środa, 15 maja 2024

KERRY KING - From Hell I Rise (2024)


 


Rok 2019 był smutnym rokiem dla fanów Slayer. Nie co dzień się słyszy, że jedna  z najważniejszych kapel thrash metalowych kończy działalność. Było do przewidzenia, że lider grupy tj Kerry King nie pójdzie na spokojną emeryturę, a jeszcze coś będzie nagrywał, tworzył. Tak rozpoczęły się plotki, że Kerry pracuje nad nowym materiałem, dla nowej kapeli który chce powołać do życia. Z czasem pojawiało się co raz więcej informacji, aż w końcu było już wiadomo, że debiutancki krążek zatytułowany "From Hell i Rise" ukaże się pod nazwą Kerry King 17 maja tego roku nakładem Reigning Phoenix Music. Było do przewidzenia, że nie będzie tutaj próby tworzenia czegoś nowego, a kontynuowanie dziedzictwa Slayer.

Skład zebrał się tutaj naprawdę znakomity. Jest oczywiście sam Kerry King i perkusista Paul Bostaph, których dobrze znamy z Slayer. Jest też  basista Kyle Sanders z Hellyeah, gitarzysta Phil Demmel z Machine Head i na sam koniec niesamowity wokalista Mark Osegueda z Death Angel. Skład prawdziwie gwiazdorska, to od razu wyobraźnia zadziałała, że ten band stać na nagranie wyjątkowej płyty. Tak oczekiwania były, ale w ostateczności dostajemy mocny, zadziorny thrash metal, który mocno czerpie z Slayer i to tego z "Repentless". Dużą robotę robi samo brzmienie, które jest dopieszczone i podkreśla talent i umiejętności muzyków. Troszkę jest tak, że ich doświadczenie, ich staż ratuje daną kompozycje. Nie ma tutaj tak naprawdę elementu zaskoczenia i płyta równie dobrze mogła by się ukazać pod nazwa slayer. To jest może i plus, ale też i przekleństwo. Kerry king idzie trochę na łatwiznę i serwuje materiał taki przewidywalny, oparty na znanych patentach. To powoduje, że arcydziełem tego albumu nie mozna nazwać, ale to wciąż wysokiej klasy krążek, który dostarcza sporo frajdy i godnych pochwały kompozycji. Do tego jest ten niesamowity głos Marka, który wnosi świeżość do całości. Miło jest go usłyszeć w czymś innym niż Death Angel. Jego głos nadaje całości agresji i trochę momentami nawet przypomina Toma Araya, co nie jest takie złe.

Płytę zdobi 13 kompozycji i na pewno samo intro w postaci "Diablo" nie porywa w 100 % i to raczej takie granie na pograniczu heavy metalu i thrash metal. Dobre wejście, ale szału nie ma. Pierwszy killer na płycie to "Where i Reign" i to rasowy thrash metal. Jest szybko, agresywnie i znajdziemy coś z Slayer i Death angel. Praca gitar i partie wokalne są motorem napędowym tutaj. Troszkę jakby więcej heavy metalowej maniery mamy w "Residue". Pomysłowy riff i aranżacje kawałka sprawiają, że szybko zapada w pamięci. Podobne emocje wywołuje agresywny i bardziej przebojowy "Indle Hands" . Echa Death Angel jak najbardziej na plus. "Crucifixation" to kolejny szybki i bezpośredni cios. Jest mocno, z pazurem i band nie bierze jeńców. Druga połowa płyty już taka bardziej przewidywalna i już tak nie powala na kolana. Przede wszystkim zaczyna się dłużyć, a band troszkę zaczyna jechać jakby na jednym patencie. Szybko agresywnie jest w takim "Toxic" czy "rage, zaś taki "Two fists" stawia na melodyjność i chwytliwość. Zamykający "From Hell i rise" to thrash metalowa petarda i dla takich perełek warto na pewno odpalić debiut Kerry Kinga. Co za mocna rzecz!

Mocne brzmienie, wielkie nazwiska i już mamy połowę sukcesu. Do tego dobra praca gitar, szybkie tempo i już jesteśmy blisko ideału. Jednak wtórność i jechanie trochę na jednym patencie to troszkę za mało. Za brakło na pewno świeżości i próby oderwania się od Slayera. Mimo pewnych wad, jakiś tam niedociągnięć to wciąż bardzo wartościowy album, który przyciągnie fanów i niejednego zadowoli. Jest szybko, agresywnie i skład też robi robotę. Warto posłuchać, nie będzie to czas stracony. Kto polubił singiel ten pokocha cały krążek.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 13 maja 2024

NAIL AND IMPALE - Nailien Invasion (2024)


 
Nail and Impale to izraelski band, który zrodził się w 2021r i obrał sobie za cel granie rasowego, old schoolowego thrash metalu, który mocno inspirowany jest latami 90. W muzyce tej młodej formacji można usłyszeć coś z Tankard czy Exodus, ale band próbuje stworzyć coś własnego, a nie stać się więźniem czy jego stylu. Band szybko zmontował materiał na debiutancki krążek i o to jest on "Nailien Invasion" czyli kawał solidnego thrash metalu.

Nie ma tutaj za grosz oryginalności, nie ma też niczego nowego niż to co wiele zespołów gra, ale jest tu pasja, jest miłość do thrash metalu i sporo dobrze skrojonego materiału. Wszystko opiera się na agresywnych riffach, czy na specyficznym głosie Yohai, co sprawia że całość brzmi oldscholowo.
Gitarzyści Roeie i Nadav grają solidnie, opierając się na sprawdzonych patentach. Jest szybko, z pazurem, ale w tym wszystkim brakuje na pewno świeżości, czy pomysłów, które by rzuciły na kolana i dawały powód do zadumy i analizy.

Dobrze wypada rozpędzony i chwytliwy "Alien zombies from outer space". Jest to zagrane całkiem dobrze, mocny riff i dobra praca gitar sprawiają, że jest radość z odsłuchu. Nieco toporniejszy i mroczny "Mind Control" to też rasowy thrash metal, który mocno czerpie z klasyki. "Path to Death" czy urozmaicony "Earth Destroyer" to kawałki na pograniczu heavy metalu i thrash metalu. Oklepana formuła i mało w tym świeżości. Granie jakiego pełno na rynku. Końcówka płyty to bardziej melodyjny "Nowhere to Run" czy dobrze zagrany "Steel Redemption" oddający w pełni styl grupy.

Daleka jeszcze droga do bycia gwiazdą thrash metalu. Band pokazuje, że grać potrafi i robi to dobrze. Teraz pozostaje popracować nad stylem, nad jakością i pomysłami nad kompozycjami. Póki co to jest solidny thrash metal, który nadaje się na jednorazowego użytku. Oby się w przyszłości rozkręcili.

Ocena: 5.5/10

niedziela, 12 maja 2024

ANETTE OLZON - Rapture (2024)


 Od kiedy Anette Olzon nie ma już w Nightwish, to mam wrażenie, że jej kariera rozkwitła i w efekcie dostarcza muzykę o wiele ciekawszą niż macierzysta kapela, która gdzieś tam się pogubiła. Najpierw projekt The Dark Element, czy Allen/ Olzon i wreszcie solowe płyty, które dostarczają sporo frajdy fanom talentu Anette. Wydany w 2021r "Strong" był przebojowy, dynamiczny i zarazem oddawał ducha płytom Nightwish z Anette na wokalu. Teraz po 3 latach wraca z nowym albumem zatytułowanym "Rapture", który ukazał się 10 maja nakładem Frotntiers Records.  Cieszy fakt, że materiał nagrał ten sam skład co "Strong". Magnus Karlsson potrafi stworzyć ciekawe kompozycje i tym razem ta sztuka mu też się udała.

Płyta jest na pewno przebojowa, zagrana z pazurem i dbałością o melodie. Można odnieść wrażenie, że jest troszkę słabsza od "Strong", ale na szczęścia formuła jest ta sama, więc dostajemy na pewno materiał metalowy, przesiąknięty symfonicznymi ozdobnikami. Wszystko zostało dobrze przygotowane i muzycy w składzie znakomicie się rozumieją i uzupełniają. Magnus to utalentowany gitarzysta i kompozytor i jego wpływ na styl Anette Olzon jest ogromny. Na szczęście pokazuje się jako dojrzały pisarz przebojów, a nie zdecydowany kompozytor z Free Fall, który bywał nudny. Okładka kiczowata, a brzmienie mocne i dopracowane, co jest typowe dla tej wytwórni. Anette wciąż jest w bardzo dobrej formie wokalnej i daje to się wyczuć przy otwierającym "Head the Call". Jest podniośle, agresywnie, a sam refren po prostu imponuje dynamiką i przebojowym charakterem. Kocham takie kawałki. Mocny riff napędza tytułowy "Rapture", który jest troszkę bardziej nowoczesny w swojej strukturze. Nie ma może Marko Hietali, ale jest basista Johan i jego agresywny harsh, który dodaje uroku całości i znakomicie współgra z głosem Anette.Dobrze to wybrzmiewa w "Day of Wrath". Potem mamy serię dobrych kawałków, gdzie wszystko jest prawidłowe, ale jakoś na kolana nie zostałem rzucony. "Arise" czy "Take a stand" to udane kompozycje, ale brakuje im dopracowanie i pewnego elementu zaskoczenia. Echa nightwish można uchwycić w przebojowym i zadziornym "Head Up High" i to jest hicior, który na długo zapada w pamięci.

Anette Olzon powraca z udanym albumem, który jest miły w odsłuchu. Oddaje w pełni styl, w którym obraca się dawna wokalistka Nightwish. Jest przebojowo, melodyjnie, z pewnymi elementami symfonicznymi, czy też grania komercyjnego. Płyta słabsza od "Strong", ale i tak lepsza niż ostatnie dzieło Nightwish. Bardzo dobrze, że rozwija swoją karierę solową, bo idzie jej naprawdę dobrze.

Ocena: 7/10



sobota, 11 maja 2024

AXEL RUDI PELL - Risen Symbol (2024)


 
Co można nowego za serwować swoim fanom, kiedy nagrywa się swój 22 album? Można albo zaryzykować i porzucić wszystko na rzecz nowego stylu i szukania nowej jakości, albo zrobić to co się umie najlepiej czyli nagrać coś co zbudowane jest na tych samych patentach przez tyle lat. Axel Rudi Pell działa od 1989r, ale swój określił już dawno, dawno temu i od tamtego czasu trzyma się go kurczowo. Melodyjny metal z nutką hard rocka, który ma być hołdem dla Rainbow, dla Black Sabbath z ery Tony Martina, czy też Dio. To ma być hołd dla klasyki. Jednocześnie Axel stał się królem melodyjnego metalu i sam zaczął tworzyć albumy, które często stawały się z miejsca klasykami. "Risen Symbol" to nic nowego, to nie płyta która odkrywa coś nowego i otwiera nowy rozdział w karierze zasłużonego Axela. To płyta, która zbudowana jest na znanych patentach. Jest coś z "Oceans of Time", jest coś z "Black Moon Pyramid", The crest" czy "Knights Call". Tak to Axel Rudi Pell jaki kochamy i uwielbiamy.

Pewne rzeczy są niezmienne. Ten styl gry Axela, ta umiejętność tworzenia pomysłowych riffów i wciągających motywów gitarowych. Gra dalej to samo, a wciąż tworzy nowe świetne rzeczy, które zachwycają fanów. Nowy album pokazuje, że Axel wciąż ma to coś i wciąż jest wstanie stworzyć wielkie kompozycje, które staną się nowymi klasykami w historii Axela. Na tej płycie są takie kompozycje. No i jest też zgrany band, złożony z doświadczonych muzyków, na czele z genialnym Johnnym Gioeli. Jego głos mimo lat wciąż brzmi tak samo i wciąż przesądza o jakości muzyki Axela. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego do tej roboty.

Okładka jak zwykle pierwsza klasa i przypomina trochę "Black Moon pyramid" i "Kings and Queens". Z resztą okładki zawsze Axel ma klimatyczne i pełne ciekawych motywów, detali. Samo brzmienie troszkę nie do końca mi pasuje. Przede wszystkim gitara jakaś taka stłumiona. Troszkę bym nadał brzmienia z pierwszych płyt, ale to może moje takie widzi mi się.

Niech przemówi zatem muzyka i zawartość płyty. Nie mogło być inaczej. Musiało być instrumentalne intro, które rozpocznie całą tą ucztę. "The resurrection" to tajemniczy i budujący napięcie instrumentalny otwieracz. Panuje mrok i orientalne dźwięki nadają ciekawego charakteru. One jeszcze powrócą. Nie ma eksperymentów to fakt, ale udało się Axelowi zaskoczyć takiego starego fana jak ja za sprawą "Forever Strong". Tak agresywnego i dynamicznego kawałka axel chyba jeszcze nie nagrał. Utwór iście ocierający się o power metal. Szybkie tempo, ostry i niezwykle melodyjny riff napędzają ten kawałek. Brzmi to obłędnie i do tego ten podniosły refren. Majstersztyk! Płytę promował "Guardian Angel" i to taki miły dla ucha kawałek o hard rockowym zabarwieniu. Takich Axel miał zawsze pełno i gdzieś momentami przypominają mi się czasy "Black moon pyramid". Cały czas towarzyszy uczucie, że brzmienie gitary zostało skopane. Jakbym słuchał "Rogues en Vogue" Running Wild. Nie do końca mi to pasuje. Axel też postanowił wrzucić cover Led Zeppelin w postaci "Immigrant song" i samo wykonanie jest godne pochwały, tylko wolałbym posłuchać czegoś ich autorskiego, a nie cover. Czasy "The Crest" można wyłapać w stonowanym i takim nastrojowym "Darkest Hour". Oklepany riff, sprawdzone chwyty i łatwo wpadający w ucho refren i mamy kolejny hit na płycie. To rasowy utwór Axela, który przypomina stare dobre czasy i w sumie nic dziwnego, że wybrano go na kolejny singiel z płyty. Orientalne motywy z intra wracają w "Ankhaia", który jest największą atrakcją tej płyty. Tak, to kolejny kolos autorstwa Axela. Dochodzi tutaj to skrzyżowania Led Zeppelin, Black Sabbath z ery Tony Martina, no i Rainbow z czasów Dio. Marszowe tempo, ponury klimat i mocny, bardzo wyrazisty riff, który przeszywa. Dzieje się tutaj sporo, a owe orientalne motywy troszkę wnoszą świeżości i elementy zaskoczenia. Mocna rzecz, która przypomina troszkę styl "Towers of Babylon". 10 minut szybko zlatuje. Pozytywną energię niesie ze sobą "Hells on Fire" i znów nie brakuje tutaj hard rockowego pazura. Prawie 7 minutowa ballada "Crying in Pain" to klasa sama w sobie. To wulkan emocji, przepięknych solówek i to się nazywa romantyczna ballada, co łapie za serce i zmusza do refleksji.  Troszkę więcej energii niesie ze sobą "Right on Track" i mamy kolejny chwytliwy hicior. Echa "The Crest" słychać w zamykającym "Taken by Storm" i znów mamy nawiązania do Black Sabbath z mojej ulubionej ery. Uwielbiam te rozbudowane i klimatyczne kompozycje od Axela. Czysta magia.

Jeśli na coś można ponarzekać, to w sumie trochę bym poprawił brzmienie gitary, dodałbym może jeszcze jeden czy dwa killery w stylu "forever strong", bo mamy jeden szybki utwór. Miło jest usłyszeć kolejną wariację "Stargazer" Rainbow i kilka hard rockowych motywów. Axel zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Ci co go kochają, będą zachwyceni. Ci co nie przepadają za jego stylem i poprzednimi płytami, to "Risen Symbol" tego nie zmieni. Dobrze, że Axel wciąż tworzy, wciąż jest z nami i oby jak najwięcej wydawał płyt, zwłaszcza takich jak ta. Premiera płyty już tuż tuż, bo 14 czerwca roku 2024.

Ocena: 9/10

VHALDEMAR - Sanctuary of Death (2024)


 
Za każdym razem kiedy hiszpański band o nazwie Vhaldemar powraca z nowym materiałem to jest to wielkie wydarzenie w kategorii melodyjnego, bojowego heavy/power metalu. Nic dziwnego, bowiem to band który zrodził się jeszcze w latach 90, kiedy był boom na ten rodzaj muzyki. Dwie pierwszy płyty to istny kult dla miłośników takiego grania. Wciąż pamiętam pierwsze sekundy z "I made My own Hell" i to jak mną ten album pozamiatał. Lata lecą , band wydaje wciąż nowe płyty i najlepsze jest to, że cały czas utrzymują swój styl i ten wysoki poziom jakości. Kapela fenomen i jedna z tych, który utrzymuje się na powierzchni i dzielnie utrzymuje płomień power metalu. Najnowszy krążek zatytułowany "Sanctuary of Death" to kolejna perełka w dyskografii tej kapeli i kolejna świetna płyta roku 2024.

Już sama okładka zwiastuje nam epicką, rycerską ucztę dla miłośników rasowego power metalu. Band od razu odkrywa swoje karty i nie zamierza nas trzymać w niepewności. Eksperymentów od nich nikt nie oczekuje, tylko to właśnie granie w niemieckim stylu. To od początku ich kariery było ich znakiem rozpoznawczym. Te elementy niemieckiej sceny, gdzie słychać coś z Gamma ray, Helloween, Running wild, Primal Fear czy Iron Savior są obecne, co bardzo mnie cieszy. Band wykorzystuje znane patenty i tworzy z tego cuda. Ten band  nie byłby sobą, gdyby nie specyficzny i intrygujący wokal Carlosa, który sprawia że Vhaldemar jest jedyny w swoim rodzaju. Ta płyta ma też innego bohatera i jest nim bez wątpienia gitarzysta Pedro, który dwoi się i troi by płyta była dynamiczna, zadziorna i niezwykle przebojowa. Pod tym względem jest czym się zachwycać i każda partia gitarowa potrafi zapaść w pamięci i zachwycić jakością.

Band na singla wybrał "Devils Child" i jakże był to mądry wybór. Kawałek rozrywa na strzępy, szokuje jakością, pomysłowym riffem i niezwykłą przebojowością. Jak brzmi to świeżo i jak to oddaje ducha starych płyt Vhaldemar. Cudo! Ten utwór ma wszystko i definiuje styl power metalu. Band nie zwalnia tempo i dalej serwuje nam rozpędzony i melodyjny power metal w "Dreambreaker". Od pierwszych sekund czuć tą moc i drapieżność. 4 lata przerwy i band jest głodny sukcesu, oj słychać to. Stonowane tempo, troszkę toporności i mamy znakomity "Deathwalker" o mrocznym klimacie. Brzmi to trochę jak mieszanka Accept i Primal Fear. Przepiękne popisy gitarowe dostajemy w tytułowym "sanctuary of Death". Prosty i drapieżny riff, do tego podniosły refren i hicior gotowy. Trzeba przyznać, że bardziej klimatyczny, bardziej balladowy "Forevermore" imponuje pomysłowością, dbałością o detale i emocje, jakie towarzyszą słuchaczowi. Przypominają się ostatnie ballady Accept. Ileż dużo starego dobrego stylu Kaia Hansena można uchwycić w przebojowym "Heavy metal". Miłość od pierwszego dźwięku i dla takich kompozycji warto żyć i sięgać po nowe płyty. Jak miło jest też zobaczyć kolejną odsłonę "Old kings Visions". To już 7 odsłona hymnu Valdemar. Jak zwykle uczta dla uszu i duszy. "Journey to the unknown" brzmi jak stary dobry Primal Fear z czasów "Devils Ground" czy "Nuclear Fire". Co za czad! Ten riff wgniata w fotel, a sam refren to czysty przejaw geniuszu. Echa Gamma ray pojawiają się też w obłędnym "Rebels Law" i znów czysta power metalowa perfekcja. Co za killer!

Vhaldemar przyzwyczaił nas do grania na takim poziomie. Szokuje, że tyle lat grają tak świetnie i nie przeszkadza, że trendy się zmieniają, jedni odchodzą, drudzy zmieniają styl, a Vhaldemar wciąż tu jest i gra swoje. Brzmią przy tym świeżo, pomysłowo i drapieżnie. Hitów nie brakuje, tak samo jak świetnych melodii. Vhaldemar nagrał bezbłędny album, który umacnia ich pozycje i pokazuje, że stara szkoła power metalu wciąż ma sporo do powiedzenia. Oby na następny album nie przyszło nam czekać kolejnych 4 lat.

Ocena: 10/10

piątek, 10 maja 2024

RIOT V - Mean Streets (2024)


 Todd Michael Hall to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów i jeden z moich ulubionych metalowych głosów. W Jack Starr Burning Starr błyszczał i w amerykańskim Riot V też już zdołała sobie miejsce i wnieść troszkę świeżości do tej zasłużonej formacji. "Unleash the Fire" czy "Armor of light" to znakomita dawka heavy/power metal i przykład, że wciąż mimo stażu można tworzyć godny uwagi materiał. To znakomite płyty, czego nie można powiedzieć o najnowszym "Mean Streets". Nie chodzi o to, że to jakiś niesłuchalny gniot, lecz przy tamtych płytach wypada blado.

Okładka nie wiele zdradza, choć jest miła dla oka i wskazuje, na to że będzie klasycznie i bardzo heavy metalowo. To dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu, power metalu i nawet hard rocka. Todd jak zwykle śpiewa na swoim poziomie i potrafi czarować na każdy kroku. Sami gitarzyści tj Nick Lee i Mike Flyntz stawia na urozmaicenie, na proste patenty i przebojowość. Jest sporo hitów i dobrze rozegranych utworów, ale tych pomysłów na wystarczyło na cały album. Potencjał na pewno został zmarnowany, bowiem band tej klasy stać na coś wyjątkowego.

Na dzień dobry dostajemy rozpędzony i bardziej power metalowy "Hail to the warriors", który szybko w pada w ucho i pokazuje, że Riot potrafi stworzyć rasowy hicior. Dwa kolejne utwory pozbawione jakby życia i drapieżności. Troszkę zaczyna wiać nudą. Riot z pewnością lepiej wypada w energicznym i przebojowym "High Noon". Serce szybciej zaczyna bić przy "Higher" i znów band stawia na szybki i zadziorny riff i bardziej power metalowy charakter. Pozytywne emocje wzbudza również pomysłowy i łatwo wpadający w ucho "Mean Streets". Praca gitar i to jak to wszystko jest rozplanowane sprawia, że utwór skrada serce. Taki Riot to ja mogę słuchać. Kolejny rozpędzony utwór na płycie to "Mortal Eyes" i znów wszystko kręci się w okół szybkiego tempa, mocnego riffu i chwytliwej melodii. Słucha się tego jednym tchem. Na sam koniec zostaje przebojowy "No more", który pokazuje że band potrafi jeszcze stworzyć prosty i solidny heavy metalowy kawałek. Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze.

"Mean streets" to nie jest najlepszy album w dyskografii Riot. Brakuje przebłysku geniuszu, bardziej dopieszczonego materiału, który by rzucał na kolana od samego początku do samego końca. Niestety jest też sporo słabszych momentów i całościowo płyta jest tylko solidna. Szkoda, bo był potencjał na coś więcej. Nie pomaga nawet bezbłędny Todd i jego niesamowity głos. Miejmy nadzieje, że jeszcze nagrają coś na miarę swojego talentu i możliwości.

Ocena: 6.5/10

środa, 8 maja 2024

SEBASTIAN BACH - Child within the man (2024)



Jeden z najbardziej charyzmatycznych heavy metalowych/rockowych wokalistów powraca z nowym, długo wyczekiwanym materiałem. Tak mowa o Sebastianie Bachu i jego nowym krążku o tytule "Child Within the man" , który ukaże się 10 maja nakładem RPM records. Oczywiście jest to mieszanka hard rocka i heavy metalu. Echa Skid Row owszem są, ale czy udało się nagrać klasyk, który przypomni złote lata Sebastiana Bacha?

Ostatnie dzieło jego dawnych kolegów z Skid Row to była kopalnia hitów i album na miarę tych pierwszych z Bachem na wokalu. Tutaj na swoim krążku Sebastian taki trochę niezdecydowany i przede wszystkim mało w tym przebojowości i tej klasy z tamtych wydawnictw. Na pewno na plus zaliczyć należy mocne, hard rockowe brzmienie i bardzo dobra forma wokalna Sebastiana. Problem tkwi w tym, że gitarzysta Devin Bronson gra solidnie, ale nic ponadto. Nie tworzy intrygujących solówek, czy godnych zapamiętania melodii czy riffów. Wszystko jest dobre, ale nic ponadto. Sam aspekt kompozytorski też niestety kuleje. Mamy bardzo udane utwory, ale też i wypełniacze, przez co płyta jest nie równa.

Dobrze ten album się rozpoczyna, bo od mocnego, wyrazistego "Everbody Bleeds", który przypomina stare dobre czasy Skid Row. Melodia też jest trafiona i wpasowana do stylu jaki prezentuje Sebastian. "Freedom" to też mocny kawałek, który opiera się na zadziornym riffie i łatwo wpadającym w ucho refrenie. Do takiego grania Bach nas przyzwyczaił. Singlowy "Hold on to the dream" to taki bardziej rockowy przebój, ale w dalszym ciągu płyta bardzo pozytywnie zaskakuje. Dalej mamy solidny "hard Darkness", gdzie Sebastian próbuje brzmieć agresywniej i nie jest to złe, ale przejawu geniuszu nie uświadczyłem. Band również pokazuje pazur w "Future of Youth", ale to również tylko solidne granie, które ociera się o stare dobre czasy Skid Row. Potem seria średnio udanych kompozycji i docieram aż do zamykającego kawałka, czyli "to live again". Nastrojowa ballada, która nie nudzi i potrafi zapaść w pamięci. Głos Bacha pasuje idealnie do tego typu kompozycji.

Kilka dobrych momentów, kilka godnych uwagi kompozycji, ale tak to nic szczególnego. Dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Obecność Sebastiana robi robotę i nie raz tuszuje pewne niedoskonałości i pewnie gdyby nie on, to ta płyta przeszła by bez echa. Warto posłuchać, ale nie jest to klasa starych płyt skid row, ani też nie jest to tak energiczna i przebojowa płyta, jak ostatni album Skid row z Erikiem na wokalu.

Ocena: 6/10
 

niedziela, 5 maja 2024

METAL RIOT - Birth Of Terror (2024)


 "Birth of Terror" to debiut fińskiej formacji Metal Riot. W 2023r wydali swój singiel, a teraz prezentują pełnometrażowy materiał. To już kolejna bardzo krótka i treściwa płyta, gdzie czas płyty nie przekracza 35 minut. Co najważniejsze w tym wszystkim, że to kawał solidnego heavy metalu, który potrafi umilić czas. Godne zapamiętania riffy, melodyjne solówki i wyrazisty wokal. To wszystko składa się na to, że mamy solidny heavy metalowy krążek.

Za partie wokalne odpowiada Joonas Myller, który całkiem dobrze radzi sobie w tej roli. Może nie jest to najlepszy heavy metalowy głos jaki słyszałem, ale śpiewa z pasją i zamiłowaniem do metalu, a to też się liczy. Takanen i Johansson w roli gitarzystów też dają radę i dla nich brawa się należą za melodyjne solówki, które mocno wzorowane są na twórczości Iron maiden. Dobrze to słychać choćby w takim agresywniejszym "Into the Fire". Wyrazisty bas z początku wprowadzają nas w singlowy "Eternal Speed Death". W końcu mocne uderzenie i ta stylistyka speed metalowa pasuje do kapeli. Powinni bardziej pójść w takim kierunku. Soczysty heavy metal band serwuje już nam w otwierającym "Dreams die young" , gdzie postawiono na przebojowy charakter i znów patenty wyjęte z Iron maiden. Toporny "War" nie wiele wnosi do płyty i można go określić mianem wypełniacza. Rozbudowany "Echoes in Eternity" też na siłę wydłużana i taki trochę za spokojny. Kolejny bardzo chwytliwy hicior na płycie to "Now or Never", gdzie band balansuje na pogranicza heavy metalu i hard rocka. Jest moc, jest pomysłowość i to pokazuje że Metal Riot grać potrafi. Płytę zamyka "Pieces of the Past", który też stawia na chwytliwy i melodyjny metal.

Metal Riot może póki co świata nie zwołują swoim debiutem, ale to wciąż solidny heavy metal zagrany z pasją. Jeszcze sporo przed nimi, jeszcze trochę pracy ich czeka, ale póki co prezentują się dobrze. Jest kilka hitów i kilka wciągających solówek. Na początek wystarczy. Zobaczymy jak dalej potoczy się ich kariera.

Ocena: 6.5/10

sobota, 4 maja 2024

CONCERTO MOON - Back beyond Time (2024)


 Japońska potęga, jaką jest bez wątpienia Concerto moon powraca po 4 latach przerwy z nowym albumem zatytułowanym "Back Beyond Time". Na pewno nie jest to najlepszy album tej formacji, ale jakiegoś wstydu im nie przynosi. To w dalszej mierze wciąż Concerto moon jaki znamy i kochamy. Sporo neoklasycznych patentów i nawiązań do twórczości Yngwie Malmsteena, czy Ritchiego Blackmore;a. Od samego początku pierwsze skrzypce gra gitarzysta i geniusz Norifumi Shima. To jedyny członek z klasycznego składu. Okładka może i nijaka, ale zawartość na pewno jest godna uwagi.

Jak zwykle imponuje samo brzmienie płyty, co podkreśla jak utalentowani są muzycy Concerto Moon. Znajdziemy tutaj dużo klimatycznych hard rockowych zagrywek, sporo takich motywów, które mocno nawiązują do Rainbow. Dla mnie to akurat spora zaleta, bo uwielbiam Rainbow. Bardzo dobrze spisuje się wokalista Wataru Haga, który dołączył do zespołu w roku 2018. Ma ciekawą barwę i potrafi zbudować rockowy feeling i czasami oczarować swoim kunsztem i techniką. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Słabe punkty? Z pewnością troszkę taki ostrożny i mało wyrazisty "The light of Dawn". Brakuje tutaj tego błysku geniuszu. Cała reszta mocno przypomina mi okres Rainbow z Joe Lynn Turner na wokalu. Płytę otwiera rozpędzony "The Gold Digger", gdzie dostajemy neoklasyczny power metal w najlepszym wydaniu. Ach te popisy gitarowe pana Shima czysta klasa. Pomysłowy riff i duża dawka pozytywniej energii to atuty "Hope Seeker", który jest kolejny mocnym kawałkiem na płycie. Troszkę bardziej hard rockowy jest stonowany "Story of my life", z kolei "Reaching out for mercy" wyróżnia się ciekawym motywem przewodni i również ukazuje hard rockowe oblicze zespołu. Kolejny killer na płycie to szybki i bardzo melodyjny "Find my way" który też oddaje to co najlepsze w muzyce Concerto moon. Troszkę bardziej komercyjny jest "The mindless Crime", gdzie znów roi się od wpływów Rainbow. Końcówka płyty to zadziorny i dobrze wyważony "Heartless world". Jak znakomicie układa się współpraca Shima i klawiszowca. Dogadują się bez słów. Całość wieńczy szybki i bardzo przebojowy "Evil and lies". Co za energia, co moc. Brawo Concerto moon.

Concerto moon nigdy tak naprawdę nie zawiódł. Zawsze dostarcza materiał na bardzo wysokim poziomie. Tym razem jest podobnie. Płyta jest bardzo przebojowa, zróżnicowania i mocno nawiązuje do dokonań Rainbow. Pojawiają się słabsze momenty, ale giną w gąszczu geniuszu Norifumi Shima. Płyty tego zespołu można tak naprawdę brać w ciemno.

Ocena: 9/10


BLADESTORM - Wrangler of Thunder (2024)


 20 kwietnia nakładem thrashing madness productions ukazał się debiutancki krążek wrocławskiej formacji Bladestorm. "Wrangler of thunder" to soczysty heavy metal, który daje nam kopa. Mamy tu szybkie riffy, agresywny wokal, dużą dawkę przebojowości, a wszystko oparte na heavy/speed metalu lat 80. To już kolejne wartościowe wydawnictwo stworzone przez polski band.

Co ciekawe, sama kapela powstała w 2019r na gruzach Leviathan, który grał death/thrash metal.Ten agresywny aspekt na pewno przejawia się w specyficznym wokalu Bartka Koniuszewskiego, który momentami brzmi jak Peavy z Rage, czy też Paul Di Anno. Nie każdemu pewnie przypadnie do gustu jego maniera, ale trzeba oddać mu że pasuje do warstwy instrumentalnej. Band zadbał o każdy aspekt, począwszy od miłej dla oka okładki, czy mocne, wyrazistego brzmienie. Wszystko jest spójne i dobrze dopasowane. Można jedynie ponarzekać, na to że płyta jest na jedno kopyto i troszkę taka oparta jakby na jednym riffie. Przez to wszystko się trochę zlewa w jedną całość.

Każdy z tych utworów, czy weźmiemy otwierający, czy np "Predator" to od razu zauważymy że są to kompozycje zbudowane wg pewnego schematu. Szybkie tempo, zadziorny riff i sporo heavy metalowego pazura. Rozpędzony "Onward to Victory", czy też energiczny "Speed demon" nie przynoszą niczego innego, a jedynie powtórkę z rozrywki. Zamykający "I am the beast" z gościnnym Andy Bringsa też brzmi jak kalka wcześniejszych utworów.

Bladestorm nagrał album bardzo heavy metalowy, bardzo energiczny i to kawał dobrze skrojonego krążka. Album opiera się na mocnych riffach i szybkim tempie. Szkoda, tylko że brakuje urozmaicenia i troszkę świeżości. Mimo pewnych nie dociągnięć, jest to płyta, którą warto posłuchać.

Ocena: 7/10

PIRATE QUEEN - Ghosts (2024)


 Miło jest widzieć, że przybywają nam płyty z pirackim metalem, miło jest widzieć, ze ktoś próbuje swoich sił w tej trudnej tematyce. Pirate Queen, który powstał w 2023r ma do zaoferowania symfoniczny heavy/power metal, który jest bliższy ostatniej płycie Visions of Atlantis. "Ghosts" to pełnometrażowy album, choć nie do końca się z tym zgodzę. 32 minuty materiału, z czego 3 utwory to 3 różne wersje tytułowego "Ghosts". Dziwny zabieg. A co nas czeka po włożeniu płyty do odtwarzacza.

Nie powiem, brzmi to nawet dobrze i są momenty, gdzie można pochwalić dziewczyny za zapał i pomysłowość. Na pewno szokuje, że to kolejny band złożony tylko z kobiet. Na pewno na uwagę zasługują ciekawe zagrywki gitarzystek. Zarówno Victoria jak Patri znają się na rzeczy i wiedzą jak zagrać ciekawy riff, czy stworzyć wciągający motyw. Nic odkrywczego nie grają, ale o to zawsze ciężko. Mimo wtórności, poradziły sobie i nagrały album godny uwagi. Całość dobrze spina łagodny, nieco słodki głos Anne Marie. Pasuje to do całej warstwy instrumentalnej. Co zawiodło? Troszkę same pomysły na kompozycje.

Tytułowy "Ghost" jest uroczy i pokazuje ten symfoniczny heavy/power metal w stylu Vision of Atlantis. To lekkie i przebojowe granie, które szybko wpada w ucho. Również przyjemny dla ucha jest "Pirates from the sea" i sam główny motyw jest bardzo uroczy. Troszkę zalatuje Powerwolf. "Sirens Tears" to wypełniacz, który nic nie wnosi do płyty. Band nieco przyspiesza w "Santa Lucia", gdzie pojawiają się ciekawe zagrywki gitarowe, podniosły refren i bardzo chwytliwa melodia. Dobrze się słucha takich kompozycji w wykonaniu Pirate Queen. Bardzo dobrze wypada też marszowy i taki epicki "Open Fire" i to potwierdza, że ten band potrafi grać i robi to naprawdę dobrze. Daje to nadzieje, że jeszcze o nich usłyszymy.

"Ghost" to solidne wydawnictwo z kręgu symfonicznego heavy/power metal. Przede wszystkim brawo za pomysłowość, za chęci grania pirackiego metalu. W końcu tak mało jest płyt z taką tematyką. Zobaczymy jak ich kariera się rozwinie, a póki co warto obczaić debiut.


Ocena: 7/10

czwartek, 2 maja 2024

GREYHAWK - Thunderheart (2024)


 Gitarzysta Rob Steinwey i basista Derin Wall w tym roku wydali debiutancki album z innym zespołem o nazwie Glyph. Pozytywne zaskoczenia i z pewnością, płyta którą warto znać. Tak samo warto znać inny zespół, gdzie panowie również grają, czyli Greyhawk. Amerykański band działający od 2016 r i mający za sobą debiut w postaci "keepers of the flame". Panowie pokazali, że grać potrafią i robią to naprawdę dobrze. Najnowszy album "Thundeheart" to najlepszy tego przykład.

Czego należy się spodziewać po tej płycie? Okładka sporo zdradza. Rycerski, bojowy z nutką epickości heavy/power metal. Na przód wysunięty uzdolniony wokalista Rev Taylor, który swoim głosem tworzy ten epicki klimat i od razu można obudzić w sobie wojownika. Mocny i wyrazisty wokal, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną.  Berlin/Steinway to duet gitarowy stawiający na proste, mocne i epickie partie gitarowe. Nie brakuje ciekawych solówek i przejść, czy zwolnień. Wszystko ma swój urok i procentuje na rzecz Greyhawk.

Na dzień dobry killer w postaci "Spellstone", potem serce skrada melodyjny i nastrojowy "Thunderheart", gdzie upchano hard rockowe patenty. Chcecie hitów? Taki jest "Rock roll city", który przypomina stare dobre czasy Scorpions, ale nie tylko. Coś z Judas Priest, coś z Manowar mamy w epickim, bojowym "Steadfast". Czujecie ten dreszczyk? To nie chłód, to moc bijąca z tego utworu.Co za wejście gitary mamy w "Sacrifice of Steel" i tu jest heavy metal pełną gębą. Jest moc, jest przebojowo i z luzackim feelingiem. Tak trzymać! Marszowo, epicko jest w "The Last Mile" i znów band błyszczy. Odnoszę wrażenie, że właśnie w takiej stylistyce są najlepsi. Odnajdują się w epickim heavy metalu. Riff w "Back in the Fight" jakoś tak brzmi znajomo. Dio? Judas Priest? Można rozpocząć dochodzenie, tylko po co? Jest zabawa, jest pozytywna energia i o to chodzi. O dziwo zamykający "The golden Candle" to nie kolos, to nie epicki armageddon, tylko troszkę nijaka ballada. Szkoda.

Greyhawk rozwija się, doprecyzowuje swój styl, warzy każdy dźwięk i nie pozwala sobie na jakieś dziwne dźwięki. Całość spójna, imponująca, dająca prawdziwy smak epickiego heavy metalu. Ten band zawarł na tej płycie, wszystko co definiuje ten styl. Płyta zapada w pamięci i nie raz jeszcze wrócę do niej. Pewnie już wszyscy ją znają, więc pewnie tylko utwierdzicie się w przekonaniu, że to to kolejna ważna płyta roku 2024.

Ocena: 9/10


ETHEREAL FLAMES - Myths and legends of our land (2024)


 Włoska scena zawsze potrafi dostarczyć intrygujące płyty z kręgu symfonicznego power metalu, gdzie pojawiają się elementy progresywne, nieco operowe, a wszystko z naciskiem na podniosły klimat i rozmach. Tak, włosi to akurat potrafią i na wysokim poziomie. Debiutujący w tym roku Ethereal Flames wcale nie odbiega od tego schematu. "Myths and legends of our land" to płyta, która przypadnie do gustu fanom Rage, Powerwolf, Blind Guardian czy Hammerfall.

Punktem wyjściowym do muzyki Ethereal Flames jest bez wątpienia osoba wokalisty. Alessandro Binotii ma ciekawą barwę głosu, który przykuwa uwagę charyzmą i stylem śpiewania. Brzmi momentami jak Atilla Dorn z Powerwolf, a czasami jak Peavy z Rage. To nieco wyróżnia ich na tle innych włoskich kapel.  Binotti ponadto współtworzy partie gitarowe z Palmeri, stawiają przy tym na urozmaicenie, melodyjność i rozmach. To wszystko jest przemyślane i spójne. Nawet te spokojniejsze momenty potrafią oczarować słuchacza i złapać za serce.

Przepiękna okładka to w zasadzie początek zachwytów. Soczyste i dopracowane brzmienie, które podkreśla talent muzyków też odgrywa tutaj kluczową rolę. Otwierający "Desperate Girl" daje wyraźny sygnał, czego należy się spodziewać po tej płycie. Marszowy "The holy House" ukazuje epicki rozmach i to jest to do czego włoskie zespoły nas przyzwyczajają. Troszkę bardziej progresywnie jest w pomysłowym i nastrojowym "Restless Knight", z kolei "Two sad Lowers" to jedna z piękniejszych ballad tego roku. Prawdziwa perełka. Końcówka to prawdziwy wysyp podniosłego epickiego power metalu i w tej kategorii sprawdza się zarówno "Pilato's lake" jak i "The Queen Sibilla".

To się nazywa debiut na miarę włoskiej sceny. Jest sporo atrakcyjnych melodii, podniosłych refrenów i dobrze wyważonych kompozycji, które intrygują aranżacjami i rozmachem. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością od początku do końca. Eathereal Flames pokazuje się z świetnej strony, dając nam do zrozumienia, że drzemie w nich ogromny potencjał i nie zamierzają go marnować. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

NOCTURNA - Of Sorcery and Darkness (2024)


W roku 2022 ukazał się solidny debiut włoskiej formacji Nocturna, która pokazała że wciąż można nagrać interesujący materiał w klimatach symfonicznego power metalu w stylu Nightwish czy Frozen Crown. Włoski Nocturna jest na rynku od 2021r i już nieco zapracowali na swój status i fanów na pewno im nie brakuje. Najnowsze dzieło zatytułowane "Of sorcercy and darkness" bez wątpienia potwierdza ich wartość i umiejętności.

Wszystko skupia się wokół podniosłego i nieco operowego głosu Grace Darkling, który przesądza o atrakcyjności materiału i nadaje mu odpowiedniego charakteru. Ma to coś w głosie, co sprawia, że przyciąga uwaga i zapada w pamięci. Podobne odczucia wzbudza Rehn stillnight. Wokale to akurat mocna strona tej płyty. Sporo dobrej roboty odwala gitarzysta Frozen crown, czyli Hedon. Stawia na melodyjne i łatwo wpadające w ucho riffy. Jest w tym wszystkim pazur, dynamika i smykałka do przebojowości. Dobrze się tego słucha od pierwszych dźwięków.

Rozpędzony "Burn The Witch" to power metal z rozmachem i przepisem na prawdziwym hicior. Nocturna tu błyszczy i pokazuje swój potencjał. To jest to! "Noctis Avem" to już bardziej epicki kawałek, który poniekąd przypomina klasyczne płyty Nightwish. Ta szybkość, ta potęga Nocturna w rozpędzonym "creatures of darkness". Mocna rzecz! Dużo tutaj pozytywnej energii i hitów, które potrafią szybko zaintrygować  i przykuć uwagę. Tak jest z takim zadziornym "Midnight Sun" czy "Seven Sins". Warto też pochwalić band za podniosły "Strangers", który również opiera się na podobnych patentach. Kolejny killer z nowej płyty.

Dużo plusów można tutaj znaleźć. Produkcja, okładka, umiejętności muzyków, styl i forma podania tego. Wszystko się klei, tylko materiał trochę nie równy i pojawiają się chwile słabsze. Mimo pewnych nie dociągnięć, to jest to płyta która trzeba znać, zwłaszcza jeśli kocha się twórczość Nightwish czy Frozen Crown.

Ocena: 7.5/10