niedziela, 29 lipca 2018

DEE SNIDER - For the love o metal (2018)

Nie ma na rynku muzycznym dobrze znanego Twisted Sister. Choć w 2016 ten band zakończył działalność, to jednak wokalista i lider tej grupy tj Dee Snider skupił się na solowej karierze. Dee Snider swoją karierę solową rozpoczął w 1997 roku i pod tym szyldem nagrał 4 albumy. Wydany w 2016 r "We are the ones", ale nie zrobił większego wrażenia. To był nieco album bez zaskoczenia i bez mocy. Teraz mamy inny skład, inną jakość i najnowsze dzieło w postaci "For the love of metal" rzeczywiście może się podobać. Nowi muzycy dają sporo świeżości i dają niezłego czadu. Utwory są dynamiczne, treściwe i przebojowe. Dee Snider tworzy dalej heavy metal z domieszką hard rocka i stara się nie zapominać o swoim okresie w Twisted sister. Nick i Charlie stworzyli zgrany duet gitarowy i to słychać od niemal samego początku. Jest agresja, jest szybkość, jest melodyjność i hołd dla lat 80. To jest mocny atut tej płyty. "Lies are a business" to wymarzony otwieracz. Ma w sobie sporo energii, a szybkie tempo przyprawia o dreszcze. Niezwykle mocny i dynamiczny kawałek, który dobrze nas wprowadza w klimat płyty. Nie brakuje mrocznych kawałków, w których dominuje toporność rodem z płyt Accept czy Grave Digger. Przykładem tego jest cięższy "Tommorow Concern" czy marszowy "American Made". Bardzo dobrze wypada też melodyjny i zadziorny "Roll over You" czy rozpędzony "i'm ready". Do grona ciekawych kawałków warto też zaliczyć "became the storm" jak i toporny "The hardest way". Całość zamyka tytułowy "For the love of metal", które idealnie podsumowuje całość. Sama płyta nie wnosi niczego nowego do twórczości Dee Snidera, ani też do metalowego światka. Jednak mimo wszystko jest to solidna i poukładana płyta, która daje sporo frajdy słuchaczowi. Jedna z tych płyt w tym roku, które wypada znać.

Ocena: 7.5/10

piątek, 20 lipca 2018

POWERWOLF - The sacrament of sin (2018)

W karierze każdej kapeli przychodzi taki czas, że trzeba zweryfikować swój styl i sposób komponowania nowych utworów. Nie sztuką jest tworzyć w kółko to samo i udawać, że jest twórczym i pełnym ambicji. Sztuką właśnie jest dodawanie nowych elementów, wprowadzanie nowych zagrywek, tworzenie jakby na nowo stylu, ale zostając przy tym przy swoich sprawdzonych patentach. Z historii wiemy, że wielu kapelom wyszło taki zwrot na dobre. O tym, że niemiecki Powerwolf zaczął zjadać własny ogon fani zaczynali już dawno mówić. Kiedy zespół wydał dwa znakomite krążki w postaci "Blood of the Saints" i "Bible of the beast" to w pełni ukształtował swój styl i stał się jego więźniem. To co cieszyło na tych wydawnictwach stawało się denerwować już przy następnych. Wszystko stawało się przewidywalne i łatwe do odkrycia. Muzyka Niemców była z górnej półki, lecz nie było tej euforii i tego efektu wow, co przy wskazanych albumach. Coś należało zmienić i te zmiany nadeszły. Efektem tego jest "The Sacrament of sin".

Nie, nikt ze składu nie odszedł. Dalej mamy braci Greywolf w roli gitarzystów, Atilla tworzy kościelny klimat za sprawą operowego głosu, a klawiszowiec Falk nadaje przebojowości i niezwykłej melodyjności w muzyce Powerwolf. To co się zmieniło zapytacie? Styl kapeli uległ zmianie. Nie, nie ma mowy o porzuceniu power metalu i pójście w innym kierunku. Zostajemy dalej w power metalu, który przypomina dokonania Sabaton, Running Wild czy Bloodbound. Można odnieść wrażenie, że zespół poszukał nowych rozwiązań w twórczości Sabaton. Klawisze wychodzą na pierwszoplanową rolę co słychać w niektórych kompozycjach. Jest nawiązanie do symfonicznego metalu i owa podniosłość i orkiestrowy klimat dają o sobie znać niemal w każdej kompozycji. Efekt końcowy jest piorunujący. Z jednej strony mamy te charakterystyczne riffy, tą przebojowość, dynamikę i melodyjność, a z drugiej strony mamy podniosłość, urozmaicenie, bawienie się sprawdzoną konwencję. Więcej ozdobników się pojawia, klawisze zaczynają odgrywać jeszcze większą rolę. To na co fani czekali, czyli świeżość i odnowienie stylu jest.

Zawsze było klimatyczne intro, które wprowadzało nas w klimat danej płyty. Tutaj mamy od razu przejście do meritum sprawy. "Fire and Forgive" to utwór, który brzmi znajomo. Tak otwieracze zawsze są utrzymane w podobnej konwencji. Początkowa część jest podniosła, klimatyczna, stonowana i to jest pewien znak nowej jakości. Melodie i refren brzmią znajomo, ale przecież dalej chcemy mieć 100 % powerwolf w powerwolf, czyż nie? Utwór perfekcyjny i bardzo energiczny, a wpływy są tym razem zakorzenione w Running Wild, a może nawet w Helloween czy Gamma Ray? Ważne, że jest power metal pełną gębą. Wyznacznikiem nowej jakości i świeżości jest bez wątpienia singlowy "Demons are girls best friend". Kiedy utwór wypłynął do sieci to od razu szczęka mi opadła. Czyż to powerwolf, który znam? Czy może wilk w owczej skórze? Jest ta charakterystyczna przebojowa co słychać w lekkim i przyjemnym refrenie. Natomiast charakter i konstrukcja to już inna bajka. Falk pełni tutaj rolę lidera. Jego partie są majestatyczne i bardzo wciągające. To one nadają całości symfonicznego wydźwięku. Nowa droga powerwolf jest imponująca. Sam kawałek ma sporo elementów rocka co tym bardziej zaskakuje jak zespół to wszystko połączył. Na szczęście nie wszystko zostało zdradzone przed premierę i troszkę smaczków band jeszcze zostawił. Trzeci na płycie jest "Killers with the cross". Jakby ktoś mi to puścił nie podając nazwy to ciężko byłoby podać nazwę Powerwolf. Jest mrocznie, bardzo klimatycznie, a band wybiera się w rejony Bloodbound, a przede wszystkim Sabaton. Jak ktoś się uprze to do szuka się tutaj elementy black sabbath z Tonym Martinem. Jestem w szoku, że powerwolf idzie w taką stronę i muszę przyznać brzmi to perfekcyjnie. Refren swoim stylem i pomysłowością wbija w fotel. Bardzo miłe uczucie, kiedy jeden ze swoich ulubionych zespołów poznajesz na nowo. Jest ta ekscytacja jak przy pierwszych albumach. "Incense & Iron" też był znany nam przed premierą i też zaskoczył mnie swoją formą i stylem. Utwór bardzo w stylu Sabaton it o słychać po riffach czy partiach klawiszowych. Nie jest to żadna wada, ale rzecz konieczna by powerwolf potrafił nas słuchaczy czymś zaskoczyć. Wyszedł z tego znakomity podniosły hymn metalowy. Kolejny utwór na płycie, który nie porywa szybkością,lecz podniosłością i klimatem. Daleki od petard jest też romantyczny, epicki "Where the wild wolves have gone", który jest pierwszą balladą w historii zespołu. Świetna wizytówka tej płyty, która jest czymś nowym i pokazuje band z nieco innej strony. Połowa płyty za nami i czas na kolejny utwór, który zapiera dech w piersi. "Stossgebet" to prawdziwa perełka, która zabiera nas do świata symfonicznego metalu. Brzmi to znajomo i gdzieś tam słychać może Nightwish, może Epica, a może jeszcze coś innego. Sam główny motyw przypomina mi poniekąd "Lady Moon" Axxis. Utwór w zasadzie nie da się porównać do niczego. Nie jest to też typowy powerwolf, choć ma wspólnego z "Kruezfuer" czy "Moscow in the dark". Kawałek niezwykle urozmaicony, klimatyczny i bardzo podniosły. Tak jak nie lubię jezyka niemieckiego, tak tutaj pasuje on idealnie do tego co słyszę. Riff prosty, ale jakże potężny. Klawisze znów pełnią rolę pierwszoplanową. Atilla tak jakby opowiadał nam jakąś mroczną opowieść i wciąga nas w tej magiczny świat. Refren rzuca na kolana po prostu. Jeden z ich najlepszych utworów, jeśli nie najlepszy. "Nightside of Siberia" też zaczyna się inaczej niż wszystkie znane nam kawałki tej kapeli. Jest marszowo, jest bardzo symfonicznie i klawisze też brzmią inaczej niż kościelne organy. Kawałek  nieźle buja i imponuje swoim bojowym okrzykiem. Znów Sabaton gdzieś wybrzmiewa w tle. Tutaj też solówki są niezwykle urokliwe i takie bardziej finezyjne. Oj dzieje się tutaj sporo, choć kawałek trwa nie całe 4 minuty. Dla wielu fanów najlepszy na płycie jest ponoć tytułowy "The sacrament of Sin".  Ciekawe dlaczego? Ma on cechy starych kawałków Powerwolf, a więc mamy tutaj dużo power metalu. Też jednak powstrzymałby się od nazywaniem go typowym kawałkiem powerwolf. Sama energia i power przypomina stary dobry edguy czy gamma ray. "Venom of Venus" to kompozycja bardziej gitarowa i tutaj bracia Greywolf mieli więcej roboty. Kawał dobrej roboty, bowiem partie gitarowe są dynamiczne, zadziorne i melodyjne. Refren znów bardzo podniosły i idealny do odśpiewania w gronie fanów podczas koncertów. Zaskakuje też hard rockowy "Nightime Rebel", który pokazuje nieco bardziej komercyjne oblicze powerwolf. Takie oblicze pasuje do tej kapeli zarówno jak i power metal. Całość zamyka kolejna szybka power metalowa petarda w postaci "fist by fist". Choć i w tym utworze można wyłapać pewne nieco inne rozwiązania. Zespół bawi się swoim style i to słychać.

Już dawno Powerwolf powinien odświeżyć styl i nagrać taki album jak "The Sacrament of Sin". Zachowano najważniejsze cechy stylu Powerwolf dodano kilka nowych rozwiązań i patentów, dorzucano troszkę elementów z sabaton i wyszedł zupełnie nowy powerwolf. Jednak dalej jest to ten zespół, który nas tak oczarował "Bible of the beast". Ta płyta wnosi sporo do ich twórczości i mam nadzieje, że otworzy nowe drogi przed tym zespołem. Po co się zamyka tylko na jeden gatunek, jedno wymiarowy styl, kiedy można być twórczym i nie ograniczonym? Ironi mieli swój "Seventh son of the seventh son", Helloween "the Dark Ride", Gamma Ray "Majestic", a Powerwolf "The sacrament of sin", który jest punktem zwrotnym w ich dyskografii. Brawo! Polecam, bo przed wami jedna z najlepszych płyt tego roku.

Ocena: 10/10

CRYONIC TEMPLE - Deliverance (2018)

Niegdyś szwedzki Cryonic Temple nagrywał świetne i wysokiej klasy albumy, stajać się jednym z tych najlepszych zespołów grających power metal. Jednym tchem wymieniano ich obok takich kapel jak Gamma Ray, dream Evil czy Hammerfall. Zawsze dobrze im wychodziła mieszanka heavy metalu i europejskiego power metalu. Potrafili stworzyć ciekawe i melodyjne przeboje, a także nadać danemu wydawnictwu odpowiedniego charakteru. :Into The glorious battle" był wielki powrotem kapeli po latach milczenia.  Od premiery tamtego dzieła minął rok, a zespół wydaje kolejny album. "Deliverance" to dzieło, które zawiera elementy z których znany jest Cryonic Temple, ale również wnosi sporo nowych rozwiązań. Mamy power metal, mamy kawałki bardziej heavy metalowe, ale gdzieś w to wszystko miesza się progresywność czy elementy klimat s-f. Brzmienie jest z górnej półki i to jest mocny atut tego dzieła. Okładka jest tajemnicza i pozostawia wiele pytań. Czy zawartość daje powody do zmartwień? To jest dobre pytanie. "Rise eternally beyond" to dynamiczny kawałek, stworzony z myślą o starych fanach. Jest power metal, jest energia i ciekawy riff, co daje w efekcie bardzo udany kawałek. Dalej mamy melodyjny "Through the storm", który zabiera nas w rejony melodyjnego heavy metalu. Zawsze w cenie są szybkie petardy jak "Knight of the sky", gdzie zespół stara się brzmieć jak Helloween czy Gamma ray. Mnie nie przeszkadza takie nawiązywanie do jakiejś innej kapeli. Wokalista Mattias daje popis swoich umiejętności w rytmicznym "Deliverance", z kolei spokojny "Loneliest man in space", który ma coś z pop rocka. Progresywność daje o sobie znać w klimatycznym "Temple of Cryonics" czy marszowym "Blood and shame". Trzon tej płyty to 3 świetne power metalowe petardy, a mianowicie chwytliwy "Starchild", zadziorny "End of Days" czy przebojowy "Under Attack", które mają coś z Helloween czy Gamma Ray. "Deliverence" to solidny album, który może nic nie wnosi do dyskografii Cryonic Temple, ale ma kilka godnych uwagi kawałków. Całość jest solidna i miła w odsłuchu. Panowie trzymają formę i to jest najważniejsze. Może kiedyś dojdą do poziomu z pierwszych płyt? Jest na to nadzieja.

Ocena: 7/10

czwartek, 19 lipca 2018

HAUNT - Burst into Flame (2018)

W 2017 r z mini albumem wypłynął amerykański band o nazwie Haunt. Początkowo był to projekt jednej osoby, a mianowicie Trevora Williama Churcha. Muzyk znany jest z roli gitarzysty i wokalisty w zespole Beastmaker. W tym roku Haunt wydał pełnometrażowy album zatytułowany "Burst into lame" i jest to pozycja dla fanó Cauldron, czy Night Demon. Zespół idzie w kierunku klasycznego heavy metalu czy też NWOBHM.  Nie brakuje patentów wyjętych z twórczości Angel Witch czy Iron Maiden. Sporym atutem jest bez wątpienia mroczny, naturalny klimat rodem z płyt doom metalowych. To wszystko sprawia, że "Burst into Flame" to bardzo ciekawy i wciągający album. Na wstępie mamy melodyjny tytułowy kawałek, który pokazuje w jakich klimatach obraca się band. Jest energia, jest pazur i dynamika. Klasa sama w sobie. Melodyjny i przebojowy "Crystal Ball" zabiera nas w rejony NWOBHM, ale nie brakuje też klimatu rodem z debiutanckiego krążka Ghost. Elementy stoner rocka są słyszalne w melodyjnym i lekkim "My mirage". Dobrze wypada też marszowy "frozen in time", który pokazuje jak wiele robi Trevor. Jego wokal jest bardzo specyficzny, ale idealnie pasuje do takiej muzyki. W podobnej formule utrzymany jest rytmiczny "cant get back" czy agresywniejszy "looking glass". Troszkę całość momentami brzmi jak ghost tylko w heavy metalowej wersji. Może nie jest to płyta idealna, ale zapada w pamięci. Miły odsłuch gwarantowany, a fanom lat 80 może przypaść do gustu.

Ocena: 7/10

STORMWITCH - Bound to the Witch (2018)

"Season of the witch" wydany w 2015r to niestety była wpadka niemieckiego Stormwitch, bowiem album był wtórny i nudny. Legenda niemieckiego heavy metalu stała się cieniem samych siebie. Z klasycznego składu został wokalista Andy Aldrian oraz basista Jurgen. Po 3 latach przyszedł czas na nowe dzieło zatytułowane "Bound to the witch". Okładka nie robi większego wrażenia, ale muzyka już tak. Może nie jest to ich najlepszy album w historii, ale brzmi o wiele lepiej niż "season of the witch". Przede wszystkim mamy więcej agresji, a kompozycje są bardziej treściwe. Całość przypomina ostatnie dokonania Saxon czy grave Digger, co jest zaletą. Każdy utwór jest przemyślany, melodyjny i przebojowy w swojej formie. Już otwieracz "Sons of Steel" jest zaskakująco dobry. Prosty riff, marszowe tempo i duch lat 80 sprawiają, że utwór zachęca do zapoznania się z całością. Więcej energii i zadziorności znajdziemy w "Odins Ravens", który przemyca patenty Saxon czy Judas Priest. Dalej znajdziemy przebojowy "The choir of the dead", który pokazuje jak dojrzał Stormwitch do tej płyty. Tytułowy "Bound to the witch" jest nieco bardziej skierowany w stronę hard rocka, ale to wciąż solidne granie.  W podobnych klimatach utrzymany jest marszowy "Stormwitch". Kolejnym punktem zwrotnym na płycie jest rozpędzony "Life is not a dream", który bardziej przypomina klasyczne płyty. Zespół wyjątkowo brzmi ciekawie w rozbudowanym "King george" w którym roi się od ciekawych melodii i solówek. Bardzo udana kompozycja, która nie nudzi.True metalowy "The ghost of mansfield park" przypomina twórczość Manowar, czy Cirith Ungol. W takich klimatach zespół wypada znakomicie, co zresztą słychać. Co ciekawe nawet romantyczna ballada "Nightingale" potrafi chwycić za serce, co jest spory postępem w zespole stormwitch.Jestem zadowolony z końcowego efektu, bo wyszedł z tego bardzo udany album, który pokazuje że można jeszcze nagrać album z klasycznym heavy metalem osadzonym w latach 80. Złe wrażenie po "Season of the witch" zostało zmazane. Polecam najnowsze dzieło Niemców.

Ocena: 8/10

środa, 18 lipca 2018

CRYSTAL VIPER - At the Edge of Time EP (2018)

Dopiero co cieszyliśmy się ze świetnego "Queen of the Witches" rodzimej grupy Crystal Viper, a już dostaliśmy świeżutki mini album "At the Edge of Time". Zaskoczyła mnie informacja, że Marta Gabriel wraz z swoim zespołem tak szybko ruszył do pracy nad nową muzyką, zwłaszcza że band sporo koncertuje i nie tak dawno wydał naprawdę wysokiej klasy album. "Queen of the witches" z jednej strony zabierał nas do najlepszych wydawnictw grupy, ale też wnosił pewne nowe smaczki. Płyta pozostawiła dobre wrażenie, dlatego z ciekawością wypatrywałem "At the Edge of Time". Okładka znów autorstwa Marschalla, aczkolwiek jest jakaś taka nijaka. Warto też wspomnieć, że do grupy doszedł gitarzysta Eric Juris, a Marta skupiła się na śpiewaniu. Dobra zostawmy suche fakty i skupmy się na muzyce. Jeśli o mnie chodzi to cały czas mam mieszane uczucia. Wokal Marty jest jakiś taki niezbyt współgrający  z warstwą instrumentalną. Mam wrażenie, że Marta sobie śpiewa, a zespół coś tam gra w tle. Dawno też nie rzucało się w uszy to jak brzmią poszczególne słowa w języku angielskim. Zwrotki w tytułowym "at the edge of time" są położone i brzmi to trochę komicznie. Sprawę ratuje chwytliwy i melodyjny refren.  Pomijając już kwestie wokalne i inne sprawy techniczne, to trzeba przyznać, że mało w tym wszystkim crystal Viper. Dobra jest moc, agresja, ale gdzie uleciał charakter i duch starych płyt. Zamiast mocne heavy metalu, mamy pędzenie w stronę thrash metalu. Utwór i tak znajdzie zwolenników bo ma w sobie moc, a przecież o to w metalu chodzi, czyż nie? Na płycie mamy ten sam  utwór w wersji polskiej pod tytułem "Zwiastun burzy".  Słysząc ojczysty język można poznać w końcu treść tego utworu. Brzmi to już bardziej naturalnie.  Może czas przejść na język polski? Jest też jeszcze alternatywna wersja "When the sun goes down" i muszę przyznać, że ta wersja brzmi ciekawie. Jest klimat rodem z Kinga Diamonda i to mi się bardzo podoba. Jest świeżość i podanie świetnego kawałka w inny sposób.  Ballada "When Are You" imponuje wokalem Marty. Jak chce to potrafi oczarować słuchacza. Nie mogło zabraknąć coveru i tym razem padło na Quartz. "Tell me Why"  wypada bardzo dobrze i to kolejny mocny punkt tego wydawnictwa. Płytę traktuje jako ciekawostkę, aczkolwiek nie podoba mi się kierunek w jakim idzie Crystal Viper. Zobaczymy co przyniesie kolejna płyta.

Ocena: 6/10

ARMORY - the Search (2018)

Ostatnio brakowało mi mocnego speed metalu osadzonego w klimatach s-f, w którym nie brakuje prawdziwej agresji rodem z starych płyt thrash metalowych. Stęskniłem się za muzykę w stylu agent steel, savage grace czy Toxik. W momencie owej tęsknoty pojawił się najnowszy album szwedzkiej grupy Armory. Ta młoda formacja już w 2016r zaskoczyła mnie swoim debiutanckim albumie. Działo się tam sporo i rzeczywiście kapela wiedziała jak grać speed metal wysokich lotów. "The search" to drugi krążek tej kapeli i już na wstępie rzuca się klimatyczna i pomysłowa okładka. Przypominają się czasy Megaddeth czy Toxik. Ja to kupuję w ciemno. Okładka spełnia swoje zadanie bo zachęca do sięgnięcia po to wydawnictwo i już daje wyraźny sygnał co nas czeka podczas odsłuchu.

Potęga tego zespołu tkwi w samych muzykach, którzy znają się na swojej robocie i słychać, że mają pomysł jak nadać świeżości speed metalowi. Jasne nie ma nic odkrywczego w ich stylu, bo znajdziemy tutaj wpływy wielu kapel. Liczy się za to jak zostało to przyrządzone i podane. Jest agresja, jest pasja, jest miłość do speed/thrash metalu, jest szacunek dla starych i doświadczonych kapel, a przede wszystkim pomysłowość i dynamika. Najnowsze dzieło szwedów jest bardzo dojrzałe i doskonałe w swojej postaci. Brzmienie jest wyjęte jakby z lat 90, kompozycje pełne zaskoczeń i ciekawych rozwiązań. Tytułowy "The search" ujmuje swoją tajemniczością i nutką progresywności. Sam wstęp nasuwa na myśl jakiś melodyjny heavy metal, ale dość szybko wszystko wyjaśniają muzycy. Sungin i Igelman to zgrany duet i dają czadu nie patrząc się na innych. Pojawiają się liczne przejścia, zmiany temp, a przede wszystkim sporo intrygujących melodii czy riffów. Mamy tutaj prawdziwą jazdę bez trzymanki. Jeszcze szybszy wydaje się w swojej konwencji "Hyperion", który imponuje dynamiką i tempem. Zespół zwalnia dopiero w klimatycznym przerywniku w postaci "Star Voyage", który wprowadza nas do przebojowego "Vault Seven". Ta kompozycja ma w sobie kilka patentów wyjętych z twórczości Iron Maiden. Dużo pozytywnej energii można uchwycić w melodyjnych i energicznym "Bringer of Light". Nie mogło zabraknąć kawałka ku chwale heavy metalu i tutaj sprawdza się idealnie "Heavy metal Impact". Bardziej urozmaicony w swojej formule jest zadziorny "The twin sun of solaris". Zespół utrzymuje szybkie tempo w zasadzie przez cały album i "Polomorphic Intruders" czy "Hisignen Warriors" to świetne tego przykłady. Ten ostatni brzmi jak zgubiony kawałek Stormwarrior czy Helloween z okresu "walls of Jericho".

Płyta jest dopieszczona w każdym calu i na długo zapada w pamięci. Za parę lat, ktoś może nawet zakwalifikuje ją do grona klasyki speed metalu. Nie widzę przeciwwskazań, zwłaszcza że album zawiera same perełki i rozwala swoją energią i mocnymi riffami. Armory śmiało można zaliczyć do najlepszych kapel młodego pokolenia, a ich krążek "the search" to mocny kandydat do płyty roku 2018.

Ocena: 10/10



wtorek, 17 lipca 2018

MOB RULES - Beast Reborn (2018)

"Tales from Beyond" z 2016r był wielkim sukcesem niemieckiego bandu o nazwie Mob Rules. Kapela powróciła do swoich korzeni i postawiła znów na energiczny, przebojowy, a przede wszystkim melodyjny power metal. Progresywne elementy zaczęły odgrywać mniejszą rolę. Mob Rules znów był na ustach swoich fanów i tylko kwestią czasu było kiedy band wróci z kolejnym albumem. Po dwóch latach przyszedł czas na "Beast Reborn" , który rozwija to co było na "tales from beyond", aczkolwiek progresywność daje o osobie znać. Do tego wszystkiego Mob Rules dorzucił podniosłość, symfoniczne ozdobniki i wyszedł z tego równie ciekawy krążek. Miło widzieć, że mimo pewnych przeszkód i wpadek zespół ma się dobrze i wydaje właśnie takie albumy jak "Beast reborn". O ile okładka poprzedniego krążka wzbudzała jakieś emocje, tak okładka najnowszego dzieła jest nijaka i bez pomysłu. Warto wspomnieć, że to pierwszy album nowego gitarzysty - Sonke Jenssen. Wraz z Svenem tworzą zgrany duet i jeśli chodzi o aspekt solówek czy riffów, to dzieje się sporo. Panowie stawiają na urozmaicenie i świeżość, przez co nie brakuje lekkości i finezji. Jest czym się delektować, jak ktoś kocha intrygujące solówki. Melodyjny "Children's Crusade" bardzo dobrze odzwierciedla ten element. Płytę promował równie udany i chwytliwy "Ghost of a chance", który pokazuje jak w dobrej formie jest band. Podniosły i niezwykle energiczny "Shores ahead" jest dowodem na to, że symfoniczność wkrada się do Mob rules. Utwór magiczny i potrafi zaskoczyć swoją finezją i ciekawymi popisami gitarowymi. O to chodzi w power metalu. "Sinister light" zaczyna się spokojnie, ale dość daje upust mocy. Kolejny udany kawałek, a zespół pokazuje że nie chce grać na jedno kopyto. Zespół lubi nawiązywać do Helloween czy Edguy co udowadnia w rozpędzonym "Traveller in Time", który szybko stał się moim faworytem. 8 minutowy "War of Currents" to ukłon w stronę progresywnego metalu, ale nawet w tej sferze band zachwyca. Dzieje się sporo, a końcówka wbija w fotel. Całość zamyka rockowy "Way back home". Płyta niezwykle zróżnicowana, poukładana i dojrzała. Mob rules jest w bardzo dobrej formie i to pokazuje, a "beast reborn" zasługuje na uwagę fanów melodyjnego heavy/power metalu. Godna kontynuacja "Tales from beyond".

Ocena: 8.5/10

piątek, 13 lipca 2018

ELVENSTORM - The conjuring (2018)

Jak stworzyć wysokiej klasy album heavy metalowy? Francuski band o nazwie Elvenstorm wraz z swoim najnowszym dziełem "The conjuring" pokazuje jak to robi się. Trzeba ozdobić krążek klimatyczną i pełną szczegółów szatą graficzną. Trzeba postawić na mocne riffy, złożone solówki i dużą dawkę przebojowości. Nie można też zapomnieć o mocnym i soczystym brzmieniu.  To wszystko składa się na to, że album zyskuje na wartości i można mówić wtedy o wysokiej klasy albumie heavy metal.Akurat Elvenstorm to specjaliści w tej dziedzinie i nie pierwszy raz wydają na świat przemyślany i dojrzały krążek, który podbija serca fanów tradycyjnego heavy metalu. Już poprzednik "Blood leads to glory" zaskakiwał jakością i dynamiką. Najnowsze to dzieło to swoista kontynuacja tamtego grania, tak więc nie ma powodów do obaw jeśli chodzi o zawartość. Skład dalej ten sam, w którym główną rolę odgrywa charakterystyczna wokalistka Laura i gitarzysta Micheal, który znany jest z popularnego Lonewolf. Razem tworzą zgrany duet i to słychać. Sam album jest skierowany do fanów Running Wild, Crystal Viper czy Stormwarrior. Co dzieje się podczas odsłuchu?Atakuje nas klimatyczne intro, a potem rozpędzony "bloodlust", który przypomina twórczość Crystal Viper. Energiczny, zadziorny "Ritual of Summoning" to taki klasyczny heavy metal spod znaku Running Wild. Potężny riff i duża dawka gitarowego grania napędza ten kawałek. Dalej mamy speed metalowy "Into the night" , który pokazuje ile energii jest w bandzie.  Mroczny klimat grozy daje o sobie znać w rozbudowanym "Devil Within" czy instrumentalny "Stellar Descension". Końcówka jest bardzo emocjonująca, bo mamy petardę "Cross of damnation", który przemyca sporo patentów Running Wild z czasów "Black Hand inn". Całość zamyka niezwykle chwytliwy "Dawn of destruction", który idealnie podsumowuje całość. Płyta szybko przelatuje i na długo zapada w pamięci. Nie nudzi i zachwyca na każdym kroku. Elvenstorm jest w szczytowej formie i śmiało można ich zaliczać do czołówki heavy metalu. Z kolei "The Conjuring" to kolejna perełka w dyskografii bandu i jedna z najciekawszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

środa, 11 lipca 2018

MAD MAX - 35 (2018)

Niemiecki mad max dostarcza frajdy swoim fanom oraz maniakom soczystego heavy metalu już od ponad 35 lat. Choć ta kapela nigdy nie była wielkiego formatu, to jednak przez lata wydawała solidne i godne uwagi albumy. Kapela działa od 1981r i nagrała do tej pory 12  krążków, a ten najnowszy zatytułowany "35" ukaże się 10 sierpnia. Najlepsze jest to, że już sama okładka frontowa imponuje pomysłowością i zachęca do zapoznania się z całością. Plusem jest też to, że okładka przypomina te, które zdobiły albumy formacji Krokus. Rzeczywiście kiedy odpali się album, to słychać że nowy album jest dynamiczny, przebojowy i imponuje zadziornością. Jak ktoś lubi Scorpionsów, Stormwitch, Accept, Krokus czy Judas priest ten bez wątpienia szybko odnajdzie się w tej płycie. W porównaniu do poprzedniego krążka "Interceptor" jest wszystkiego więcej, a przede wszystkim mamy godne uwagi riffy, dużo gitarowego grania, dużo klasycznych patentów i każdy utwór to prawdziwy hit. To wszystko składa się na to, że mamy jeden z najciekawszych albumów tej grupy w przeciągu ostatnich lat. Brzmienie jest dobrze wyważone i uwypukla wszelkie atuty. Breforth i Voss dają czadu w sferze partii gitarowych i ich gra zachwyca lekkością i wykonaniem. Dzieje się sporo i to słychać w przebojowym "Running to paradise". Echa scorpions czy accept mamy w singlowym "Beat of the heart", który imponuje hard rockowym feelingiem. Dużo tutaj hitów i kolejnym na płycie jest zadziorny "D.A.M.N" . Nie mogło zabraknąć też szybkich petard i w tej roli sprawdza się "Snowdance", który wnosi nieco ożywienia. Jednym z moich faworytów  jest marszowy "Thirthy 5", który zachwyca mocnym riffem. Na płycie po za hard rockiem znajdziemy też nieco toporniejsze granie co potwierdza "False Freedom". Mocnym atutem jest szybki, energiczny "Goodbey to You" i rozbudowany "Rocky road". Sporo serca włożył w ten album wokalista i gitarzysta Micheal Voss, który jest  w bardzo dobrej formie. Płyta jest przemyślana, wypełniona hitami i mocnymi riffami, dlatego warto zapoznać się z tym krążkiem. Jedna z ciekawszych płyt tej formacji w przeciągu ostatniej dekady.

Ocena: 8.5/10

piątek, 6 lipca 2018

GRAHAM BONNET BAND - Meanwhile, back in the garage (2018)

Graham Bonnet to wyjątkowy wokalista, który dał się poznać jako frontman Rainbow, Impelliteri, czy swojego zespołu Alcatrazz. Ostatnio daje czadu ze swoim  nowym zespołem sygnowanym nazwą Graham Bonnet Band. Pierwszy album "The book" był wyrównany, przebojowy i niezwykle melodyjny. Można było przede wszystkim poczuć nawiązania do twórczości Alcatrazz czy Rainbow. Mimo pewnych zachwytów brakowało mi prawdziwych petard i ciekawych, wciągających partii gitarowych i utworów, które by na długo zapadły w głowie. Po dwóch latach Graham powraca z "Meanwhile, back in the garage", który jest jeszcze ciekawszym dziełem. Płyta ma w sobie jeszcze więcej energii i przebojowości, a przede wszystkim brzmi jakby się ukazała po okresie Rainbow i Alcatrazz. Mimo swoich lat Graham wciąż zachwyca swoim wokalem, manierą i charyzmą. Na nowej płycie wypada znakomicie. Kolejnym atutem tej płyty jest bez wątpienia świetna forma gitarzysty Kurta, który daje czadu. Słychać wpływy Malmsteena i Blackmore'a.  Już otwierający "Meanwhile, back in the garage" pokazuje, że nowy album ma większego powera. Riff jest pomysłowy, energiczny i niezwykle melodyjny. Sam kawałek mógłby śmiało się znaleźć na płycie Alcatrazz czy Rainbow.Bardzo dobrze wypada też zadziorny i rytmiczny "The hotel". Kolejnym mocnym punktem na płycie jest dynamiczny "Long island tea", który wyróżnia się ostrym riffem i szybszym tempem."The house" pokazuje jak dużo dobrego, mocnego hard rocka mamy tutaj.Płyta zdominowana jest przez szybkie kawałki i dowodzi tego choćby "Man on the corner", czy przebojowy "America...where have you gone?". Czas szybko płynie i każdy kawałek imponuje świeżością i wysoką jakością. Nie ma tutaj słabych utworów, a takie perełki jak "Past lives" błyszczą tutaj. Graham to mistrz w swoim gatunku. Wciąż jest jednym z najlepszych wokalistów i znakomicie kontynuuje to co prezentował w Rainbow i Alcatrazz. "Meanwhile, back in the garage" to jedna z najciekawszych płyt tego roku. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10