ale i tak moim numer z tej płyty jest wciąż „Scream”. Dlaczego? Bo najlepiej oddaje to co kiedyś grał Metal Church, czyli power metal wymieszany z thrash metalem. Taką muzykę pełną werwy, agresji i subtelności, w której nie brakowało pomysłowości i atrakcyjnych melodii.

Kto wie może to jest rozgrzewka przed czymś mocniejszym? Oby tak było, bo „Generation nothing” w pełni nie zadowala, ba nawet można czuć rozczarowanie. Zwłaszcza jeśli „Scream” słyszało jeszcze podczas promowania albumu. Miał być powrót do korzeni i w pełni nie udała się ta sztuka, ale mamy za to imponujący popis wokalny Ronniego, który trzeba usłyszeć na własne uszy. „Light in The Dark” wciąż jest tym lepszym albumem.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 21 października 2013

BLAZE - As live As it gets (2003)

Blaze Bayley dla jednych jest znakomitym wokalistą o specyficznej manierze i mrocznym wydźwięku, zaś dla drugich słuchaczy jest mało technicznym śpiewakiem, który gubi się w wyższych partiach. Bez względu na to po której stronie się opowiadasz trzeba zaliczyć byłego wokalistę Iron Maiden do tego grona frontmanów, którzy potrafią zrobić niezapomniane show, którzy potrafią rozgrzać publiczność. Udowodnił to nie raz, a najlepiej ten fakt potwierdzają płyty koncertowe, zarówno te sygnowane marką Wolfsbane jak i Blaze. Pod tą ostatnią nazwą ukazał się „As Live As It gets”, który śmiało można zaliczyć do jednych z najlepszych koncertowych albumów w kategorii heavy metal. Co o tym przesądza?

Przede wszystkim forma wokalna Blaze'a na tym albumie jest wyborna i słychać jego postępy, jakie dokonał od czasów Iron Maiden. Brzmi bardziej naturalniej, bardziej przekonująco i zadziorniej. Oczywiście znaczącą rolę odgrywa tutaj jego charyzma i komunikacja z publicznością i słychać to niemal w każdym kawałku i dobrym przykładem jest tutaj choćby „Kill and Destroy”. Atmosfera tego show tez tutaj jest znakomita i ma się wrażenie jakby się uczestniczyło w tym wydarzeniu, co przecież też nie zawsze udaje się odtworzyć. Jednak nie tylko Blaze tutaj wypada znakomicie. Dynamiczna sekcja rytmiczna i atrakcyjne pojedynki na solówki duetu Slater/ Wray czynią to show wyjątkowym i zapadającym w pamięci. Nie byłoby mowy o znakomitym albumie koncertowym bez odpowiedniego brzmienia, a te tutaj jest naturalne i słychać niewielką ingerencję producentów. Po raz kolejny Blaze wykazał że ma talent do nagrywania albumów koncertowych i do tworzenia znakomitych setlist. Kawałki jakie tutaj usłyszymy to prawdziwe hity i perełki jeśli chodzi o działalność Blaze'a. Znalazły się tutaj kompozycje z dwóch pierwszych albumów, czyli „Silicon Messiah” i „Tenth Dimension”. Tak więc nie zabrakło takich hitów jak : „Speed Of Light”, „ Tenth Dimension” czy „the Brave”. Na żywo jak zawsze niszczy utwór „Born As stranger”. Nie zabrakło też odesłań do wcześniejszej twórczości Blaze'a, bowiem mamy utwór Wolfsbane w postaci „Tough As Steel” czy też utwory Iron Maiden w postaci „Futureal” czy „Sign Of The Cross”. Czego można chcieć więcej?

Jeśli ktoś ma obiekcje co do Blaze'a bądź jego śpiewania, czy też twórczości to może niech sięgnie po ten album koncertowy i przesłucha od początku do końca. Jest to płyta dobra na zmienienie swojego stosunku do tego wokalisty i jego muzyki. Znakomity album, który oddaje niesamowity klimat i emocje tego koncertu. Jeden z najlepszych metalowych albumów koncertowych, które trzeba znać.

Ocena: 9/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 19 października 2013

MESSENGER - Starwolf pt 1: The Messengers (2013)

Czas na kolejną tegoroczną niespodziankę w gatunku heavy/power metal. Przenieśmy się do krainy, która jest domem dla takich kapel jak Gamma Ray, Running wild czy Stormwarrior. Do niemieckiej sceny metalowej na której zrodził się w 1990 roku zespół o nazwie Messenger. W latach 90 wydał dwa albumy by potem udać się w zapomnienie. Jednak udało im się powrócić i choć cały czas było to solidne niemieckie łojenie to jednak nie czułem pełnej satysfakcji. Wszyscy ostatnio zachwalali „See You In Hell”, ale dla mnie było co najwyżej dobry. Brakowało mi ognia, brakowało pewności, dopracowania, ciekawszych pomysłów na utwory, brakowało mi odpowiedniego wykończenia, czyli przysłowiowej „kropki nad i”. Początkowo zbyłem nowy album messenger zatytułowany „Starwolf pt 1: The messengers”. Nie ciekawiła mnie zawartość po przygodach ze wcześniejszymi albumami. Jednak gdy ktoś coś poleca to zazwyczaj staram się sprawdzić i wyrobić swoje zdanie. Wiecie co? Mile się zaskoczyłem tym co usłyszałem na tym krążku.

Możecie sobie wyobrazić moją minę kiedy z dźwięku zaczęły się wydobywać ostre, agresywne, a przede wszystkim pomysłowe i bardzo melodyjne riffy i solówki duetu Franka/ Patricka. Olśnienie z ich strony? A może w końcu postawienie na znakomite wzorce zaczerpnięte z takich tuz niemieckiej sceny metalowej jak Running Wild, Gamma Ray czy Stormwarrior? Usłyszeć wpływy trzech moich ulubionych niemieckich kapel na nowej płycie Messenger było ogromnym zaskoczeniem i bez wątpienia to też zapewniło atrakcyjność kompozycji. Kompozycje są dynamiczne, chwytliwe, mają moc przyciągania i działania na słuchacza. Ktoś powie to wszystko już gdzieś było, ale tutaj Messenger stara się wykreować coś własnego przy wykorzystaniu znanych patentów. „The Spectre” swoim głównym motywem, średnim tempem nasuwa Running Wild w takim melodyjnym „Pirates Of Space” też można wyłapać podobne elementy. Znakomitym potwierdzeniem wpływów Running Wild jest cover tej grupy w postaci „Port Royal”. Materiał jest zróżnicowany dynamiczny, pełen energii i cały czas się coś dzieje. Kapele nie przystaje przy jednym motywie czy przy jednej stylistyce. Fani power metalu mogę od razu pokochać energiczny „Raiders Of Galaxy”, który nasuwa mi Gamma Ray i wokalista Siegfried brzmi jak Kai Hansen. Wokalnie wypada na albumie wybornie i słychać, że się wyrobił ostatnim czasy. Jest charyzma, zadziorność i emocje, a przecież o to chodzi. Rytmiczny i melodyjny „Salvation” zawiera echa Primal Fear i Judas Priest, a utwór upiększył Ralf Scheepers, którego przedstawiać nikomu nie trzeba. To jednak nie koniec niespodzianek, bowiem pojawiają się hard rockowe kawałki jak „Earth , Water and power” czy epicki wstawki jak te w „ Born To Face The Wind”. Wszystko zostało rozwinięte i ulepszone, nawet brzmienie, który zyskało na zadziorności.

Messenger pokazało że chce być kolejny bardzo dobrym zespołem niemieckim o którym ma być głośno. Nowy album tej formacji dowodzi, że znaleźli pomysł na siebie, że wiedzą jak tworzyć hity i utwory o których chce się pamiętać. Płyta jest dojrzała i przemyślana i nie ma się do czego przyczepić. Brawo! Miłe zaskoczenie tegoroczne i czekam na więcej płyt Messenger. Pozycja obowiązkowa dla maniaków niemieckiej sceny metalowej.

Ocena: 8.5/10

piątek, 18 października 2013

MOTORHEAD - Aftershock (2013)

Kawał skurczybyka z tego Motorhead. Nie jest tej kapeli straszna ani starość, choroba lidera grupy ani tym bardziej granie od lat tego samego. Lata mijają, zmieniają się gusta słuchaczy, zmieniają się trendy i pokolenie fanów, a Motorhead dalej jest wierny takim gatunkom muzycznym jak speed/ heavy metal czy też hard rock/ rock;n roll. Ktoś powie co ma do zaoferowania kapela która powstała w 1975 roku i właśnie promuje swój 22 album? Oczywiście to zawsze i w takiej samej, nie zmiennej od lat formie.

Choć stylistycznie Lemmy i spółka nas niczym nie zaskakują, to jednak „Aftershock” wypada lepiej niż ostatnie produkcje tej brytyjskiej formacji. Nie chodzi już tylko o kwestię wizualną krążka, czy tez obróbkę dźwiękową stworzoną w studio nagraniowym, lecz o kompozycje, które wypadają znacznie lepiej w ostatecznym rozrachunku niż te z ostatnich płyt. Więcej energii? Większa dawka ciężaru? A może więcej dynamiki? Pewnie wszystkiego po trochu tutaj wykorzystano, ale najbardziej daje się we znaki przebojowość płyty, a tego ostatnio nieco brakowało. Już otwieracz „Heartbreaker” daje wyraźny sygnał, że to będzie album nie wiele gorszy niż taki „Kiss Of Death” czy „Inferno”. Mocarny riff, w którym jest rock'n roll, heavy metal, brud i piekielny ogień to jest tutaj, a wszystko utrzymane jest w tym charakterystycznym stylu. Lemmy to ,lider grupy, który mimu walki z chorobą i swojego wieku wciąż zachwyca i nie spuszcza z tonu. „Coup De Grace” przywołuje na myśl starsze kawałki i to kolejna dobra strona albumu, bowiem nie brakuje ducha starszych płyt, a ten kawałek to dobry przykład. Sukces „Kiss Of Death” czy „Inferno” da się powtórzyć i dowodem tego jest choćby „End Of Time”. Bluesowy „Dust and Glass” przypomina mi pierwsze albumy Black Sabbath z Ozzym. Nie ma hita ala „Ace of Spades” ale jest równie zadziorny i rytmiczny „Going To Mexico”. Może za dużo tu utworów, może parę słabszych momentów, ale jest kilka hitów, które powinny zapisać się w historii Motorhead i taki „Queen Of The Damned” czy szybki „Paralyzed” bez wątpienia do nich należą. Sporo hitów, ale też kilka słabszych momentów jak choćby „Crying shame”.

Lata płyną, przemija wiele kapel, zmieniają się trendy a Motorhead wciąż jest i wciąż gra swoje. „Aftershock” to kolejny udany album, który potwierdza że można grać w kółko to samo, oparte na tych samych patentach i wciąż grać dobrą muzykę, którą miło się słucha. Spodziewałem się nieco lepszego albumu zwłaszcza po takiej promocji, ale i tak stwierdzam że jest to najlepszy album od czasów „Kiss Of Death”. Polecam!

Ocena: 7.5/10

czwartek, 17 października 2013

REINXEED - A New World (2013)

Pracowitość szwedzkiego Reinxeed jest naprawdę imponująca. Jak się spojrzy na ich przekrój historyczny to od 2008 roku wydają regularnie co roku płytę, co jest niezbyt często spotykanym zjawiskiem. Nikogo więc nie powinno zdziwić fakt, że i w tym roku Reinxeed wydał swój kolejny album i „A New World” jest szóstym wydawnictwem w dorobku grupy.

Pewnie się zastanawiacie jakie uczucia wzbudza nowy album tej formacji, czy jest tak mało emocjonujący jak poprzednie albumy i czy postanowili czymś zaskoczyć swoich fanów. Jeśli czymś zaskakują tą niestety bardziej słodszym charakterem kompozycji i słodkie klawisze które odgrywają kluczową rolę w takim „The Journey Home” czy nieco komercyjnym „The star” potrafią przyprawić o ból głowy. Poziom słodkości przebija nawet taki Freedom Call czy Power Quest. Stylistycznie Reinxeed nie zaskakuje tutaj niczym bowiem dalej jest to power metal z elementami symfonicznego metalu i hard rocka. Niestety ale forma wykonania tego gatunku muzyki jest miałka, bez drapieżności, bez próby wykreowania czegoś bardziej autentycznego i świeżego. Przez co cierpi na tym jakość muzyki prezentowanej na tej płycie. To jest problem Reinxeed który się już trochę ciągnie. Co może się tutaj podobać to dość melodyjny wydźwięk albumu i tutaj się roi od melodii i przykładem tych udanych jest „Final destination” czy „Chalice Of Time”. Jako kompozycję można śmiało wyróżnić przesiąknięty Sabaton „Curse and Damnation”. Materiał mimo pewnych przebłysków dość monotonny i słabo zapadający w pamięci. Chciałoby się coś napisać o muzykach i ich popisach, ale nie ma się nad czym rozczulać i jedynie wokal Tommiego jest tutaj godny uwagi. Reszta muzyków tylko tyle że jest i gra, ale z tego niestety nic nie wynika. Słodkie, zbyt wypieszczone brzmienie idealnie pasuje do kompozycji, ale czy to jest plus? No cóż niech każdy sam oceni.

Szybko wydana płyta, szybko stworzone kompozycje i właściwie można wyczuć grania jakby bez przemyślanie, byle tylko wydać kolejną płytę. Może najwyższy czas pomyśleć nad swoim stylem? Nad aranżacjami? Nad sposobem komponowania? Może czas zrobić przetasowania w składzie? Coś trzeba zrobić bo ileż można nagrywać niskich lotów płyty, który się nadają do jednorazowego użytku. Ciekawość swoją zaspokoiłem, ale jeśli ktoś nie ma takiej potrzeby to niech sobie odpuści.

Ocena: 4/10

wtorek, 15 października 2013

KANTATION - Kantation (2013)

Amerykańska scena metalowa wypuściła na świat kolejny zespół heavy/power metalowy, który stara się utrzymać tradycję amerykańskiego grania heavy metalu. Tym zespołem jest Kantation, który tworzą doświadczeni muzycy, którzy w przeszłości grali w Damian Thorne, Dark Avenger czy Deliverance. Debiutancki album tej formacji właśnie ujrzał światło dzienne i „Kantation” który chce pogodzić fanów europejskiego metalu jak i amerykańskiego. Czy ta sztuka w pełni się udało?

No właśnie nie do końca, bo całość brzmi dość chaotycznie. Miało być różnorodnie, a jest po prostu chaotycznie i mało wyraziście. Miało być melodyjnie, a jest topornie i nudno. Całość zdominowała nieco sztucznie wykreowana agresja i mrok. W dodatku ten nowoczesny ciężar tutaj nijak pasuje. Wokalista Martin dwoi się i troi żeby odwrócić uwagę słuchacza od niezbyt ciekawych riffów i solówek. Niestety ale nie udało się ta sztuka, bowiem na odległość słychać że gitarzysta Nano Lugo nie miał wizji co grac i jak przyciągnąć uwagę słuchacza. Zamiast dynamicznych i chwytliwych riffów i solówek, mamy toporne i wymuszone partie, które są po prostu nudne. Dużym minusem jest niezbyt profesjonalne brzmienie, który też potrafi odstraszyć. Materiał jest krótki i zwarty, szkoda tylko że kompozycje same w sobie są słabe. Na wyróżnienie zasługuje nawet szybki „Cry For Me” czy melodyjny „Free”. Takie utwory jak „Make Your Mark” czy „Ride” pokazują brak umiejętności muzyków na polu komponowania utworów.

Mamy do czynienia z debiutem, który jest ciężko strawny i strasznie nudny w swojej konwencji. Brakuje tutaj niemal wszystkiego i ciężko wyróżnić choć jeden plus. O tej płycie szybko zapomni świat i mam nadzieję, że o zespole już nie usłyszymy. Bo szkoda czas marnować na takie amatorskie granie.

Ocena: 2/10

niedziela, 13 października 2013

TABERAH - Necromancer (2013)

Czekałem dość cierpliwie na nowe dzieło australijskiego Taberah, który w roku 2011 wydał całkiem miły dla ucha debiut „ The Light Of Which I Dream” , który dla fanów takich zespołów jak Running Wild, Gamma Ray, Blind Guardian czy Iron Maiden był ciekawą pozycją. Może nieco brakowało w tym oryginalności, może brakowało nieco agresji, ale z pewnością nie brakowało pomysłów na kompozycje i solidności. Od tamtego czasu zespół zrobił spore postępy. A najlepszym tego dowodem tego faktu jest nowy album „Necromancer”, który tylko potwierdza wyższą formę zespołu.

Dojrzałość zespołu można uświadczyć właściwie na kilku płaszczyznach. Jedną z nich jest materiał. Tutaj zespół zadbał o niemal każdy szczegół, bowiem kompozycje są energiczne, wypełnione intrygującymi, godnymi uwagi melodiami. Co więcej w każdym utworze można upatrywać potencjalny przebój i niech za przykład posłuży tutaj melodyjny „Necromancer” czy energiczny „My Dear Lord”. Więcej jest agresji, dynamiki, więcej dopracowania a to procentuje w ostatecznym rozrachunku. Co może się podobać to naprawdę duża dawka energicznych riffów i chwytliwych solówek w wykonaniu duetu Jonahton B / Flood. Może nie ma w tym nic odkrywczego ani też genialnego, ale jest radość z grania, entuzjazm i przemyślane aranżacje, zagrane prosto z serca i to słychać. Poprawie bez wątpienia uległ też wokal Jonahtana B, który jest mniej irytujący niż na debiucie, ba wypada tutaj już bardzo przyzwoicie. Power Metal w tamtym rejonie nie jest popularny, a Taberah gra bardzo europejsko. W takim otwierającym „2012” słychać nutkę takiego Primal Fear czy Gamma Ray i to są bardzo pozytywne skojarzenia. W „Dying Wish” można poczuć nutkę agresji wyjętej z thrash metalu. W porównaniu do debiutu, jest tutaj znacznie więcej ciekawych melodii, chwytliwych momentów i dobrym przykładem jest „Burning In The Moonlight”. Na szczęście kapela nie po przystaje na jednym motywie, ani też nie trzyma się kurczowo stylistyki heavy/power metalowej. Pojawiają się miłe zwolnienia i hard rockowe zapędy tak jak ma to miejsce w „Warlord” czy balladowym „Dont Say You Love Me Forever” . Płyta jest zdominowana przez szybkie, dynamiczne kawałki jak „For king and Country” czy „The Hammer Of Hades” i to właśnie te utwory przesądzają o jakości tej płyty. Inną płaszczyzną w której można dostrzec rozwój jest szata graficzna i brzmienie, które są bardziej autentyczne i bardziej naturalne.

W taki o to sposób rodzi się kolejna solidna kapela, która gra z pasją, z zamiłowaniem do heavy power metalu europejskiego wykreowanego przez takie tuzy jak Gamma Ray, Primal Fear czy Blind Guardian. Z jednej strony „Necromancer” to żadna nowość jeśli chodzi o patenty i kompozycje, ale jest to niezła dawka power metalu w europejskim wydaniu. Prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania, którzy wyżej stawiają melodyjność, wykonanie aniżeli oryginalność w zakresie stylistyki. Polecam!

Ocena: 8.5/10

piątek, 11 października 2013

SINNER - Touch Of Sin (2013)

Basista Mat Sinner to zapracowany człowiek, który udziela się w Primal Fear, Voodoo Circle, czy też we własnym zespole od którego zaczynał swoją prawdziwą przygodę z muzyką czyli Sinner. Od samego początku był ten band kreowany na hard rockowy z elementami heavy metalu zespół, który chce zarażać szaleństwem, dobrymi melodiami i zapadającymi w ucho przebojami. Zbiegiem czasu kapela nabierała bardziej heavy metalowego oblicza i stał się w pewnym momencie bliźniaczo podobny do Primal Fear. Jednym taki obrót sprawy odpowiadał a innym nie. Potem Sinenr powrócił do hard rockowego grania, szkoda tylko że to już nie było to samo co w latach 80. Od ostatniego wydawnictwa minęły dwa lata, więc czas coś wydać. Postanowiono wydać „Touch Of Sin 2”, który jest albumem z nowo nagranymi utworami z działalności Sinner.

Sam tytuł potrafi wzbudzić grozę, bo po co sięgnąć poznany tytuł? Jeśli chodziło o przyciągnięcie uwagi to z pewnością się to udało. Innym dziwnym zabiegiem jest tutaj postawienie na nowo zagrane stare kawałki, zamiast postawienie na stricte nowy materiał. Tutaj są właściwie tylko 3 nowe utwory. Hard rockowy „Don't Believe A word”, który nasuwa wczesny Sinner, ale brakuje tutaj czegoś co by czyniło ten utwór zapadający w pamięci. Już lepiej wypada heavy metalowy „Blood on The Sand” czy energiczny Heart Of The City”, które spokojnie mogłyby zdobić płytę Primal Fear. Jest moc i pazur, czyli to czego dawno nie było na płytach Sinner. Pozostała część to na nowo odświeżone stare kawałki Sinner z początkowego okresu kapeli. Spora część utworów pochodzi z albumu „Touch Of Sin”. „Born To Rock” stracił swoją naturalność i ten niemiecki charakter. „Comin Out Fighting” zyskał na mocy i brzmi jak kawałek Primal Fear. „Bad girl” w starej wersji też był jakby atrakcyjniejszy, ale tutaj też brzmi całkiem w porządku. Nie ma co się zagłębiać w same utwory bo są one dobrze znane fanom. Kto wie może dzięki tej płycie pozyskają nowych fanów? Całkiem możliwe bo płyta jest dobra, ale to wynika z tego że mamy tutaj materiał złożony z starych hitów zespołu. Dobra forma muzyków, trzech gitarzystów i goście, którzy ubarwili album. Obecność Toma Naumanna czy Davida Readmanna są tutaj jak najbardziej na plus.

Wszystko pięknie, tylko czy nie lepiej było nagrać nowy album, z nowym materiałem, zamiast babrać się w przeszłości? Fajna niespodzianka dla fanów Sinner, dla tych co lubią stare kawałki, a także dla tych co nie znają za dobrze kapeli. No, ale dość tego wspominana, ja chce coś nowego i najlepiej utrzymanego na równie dobrym poziomie. Ostateczny werdykt? Dobre, ale stare kawałki lepiej się prezentują i nie potrzebują odświeżania.

Ocena: 7/10

środa, 9 października 2013

THUNDER AND LIGHTING - In Charge Of Scythe (2013)

Kto by pomyślał że niemiecki zespół Thunder and Lighting istnieje już 9 lat? Czas leci szybko i trzeba przyznać, że ta kapela jakoś się utrzymała na powierzchni pomimo że nie wyróżniają się niczym szczególnym. Ot co kolejna kapela, która gra muzykę średnich lotów, która się nadaję do jednorazowego odsłuchu. Cztery albumy już na swoim koncie świadczy że kapela mimo wtórnego charakteru ma swoje grono fanów. To ich najbardziej powinien ucieszyć fakt wydania 23 sierpnia nowego albumu, który jest zatytułowany „In Charge Of The Scythe”. Co można powiedzieć o albumie?

Dominuje tutaj stylistyka power metalu, ale nie brakuje też kompozycji utrzymanych w klimatach heavy metalu czy też nawet thrash metalu. Na pewno nie brakuje tutaj ciężaru, mroku, czy też agresji. Materiał potrafi być momentami nieco uciążliwy, nieco monotonny, co może wynikać że kapela stara się co utwór postawić na agresję i ciężar. Przydałoby się więcej melodyjnego grania jak to co zespół zaprezentował w energicznym „In Charge Of Scythe” , w rozbudowanym „The Last Rite” czy takim „Wheel Of life”, w którym nie którzy się doszukują mieszanki Gamma Ray z Dream Evil. Nie do końca przekonują mnie tutaj ciężkie i mroczne kawałki pokroju „End Of The Road” czy wolniejsza ballada w postaci „Two Sons in My Sky”. Na pewno co warto tutaj odnotować to ciekawy wokal Normana Dittmera, który trzyma się niskich i średnich rejestrów, przypominając frontmana z Volbeat. Co może nie podobać się to nieco stateczna sekcja rytmiczna i mało urozmaicona współpraca dwóch gitarzystów, a mianowicie Marca i Benjamina. Za mało w tym pasji, pomysłowości i zgrania.

To wszystko sprowadza się do tego, że otrzymaliśmy solidny album do jednorazowego odsłuchania. Wynika to głównie nie tyle z umiejętności muzyków, co z samych pomysłów na kompozycje. Niby jest tutaj agresja, ciężar, momentami melodyjność, ale to wszystko ociera się o średni, co najwyżej dobry poziom. Może kiedyś doczekamy się ciekawszego wydawnictwa ze strony tego niemieckiego zespołu? Czas pokaże.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 7 października 2013

WOLFS MOON - Curse The Cult Of Chaos (2013)

Fani niemieckiego Wolfs Moon troszkę musieli poczekać na nowy album tej formacji. W końcu po 5 latach od wydania „Unholly Darkness” zespołowi udało się nagrać i wydać swój 7 album, który został zatytułowany „Curse The Cult Of Chaos”. Pewnie się zastanawiacie dlaczego tak długo? I jak ta przerwa odbiła się na Wolfs Moon?

Przyczyny takiego długiego postoju można upatrywać w problemach z składem i pojawieniem się w szeregach Wolfs Moon nowego wokalisty Roberta Rogge. Można by przypuszczać, że zmiana wpłynie na zespół pozytywnie i w końcu zespół zaskoczy nas dobry, solidnym albumem. Jednak się tak nie stało, bowiem w dalszym ciągu dostajemy toporną, nieco chaotyczną papkę heavy/power metalu z domieszką thrash metalu. Problem nie tyle tkwi w stylistyce co właśnie w samych pomysłach na kompozycje i w aranżacjach. Kompozycje bywają tutaj różne i najlepiej wypada tutaj energiczny otwieracz „Dead Eyes – Blind Justice” czy przebojowy „Omen In Nightfall”. Niestety na tym się kończą dobre wieści i plusy tego wydawnictwa. Brzmienie niby solidne, ale zbyt toporne, podobnie jest z sekcją rytmiczną która brzmi nijako. Nie ma w tym ani dynamiki, ani ciężaru. Brakuje mi też emocji, pomysłowości w partiach gitarowych Gerda Simsona. Dużo tutaj mrocznego klimatu czego dowodem jest „Curse The Cult Of Chaos”, który nasuwa Black Sabbath. Granie w kółko tego samego i monotonność to kolejny aspekt płyty, który działa na niekorzyść płyty. Słucha się tego ciężko i nie wiele się z tego słuchowiska wynosi.

Wciągu 5 lat można było przygotować znacznie ciekawszy materiał, można było wykreować ciekawsze melodie i stworzyć utwory o których można by dyskutować godzinami przy herbacie. Niestety Wolfs Moon nie próbuje nieco odmienić swojego losu i dalej pozostaje wierny topornemu graniu, które jest po prostu niskich lotów. Może przy następnej okazji się poprawią?

Ocena: 3.5/10

sobota, 5 października 2013

RUNNING WILD - Resilient (2013)

Nowy album „Resilient” w końcu się pojawił i pora odpowiedzieć sobie na pytanie „Czy jest to najlepszy album od czasów „The Rivarly”?

Ponad 30 lat istnieje już Running Wild i bez wątpienia jest to jeden z tych zespołów, który zrobił sporo dla sceny metalowej i przez wiele lat nagrywał znakomite albumy, które zajmowały wysokie miejsce w statystykach. Jak się sięgnie pamięcią wstecz to na pewno wiele osób powie, że „The Rivarly” czy też „Victory” były ostatnimi albumami godnymi uwagi. No tak w końcu tam jeszcze Running Wild działał bardziej jeszcze jako zespół. Jednak już słuchając tych płyt można było usłyszeć pewne patenty nawiązujące do hard'n heavy czy hard rocka. Runninng Wild przeistoczył się ostatecznie bardziej w projekt solowy Rock'n Rolfa. Pojawił się „The Brotherhood”, który miał pełno hard rockowych kompozycji, które potrafi momentami drażnić. Jednak to nie było to na co fani czekali i tak pojawił się w roku 2005 „Rogues En Vogue”, który nawiązywał do pirackiego okresu zespołu i więcej miał wspólnego z metalem niż poprzedni album. Jego wadą było kiepskie brzmienie, które zaniżyło jakość całkiem dobrego albumu. Rock'n rolf potem zakończył działalność Running Wild, ale nie długo bowiem w roku 2012 powrócił z nowym albumem zatytułowanym „Shadowmaker” i tutaj aż wrzało od krytyki. Nie odpowiednia okładka, kompozycje dalekie od tego do czego nas przyzwyczaił Rolf i stylistyka nieco inna niż ta którą fani oczekiwali. Brak zespołu z krwi i kości, brak perkusisty i wiele innych powodów. Choć album sam w sobie jest miły w słuchaniu to jednak wciąż wierzyli, że Rolfa stać na coś więcej, że stać go nagranie albumy równego jak „Rogues En Vogue”, z soczystym brzmieniem „The brotherhood” i urozmaiceniem w stylu „The Rivarly”. Mówi się że nowy album zatytułowany „Resilient” to najlepszy album od czasu „The Rivarly”, że tutaj jest nawiązanie do dawnych lat Running Wild o czym ma świadczyć okładka w starym stylu, z maskotką zespołu a mianowicie Adrianem. Czy rzeczywiście to wszystko prawda? Czy naprawdę Rock'n Rolf nagrał album który jest przebojowy, równy, bardzo heavy metalowy? Czy „Resilient” jest powrotem do czasów pirackich?

Przede wszystkim warto zaznaczyć, że nowy album został lepiej wykonany niż „Shadowmaker” i to właściwie na każdej płaszczyźnie. Lepsze brzmienie, które nawiązuje do czasów „Victory” czy też „The brotherhood”, choć brakuje nieco brudu i jakby większej mocy. Szata graficzna też bardziej klasyczna z zachowaniem właściwego loga i adriana jako głównego motywu okładki. Nie ma prawdziwego perkusisty, ale brzmi ten automat lepiej niż na poprzednim albumie. Nie wiem czemu, ale Angelo Sasso jako automat brzmiał znacznie realistycznie i bardziej przekonująco. Inną rzeczą jest że tutaj słychać w niektórych partie basu, który tez brzmi o wiele lepiej. Wokal Rolfa na poprzednim albumie był jakby bez formy, bez zadziorności i to też uległo poprawie. Gdzie się nie spojrzy to „Resilient” jest lepszym albumem i tak bardziej przypominający wcześniejsze dokonania zespołu. Tak Rolfowi udało się nawiązać do takich płyt jak „The Rivarly”, ba nawet „Pile Of Skulls” w genialnym „Bloody Island” jednak płyta przede wszystkim nawiązuje do ostatniej dekady działalności Rolfa. Zapomnijcie o takim graniu jak np. Blazon Stone, bo Running Wild nie jest już ten sam, ale nie oznacza to że nie mają już niczego do zaoferowania. Nowy Running Wild nie boi się nawiązać do heavy metalu takiego rasowego w którym mamy wyraźne wpływy Judas Priest czy W.A.S.P albo Saxon i takie cechy pokazał właśnie „Shadowmaker”. Dobrym przykładem takiego charakteru grania jest tytułowy utwór Resilient” czy „Down The Wire”. O ile ten pierwszy utwór może się podobać za sprawą mocnego refrenu i ostrego riffu o tyle drugi jest słabym i nieco nudnawym utworem. Na płycie słychać oczywiście echa poprzedniego albumu, a nawet projektu Rolfa i Pj zwanego Giant X, w którym ukazywali bardziej rockowe oblicze. Tutaj ducha tego oddaje „Desert Rose”, który został okrzyknięty najbardziej komercyjnym kawałkiem w historii zespołu. Z pewnością nie jest to typowy utwór Running Wild, ale wiecie co? To jest z najlepszych utwór jakie Rolf stworzył ostatnim czasy. Lekki, przyjemny hard rockowy utwór z nawiązaniem do Thin Lizzy czy W A S P. Bardzo dobry element zaskoczenia i dowód że można się oddalić od klasycznego Running Wild na rzecz czegoś pomysłowego i równie znakomitego. Choć nie pierwszy raz mamy do czynienia z takim rockerem wystarczy spojrzeć na „When Time Runs Out” czy „Soulstrippers”. Otwieracze zawsze były mocną stroną Running Wild i tutaj otrzymaliśmy prawdziwą petardę w postaci „Soldier Of Fortune”. Utwór może brzmi jak mieszanka 3 ostatnich albumów Running Wild, ale ten pomysłowy i chwytliwy riff po prostu zapada w pamięci. Ten utwór na wstępie też pokazuje że słychać powiew starych pomysłów, słychać coś z pirackiego okresu Running Wild. Otwieracz też pokazuje jak rozwinęła się współpraca Rolfa i Pj. Ich partie gitarowe są bardziej energiczne, bardziej przemyślane i nie brakuje godnych uwagi solówek. Pod tym względem jest to z pewnością najlepszy album od czasów „The Rivarly cz Victory”. Brakowało takich popisów i takich miłych dla ucha solówek czy riffów. Moim największym zarzutem ostatnich płyt Running Wild było przede wszystkim mały procent szybkich utworów i tutaj statystyki wyglądają lepiej, bowiem mamy więcej dynamicznych utworów. Pierwszym z nich jest energiczny „Adventure Highway” który brzmi nieco jak „I am who I am” czy „Fistful of Dynamite”. Nie brakuje tutaj też wpływów Judas Priest z okresu „Turbo” czy „Screaming For Veangence”. Drugim takim szybszym utworem jest „The Drift” który jest jednym z tych utworów który przypomina pod względem riffów i przebojowości takie albumy jak „Black Hand Inn”, „The Rivarly” a nawet „Pile Of Skulls”. Takich pirackich przebojów brakowało ostatnio i słychać że tematyka jeszcze nie została w pełni wyczerpana. Znów słychać pomysłowe popisy w solówkach i to bardzo ucieszy chyba każdego fana Running Wild. Trzecim i zarazem najszybszym utworem jest tutaj „Fireheart”. Znów kłania się „Fistful Of Dynamite” i to akurat skojarzenie jak najbardziej na plus. Ten utwór wyróżnia się na tle innych wokalem Rolfa, który tutaj naprawdę śpiewa jak za dawnych lat. Solówka też tutaj jest pierwszej klasy i z tego słynął Running Wild w dawnych latach. Na płycie nie brakuje też troszkę patentów hard rockowych które słychać w takim „Run Riot”. Choć utwór brzmi jak mieszanka „The brotherhood” i „Rogues En Vogue” to jednak bije większość utworów hard rockowych z tamtych płyt. Prosty, zadziorny riff i chwytliwy refren czynią tutaj cuda. Płytę tak miło się słucha że szybko docieramy do jej końca czyli do „Crystal Gold” i „Bloody Island”. Ten pierwszy utwór to kolejny znakomity przebój, którego riff przypomina mi „Man In Black”, a refren najlepsze albumy Running Wild. Ten ostatni utwór zasługuje na szczególną uwagę i to nie tylko z tego względu że to najdłuższy utwór na płycie. Powodem jest to, że to jeden z tych utworów który pokazuje że można nawiązać do przeszłości, że można nagrać coś w stylu „Treasure Island” czy „The Battle Of Waterloo”. W tym utworze jest epickość, jest piracki charakter, wstęp akustyczny z pirackim chórkiem i tego właśnie brakowało. Jeden z najlepszych utwór Running Wild ostatnich lat. Czy można było lepiej zakończyć ten album? Raczej nie. Dwa bonusowe utwory są mniej wartościowe i dobrze że nie znalazły miejsca na normalnej ścieżce.

Running Wild nie jest już ten sam co kiedyś i to słychać. Troszkę inna stylistyka, wykonanie, do tego brak zespołu z krwi i kości, brak tego magicznego klimatu znanego z „Port Royal” czy „Pile Of Skulls”, ale wiecie co? To nowe wcielenie Running Wild nie jest takie złe. Są tu echa przede wszystkim ostatnich albumów z naciskiem na „Rogues En Vogue” i „The brotherhood”, ale wszystko jakby bardziej okazale przedstawione. Przede wszystkim „Resilient” jest bardziej dojrzały i bardziej przebojowy niż ostatnie dzieła Rolfa i tutaj jak najbardziej potwierdza się że jest to najlepszy album od czasów „The Rivarly” czy „Victory”. Ciekawsze partie gitarowe Rolfa i Pj, więcej nawiązań do klasyków Running Wild, kilka świeżych pomysłów i troszkę tematyki pirackiej i otrzymaliśmy naprawdę znakomity album. „Resillent” nie brzmi tak klasycznie jak to co zaprezentował Blazon Stone, ale na pewno nie jest to zły album. Nowa formuła Running Wild wypada póki co dobrze i jedynie co może drażnić to „Down The Wire” i perkusja. Udało się utrzymać Running Wild przy życiu i co ciekawe na wysokim poziomie, a to nie każdej kapeli tej rangi się udaje. „Resilient” to z pewnością najbardziej udany album od czasów „The Rivarly” czy „Victory”. Zadanie zostało wykonane i oczekiwania spełnione.

Ocena: 9/10

BLAZE BAYLEY - The Night That Would Not Die (2009)

Czy można wybrać lepszy moment na zarejestrowania koncertu niż podczas wyśmienitej trasy koncertowej, który promuje dobrze przyjęty przez fanów album? Bez wątpienia nie i Blaze Bayley o tym wiedział i chciał ten znakomity moment upamiętnić na koncertowym albumie „The Night That Will Not Die”, który się ukazał w 2009 roku. W historii Blaze'a jest to najlepsze wydawnictwo koncertowe, a co za tym przemawia?

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że w 2008 roku ukazał się „The Man Who Would Not Die”, który uważam za najlepszy album Blaze'a Bayleya i to ten album promował muzyk podczas koncertu zarejestrowanego w Zeln. Zgrany zespół, w którym jest chemia, który się rozumie i który gra z miłości do heavy metalu to kolejny czynnik, który czyni to wydawnictwo znakomitym. Co jest tutaj równie ważne to że klimat jest iście koncertowy, a całość brzmi naturalnie i ingerencja w brzmienie i studyjne poprawienie jest tu ograniczona. Dzięki temu album ten zyskuje na jakości. Wiele tutaj zostało przerysowane z innych wydawnictw koncertowych Blaze'a. Jest energia, dobra zabawa, kontakt Blaze'a z publiką i inne znane smaczki, aczkolwiek tutaj zabrzmiały one tak jak powinny. Blaze mniej gada, więcej śpiewa, no i dobór kompozycji równie ciekawy. 8 kompozycji wzięto z „The Man who Would Not Die” co cieszy bo to znakomity album. Usłyszeć w wersji koncertowej „Samurai”, Robot” czy urzekający „While you Were Gone” to nie zapomniane przeżycie. Oczywiście nie zabrakło utworów z działalności Blaze'a w Iron Maiden. Mamy tutaj „Man On The edge” „Futureal” i „Edge Of Darkness”. Kawałki z płyt sygnowanych szyldem Blaze też są i najbardziej cieszy pojawienie się „Leap Of Faith”, który jest jednym z moich ulubionych kawałków Blaze;a Bayleya.

Dzięki tym czynnikom udało się stworzyć album koncertowy, który urzeka swoją naturalnością, energią, klimatem i zestawem utworów. Znakomita forma muzyków zapewniła odpowiedni wysoki poziom. Udało się zapisać ten wyjątkowy koncert, udało się upamiętnić ten wyjątkowy wieczór, który nigdy nie umrze i zostanie na długo w pamięci. Najlepsze wydawnictwo koncertowe Blaze;a Bayley, które jest idealne na start, jeśli ktoś nie zna twórczość byłego wokalisty Iron Maiden.

Ocena: 9.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 3 października 2013

BLAZE BAYLEY - Alive In Poland (2013)

Gdyby nie wydanie DVD„Alive In Poland” za sprawą Metal Mind Productions, gdyby nie wyciągnięcie ręki ze stron polskiej wytwórni płytowej to nie wiem czy Blaze Bayley znów by powrócił do świata żywych? Czy mielibyśmy kolejne albumy, koncerty? Jego sytuacja była ciężka, a to wydawnictwo odmieniło jego los. DVD ukazało się w 2007 roku i zawierał koncert z „Metalmanii” w spodku w Katowicach. Nie było osobnego wydania audio i teraz po 6 latach mamy wersję audio. Jest to kolejny dobry dowód na to, że Blaze Bayley to urodzony frontman i potrafi robić niezłe show. Dlaczego?

Przede wszystkim to uczucie że uczestniczy się w koncercie, że całość brzmi jakbyśmy tam byli razem z Blazem. Dobrze reagująca publika to stały punkt programu w płytach koncertowych Blaze'a. Nie obeszło się również bez rozmów Blaze'a z publiką, choć niektóre gadki są tutaj jakby za długie, a opowiadanie o genezie zrodzenia się zespołu Blaze Bayley i powodach dłuższego milczenia Blaze'a na scenie metalowej potrafią znudzić i zniesmaczyć. Minusem tego wydawnictwa jest też fakt, że zespół który dał koncert na Metalmanii był świeżo skompletowany i nie do końca się dotarli co słychać po aranżacjach. Niektóre riffy zmienione, perkusista traci momentami rytm. Jednak mimo tych pewnych wad, płyta nadrabia znakomitą setlistą, w której znajdziemy kawałki z całej twórczości Blaze'a. Dobra dynamika, duża dawka energii i dobra publika robią swoje. Miło usłyszeć na żywo taki „Virus”, „Born As Stranger” czy „Man On The Edge”. Właściwie każda kompozycja brzmi dobrze i ciężko wytknąć słabszy utwór. Cieszy też fakt, że mamy tutaj rasowe przeboje kawałki jak „Born As Stranger”, Speed Of Light” czy „The brave”.

Ten koncert ma dla Blaze'a szczególne znaczenie, bo dzięki niemu znów powrócił do gry, znów miał swój zespół i zapał do pracy. Sam koncert ma swoje plusy, które w ostatecznym rozrachunku biorą górą. Jest energia, dobrze dopasowana setlista i niezłe show. Słucha się tego na tyle przyjemnie, że chciałoby się wziąć udział w tym koncercie. A czyż nie o to chodzi w koncertowym albumie?

Ocena: 7.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 2 października 2013

WIZARD - Trails Of death (2013)

Do czego to już doszło? Niemiecki kapela Wizard, będąca odpowiednikiem wielkiego Manowar porzuca wiarę w Odyna i Thora, a zaczyna wierzyć w wilkołaki i wampiry, a nawet udają się za wyznawców śmierci. Wizard zapisał się w historii dzięki takim albumom jak właśnie „Odin” czy „Head Of The Deaceiver” i ostatni album który był godny tej nazwy to był album „Thor”. Kapela ostatnio przeżywa kryzys. Zatracenie swojej charyzmy, stylu, porzucenie wojowniczej ścieżki i chęć spróbowania czegoś nowego nie jest akurat dobrym znakiem. Wyraźnym sygnałem był poprzedni album, ale „Trails Of Death” to już nieco inny album. Dlaczego?

Kto by się spodziewał mrocznej tematyki krążącej wokół śmierci, mroku i ponurych, przygnębiających sprawach? Wizard który słynął z tematyki o bogach i wojnach wybrał ścieżkę bardziej neutralną i taką popularną. „Trails Of Death” zaskakuje nie tylko pod tym względem. Brzmienie nieco przybrudzone, nieco toporne i momentami można poczuć urok Grave Digger. Zmiany czuć przede wszystkim w muzyce. Kto by się spodziewał komercyjnego, nieco rockowego, nieco progresywnego kawałka z elementami symfonicznymi? Czy taki „Death Cannot Embrace Me” odzwierciedla to co Wizard zawsze grał? Z pewnością nie, choć sam utwór nie jest taki zły. Heavy/power metal wybrzmiewa z 6 minutowego otwieracza „Creeping Death” i choć w utworze sporo się tutaj dzieje, to nie wiem czemu ale brakuje w tym starego Wizard. Nowa formuła też dobrze się sprawdza, jednak przydałoby się więcej epickości i wojowniczego charakteru. Agresywny, nieco thrash metalowy „War butcher” też zaskakuje i jakoś też nie do końca pasuje do marki Wizard. Ponury, mroczny „Electrocution” ma klimat doom metalowy i słychać echa Black Sabbath. Wszystko pięknie, ale kawałek troszkę bez wyrazu i się pytam gdzie w tym jakaś chwytliwość? Co zapamiętamy z tego kawałka? Co najwyżej dynamikę i ciekawe wejście. Nie można się przyczepić do formy wokalnej Svena czy do tego co grają gitarzyści, ale brakuje tutaj nutki przebojowości i bardziej zapadających melodii. Na co warto zwrócić uwagę? Na nieco hard rockowy „One for All” , podniosły „Angel Of Death” czy dynamiczny „Black death”. Najwięcej ducha starego Wizard i grania pod Manowar słychać w znakomitym „We Wont Die For Metal” i szkoda że nie ma więcej takich perełek.

Czy długo będzie trwać stan w którym Wizard stara się być innym zespołem? Czy długo jeszcze będą omijać granie pod Manowar? Mam nadzieję że to już ostatni taki album, który jest troszkę nie w stylu Wizard. Może to co teraz zaprezentował Wizard na „Trails Of death” nie jest złe, ale nie jest tak ponadczasowe jak to co zaprezentowali choćby na „Odin”. Płyta godna uwagi, ale czy jest to najlepsze co wyszło w kategorii heavy/power metal? Z pewnością nie. Czekam teraz aż Wizard weźmie miecz w swoje ręce i pójdzie na prawdziwą wojnę, aby walczyć w imieniu true metalu i Manowar, porzucając ścieżkę która nie jest im pisana.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 1 października 2013

WOLFSBANE - Save The World (2012)

Rok 2012 był pełen różnych wydarzeń, ale jednym z najbardziej szokujących był powrót Wolfsbane z nowym albumem, zatytułowanym „Save The World”. Informacje o reaktywacji kapeli w pierwotnej formie pojawiały się już w roku 2010, jednak mało kto dawał wiarę że to wszystko dzieję się naprawdę. Ten zwrot i wydanie płyty okazały się jednym z najbardziej zaskakujących powrotów po latach do grania. Pytanie jakie narzuca się czy warto było? Czy panowie mieli coś do udowodnienia? Czy udało się dopisać rozdział nowy, jednocześnie będący kontynuacją tego co było na albumie „Wolfsbane”? Czy doświadczenia Blaze z jego zespołów przełożyło się na poziom muzyczny?

Niestety, ale odpowiedzi są tutaj jednoznaczne i żadna z nich nie jest pozytywna. Twórczość Blaze;a nie odbiła tutaj swojego piętna, bo sam poziom muzyki zawartej na tym albumie nie osiąga poziomu przeciętnego. Znana z wcześniejszych płyt radość z grania, chemia, chęć do grania, umiejętność tworzenia ciekawych utworów uleciała. Wszystko wypada tutaj blado, począwszy od całej oprawy i brzmienia, formie muzyków i samych kompozycja. Blaze śpiewa tutaj jakby bez wiary, przekonania i bez energii, zaś gitarzysta Jase Edwards jakby zapomniał kim był, jak się gra ciekawe partie. Cały zespół jest tutaj cieniem siebie z lat 90. Atutem kapeli był koncertowy wydźwięk utworów i nie przewidywalność. Zamiast tego mamy monotonność i amatorszczyznę. Wystarczy posłuchać bezbarwnych utworów w postaci „Who Are you Now” , „Life before I Die” czy też popowego „Starlight”. W miarę dobrze wypada „Buy My Pain” w którym słychać echa albumu „Wolfsbane”.

Z jakiej strony by nie spojrzeć na ten album, jakby by go nie zaklasyfikować, to i tak werdykt jest tutaj jeden i wcale nie jest on pozytywny. Powrót Wolfsbane okazał się jedną wielką porażką, a ich album „Save The World” najlepiej to oddaje. Szokujący powrót i jeszcze bardziej szokujący poziom prezentowanej muzyki. Czy warto było? Z pewnością nie.

Ocena: 1.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP