środa, 31 maja 2023

HEATHEN KINGS - Fealty To None (2023)


 
Nadszedł czas na debiutancki album brytyjskiej formacji Heathen Kings. Band powstał w 2020 r inicjatywy Andy Clarka, który jest bardziej znany z twórczości folkowego Atorc. Tym razem postanowił skupić się na graniu klasycznego metalu z nutką epickości i rycerskiego klimatu. Stylistycznie Heathen Kings można postawić obok Manowar, Cirith Ungol czy Manilla Road. "Fealty to none" to coś więcej niż debiut, to bardzo udana prezentacji młodej kapeli, przed którą wrota do wielkiej kariery stoją otworem.


W muzyce Heathen Kings prym wiedzie rycerski klimat, które również daje o sobie znać na frontowej okładce. Ważną rolę odgrywa również charyzmatyczny wokal Andiego, który potrafi odnaleźć się w wysokich rejestrach i nadać odpowiedniej tonacji. Płyta na pewno robi wrażenie od strony partii gitarowych, bo panowie odwalają kawał dobre roboty. Jest klasycznie, z pazurem i dbałością o chwytliwe melodie. W sumie cały czas się coś dzieje i nie ma miejsce na nudę. Oscar Charlton znakomicie współgra z Andy w sferze partii gitarowych. Dużo dobrego się dzieje.

Tytułowy "Fealty to None" wyróżnia się pozytywną energią i odpowiednią dynamiką. Jest coś z Iron Maiden, jest też coś z Manilla Road. Band oddaje hołd wielkim zespołom, ale robi to z pomysłem i polotem. Rycerski klimat daje o sobie znać w prostym i pełen epickości "I am the hammer". Nie brakuje też szybszych kawałków i tego przykładem jest "She's a Live". Klasycznie brzmi też zadziorny i klimatyczny "Flight of the intruder" i to kolejny dobry przykład, że band mocno czerpie garściami z lat 80. Mamy też stonowany, bardziej marszowy "Wariors Choice", który został zagrany dość ostrożnie i brakuje mi tutaj troszkę pomysłowości.

Heathen Kings nagrał udany debiut, który pokazuje ich potencjał. To młoda i uzdolniona kapela, która chce podążać ścieżką rycerskiego heavy metalu z nutka epickością. Mają pomysł, grać potrafią i to może się podobać. "Fealty To none" to dobra przepustka do kariery międzynarodowej. Na pewno jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 29 maja 2023

DARKLON - The Redeemer (2023)


 Kraj pochodzenia Darklon to Grecja i już zapala się w myślach czerwona lampka. Trzeba zapiać pasy, bo może być mocna rzecz. Faktycznie tak jest. Kto lubi mieszankę heavy/power metalu w epickiej oprawie z elementami twórczości Omen, Cirith Ungol, Judas Priest czy Iron Maiden ten szybko odnajdzie się w świecie Darklon. Band działa od 2017r i właśnie wydał swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "The Redeemer". To już kolejne mocne uderzenie z Grecji i widać, że ta scena rozrasta się o kolejne wartościowe zespoły.

Okładka w zasadzie nie wiele mówi i też nie przykuwa uwagi, na szczęście sama muzyka jest z innej półki. Sporo serca i zaangażowania zostawia gitarzysta Krasonis, który dwoi się i troi aby dostarczyć nam mocnych riffów, chwytliwych melodii. Potrafi zauroczyć swoją grą, pomysłowością i techniką. Warto też wspomnieć o Nikosie Migusa, którego dobrze znamy z Omen i jego głos znakomicie pasuje do całości. Ma w swoim głosie charyzmę, drapieżność i cechy lidera. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Jeśli ktoś ma wątpliwości to zachęcam odpalić rozpędzony otwieracz "The Redeemer", gdzie band pokazuje swój potencjał i pazur. Mocny wejście. Power metal można usłyszeć w dynamicznym "Rancor and Agony" i znów band imponuje świeżością i pomysłowością. Warto pochwalić Krasonisa za świetne partie gitarowe i solówki są po prostu obłędne. Klasa sama w sobie. Jedne z najlepszych popisów solowych tego roku. Coś z amerykańskiego epickiego power metalu można uchwycić w zadziornym "I am death" i to kolejny kiler na płycie. To jeszcze nie koniec zachwytów. Dalej mamy rozpędzony i bardzo treściwy "Iron Glory", który również zabiera nas w rejony amerykańskiego heavy/power metalu. Epickość, przebojowość i dynamika to atuty killera o nazwie "The Bloodstone". Prawdziwa perełka, która pokazuje moc tej kapeli. Wgniata w fotel, a jeszcze kilka asów mają w rękawie. Na sam koniec mamy energiczny "Way back Home", który potrafi oczarować pięknym, rycerskim klimatem. Magia.

"The Redeemer" to kolejna perełka, która powstała na Greckiej scenie metalowej. Płyta pełna znakomitych dźwięków, epickiego klimatu, dojrzałych riffów i hołdem dla najlepszych. Można odpłynąć i zatracić się w świecie Darklon. Debiut nie był mi znany, czas to nadrobić, a sam zespół do daje do listy ulubionych artystów. Brawo Panowie!

Ocena: 9.5/10

niedziela, 28 maja 2023

NIGHT LEGION - Fight or Fall (2023)



30 czerwca ukaże się nowy krążek australijskiego zespołu o nazwie "Fight or fall". To naprawdę bardzo udana kontynuacja stylu opracowanego na debiutanckim "Night Legion". Band dalej trzyma się heavy/power metalowej stylistyki. W dalszym ciągu gra na wysokim poziomie i dostarcza sporo emocji. Każdy kto kocha mocne, ostre riffy, wyrazisty wokal i porywające zagrywki gitarowe ten musi poznać siłę rażenia "Fight or Fall".

Co ciekawe, pojawienie się Louiego Gorgievskiego nie pogrążyło zespołu, a wręcz przeciwnie. Band brzmi teraz jakoś tak intrygująco i bardziej przebojowo. Jest dynamit i słychać go na nowych kompozycjach. Muzyka tętni swoim życiem i potrafi uzależnić.  Odpalając otwieracz "Hounds of Baskerville" zapnijcie pasy. Band zaczyna od mocnego uderzenia. Co za pokaz mocy. Jednak ta piękna, klimatyczna okładka i przejrzyste brzmienie to nie jedyne atuty "Fight or fall". Przebojowy otwieracz to dopiero początek. Mocny riff, elementy judas priest i mamy "babylon burns". Niby nic odkrywczego, a słucha się tego z dużą przyjemnością. Wokal Louiego wpasował się idealnie do muzyki Night legion. Przyspieszamy w bardziej dynamicznym "Soaring into the black", który jest znakomitym balansowaniem między klasycznym metalem, a power metalem. Sam refren troszkę zalatuje mi Bloodbound. Jest też klimatyczny i zadziorny "At worlds ends", czy stonowany, marszowy i zagrany z rozmachem "Harvest of Sin". Całość zamyka bardziej złożony "The hand of death', gdzie pojawiają się elementy progresywne.

Nowy wokalista błyszczy, nowy materiał urozmaicony i przesiąknięty przebojowością. Band kazał czekać 6 lat na nowy album, ale od razu słychać, że warto było. Night legion dopracował kawałki i dzięki temu dostajemy naprawdę udany album, który umacnia pozycję Night Legion.

Ocena: 8/10
 

WALK WITH TITANS - Olympian dystopia (2023)


 Czyżby kolejne uderzenie prosto z Grecji? Nazwa zespołu, tytuł albumu i sama okładka wiele na to wskazuje. Tutaj mała niespodzianka, bo debiut kanadyjskiego bandu o nazwie Walk with Titans. "Olympian dystopia" to płyta skierowana do miłośników tradycyjnego, europejskiego power metalu w klimatach helloween, Insania czy Gamma ray. Nie jest to może płyta idealna, ale zasługuję na uwagę. Zespół zostawia tutaj sporo serca i miłości do power metalu.

Zadbano o soczyste brzmienie, które idealnie współgra z tym co gra zespół. Dodaje to mocy i pazura całości. Band zadbał także o walory estetyczne i sama okładka potrafi poruszyć i zapaść w pamięci. Styl grupy nie jest skomplikowany i opiera się na prostych i sprawdzonych patentach. Niczego więcej nie trzeba. O partie gitarowe dbają Louis i Nick, z kolei podniosłe partie wokalne to robota Jonathana. Gitarzyści stawiają na chwytliwe melodie, na przejrzysty przekaz i tutaj nie ma kombinowania. Furorę robi wokalista, który momentami brzmi jak Kiske i Fabio Lione.

50 minut muzyki to wystarczający czas. Band może jeszcze nie jest królem power metalu, ale dostarcza nam sporo ciekawej muzyki. Prosty i chwytliwy "Herakles" to dobry otwieracz i band na wstępie zaczyna punktować. Przyspieszamy w "Edge of Time" i tutaj band przenosi nas do lat 90, gdzie power metal nabierał rumieńców. Troszkę agresywniejszy wydaje się być dynamiczny "As titans fall" i tutaj znajdziemy wszystko to co niezbędne w power metalu. Naprawdę dobrze się tego słucha, pomimo owej wtórności. Coś z Avantasii znajdziemy w "Lost Ways", który również przemyca sporo elementów Helloween. Kolejny wyrazisty przebój na płycie. Skojarzenia z Gamma Ray mam przy okazji słuchania  zadziornego "Final Dawn". Helloween wybrzmiewa również w "Lost Paradise" , który jest hołdem dla klasycznego power metalu. Całość zamyka troszkę nijaki "Eurydice" i chyba zabrakło pomysłu na ten kawałek.

Walk With Titans nie tworzy niczego nowego, nie szokuje i niczym nie zaskakuje. Idzie ścieżką wydeptaną, którą szli największy przedstawiciele power metalu. Kanadyjczycy póki co badają teren i swoje możliwości. Potencjał jest i słychać, że znają się na rzeczy. Płyta godna uwagi, a ja na pewno  będę śledził ich dalsze poczynania.

Ocena: 8/10




sobota, 27 maja 2023

KALMAH - Kalmah (2023)


 Dobiegł końca czas oczekiwania na nowy krążek fińskiej formacji Kalmah. To były kolejne 5 lat oczekiwania na nowy materiał od specjalistów chwytliwych melodii. Poprzedni album zatytułowany "Palo" wynagrodził fanom ten długi czas wypatrywania nowej muzyki swoich idoli. Tak samo jest w przypadku "Kalmah". To kolejna porcja znakomitej muzyki z pogranicza power metalu i melodyjnego death metalu. Lata lecą, band wydaje kolejny płyty i w zasadzie nic się nie zmienia. Stylistyka i jakość bez zmian. Tak, znów mamy prawdziwą ucztę.

Kalmah potrafi idealnie wyważyć melodyjność, przebojowość z agresją i drapieżności. Mało kto potrafi pochwalić się takim talentem. W dodatku Kalmah cały czas trzyma wysoki poziom. Nie znajdziemy u nich słabych momentów, chybionych pomysłów czy zbędnych kompozycji. To prawdziwi geniusze w swoim fachu. Nowy album to wszystko to z czego ich znamy. Duża dawka melodyjności,  pełne pomysłowości i energii partie gitarowe Anttiego i Pekka Kakko.  Całość wszystko znakomicie spina wokal Pekki. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na wokalu, bowiem jego głos nadaje całości drapieżności, charakteru i klimatu. Kalmah nie kombinuje i gra swoje, co mnie bardzo cieszy bo niczego innego od nich nie oczekuję.

Płytę promował otwierający "Haunted by guilt" i to jest taki rasowy hicior Kalmah. Znakomite przejścia, pazur, mocny riff i duża dawka melodyjności. Mocne otwarcie płyty. Pozycja druga na płycie to urozmaicony i niezwykle chwytliwy "Veil of Sin" i to co gitarzyści wyprawiają to jest godne pochwały. Melodie są naprawdę urocze i na długo zostają w pamięci. brutalniejszy wydaję się być "scarred by sadness" , który bardziej wkracza w rejony melodyjnego death metalu czy nawet black metalu. Sam utwór to prawdziwy killer. Na pewno zaskakuje stonowany, melancholijny "No words sad enough". Niezwykle nastrojowy i ponury kawałek o łagodnym wydźwięku. Ja osobiście wolę Kalmah w szybszej wersji."Serve the untrue" od razu wynagradza nam spokój poprzedniego kawałka. Znów mamy szybkie tempo, mocny riff i prawdziwą szarżę gitarzystów. Rasowy Kalmah. Band próbuje też nas zaskoczyć nieco stonowanym i klimatycznym "home Sweet Hell" i to również niezwykle uroczy kawałek, który oddaje piękno muzyki Kalmah. Bracia Kokko atakują nas kolejną dawką świetnych partii gitarowych w szybszym "Tons of Chaos". Jak oni to robią? Cały czas grają na wysokim poziomie. Szacunek za to. Klasyczny Kalmah mamy również w "Taken before given" , a zamykający "Drifting in a dream" to znów urozmaicenie i bardziej stonowane granie.

5 lat czekania i mamy 9 album w dorobku Kalmah. Cały czas trzymają wysoki poziom i dalej grają swoje i to jest godne podziwu. Mało kto może się pochwalić taką formą, taką statystyką co Kalmah, "Kalmah" to świetne podsumowanie tego co band robi od lat. Nikt nie gra tak jak oni i to są prawdziwi czarodzieje i pozostaje nic tylko słuchać i oczekiwać kolejnych perełek. Niezawodny Kalmah znów zniszczył i nie mogło być inaczej.

Ocena: 9.5/10

piątek, 26 maja 2023

METAL CHURCH - Congregation of annihilation (2023)


 Po raz kolejny Metal Church powstał po kolejnym ciosie. Podniósł się by dalej walczyć i tworzyć muzykę. Tak na serio, to Metal Church to faktycznie jeden z tych zespołów, który musi pokonywać przeciwności i mierzyć się z prawdziwymi problemami. Działają od 1980r nagrali dwa świetne krążki z Davidem Waynem. Potem jego miejsce zajął również charyzmatyczny Mike Howe. Nastąpiła era takiego bardziej złożonego, urozmaiconego grania. Powrócił potem znów David, ale nie na długo bo w 2005r umarł. Rozpoczęła się era Ronniego Munroe, która ponownie była skierowana na agresywne granie i można było odczuć, że band starał się wrócić do swoich korzeni. Potem w 2009 r ogłoszono, że to koniec Metal Church. Na szczęście band się reaktywował w 2012r i wydał "Generation Nothing", które jest bardzo dobrym powrotem do korzeni. W 2015 r po raz kolejny wraca klasyczny wokalista do grupy. Do 2021 r wokalistą Metal Church był ponownie Mike Howe i wielka strata dla zespołu i metalowego świata, że w 2021r popełnił samobójstwo. Były dwa wyjścia.  Zakończyć karierę, albo szukać nowego gardłowego i podjąć rękawice do walki. Metal Church wybrał drugą opcję. Zaprosił do współpracy Marca Lopesa z Ross The Boss. Pierwsze zapowiedzi "Congregation of annihilation" były obiecujące i można było poczuć chęć powrotu do ostrzejszego grania, a Marc Lopes okazał się właściwą osobą do Metal Church. Czas otworzyć nowy rozdział tego zespołu. Czy faktycznie jest czym się zachwycać?

Przede wszystkim mocnym atutem tej płyty jest klimatyczna okładka. Jest kościół, jest charakterystyczna gitara i czerwono logo. Tak wygląda, to klasycznie i jak ukłon w stronę starych płyt. Brzmienie też jakby mocniejsze, drapieżniejsze i to wszystko jest zrozumiałe. Metal Church nie zmienił się aż tak. Faktycznie jest bardziej zadziornie niż na dwóch ostatnich płytach, jest dużo z czasów Ronniego Munroe, jest coś z "The dark", ale band nie tworzy niczego nowego, nie tworzy też niczego tak genialnego jak na dwóch pierwszych płytach. To było trudne zadanie, ale udało się na pewno nagrać mocny, heavy metalowy album z dużą dawką thrash metalowych patentów. Słychać, że to Metal Church i to taki mocny, wyrazisty. Co wyróżnia ten album na tle wielu ostatnich płyt? Jest to równy, dobrze wyważony album i faktycznie bardzo dynamiczny. Nie ma smętów, nie ma kombinowania. To jest Metal Church jaki znamy, jaki kochamy i faktycznie jest sporo dobrych rzeczy. Ciekawie jakby to brzmiało z Ronny Munroe? Sam Marc Lopes to idealny kandydat do bycia wokalistą metal church. Ma charyzmę, ma moc i agresję w głosie. Ma coś z Mike;a, Ronniego i przede wszystkim Davida, a to z kolei pozwala grać ciekawszą setlistę na koncertach.

Co znajdziemy na płycie? 11 kawałków dających 50 minut muzyki i dwa bonusowe kawałki. Zaczynamy od "Another Judgment day" i może nie jest to najlepszy otwieracz w historii zespołu, ale wyznacza styl albumu i dostarcza sporo frajdy. Marc popisuje się swoim głosem i jednym może to przypaść do gustu, a innych denerwować. No ma coś w swoim głosie, co przyciąga uwagę. Na pewno bardziej mi tu pasuje niż w Ross the boss.  Jest sporo elementów thrash metalowych, jest chwytliwy refren i jedynie czego mi brakuje to szybkości. Echa ery Munroe z najdziemy na pewno w tytułowym kawałku, ale nie tylko. "Congregation of Annihilation" to agresywny kawałek, zbudowany na zagrywkach power/thrash metalowych. Niezwykle energiczny utwór, który momentami przypomina mi album "The Dark". Mocna rzecz. Singlowy "Pick a God and Prey" od razu przypadł mi do gustu, bo to taki klasyczny Metal Church, taki jaki lubię. Znów wyrazisty wokal Marca, ostre partie gitarowe Kurta i Ricka sprawiają, że Metal Church nie stracił swojej charyzmy i stylu. Niezwykle melodyjny i przebojowy jest "Children of The Lie" i to taki kawałek, który mógłby zdobić albumy z czasów Mike'a Howe'a. Band nie zwalnia i dostarcza nam kolejny killer. "Me the nothing" to utwór solidny, ale troszkę ustępuje poprzednim. Niby jest klimat, niby jest stonowane tempo, ale czegoś mi tu brakuje do pełni szczęścia. Dobrze znany nam jest też "Making Monsters", który znów jest mieszanką heavy i thrash metalu.  Znowu Metal Church zabiera nas do ery Ronniego, ale sam utwór zaliczam do tych najciekawszych na płycie. Dużo melodyjnego grania i przebojowości można uchwycić w "Say a prayer with 7 bullets". Nie zwalniamy tempa i band stara się utrzymać taki zadziorny, agresywny styl i to jest akurat zmiana na plus. Właściwy materiał zamyka "All that we Destroy", który również nastawiony jest na melodyjność i przebojowość. Tym razem słychać echa czasów Mike;a Howe'a. Klasyczny Metal Church. "My favorite Sin" to solidny kawałek, który stawia nacisk na klimat, z kolei drugi bonus w postaci "Salvation" to dobra kompozycja, ale takich kawałków Metal Church ma pełno w swoim dorobku. Zabrakło mi tutaj dopracowania i mocniejszego uderzenia.

Znajdą się tacy co będą narzekać, nic nowego. Jednym głos Marca nie przypadnie do gustu,a może doszukają się niewielkich zmian w stylu, gdzie band dużo bazuje na swoich płytach z czasów Ronniego Munroe. Będą ludzie narzekać. Ja osobiście cieszę się, że band się podniósł i pomimo przeciwności losu nagrał jedną z mocniejszych płyt. Najlepsza na pewno nie, ale z pewnością będę wracał do niej często. Kto lubi "the dark", "The weight of the World", a light in the dark" czy dwa ostatnie albumy z Mike ten z pewnością szybko odnajdzie się na nowym Metal Church. Moje oczekiwania zostały spełnione i liczę, że teraz troszkę sytuacja tej kapeli się ustabilizuje. Witam z powrotem Metal Chuch.

Ocena 8.5/10


czwartek, 25 maja 2023

WINTERAGE - Nekyia (2023)


 Band, który na początku stawiał nie pewne kroki na power metalowym rynku. Dali się poznać na debiucie bardziej jako klon Rhapsody of Fire, który nie chce za bardzo kombinować ze swoim stylem. Drugi album z 2021r zatytułowany "The inheritance of beauty" to był znakomity przeskok w jakości. Band dodał troszkę elementów folkowych, troszkę patentów dark moor i wyszedł jeden z najlepszych albumów roku 2021. Teraz czas na trzeci album w dyskografii, czyli "Nekyia". Jest coś z Rhapsody, coś z Dark Moor, coś z Falconer, może i momentami z Therion. Jedno jest pewne. Band poszedł w bardziej symfoniczny, podniosły kierunek. Całość brzmi niczym ścieka filmowa i robi to wrażenie. Gdzieś tam mamy elementy progresywne, bardzie złożone, a melodie też jakieś bardziej wyszukane. Brzmi to troszkę inaczej niż na poprzednich albumach. Czy dobrze czy źle to już bardziej kwestia indywidualna.

Poprzedniego albumu nie udało się przebić, ale to wcale nie oznacza że mamy do czynienia z słabym i nudnym albumem, oj nie. To jeden z tych rodzai albumów, gdzie dużo się dzieje i trzeba troszkę przysiąść, żeby odkryć wszystkie smaczki jakie band ukrył. Aranżacje są z górnej półki. Jest rozmach, dużo się dzieje i wszystko jest bardzo upiększone. Robi to wrażenie i nawet momentami można odnieść, że wokale czy gitary schodzą na dalszy plan. Tak jest w przypadku "Metamorphosis, a Macabre Ritual", który zabiera nas do świata epickości, symfonicznego, operowego rozmachu. Ma to swój urok. Gitarzysta Bambini też ma ręce pełne roboty i potrafi porwać słuchacza swoją grą. Tak też jest w "Simurg the Firebird". Power metal pełną gębą i w dodatku zagrany z niezwykłym polotem i rozmachem. Dobrze znany nam "The Cult of Hecate" to najostrzejszy kawałek na płycie i momentami band jakby przekraczał granicę power metalu. Utwór ma mroczny klimat, ale przemyca sporo atrakcyjnych melodii. Coś z Dark Moor można usłyszeć, ale i Falconer. Przepiękny jest "Numen" i za samą melodię i jakość aranżacji należą się owacje na stojąco. Band potrafi oczarować i wnieść troszkę świeżości do power metalowej stylistyki. Jednym z najlepszych na płycie utworów jest marszowy, epicki i taki nieco stonowany tytułowy "Nekyia". Co za moc przekazu i znów band potrafi rzucić na kolana słuchacza. Ballada, która została zaśpiewana po włosku jest jak dla mnie nijaka, a "Dark Enchantment" troszkę przekombinowany i nieco zbyt nowoczesny. Jest gdzieś tam moc i pazur, ale jakoś nie kupił mnie do końca ten kawałek. Echa poprzedniej płyty mamy w melodyjnym i przebojowym "White Leviathan". Bije z tego utworu niezła energia i taka pomysłowość. Zagrane z niezwykłym polotem. Brawo Winterage!


Co bym nie napisał, to i tak ten album jest w kategorii najlepszych rzeczy jakie słyszałem w tym roku. Nie jest to ten sam kaliber co poprzedni krążek, ale nie wiele brakuje. Tym razem przebojowość i energia ustępuje rozmachowi, epickości, podniosłości i symfonicznym aspektom. Mimo to płyta robi ogromne wrażenie i każdy kto kocha ten typ power metalu, ten z pewnością doceni to co zrobił Winterage na tym albumie. 15 lat band jest na scenie i Winterage wyrobił swoją markę, stając się jednym z najważniejszych zespołów w power metalowym światku.

Ocena: 9/10

środa, 24 maja 2023

TERRIFIER - Trample the weak, Devour the dead (2023)


 
Najwyższa pora przerwać ciszę, trwającą 6 lat. Kanadyjski thrash metalowy band o nazwie Terrifier powraca z nowym albumem. "Trample the weak, devour the dead" to trzeci album w dorobku tej grupy i choć nie wywołuje żadnej rewolucji i nie prowadzi do terapii szokowej, to jednak taki oldschoolowy thrash metal wciąż jest w cenie. Agresywne riffy, szybkie tempo, zadziorny wokal i duża dawka prawdziwej thrash metalowej łupaniny, to jest właśnie co znajdziemy na nowym krążku Terrifier.

Okładka autorstwa Eda Repki zawsze jest miła dla oka i zawsze potrafi upiększyć owe wydawnictwo. Dobra okładka, dopracowane brzmienie i zrównoważony materiał czynią ten album pozycją godną uwagi. Jest kilka kwestii, które można było poprawić, czy inaczej rozwiązać. Brakuje troszkę urozmaicenia, brakuje elementu zaskoczenia. Band troszkę brzmi jak wiele innych zespołów. Nie zmienia to faktu, że to wciąż bardzo dobry album w kategorii thrash metalu.

Znajdziemy tu wiele znanych patentów i odesłań do znanych kapel, ale nie to jest ważne, lecz dobra zabawa. Duży plus dla zespołu za porywający i niezwykle chwytliwy otwieracz w postaci "trial by combat". Dużo dobrego się tutaj dzieje. Bardziej techniczny thrash metal znajdziemy w melodyjnym "Perpetual Onslaught".Terrifier stawia na taki klasyczny wydźwięk i słychać gdzieś w tym lata 90.  Nie ma miejsce na odpoczynek i band idzie za ciosem. "Bones of the Slain" to kolejny killer. Postawiono na agresję, na szybkie tempo i to zdało egzamin. W podobnym klimacie mamy kolejne utwory tj "Death and Decay" czy złowieszczy "Dawn of the slaughter".

Terrifier zrobił to co miał zrobić. Nagrał kolejny dopracowany thrash metalowy album. Nie jest to ponadczasowe dzieło, ani też majstersztyk w gatunku, ale jest frajda i radość z tego co się słyszy. Mocne riffy, odpowiednia dynamika, zadziorność i prawdziwy metalowy pazur. Dobra zabawa gwarantowana, a taki właśnie thrash metal wciąż jest bardzo pożądany. Terrifier potwierdza, że to sprawdzona marka. Warto zapoznać się z nowym krążkiem Kanadyjczyków.

Ocena: 8/10

BLOODY NIGHTMARE - Pillars of Chaos (2023)


 Columbia to może nie jest rejon, w którym rodzą się wielkie zespoły metalowe, ale i tam można czasami znaleźć coś wartościowego.  Taki Bloody Nightmare, który działa od 2012 r to znakomity odzwierciedlenie tego stanu rzeczy. Ich najnowszy album zatytułowany "Pillars of chaos" to naprawdę solidna porcja heavy/speed metalu. To z pewnością muzyka, która zadowoli fanów Enforcer, Agent Steel czy Skull Fist.  Warto dodać, że choć album został nagrany w innym składzie niż debiut, to z pewnością nowy album jest póki co największym osiągnięciem grupy.

Klimatyczna okładka robi robotę i przyciąga uwagę potencjalnego słuchacza, a przecież o to chodzi. Warto pochwalić Bloody Nightmare za soczyste i dopracowane brzmienie, które z jednej strony przemyca duch płyt wydanych w latach 80, a  z drugiej strony brzmi to współcześnie i z pazurem. Dobrze spisuje się duet Alexander Gaza i Diego Torres. którzy stawiają na sprawdzone zagrywki i przede wszystkim na dobrą zabawę. Mamy więc sporo chwytliwych melodii i wciągających solówek. Nie można się nudzić przy dźwiękach Bloody Nightmare. Jest szybko, dynamicznie, energicznie i z pomysłem na dobre melodie.  Wystarczy podsłuchać "nightriders", który wymiata w swojej stylistyce. Niby nic odkrywczego, ale słucha się tego z dużą przyjemnością. Dalej mamy również chwytliwy i przebojowy "Till the grave", który znów dostarcza nam speed metalowej stylistyki. Z pewnością wizytówką albumu jest tytułowy "Pillars of Chaos", który wyróżnia się niezwykle melodyjnymi solówkami i zadziornością. Mocny kawałek. Wpływy Iron Maiden można doszukać się "Midnight legion" , który również zaliczam do najciekawszych momentów na płycie. Dużo pozytywnej energii znajdziemy w rozpędzonym "Street Rock;n Roll", w którym są pewna echa Motorhead. Na sam koniec instrumentalny 'Celestial Wisdom".

Płyta nie jest idealna i ma swoje wady. Kilka słabszych momentów, troszkę nie równy materiał i troszkę brakuje mi w tym wszystkim świeżości i elementu zaskoczenia. Mimo swoich niedociągnięć płyta robi dobre wrażenie i potrafi mile umilić nam czas. To po prostu dobra rozrywka, a Bloody Nightmare prezentuje się okazale i daje nadzieję, że w przyszłości jeszcze coś dobrego od nich dostaniemy.

Ocena : 7/10

niedziela, 21 maja 2023

INTOXICATED - Sadistic Nightmares (2023)


 Debiut niemieckiego Intoxicated przeszedł bez większego echa.  Mija 10 lat od wydania "Rock;n roll hellpatrol" i band powraca z nowym krążkiem. Nowy album, nowy skład, nowe podejście do tematu. Band przestał prezentować amatorski styl i zaczął grać poważny i dopracowany speed/thrash metal, który przemyca elementy Venom, Motorhead, ale przede wszystkim Exciter czy Agent Steel. Panowie starają się być sobą i grać po swojemu, a najbardziej co się u nich liczy to duża dawka melodyjności. To czyni "Sadistic Nightmares" z pewnością pozycję godną uwagi.

Zresztą sama okładka kusi i daje wyraźnie nam sygnał, że band chce nas przenieść do lat 80. Ten zabieg z pewnością udaje się. Nowy wokalista Mariano Timeyer może nie grzeszy techniką, ale pasuje do takiego grania. Jego głos jest taki nieco chaotyczny, ale jest zadziorny i wpasowuje się w klimat płyty. Dobre wrażenie robi również gitarzysta Christoph, który zasilił szeregi Intoxicated w 2013r. Od strony partii gitarowych płyta wypada naprawdę dobrze. Jest dynamika, jest pazur i odpowiednie szybkie tempo. To co wyróżnia ten band na tle innych to z pewnością duża dawka melodyjności. Taki prosty otwieracz "Street Metal bastards" ukazuje charakter tej grupy. Mocny riff i odpowiedni ładunek energii sprawia, że band wywiera bardzo pozytywne emocje. Rozpędzony "Merciless" to już prawdziwa speed metalowa jazda. Dobrze się tego słucha, choć nie ma w tym nic oryginalnego. Echa Motorhead można wyłapać w heavy metalowym "bad habits", a także w rock;n rollowym "Sold our Souls". Dużo melodyjności i przebojowości znajdziemy w "Sadistic Nights". To utwór, który przemyca sporo takich znanych patentów z sceny niemieckiego heavy metalu czy speed metalu. Kawał dobrej roboty. Nie ma ballad, nie ma eksperymentowania i tutaj band postawił na proste, szybkie, speed metalowe granie, a taki "Violation" czy "howling with the wolves" to tylko potwierdzają.

Niemiecki Intoxicated dopracował swój styl i to zaowocowało ciekawszym materiałem. "Sadistic Nightmares" to płyta z pogranicza speed/thrash metalu, gdzie liczy się szybkie tempo, mocne riffy i duża dawka melodyjności.  Jeszcze trochę brakuje do ideału, ale nowy album pokazuje, że band idzie w dobrym kierunku, a  sam album zasługuje na uwagę fanów takiego grania.

Ocena: 8/10

sobota, 20 maja 2023

ELEGANT WEAPONS - Horn for a Halo (2023)


A o to i jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku. Debiut super grupy o nazwie Elegant Weapons. Spory szum wokół samych nazwisk, do tego znakomite single i cała machina ruszyła z wielką pompą. Band powstał w sumie z inicjatywy Richiego Faulknera z Judas Priest, a do współpracy zaprosił Ronniego Romero, Rexa Browna i Scotta Travisa.  Obecnie sekcję rytmiczną tworzą Christopher Williams i Dave Rimmer. Same wielkie nazwiska. To już podgrzało atmosferę co do premiery debiutanckiego krążka zatytułowanego "Horns for a Halo". Richie robi dobrą robotę w Judas Priest, a "Firepower" z jego udziałem to jeden z najlepszych albumów Judasów, a do tego na wokalu czarodziej Ronnie Romero. Czy powstała płyta idealna? Czy to jest płyta roku?

Pod względem samego wydarzenia i owszem. Wielkie nazwiska zebrały się w jednym składzie. Stylistyka też jest bardzo przemyślana. Słychać echa macierzystych kapel, a przede wszystkim Judas Priest, Black Sabbath, Ozziego, Dio, Ufo, czy może nawet gdzieś tam i Rainbow. Jest poważnie, momentami mrocznie, jest ciężko, dominują stonowane tempa i dużo dojrzałego grania, a wszystko to taki hołd dla lat 70 czy 80. Kto kocha miks heavy metalu i hard rocka ten szybko się odnajdzie w muzyce Elegant Weapons. Oczywiście nie można było uniknąć skojarzeń z "Firepower". Niektóre motywy gitarowe idealnie pasują do tamtej płyty, a do tego Andy Sneap zadbał o produkcją tej płyty.

Minusy? Niestety płyta troszkę nie równą, troszkę dałby więcej hitów typu "Do or Die", ale płyta ma swój urok i z każdym odsłuchem dostarcza jeszcze większej frajdy i odkrywa przed nami kolejne bogactwa. Ciężko o dobrą mieszankę heavy metalu i hard rocka i Elegant Weapons bardzo dobrze to robi. Na płycie jest 10 kawałków i całościowo tworzy to nie lada ucztę dla fanów takiego grania.

Zaczynam od mocnego "Dead man walking" i tutaj już na wstępie słychać wyraźne wpływy Judas Priest. Nie brakuje też hard rockowego feelingu. Sam riff brzmi znajomo i zalatuje Judas priest, co nie jest wcale złe. Ronnie Romero nadaje kawałkowi pazura i takiego klimatu lat 70 i 80. Utwór zapada w pamięci. Początek płyty jest właśnie bardzo przebojowy i bardzo taki energiczny. Osobiście dałby tutaj więcej petard typu "Do or Die". To taka stara szkoła heavy metalu i można tutaj doszukać się coś z Dio, coś z Judas Priest, ale nie tylko. Richie porywa znakomitą grą i mocarnym riffem, no a Ronnie powala na kolana swoim śpiewem. No jest moc i nic dziwnego, że ten utwór promował ten album. Trzeci utwór zatytułowany "Blind leading the blind" brzmi jak zaginiony utwór z "Firepower". Ten riff, ta moc i ten klimat lat 70 czy 80.  Wszystko brzmi klasycznie, a zarazem bardzo współcześnie i to jest piękne. Można rzecz, że na tym etapie kończą się typowa przebojowość. Teraz band zaczyna uderzać w bardziej ambitne rozwiązania. "Ghost of You" to utwór, które spełnia cechy ballady, choć to kawałek z ciekawym, mrocznym klimatem. Refren znakomicie buja i znów przenosi nas do lat 70. Można tutaj doszukać się pewnego romantyzmu Rainbow, choć to zupełnie nieco inne klimaty. Dalej mamy stonowany, a zarazem zadziorny "Bitter pill", który ma sporo elementów Black Sabbath. Ciekawie to brzmi, ale dobrze jest widzieć, że Richie chce tutaj tworzyć coś swojego, a nie kopiować Judas Priest. Troszkę za mało konkretów w "Lights out", choć sam utwór jest solidny.  Za brakło mi tutaj wyrazistego riffu i nieco ciekawszej melodii. Tytułowy "Horns for a Halo" to znów mroczny klimat i coś na miarę twórczości Black Sabbath. Niby nic odkrywczego, a zagrane z pomysłem i pazurem. To kolejny bardzo ważny punkt tej płyty. Ronnie Romero idealnie pasuje do takiego grania. 7 minutowy "White Horse" pokazuje może nieco progresywne oblicze zespołu i znów sporo elementów Judas Priest można usłyszeć. Partie klawiszowe momentami zabierają nas do muzyki Rainbow, ale nie to jest głównym składnikiem tego utworu.  Richie znów błyszczy i potwierdza, że to jeden z najważniejszych metalowych muzyków młodego pokolenia. Płytę zamyka "Downfall Rising" i znów mamy ponury klimat i sporo wpływów Black Sabbath. Nic odkrywczego, ale ci muzycy sprawiają, że słucha się to z dużą przyjemnością. Idealnie podsumowanie, co działo się na płycie i jaki kierunek obrał Richie i jego koledzy.

Troszkę do ideału brakuje. Brakuje mi większej melodyjności, przebojowości i może też większej ilości killerów typu "Do or Die". Płyta troszkę traci na dynamice, a wszystko kosztem mrocznego klimatu i zapędów pod Black Sabbath. Wielkie nazwiska gwarantują pewien poziom i tutaj też tak jest. Już na starcie płyta ląduje w innej lidzie. Jest tutaj przede wszystkim jakość i sporo ciekawych pomysłów, które są hołdem dla wielkich kapel i dla złotych czasów, czyli lat 70 i 80. Fani klasycznego heavy metalu pokochają ten album, nie tylko ze względu na nazwiska. Rozrywka na najwyższym poziomie i mam nadzieje, że ta kapela się utrzyma i dostarczy nam jeszcze więcej muzyki. Nie jest to najlepsze co słyszałem w tym roku, ale jest to jedna z tych płyt, do których będę często wracał.

Ocena: 9/10
 

ALCATRAZZ - Take no Prisoners (2023)


 To już 3 lata mija od kiedy amerykański Alcatrazz zasilił Doggie White. Trudno uwierzyć, że ten band istnieje i ma się dobrze mimo tego, że w zespole już nie Grahama Bonneta,  z którym ten zespół przecież się kojarzy. Wydany 2 lata temu album zatytułowany "V" to jeden z najlepszych albumów tej grupy, o ile nie najlepszy. Niesamowity głos Doggiego, a przede wszystkim życiowa forma gitarzysty Joe'go Stumpa sprawiła, że powstała prawdziwa perełka. Oczekiwania względem następnego albumu były spore. Poprzeczka została wysoko zawieszona i choć najnowszy krążek zatytułowany "Take no prisoners" nie ma takiej mocy, przebojowości, to jednak jest to wciąż granie na wysokim poziomie. Fani muzyki Alcatrazz,  czy Rainbow będą zachwyceni.

Doggie White troszkę w słabszej formie i to słychać od pierwszych sekund. Jakby momentami się męczył. Joe z kolei wygrywa typowe dla niego partie gitarowe. Jest wszystko zagrane z polotem, finezją i taką gracją. Oczywiście nie brakuje pazura, elementu zaskoczenia. Wszystko pięknie, ale od samego słychać, że album ma mniejsza siłę rażenia. Nie ma tyle killerów, nie ma takiej przebojowości co poprzedni album i to jest spora wada.

Taki otwierający "Little Viper" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na poprzednim krążku. Panuje tu podobny klimat, szkoda tylko że Doggie troszkę gorzej wypada pod względem wokalu. Taki "battlelines" zabiera nas w rejony nieco mroczniejsze i można tutaj doszukać się pewnych elementów Black Sabbath. Kto szuka hard rocka i grania z pogranicza Deep Purple czy właśnie Rainbow ten z pewnością znajdzie tą w zakręconym i bardziej złożonym "Strangers". Poprzedni krążek był wypchany szybkimi, energicznymi kawałkami, a tutaj podobne emocje wzbudza "Alcatrazz" i troszkę szkoda że album nie jest w takim stylu. Mroczny klimat i duch Rainbow wraca w pomysłowym "Holy Roller"  i to jest kolejny jakże istotny kawałek na płycie. Czy jest to jeszcze Alcatrazz? Pewne znamiona są, ale to już troszkę inny band, który trzyma się tej samej stylistyki. Alcatrazz z Doggiem jest jakby bardziej heavy metalowy, jakby cięższy. Całość wieńczy kolejny szybszy kawałek i "Bring on the rawk" to znów takie granie w stylu poprzedniego krążka.

Alcatrazz nagrał znów bardzo wartościowy album, który znakomicie łączy heavy metal i hard rocka. Fani poprzedniej płyty Alcatrazz, Rainbow i twórczości Doggiego na pewno będą zadowoleni. Czy jest to najlepszy album tej grupy? Nie, ale to wciąż jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Alcatrazz. Dla mnie lekkie rozczarowanie, bo liczyłem na zniszczenie w stylu "V"....

Ocena: 8/10

środa, 17 maja 2023

ARJEN LUCASSEN'S SUPERSONIC REVOLUTIONS - Golden age of music (2023)


 Co jakiś czas holenderski geniusz Arjen Lucassen powraca z nową muzyką i co ciekawie nie ogranicza się tylko do Ayeron. Arjen jest również dobrze znany z Giult Machine, czy Star One. Zawsze w jego muzyce króluje progresywność heavy metal czy rock, zawsze słychać wyraźne in spiracje latami 70. Nigdy nie brakowało elementów wyjętych z twórczości Deep Purple, Rainbow czy Uriah Heep. Zawsze marzył mi się projekt, gdzie Arjen pójdzie ścieżką wydeptaną przez tamte wielkie zespoły. W końcu się doczekałem. Powstał zespół Supersonic Revolutions i ich debiutancki album zatytułowany "Golden age of Music" to prawdziwa perełka i najlepsze co mogło spotkać fanów talentu Arjena i muzyki z pogranicza Rainbow czy Deep Purple. Kto mógł lepiej to zrobić niż właśnie Arjen Lucassen?

Ostatni Star One troszkę mnie rozczarował, zresztą Ayreon też nie powalał na kolana. "Golden age of music" to faktycznie znów przejaw geniuszu Arjena. Jest coś z "Victim of the modern age", ale tym razem faktycznie idea była troszkę inna. Wykorzystanie patentów oraz stylu z lat 70 i przenieść to do naszych czasów. Zabieg się udał, bowiem czuć duch lat 70, ale całość brzmi współcześnie i świeżo. To na próba stworzenia marnej kopii Rainbow czy Deep Purple. Słychać przede wszystkim, że to styl do jakiego przyzwyczaił nas Arjen. Trzeba mu przyznać, że dobrał sobie dobrych kompanów do zespołu. Jest Koen Herfst na perkusji, Arjen tym razem na basie, Van den Broek na klawiszach, Timo Somers na gitarze i wokalista Jaycee Cuijpers. Uwagę najbardziej przykuwa utalentowany Timo, który potrafi odnaleźć się w takim graniu i potrafi nadać partią gitarowym emocji, feelingu lat 70, a także sporo finezji. Do tego mocny, wyrazisty wokal Jaycee, który idealnie nadaje się do muzyki z pogranicza Rainbow czy Deep Purple. Momentami przypomina mi Bonneta czy Dio, więc trafia idealnie w mój głos.

Marketing i single zadziały, bowiem od razu chce się poznać cały album. Jest czym się zachwycać. Przepiękne "Sr prelude" buduje napięcie, daje wyraźny sygnał w jakim stylu czeka nas muzyka i że faktycznie będzie to hołd dla klasyki lat 70. Czuć klimat Rainbow i Deep Purple. Mocne wejście Timo i troszkę Star One mamy w energicznym "the Glamattack". Oczywiście wpływy Ritchiego Blackmore;a słychać od samego początku. Podoba mi się ta pozytywna energia i klimat lat 80. Mamy pierwszy killer, a to tylko przystawka. Progresywność wybrzmiewa w singlowym "Golden Age of music", który imponuje pomysłowością i genialnym refrenem, który rozwala na łopatki. Dużo dobrego się tutaj dzieje i to jeden z najlepszych kawałków, jakie słyszałem w tym roku. Magia. Mamy też nieco bardziej złożony i tajemniczy "The rise of Starman". Duch lat 70 unosi się i można go poczuć na samym wstępie. Płyta jest pełna różnych smaczków i np taki przebojowy "Burn it Down" brzmi jak zaginiony utwór Deep Purple czy Rainbow. Główny motyw gitarowy mocno wzorowany na najlepszych latach Blackmore;a. To tylko potwierdza jakiej klasy jest Supersonic Revolutions. Więcej progresywności znajdziemy w mrocznym i bardziej złożonym "Odyssey". Momentami troszkę brzmi to jak taki współczesny "Kashmir" czy "Stargazer" . Mamy też tajemniczy i taki nieco zakręcony "Golden Boy" i znów słychać mocne inspiracje latami 70. Znacznie cięższy i taki jakby bardziej agresywny wydaje się być "Flight of The century". Marszowe  tempo i pewne echa twórczości Dio mogą oczarować i dostarczyć sporo pozytywnych emocji. Naprawdę dobrze się tego słucha, choć czasami trzeba jeszcze parę powtórzeń żeby odkryć jeszcze więcej piękna, które zostało tutaj ukryte. Na płycie znajdziemy jeszcze świetne covery z repertuaru Zz Top czy T-rex.

Ciężko, naprawdę ciężko znaleźć w dzisiejszych czasach band, płytę, która będzie tak znakomitym hołdem dla rocka czy metalu lat 70. Płyty, która będzie czerpać garściami z twórczości Rainbow czy Deep Purple, a jednocześnie będzie płytą świeżą i współczesną. Jestem w szoku, bo dostałem jeden z najważniejszych albumów tego roku. Kolejny dowód na to, że Arjen to geniusz i mam tylko nadzieje, że ten band nie będzie jednorazowym skokiem w bok. To trzeba posłuchać, bo nie na co dzień dostaje się taką perełkę w klimatach Rainbow i Deep Purple.

Ocena: 9/10

wtorek, 16 maja 2023

SCREAMACHINE - Church of the Scream (2023)


Najwyższy czas na nowy materiał od włoskiego Screamachine, który dwa lata temu wydał udany debiutancki album zatytułowany po prostu "Screamachine". Pokazali, że grać potrafią i to na bardzo dobrym poziomie. To przede wszystkim muzyka skierowana do maniaków muzyki w stylu Judas Priest. Oczywiście znajdziemy w muzyce Screamachine sporo patentów z lat 80 i sporo klasycznych rozwiązań. To przesądziło o sukcesie debiutu i to również jest fundamentem "Church of the Scream".

Warto odnotować, że w 2022r szeregi kapeli zasilił nowy gitarzysta tj Eduardo Taddei i radzi sobie bardzo dobrze. Stylistycznie nie odbiegamy od tego co band prezentował na debiucie, nawet jakość bardzo zbliżona. Jednak można odnieść wrażenie, że nowy album bardziej przebojowy, bardziej dojrzały.  Proste riffy, zadziorne partie gitarowe, łatwo w padające w ucho refreny, którą są wstanie poruszyć nawet tych bardziej wybrednych słuchaczy. To band z potencjałem i znów potwierdzają, że trzeba się z nimi liczyć. W Screamachine kluczową rolę odgrywa wokalista Valerio Caricchio, który robi wszystko żeby materiał mocno przypominał stare dobre czasy judas priest. Z pewnością ta sztuka wychodzi.

Płyta robi wrażenie i to już na samym wstępie. Miła dla oka okładka, soczyste brzmienie i znakomity otwieracz w postaci "The Crimson Legacy". Znajdziemy tu wpływy Judas Priest, a także Primal fear czy nawet Gamma Ray. Słucha się tego jednym tchem. Tytułowy "Church of the scream" jeszcze bardziej agresywny, z wyrazistym riffem. Znów duża dawka judas priest z czasów "Painkiller" i znów jest czym się zachwycać. "Revenge Walker" jakoś mocno skojarzył mi się z hitem judasów w postaci "Helion/Eletric Eye". Podobne prowadzenie gitar, podobny klimat i charakter. Kolejny hit na płycie, a band jeszcze bardziej się rozkręca. Elementy power metalu można uchwycić w rozpędzonym "Met (H) Aldone".  Na płycie znajdziemy też prosty i niezwykle melodyjny "Occams Failure" czy rozbudowany "The epic of defeat".

Włoski Screamachine umacnia swoją pozycję i po raz drugi nagrywa bardzo udany album. To prawdziwa gratka dla tych co lubią muzykę w klimatach judas priest. Niby nic odkrywczego, nic nadzwyczajnego, a słucha się z dużą przyjemnością. Band odrobił zadanie domowe i nagrał taki album na jaki fani czekali. Na pewno warto zapoznać się!

Ocena: 8/10
 

sobota, 13 maja 2023

SACRED OUTCRY - Towers of Gold (2023)


 Daniel Heiman to wybitna wokalista, który dał się poznać przede wszystkim dzięki Lost Horizon. Dla fanów power metalu to wciąż kultowy band i klasyka gatunku. Na szczęście jego wybitny głos nie przepadł i ostatnio można znów się delektować jego klasą. Zastąpił Yannisa Papadopoulosa w Warrior Path i to był strzał w dziesiątkę, a "The mad King" to jedna z najlepszych płyt roku 2021. Co ciekawe w roku 2021 zastąpił również Yannisa w innym genialnym, greckim zespole. Mowa o Sacred Outcry, który powrócił na dobre w roku 2015. Debiut tej grupy to była podróż do świata magii, do świata gdzie emocje biorą górą, a liczy się coś więcej niż tylko mocne riffy i ostry wokal. To było coś wyjątkowego. Poprzeczka wysoko została zawieszona i ten sukces mógł się powtórzyć faktycznie tylko z Danielem Heimanem. "Towers of Gold" to album, który już można określić klasykiem. Sacred Outcry to coś więcej niż kolejny band grający heavy/power metal. Oni są ponad tym.

Okładka tajemnicza i tak naprawdę nie wiele zdradza. Brzmienie i cała produkcja to już wysoki standard, ale nie mogło być inaczej. Można wyczuć ten grecki klimat, tą epickość i rozmach, a jednocześnie duży ładunek emocji. Band nie idzie na łatwiznę i stara się stworzyć coś więcej niż typową heavy/power metalową łupaninę. Tak idą tą samą drogą co na debiucie i to cieszy. Na pewno szokuje fakt, że mamy tu zupełnie inny skład. Został trzon zespołu, czyli basista  George Apolodimas. Nowy skład uzupełnia perkusista Defkalion Dimos, gitarzysta Steve Lado, no i wcześniej wyróżniony Daniel Heiman. Daniel odwala taką samą świetną robotę co na Warrior Path i słychać sporo podobieństw do tamtej płyty. Tutaj jednak duży nacisk położono na klimat, na złożone konstrukcje utworów, na bardziej wyszukane melodie i ten grecki epos, epickość. To jest właśnie to. Ogromne brawa należą się dla Steve;a Lado, który swoją grą dodaje całości uroku i mrocznego klimatu. Stawia na finezje, na pomysłowość i epickość. Można się delektować, bo to nie kolejna dawka oklepanych motywów.

Sacred Outcry to muzyka dla zmysłów, dla duszy. Już piękne wejście "Through lands forgotten" to filmowy rozmach, budowanie emocji i taka nutka melancholijności. Jest ta grecka epickość i romantyczny feeling. Nie ma mocy, nie ma drapieżności, a i tak słuchacz jestem powalony na łopatki.  Pierwsze mocne, power metalowe uderzenie dostajemy w "The Flame Rekindled" i brakuje słów by to opisać. Band wzbija się na wyżyny umiejętności i tworzą coś wyjątkowego. Jasne mocny riff, jest przebojowość i chwytliwa melodia, ale jest też coś więcej. Jest piękno, jest podniosłość i ta magia. Szczęka opada, a panowie pokazuje jak powinien brzmieć power metal naszych czasów. Taki dostojny i dojrzały power metal. Bardziej marszowe tempo, klimatyczne chórki to atuty epickiego " The Voyage" i znów ciarki przechodzą po plecach. Jak to świeżo i mocarnie brzmi. Elementy progresywne można uchwycić w bardziej urozmaiconym "Into the storm". Popisy gitarowe są tutaj główną atrakcją. Jest też posępny, przepięknie rozbudowany "The sweet wine of Betrayel', który niszczy klimatem, aranżacjami i pomysłowością, a nie agresją i dynamiką. Prawdziwa perełka. Więcej zadziorność i energii w "The city of Stone" . No i pierwsze skrzypce gra fenomenalny Daniel Heiman, który mimo upływu czasu wciąż czaruje swoim głosem. Tytułowy "Towers of Gold"  to prawie 15 minut power metalowej ekstazy. To taka kwintesencja Sacred Outcry zawarta w 15 minutach.  Na koniec ballada w postaci "Where Crimson shadows dwell", która również porusza i zapada w pamięci.

W zasadzie ta płyta nie wymaga słów, tylko słuchania i zagłębiania się w tej pięknej muzyce. To muzyka, która porusza duszę i mocno zapada w pamięci. Sacred Outcry rzuca na kolana po raz drugi. Jedna z najważniejszych płyt roku 2023. To troszkę inny klimat, troszkę inny świat, ale jakże piękny i warty zatracenia się. Czekam teraz na odpowiedź Warrior Path.

Ocena: 10/10

piątek, 12 maja 2023

BATTLE BORN - Blood, fire, magic and steel (2023)


 To jedna z tych płyt, przy której serce fana power metalu zabije szybciej. To płyta przesiąknięta klasycznym power metalem z lat 90. Troszkę fantasy, troszkę słodkości i tego wszystkiego co cechuje ten gatunek. Taki właśnie jest brytyjski Battle Born, który staje się powoli takim godnym następcą Power quest, który zakończył działalność. Power metal nie jest popularny w Wielkiej Brytanii i tym bardziej widzieć światowy klasy band grający właśnie tą odmianę metalu bardzo cieszy. Rodzi się nowa gwiazda, a debiutancki album zatytułowany "Blood, fire, magic and steel" to pozycja, której nie można lekceważyć.

Słuchając tej płyty można odnieść wrażenie, że to płyta niezwykle przebojowa, melodyjna, pełna klimatu fantasy i tego rycerskiego feelingu. To płyta, która niesie ze sobą pozytywną energie, a ja czuje się jakby ktoś wymieszał twórczość Beast in Black, Victorious,Bloodbound, Gloryhammer czy Dreamtale. Battle Born to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarowy w postaci O'Dell i Kerr. Panowie znają się na rzeczy i znajdziemy tutaj pełno chwytliwych melodii, czy pełne dynamiki riffy. Do tego dochodzi świetny wokal Jacka Reynoldsa, który oddaje to co najlepsze w power metalu. Dzięki niemu band nabiera mocy, klimatu fantasy i przebojowości. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Robi furorę, zresztą jak cały band.

Płyta już od samego początku sieje zniszczenie i "Wind Cellar" to prawdziwa uczta dla fanów power metal. Podniosłe chórki, bojowy feeling, przebojowość rodem z Bloodbound i troszkę kiczu spod znaku Beast in Black. Brzmi to obłędnie i na pewno chce się więcej. Nieco komercyjny, nieco kiczowaty "Dragon Heart" to taki hicior rodem z płyt Beast in Black. Jedni pokochają, a inni wyśmieją. Jakoś znajomo brzmi przebojowy "Blood and Fire" i znów mamy masę znanych patentów. Coś z Hammerfall, coś z Gamma ray w solówkach i ogólnie dostajemy tutaj przednią zabawę. Band bawi się konwencją, czerpie z znanych zespołów, ale robi to z klasą i szacunkiem do wielkich graczy. Brawo! Kocham ten prosty i niezwykle przebojowy motyw z kiczowatego "Power force" i znów pierwsze skojarzenie to Beast in Black, jest też coś z Bloodbound czy Battle Beast. No jest moc i ja świetnie się bawię przy muzyce Battle Born. Znalazło się miejsce na klimatyczną i nieco kiczowatą balladę w postaci "The Endless Grey" i muszę przyznać, że jest to kawałek, który potrafi poruszyć. Znajomo brzmi "Firestorm". Jest coś z Gamma Ray, coś z Dreamtale też się znajdzie. Bardzo melodyjny kawałek, który potwierdza, że power metal nie umarł i ma się bardzo dobrze. Warto też pochwalić band za zamykające power metalowe hity, bo zarówno "Sky Guard You", jak i "Ride north for Winterhold" wymiatają w kategorii power metalowych petard.

Ciężko, naprawdę ciężko wytknąć większe błędy. To jest prawdziwy power metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 90. Słychać tutaj sporo znanych patentów, ale to akurat spora zaleta. Band oddaje hołd dla najlepszych i tworzy własną historię. Narodziła się nowa gwiazda power metalu i  z pewnością nadzieje brytyjskiego power metalu. Można brać w ciemno.

Ocena: 9.5/10

WAR DANCE - Sons of Thunder (2023)


 Na próżno czekać na nowy album od Manowar. Z resztą jeśli nawet wydadzą coś, to czy będzie to coś na miarę klasycznych albumów? Z pewnością nie. Pozostaje poszukiwać pocieszenia w ramionach innej kapeli. Tu z pomocą przychodzi grecki War Dance. 6 maja własnym nakładem wydali drugi album, czyli "Sons of Thunder". 8 lat od wydania debiutu i doszło do pewnych roszad personalnych. Gitarzysta Kosta Karakitsos dołączyć do zespołu w 2021r, zaś lider Tassos Pananoudakis pokazuje, że potrafi odnaleźć się jako multiinstrumentalista.  Na wokalu został Pletsis, który  idealnie pasuje do tego co gra ten grecki band. Epicki heavy metal w stylu Manowar i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak udanego hołdu dla królów metalu.

War Dance nie kombinuje, nie próbuje na siłę tworzyć czegoś nowego. Mocno czerpie z twórczości Manowar, do tego dodaje troszkę epickości i rozmachu znanego z greckiej sceny metalowej. Wszystko brzmi tak jak być powinno i momentami można się nabrać, że słuchamy starego, dobrego Manowar. Praca gitar, sekcji rytmicznej, to jak brzmi bas i wokal Pletsisa, to można doznać prawdziwego złudzenia. Ta sztuczka War Dance wyszła idealnie i dostaliśmy muzykę spod znaku Manowar i to na równie wysokim poziomie, co stare płyty tego zasłużonego bandu.

Odpalając tytułowy "Sons Of Thunder" to już wiadomo co nas czeka i co gra band. Wyrazisty riff i zapadający w głowie prosty refren robią robotę. Marszowe tempo, jeszcze więcej epickości można uświadczyć w "stygian waters", który znów idealnie pokazuje, co kręci ten band i w jakim kierunku chcą iść. Dalej mamy nieco mroczniejszy i stonowany "The Free besieged", który pokazuje nieco bardziej toporne oblicze zespołu. Zachwyca na pewno zadziorny i niezwykle melodyjny "Enter the Kingdom" i znów band zachwyca jakością i pomysłowością. Manowar już tak nie gra. War Dance postanowił też stworzyć swój metalowy hymn i taki "Warlords of metal" to znakomity tego przykład. Prawdziwa uczta dla maniaków twórczości Manowar. Brzmi jak zaginiony klasyk Manowar. Jest i rozbudowany i pełen epickości "Nekyia" i faktycznie to jest prawdziwa perełka. Cofamy się do najlepszych lat Manowar, ale jest też ta grecka melancholijność i finezja. Brzmi to fenomenalnie.  Energiczny "Slaughter in the hall" to taki manowar z czasów "Fighting the world". Podobne klimaty prezentuje zamykający "Round of Death".

Manowar wielkimi krokami zbliża się do przejścia na emeryturę i dobrze jest widzieć godnych następców, którzy będą kontynuować z godnością to co prezentował ten wielki band. War Dance to jeden z tych najlepszych, a ich "Sons of Thunder" to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania, zwłaszcza twórczości Manowar. To trzeba znać.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 11 maja 2023

CHRIS BOLTENDAHL'S STEELHAMMER - Reborn in Flames (2023)


Ostatnio jest moda na solowe albumy znanych muzyków z kręgu heavy metalu. Niby wszystko fajnie tylko jaki tego jest sens? No oczywiście poza dodatkowym źródłem zarobku pieniędzy? Jedne albumdy solowe to zagrane covery znanych muzyków i tak właśnie skończył się solowy album Udo Dirkschneidera czy Ronniego Romero. Z kolei drugi rodzaj albumów solowych to takie, gdzie muzycy nie wiele odbiegają od swoich macierzystych zespołów. Tak właśnie skończył się solowy album Kaia Hansena, Ralfa Scheepersa czy właśnie Chrisa Boltendahla z Grave Digger. "Reborn in Flames" to debiutancki, solowy album Chrisa, który posiłkowany jest marką Steelhammer. Zawsze cieszy nowa muzyka Chrisa, bez względu na to czy to muzyka w stylu Grave Digger czy też nie. Oczywiście to była jedna z tych najbardziej wyczekiwanych płyt. Czy słusznie?

Pod względem marketingu był szum i to nie powinno dziwić. Chris to ważna postać w heavy metalowym światku, a w dodatku zebrał mocarny skład. Jest perkusista Patrick Klose z Iron Savior, a także gitarzysta Tobias Kersting i basista Lars Schneider, których dobrze znamy z Orden Ogan.  Prawdziwa śmietanka niemieckiego heavy/power metalu i nic dziwnego, że w tym kierunku Chris i spółka poszli. Oczywiście najwięcej tutaj wpływów Grave Digger, troszkę Metal Church, czy Judas Priest. Mocne riffy, soczyste brzmienie, duża dawka dynamiki i heavy metalowego pazura. No naprawdę to robi wrażenie i choć to nie jest jakaś odskocznia od tego co Chris prezentuje w Grave Digger, ale cieszy że dostajemy muzykę wysokich lotów. Na takie płyty zawsze warto czekać. Nie ma hard rockowych ballad, nie ma ściemnienia. Jest klasyczny, mocny, pełen drapieżności heavy metal z nutką power metal, który kipi energią i pomysłowością. Płyta mogłaby się ukazać pod nazwą Grave Digger i też by nic to nie zmieniło.

Po odpaleniu płyty wita nas "Reborn in Flames", który w pełni oddaje styl tej płyty. Mocny riff, ostra praca Tobiasa, który wie jak dogodzić maniakom heavy/power metalu. Niby nic odkrywczego, a ile radości. Czasami sprawdzone chwyty przynoszą większą korzyść niż eksperymenty. Band przyspiesza w "Fire Angel", który imponuje energią, drapieżnością i wpływami Paragon, czy Judas Priest. Mocna rzecz! Kto kocha twórczość Primal Fear ten pokocha z pewnością zadziorny "Beyond the black souls". To kolejna podróż wgłąb najlepszych płyt z kręgu heavy/power metalu, które ukazały się na przestrzeni lat na niemieckiej scenie metalowej. Słychać sporo wpływów, ale Chris i jego kompani robią kawał dobrej roboty i na taki materiał nie jeden fan gatunku czekał.  Troszkę nie do końca przemawia do mnie stonowany, bardziej toporny "Gods of Steel", który jest tylko dobry. Zmarnowany potencjał. Przyspieszamy w rozpędzonym "Die for Your Sins", który potrafi powalić na kolana. Prawdziwa petarda i znów odpływamy w rejony Paragon czy Grave Digger. Sporo niemieckiego, topornego heavy metalu znajdziemy w "Let the evil rise" i to też solidny kawałek, choć nie zaskakuje tak pozytywnie jak poprzednie. Kolejny killer na płycie, to bez wątpienia "I am metal". Agresywny kawałek, który momentami ociera się o speed/thrash metal. Oczywiście wszystko zdominowane przez power metal. Oj dużo dobrego się dzieje i na takie kawałki zawsze warto czekać. Brawo! Warto wyróżnić przebojowy "Iron Christ", który idealnie podsumowuje całość. Właśnie tak brzmi Steelhammer. No jest jeszcze ciekawie wykonany cover Midnight Oil w postaci "Beds are burning".

Premiera 28 lipca i jest to jedna z najważniejszych premier tego roku. Prawdziwa heavy metalowa uczta, dla prawdziwych smakoszy mocnych riffów, ostrych partii gitarowych i soczystego brzmienia. To płyta, która nie bierze jeńców i udowadnia, że w tym gatunku wciąż można tworzyć świetne płyty. Czy to solowy album Chrisa Boltendahla? Album mógłby się ukazać równie dobrze jako kolejny album Grave Digger i też byłoby dobrze. Jedno jest pewne, nie możecie pominąć tej premiery.

Ocena: 9/10
 

środa, 10 maja 2023

DEADLINE - Vitriol Inc (2023)


Po 3 latach ciszy przyszedł czas na nowy album Deadline. Ta ekipa z południowej Afryki zrobiła spustoszenie znakomitym "Cathedral Point" i pokazała, że heavy/power metal mają we krwi. Nie ma w składzie gitarzysty Ravena Chaosa, ale to nie przyczyniło się do spadku jakości.  Teraz Deadline tworzy 5 osób, ale dalej tworzą wysokiej klasy materiał, co potwierdza najnowsze dzieło zatytułowane "Vitriol Inc".


Okładka może troszkę komiksowa, ale przyciąga uwagę i zostaje w pamięci. Zresztą band zadbał o każdy aspekt płyty, żeby było ciekawie. Piękna okładka, mocne, zadziorne brzmienie i dojrzały, pełen emocji materiał. Dzieje się i jest na pewno równie ciekawie co na poprzednim albumie. Fani heavy/power metalu z nutką thrash metalu nie będą narzekać.  Nowy album zachwyca z pewnością pracą gitarzystów i duet Skullprit/Judge Mental opiera się na mocnych riffach, dużej dawce melodyjności i przebojowości. Sporo w tym świeżości i pomysłowości. Całość idealnie spina wokal Jessiego Switchblade'a, który idealnie współgra z instrumentalną zawartością. Ma charyzmę, technikę i słychać w jego głosie prawdziwą pasję. Ciężko sobie wyobrazić deadline bez jego głosu.

Płytę wypełnia 10 kawałków i taki "Vitriol" to jeden z najlepszych kawałków jakie słyszałem w tym roku. Bije z niego niezła energia i do tego jest spora dawka agresji i przebojowości.  Takie granie zawsze jest w cenie, a Deadline pokazuje, że jest specem w tej kategorii. Podobne emocje wywołuje "Cult of prometheus", który przemyca pewne elementy thrash metalu. Znakomicie wyszła ta mieszanka. Band znakomicie odnajduje się w złożonym i bardziej rozbudowanym "My sweet Apocalypse" i tutaj ewidentnie postawiono na klimat, na nieco progresywny feeling. Dobrze się tego słucha. Mamy też prosty i łatwy w odbiorze "Codebreaker", który znów pokazuje, że band potrafi umiejętnie wykreować pomysłowy riff, wciągające partie gitarowe. Naprawdę dobrze się tego słucha, choć wiadomo, że nie ma w tym nic odkrywczego. Tempo troszkę siada w spokojniejszym "Exhale", który nie wiele wnosi do płyty. Zmarnowany potencjał. Uwielbiam Deadline za takie chwytliwe i zadziorne kawałki w stylistyce heavy/power metalu typu "Devil in Disguise". Najwięcej elementów thrash metalowych można wychwycić w zamykającym "monuments". To kolejna perełka na płycie, a solówki to największa atrakcja tego utworu.

Deadline umacnia swoją pozycję i po raz kolejny wydaje świetny krążek w stylistyce heavy/power metalu z nutką thrash metalu. Płyta dynamiczna, przebojowa i pełna zadziornych riffów. Słucha się tego jednym tchem z dużą przyjemnością. Mimo słabszego momentu w postaci "Exhale" to i tak płyta zasługuję na uwagę i śmiało można zaliczyć do najciekawszych płyt roku 2023.

Ocena: 8.5/10
 

niedziela, 7 maja 2023

ADRIAN BENEGAS - Arcanum (2023)


 Ronnie Romero to bardzo zapracowany muzyk. Wszędzie go pełno i to w sumie nie dziwi, bo jest wokalistą pierwszej klasy. Ma znakomitą barwą, umiejętność budowania klimatu, emocji i nadawania muzyce heavy metalowego pazura. Nic dziwnego, że tak wielu go pozyskuje, że mógł wyśpiewać to co gra w duszy danemu muzykowi. Tak właśnie stało się paragwajskim klawiszowcem i kompozytorem Adrianem Benegasem. Ten uzdolniony muzyk po raz kolejny zaprosił gwiazdy światowego formatu i wydał drugi album. Z tym, że "Arcanum" to płyta o wiele ciekawsza i bardziej dopieszczona niż debiut.

Płyta skierowana jest do miłośników progresywnego metalu, czy właśnie melodyjnego power metalu. Każdy kto lubi The Ferryman, czy Lords of Black ten szybko odnajdzie się w muzyce Adriana. To muzyka pełna wyszukanych melodii i bardziej złożonych motywów gitarowych.  Tu brawa należą się Timo Sommersowi. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, który potrafi oczarować nas swoją grą. Każdy element muzyki Adriana znakomicie do siebie pasuje i tworzy spójną całość.

Cała płyta ma ciekawy klimat i od samego początku daje nam wyraźnie znać, że to materiał z górnej półki. Taki przebojowy i niezwykle melodyjny "Sanctum" to prawdziwa uczta dla maniaków takiego grania. No i ten nie zawodni głos Ronniego. Cudo! Dużo dobrego dzieje się w złożonym "The Secret Within", który imponuje rozmachem i epickością. Jestem jak najbardziej na tak. Coś z Masterplan, czy Stratovarius można uchwycić w energicznym "Pain is the key". Można też odpłynąć w głąb mrocznego klimatu podczas słuchania "Caravan of Doomed Souls". To już kolejna perełka i w zasadzie nie ma do czego się przyczepić. Jeszcze pozwolę sobie wyróżnić prosty i niezwykle zapadający w pamięci "Lux eaternam", który przekonuje swoim rockowym feelingiem.

To jedna z tych płyt, która nastawiona jest na pomysłowe i bardziej świeże motywy gitarowe czy melodie. Ta płyta ma poruszać, ma zapadać w pamięci i zachęcać do przeżywania jej na nowo. Płyta odkrywa wiele smaczków za każdym razem kiedy się jej słucha i to jest największa zaleta. To nie jest album z prostą muzyką, która łatwo wpada i wylatuje. Adrian i koledzy odwalili kawał dobrej roboty i czekam na więcej muzyki od tego geniusza.

Ocena: 9/10

sobota, 6 maja 2023

I AM YOUR GOD - Sanister (2023)


 "SINister" to już drugi album w dorobku fińskiej formacji o nazwie I Am Your God. Nowy krążek ukazał się 5 maja i jest skierowany do miłośników melodyjnego death metalu, czy power metalu. Każdy kto lubi wsłuchiwać się w płyty Children Of Bodom, Norther, czy In Flames ten polubi to co gra I am Your god. Jest pomysł, ciekawe wykonanie, a ambicje i pomysłowość zawsze są w cenie.

Na pewno przygotowali się by przyciągnąć jak największą liczbę słuchaczy i żeby zapaść w pamięci. Przepiękna i klimatyczna okładka robi furorę. Ma to coś i zachęca by odpalić owy album. W tym zespole kluczową rolę odgrywa wokalista Julius, bo to właśnie jego głos, jego technika, barwa i styl śpiewania przesądza o agresywności tej płyty. Trzeba przyznać, że się sprawdza.  Duża dawka melodyjności, dynamiki i przebojowości to zasługa gitarzystów. Matti i Joonas wiedzą jak grać ciekawie i z dbałością o melodie. Niby nie odkrywają niczego nowego, ale robią to wszystko ze starannością i to przedkłada się na jakość.

Już otwieracz w postaci "Warriors" to soczysty killer, która daje wyraźny sygnał czego mamy się spodziewać. Znajdziemy tutaj też niezwykle melodyjny "Jailbreak" i to tylko pokazuje jak band mocno nastawiony jest na melodyjność. Dalej znajdziemy nieco mroczniejszych i agresywny "Shotgun", przebojowy "The Warden" z atrakcyjnym głównym motywem. Na pewno warto wyróżnić energiczny "Another day to die" czy spokojniejszy "Fulfill my chalice", który wieńczy ten album.

To jedna z tych płyt, która potrafi oczarować stylem i aranżacjami. Szkoda tylko, że sam album jest mało przebojowy, troszkę taki w jednym tonie. Troszkę bardziej bym wysunął gitary, tak żeby można było poczuć tą moc. Płyta warta uwagi, bo band odwalił kawał dobrej roboty. Każdy kto gustuje w melodyjnym graniu musi tego posłuchać.

Ocena :7.5/10

CALICO JACK - Isla de la Muerte (2023)

 


Jak dobrze widzieć, że kolejny band podejmuje temat piratów w muzyce heavy metalowej. Calico Jack to włoski band, który działa od 2011r. Nagrali debiut, a teraz w tym roku wydają swój drugi album. "Isla de la Muerte" to z pewnością album dojrzały i przemyślany, a to czyni go z pewnością atrakcyjnym krążkiem. Na pewno znajdą się fani tego co gra Calico Jack. Wystarczy, że się gustuje w folk metalu, melodyjnym metalu i muzyce w stylu Finntroll, czy Korpiklaani. Oczywiście nie brakuje też pewnych nawiązań do Running Wild czy Alestorm.

Calico Jack jednak próbuje tętnić swoim własnym życiem i bardziej nastawia się na folkowy styl. Stara się też oddać w pełni piracki klimat. To jest bardzo mocny atut "Isla de la Muerte".  Płyta jest zróżnicowana i potrafi nie raz zaskoczyć. Na pewno trzeba mieć odpowiednie nastawienie i nastrój na takie granie. Kiedy wbijemy się w odpowiedni nastrój, to płyta może nas oczarować. Potencjał jest. Melo i Toto to ważne osobistości w Calico Jack, bo to oni odpowiadają za warstwę gitarową i słychać pełno ciekawych pomysłów. Do tego całość ubarwia swoim głosem wokalista Gig, który brzmi niczym kapitan czarnej perły. Wszystko jest na swoim miejscu. Duży plus za mocne, wyraziste brzmienie i przepiękną okładkę, która w pełni oddaje klimat albumu.

Dobrze w klimat płyty wprowadza nastrojowy i energiczny otwieracz, czyli "Broadside Attack". Dużo folk metalu tutaj mamy, ale nie tylko. Calico Jack pozytywnie zaskoczył i to na tyle, że chce się brnąć dalej w tą podróż. Dalej mamy 10 minutowy "Isla De la Muerte" i choć kawałek przemyca sporo ciekawych patentów, to jednak troszkę jest za długi. Mamy też bardziej zadziorny i heavy metalowy "Bad Fortune".  Z pewnością fanom Alestorm może się spodobać taki radosny "Three cheers to the shanty man". Jednym z mocniejszych punktów na płycie jest agresywniejszy "Maruader" i podobne emocje wywołuje "Hual Away  Joe" i tutaj band znakomicie się bawi konwencją. Jest heavy metalowy pazur, jest folkowy klimat i całość potwierdza tylko, że band wie jak zabrać nas do pirackiego świata. "Sandokan" jest pełen różnych motywów, ale jako całość nie jest jakoś spójny i troszkę za długi jak dla mnie.

Calico jack jako bilet w do świata pirackiego metalu sprawdza się idealnie. To muzyka nastrojowa i pełne ciekawych motywów. Wszystko jest tak jak być powinno, ale czuje spory niedosyt. Może ograniczyłbym nieco folk metal na rzecz heavy metalu? Może postawiłbym na czysty wokal? Bardziej heavy metalowy? To wszystko w sumie kwestia gustu. Potencjał jest, a sam "Isla de la Muerte" to z pewnością płyta warta uwagi.

Ocena: 7/10


piątek, 5 maja 2023

LOUDER THEN HELL - Possessed By steel (2023)

 

 
Brazylijski Loude than Hell to projekt muzyczny, który współtworzą dwaj doświadczeni muzycy, czyli Rock;n Rafa, który odpowiada za bas i gitarę, a także wokalista  Fabio Paulinelli, którego znamy z Grey Wolf. Projekt istnieje 2 lata i teraz przyszedł czas na drugi album tej grupy i "Possessed by steel" to kawał soczystego heavy metalu, który pod wieloma względami przypomina twórczość Grave Digger, czy Paragon.

Główną atrakcja nowej płyty to bez wątpienia znakomite partie wokalne Fabio, który idealnie wpasowuje się w tło. Jego głos jest stworzony do tego typu muzyki. Nadaje drapieżności i heavy metalowego pazura. Kolejną jakże ważną atrakcją nowej płyty jest obecność Ceda z Blazon Stone, który nagrał solówki na album. To też sporo podniosło wartość o wej płyty. Samo brzmienie też jest bliższe niemieckiej scenie metalowej.

Płyta jest bardzo treściwa, bo zawiera 9 kawałków dających 40 minut muzyki.  Kiedy wkracza "Possessed By Steel" to już czuć coś faktycznie z dokonań Grave Digger. Niby nic odkrywczego, ale brzmi to naprawdę dobrze. Znajomo też brzmi "Keep it Undeground" i to taki heavy metalowy hymn, gdzie manowar spotyka grave digger. Znalazło się miejsce też najbardziej rozpędzony "Fast As Wind" i tutaj główny motyw gitarowy zasługuje na uwagę. Niby proste, troszkę banalne granie, ale dostarcza sporo frajdy. Coś z Running Wild można uchwycić w "Under The Black Flag",a rozpędzony "Death hammer" to kolejny szybki kawałek w niemieckiej oprawie. Ten drugi utwór przypomina dokonania Rage. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia dynamiczny "Freedom Heart", który również mocno nawiązuje do Running Wild. Motyw jakby żywcem wyjęty z któryś starych płyt ekipy Rock;n Rolfa. Bardzo dobrze się tego słucha.

Louder Than Hell nie nagrał płyty odkrywczej, nie nagrał płyty, która poruszy świat i rzuci na kolana maniaków niemieckiego heavy metalu, ale wiem jedno. To rozrywka na wysokim poziomie i słuchając tej płyty można naprawdę dobrze się bawić, a pewnie nie raz usłyszycie tam motywy, którzy przypomną wam o Rage, grave Digger czy Running Wild. To album z pewnością, który zasługuje na uwagę.

Ocena: 7.5/10



BURNING WITCHES - The Dark Tower (2023)


Za każdym razem, kiedy ukazuje się nowy album szwajcarskiej kapeli Burning Witches to moje serce bije szybciej. Mam słabość do tej kapeli i lubię wracać do ich płyt. To jeden z tych zespołów, który od lat trzyma wysoki poziom i dostarcza heavy/power metal najwyższej próby, a wszystko za sprawą 5 uzdolnionych babek, które nie boją się czerpać garściami z twórczości Dio, Primal Fear, czy Crystal Viper. "The Dark Tower" to już 5 album w dorobku grupy i z pewnością tylko potwierdza, że trzeba się  z nimi liczyć.

Okładka rodem z płyt Kinga Diamonda przyciąga uwagę i zostaje w pamięci. Z resztą pod tym względem Burning Witches zawsze błyszczał. Podobnie ma się sprawa brzmienia, które jest ostre niczym brzytwa. Co napędza ten band to z pewnością znakomicie ułożona gra Larissy i Romany, które rozumieją się i tworzą zgrany duet. Pełno tutaj ciekawych riffów, elektryzujących solówek i popisów gitarowych. Dzieje się sporo i nie ma czasu na nudę. Materiał został wzbogacony o dwa covery i każdy z nich wpisuje się w konwencję stylu Burning Witches. Wybrano kawałki z repertuaru W.A.S.P i Ozzy'ego Osbourne;a. To trzeci album, gdzie rolę wokalistki pełni Laura Goldemond i trzeba przyznać, że jej głos potrafi przyprawić o ciarki. Nie dziwię się, że to ją wybrali jako następczynie Seraine. Ten band tętni życie i słychać, że grają muzykę z pasją i miłości do klasyki gatunku. To band, który potrafi czarować swoją muzykę i dostarczyć sporo frajdy.

"Unleash The beast" to prawdziwe mocne uderzenie i to takie w klimatach Judas Priest. Lepiej nie można rozpocząć płyty. Nie licząc oczywiście krótkiego intra.  Sporo radości dostarcza taki klasyczny "Renegade", który znów przemyca patenty Judas Priest, troszkę Accept i w sumie jest to znakomity ukłon dla heavy metalu lat 80. Killer! Klimat grozy można wyłapać w agresywnym "Evil Witch" i znów band potwierdza swój ogromny potencjał. Piękne wejście gitar mamy w "World on Fire" i jest to niezwykle melodyjny kawałek, który ma coś z White Skull, a także iron maiden. Spokojna ballada "Tommorow" też dobrze wypada i na pewno nie powoduje odruchu wymiotnego. Jest w tym rockowy pazur i to może się podobać. Imponuje pomysłowy "The Dark Tower", który zabiera nas w rejony bardziej mroczny. Klimat robi tutaj robotę, ale nie można zapomnieć o mocarnym riffie i wyraźnych wpływach Grave Digger czy Mercyful Fate. Na płycie nie brakuje hitów i wystarczy odpalić zadziorny "Heart of Ice" czy rozpędzony "Doomed to Die", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Prawdziwa petarda! Każdy utwór trzyma wysoki poziom i ciężko się przyczepić do czegoś.

Burning Witches jest dalej na fali i wciąż można zaliczyć ich do jednych z najważniejszych zespołów młodego pokolenia. Te babki robią wrażenie i to nie tylko wyglądem, ale przede wszystkim umiejętnościami. Nowy album to w dalszym ciągu heavy/power metal w najlepszym wydaniu i to jest jedna z tych płyt, do której chce się wracać z utęsknieniem. Burning Witches wie jak dogodzić swoim fanom. "The Dark Tower" to na pewno jedna z moich ulubionych płyt tej kapeli. Polecam!

Ocena: 9/10

wtorek, 2 maja 2023

SKINHER - Heartstruck (2023)



Kto chce się cofnąć w czasie i wrócić do lat 80?  Grecki Skinher, który działa od 2021r serwuje nam taką sentymentalną podróż na swoim debiutanckim albumie "Heartstruck". Sam album brzmi jakby powstał z złotej erze kaset VHS i brzmi niczym soundtrack jakiegoś thrillera czy horroru. Sama klimatyczna okładka i nieco przybrudzone brzmienie nie wytrącają nas z tego toku myślenia. Z resztą czy można przejść obojętnie obok tak świetnej okładki?

Ten klimat na szczęście jest obecny podczas słuchania zawartości. To jest główna atrakcja tej płyty, ale na szczęścia nie jedyna. Znajdziemy tutaj sporo chwytliwych melodii, łatwo wpadających w ucho refrenów czy porywających riffów. Wszystko zagrane prosto i z duchem lat 80. Syntezatory i partie basu to sprawka lidera, czyli Kyle'a Skinhera. Ma głowę pełną ciekawych pomysłów i to przedkłada się na jakość zawartości. Za partie wokalne odpowiada Cons Marg i trzeba przyznać, że sprawdza się  w takim miksie heavy metalu i hard rocka, rodem z lat 80. Dzięki niemu wszystko brzmi naturalnie i autentycznie.

Na płycie jest skromne 8 kawałków, dających 35 minut muzyki. Zaczynami od prostego i nieco hard rockowego "You;re next". Nic nowego tu znajdziemy, ale hołd dla metalu i hard rocka lat 80 jak najbardziej. Świetny klimat lat 80 uchwycono w przebojowym "Interstellar Love Hysteria". Jest łagodnie, z nutką tajemniczości, a wszystko przesycone tym kiczem lat 80. Brzmi to naprawdę ciekawie. "Night Cull" brzmi niczym soundtrack jakiegoś horroru Johna Carpentera, ale to przede wszystkim heavy metalowy killer, który został zagrany z większą energią. Mocny utwór, który szybko stał się moim faworytem. Klimat grozy można uchwycić w "He sees You".Sam utwór w dużej mierze jest instrumentalnym utworem. Kolejny killer to "Self eating creatures" i tutaj znów coś z filmów Carpentera można uchwycić. Refren taki niby banalny, ale niezwykle zapadający w pamięci. Taki "Dance with the dead" również sporo czerpie z znanych kapel, ale mimo to wzbudza sporo pozytywnych emocji. Stonowany "Josephine" ma bardziej spokojny feeling i bliżej mu do rockowej ballady.

Skinher rozpoczyna swoją przygodę z heavy metalem i ten początek jest obiecujący. Niby proste i oklepane granie, bo i ciężko coś nowego stworzyć. Nic dziwnego, że Skinher stawia na klimat, na sprawdzone motywy gitarowe, które kojarzą się z latami 80. Troszkę brakuje do ideału to fakt, ale płyta z pewnością dostarcza sporo frajdy i zasługuję na uwagę.

Ocena: 7.5/10
 

poniedziałek, 1 maja 2023

STRAY GODS - Olympus (2023)




 Pamiętacie debiut greckiego Stray Gods, który był hołdem dla twórczości Iron Maiden? Świetny odzew fanów i recenzentów przekonał band, że muszą dalej grać i tworzyć nowa muzykę. Na drugi album nie przyszło długo nam czekać, bowiem już 23 czerwca ukaże nakładem Rock of  Angels Records najnowszy krążek zatytułowany "Olympus". To jedna  z tych płyt, które na pewno warto wypatrywać.

Wpływy Iron Maiden dalej są słyszalne i tego band nigdy chyba się nie pobędzie. Z pewnością nie w momencie kiedy za sitkiem jest Artur Alemida z Attick Demons, który brzmi niczym sam Bruce Dickinson. Jego barwa jest charyzmatyczna i nadaje zespołowi charakteru i drapieżności. Bez jego głosu to już nie było to samo. Słychać na nowym albumie, że lider grupy tj Bob Katsionis jakiś taki bardziej swobodny i nie ściśle nastawiony na granie w stylu Iron Maiden. To sprawia, że nowy materiał jest bardziej świeży, pomysłowy i dający nowej tożsamości Stray Gods. Słychać tą ucieczkę w rejony jakby rycerskiego, nieco epickiego, greckiego heavy metalu. Gdzieś tam w tym wszystkim są pewne cechy power metalu. Tego składnika w muzyce Stray Gods jest najmniej. Cieszy, że band szuka własnej tożsamości i nie zapomina o swojej genezie. Popisy gitarowe autorstwa Boba i Johna są intrygujące i można się nimi delektować godzinami. Bardzo dobra robota. Klimatyczna okładka i soczyste, pełne mocy brzmienie dodają całości tylko smaczku.

Na płycie znajdziemy 8 kawałków. Zaczynamy od "Out Of nowhere", który ma akustyczny wstęp niczym w "Moonchild", ale szybko utwór nabiera mocy. Gdzieś tam są elementy Iron maiden, ale jakby więcej tutaj grania na pograniczu heavy/power metalu. Pierwszy killer za nami. Też jakby więcej własnej tożsamości mamy w lekkim, nieco progresywnym "Ghost From the Future". Słychać, że to nieco bardziej złożony kawałek. Piękny wstęp ma "The Other Side of the mirror", który ma coś z "The Final Frontier" czy płyt z Blazem na wokalu. Utwór też pełen różnych gitarowych zagrywek i pomysłowych melodii. Kolejny mocny punkt tej płyty. Próbę zerwania z Iron Maiden mamy w nieco bardziej epickim "The Sign", który jakby czerpie coś z Black Sabbath z Tonym Martinem. Jestem jak najbardziej na tak. Z kawałka bije świeżość i pomysłowość. Bob to jednak geniusz.  Szybki, energiczny "Abel & Cain" nawet nie kryje, że jest hołdem dla iron maiden. Bardzo żywiołowy kawałek, który podkreśla wszystkie atuty Stray Gods.  Ciarki przechodzą również w marszowym i epickim "Fortune Favors the Bold", który ma coś z Manowar i coś z Black Sabbath z czasów "Headless Cross". Skoczny "Angels of the light" mógłby zdobić jakiś album żelaznej dziewicy po "Brave New World". Kawałek z pewnością sprawdzi się na trasie koncertowej. Punktem kulminacyjnym jest "Olympus" i tutaj band wybija się na wyżyny swoich możliwości. Orientalny motyw niczym "Stargazer" Rainbow czy "Black moon pyramid" Axel rudi Pell, a wszystko utrzymane w marszowym, mrocznym i pokręconym klimacie. Główny motyw wbija w fotel i oczywiście jakieś echa Iron Maiden są, ale tym kawałkiem band potwierdza, że chce mieć własną tożsamość i styl. Mocna rzecz! 10 minut szybko mija i chciałoby się więcej, a to już koniec płyty.

Fenomen Stray Gods trwa w najlepsze. Band szokował w tamtym roku, a w tym roku potwierdza swój geniusz i pomysłowość. To band z przyszłością, który jest wstanie przejść każdą przeciwność, kruszyć mury i sprawiać, że konkurencja się boi. "Olympus" to świetna kontynuacja debiutu i potwierdza, że trzeba się liczyć z tym zespołem. Płyta, którą można brać w ciemno! Nowi bogowie metalu? Na to wychodzi.

Ocena: 9.5/10