wtorek, 29 kwietnia 2014

ONE MACHINE - The distortion of lies and The Ovedriven truth (2014)

Brakuje wam nowoczesnego grania? Lubicie współczesny wydźwięk heavy/power metalu, w którym jest coś z thrash metalu, a nawet groove metalu? Steve Myth znany z Forbidden czy Vicious Rumours wychodzi naprzeciw takim osobom tworząc zespół o nazwie One Machine. Kapelę tworzą muzycy, którzy specjalizują się w takim graniu i z pewnością ich debiutancki album „The Distortion of Lies and the ovedriven Truth” może zainteresować fanów nowoczesnego heavy metalu.

Każdy kto lubi posłuchać Nevermore, Mercenary, Forbidden, Adrenalina Mob, czy Testament powinien się odnaleźć w tym co prezentuje One Machine. Te wpływy są uzasadnione ponieważ każdy z muzyków wniósł do One Machine trochę ze swojej macierzystej co dało w efekcie naprawdę niezłą mieszankę agresywnych dźwięków, nowoczesnego brzmienia, mrocznego klimatu i potężnego wokalu frontmana Mercenary. Mikkel Sandager to jeden z tych powodów dzięki którym zespół brzmi tak nowocześnie i brutalnie, ale na pewno nie jedyny. Przede wszystkim partie gitarowe są jednoznacznie ukierunkowane. Jest tutaj nacisk ze strony Steve'a i Jamiego na bardziej ciężkie, momentami progresywne, ale również melodyjne partie. Nie uświadczymy tutaj lekkości czy wysokich lotów techniki. Podobać się może nowoczesny wydźwięk owych melodii, kompozycji. Otwieracz w postaci tytułowego kawałka nakreśla nam linię stylu i już od razu wiemy z czym mamy do czynienia. Fani nowoczesnego metalu na pewno się ucieszą, bo kawałek jest szybki i agresywny. Nie brakuje też energii na albumie co potwierdza „Crossed Over”. Pojawiają się wolniejsze, bardziej stonowane kawałki o czym świadczy „Kill the hope inside”. Najbardziej zapadają w pamięci bardziej przebojowe kawałki jak choćby „Armchair Warriors” czy „Freedom and Pain”. Właśnie takie utwory najlepiej się prezentują, gorzej już wypadają takie dłuższe kompozycje jak „Into Nothing”. Za dużo kombinowania i silenia się na progresywny charakter.


Trzeba być fanem takiego grania by w pełni docenić ten album. Za miłośnika nowoczesnego metalu nie uchodzę, ale płyta nie jest zła. Ma swoje dobre momenty i przede wszystkim że można stworzyć nawet ciekawy materiał osadzony w nowoczesnym metalu. Ale czy mogło być inaczej kiedy zespół tworzą takie tuzy świata metalowego?

Ocena:5.5/10

niedziela, 27 kwietnia 2014

METAL INQUISITOR - Ultima Ratio Regis (2014)

Modne stało się granie w stylu kapel heavy metalowych lat 80 i w sumie nic dziwnego, w końcu do najlepsze lata jeśli chodzi heavy metal. Wtedy też królował NWOBHM, który dzisiaj już sam w sobie nie istnieje. Są jednak młode kapele pokroju Metal Inquisitor, które starają się odświeżyć tą formułę. Sprawa jest o tyle komiczna, bowiem jest to niemiecka formacja. Działają od 1998 r i na swoim koncie mają cztery album. Ostatni pojawił się dość nie dawno i trzeba przyznać, że „Ultima Ratio Regis” to jeden z ich najciekawszych wydawnictw.

Spory w tym udział ma NWOBHM, który na nowym albumie przejawia się bardzo często. Wyraźne wpływy Angel Witch, Iron Maiden czy Saxon są słyszalne niemal od samego początku. To jest jeden z tych elementów, który wyróżnia ów album na tle innych. Wiele kapel ostatnio nie radzi sobie z tą formułą w której ma być jak najwięcej tradycyjnego heavy metalu lat 80 i NWOBHM. Najlepiej ten spadek formy pokazał Skull Fist, ale nie wszyscy mają kryzys. W przypadku niemieckiej formacji słychać wyraźne postępy. Przede wszystkim El Rojo brzmi bardziej profesjonalnie i jego partie wokalne są bardziej dopracowane i bardziej drapieżne co znakomicie rzutuje na cały materiał. Najlepszym przykładem jest tutaj melodyjny „Call The Banners”, który pokazuje też inny atut nowego materiału. Jest nim oczywiście przebojowość. To właśnie ten współczynnik czyni ten album chwytliwy i godny zapamiętania. Tych rytmów pod Iron Maiden jest pełno i wystarczy tutaj wspomnieć o „Burn Them All” czy”Death on Demand”. Jest inspiracja, a nie bezczelne klonowanie co jest najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji. Gdy słucha się tych wszystkich mocnych riffów i przebojowych dźwięków to można też dostrzec szkołę Judas Priest. Najlepszym dowodem na to jest „Bounded Surface”. Równy materiał wypchany takimi hitami jak „The Pale Messengers” musi robić wrażenie. Do tej pory zespół grał solidny heavy metal, ale tutaj słychać że drzemie w nich potencjał. Przemyślany i zapadający w pamięci materiał zamyka kolos w postaci „Second Peace Of Thorn” , który brzmi jak hołd złożony żelaznej dziewicy.

No i kto by pomyślał, że Metal Inquisitor nagra ciekawszy album niż taki Skull Fist, ale jak widać wszystko jest możliwe. Niemiecka formacja przeżywa swój najlepszy okres i to słychać na nowym albumie. Dla fanów NWOBHM, heavy metalu lat 80 i Iron Maiden jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

sobota, 26 kwietnia 2014

HELSTAR - The Wicked Nest (2014)

Nie ma się co łudzić, że amerykański Helstar powróci kiedyś do takiego brzmienia jak za czasów lat 80. Mało realnym wydaje się nagrać coś w stylu „Nosferatu” czy „Remnats of war”, ale odrodzony Helstar radzi sobie całkiem dobrze i każdy album od roku 2006 jest warty uwagi i poziomem nawet są bliskie starym wydawnictwom. Choć to już nieco inny zespół, choć stara się brzmieć nieco nowocześniej, więcej thrash metalu zawrzeć w swojej muzyce to jednak jedno nie uległo zmianie. Helstar to wciąż jeden z najlepszych amerykańskich zespołów power metalowych, a ich nowy album zatytułowany „The Wicked Nest” jest tego najlepszym dowodem.

Płyta nie różni się zbytnio od poprzednich wydawnictw. Helstar w dalszym ciągu gra energiczny, agresywny amerykański power metal, w którym jest sporo cech thrash metalu. Zespół dalej jest wierny mrocznemu klimatowi, brudnemu brzmieniowi i agresywnym riffom. Taka formuła się sprawdza już od lat i bez niej ciężko sobie wyobrazić muzyki Helstar, tak więc pozostanie przy znanym rozwiązaniom jest tutaj jak najbardziej na plus. Muzycznie zespół jednak nagrał album jakby bardziej agresywniejszy, bardziej zróżnicowany i bliżej jest mu do „King of Hell” niż „Glory Of Chos” co działa na korzyść płyty. Zaczyna się od melodyjnego otwieracza „Fall of Dominion” i od razu można się przekonać, że nic się nie zmieniło na przestrzeni lat jeśli chodzi o współpracę gitarzystów. Choć można odczuć, że Trevino i Barragan bardziej stawiają na agresję, na dynamikę, aniżeli melodyjność czy przebojowość. Jednak ich partie na tyle są konkretne i dopieszczone, że nie ma to większego wpływu na poziom zawartej muzyki. Bardziej thrash metalowy charakter partii gitarowych to jest już coś do czego Helstar nas przyzwyczaił na ostatnich wydawnictwach. Od pierwszych sekund płyta brzmi jak mieszanka Attacker, Judas Priest,Overkill i Exodus. „Eternal Black” jest bardziej zróżnicowany, bardziej progresywny i nie przewidywalny, ale to kolejny mocny kawałek, który potwierdza, że Helstar ma się dobrze. Kto lubi „Painkiller” Judas Priest powinien posłuchać „The Wicked nest” bo to jest utwór który ma sporo punktów stycznych z tym wydawnictwem ekipy Roba Halforda. Podobna agresja, technika i konstrukcja utworu, a to dobrze świadczy o płycie. Nie zabrakło dłuższych kompozycji i jednym z nich jest „Cursed” i tutaj jest jakby więcej z Black Sabbath czy Metal Church. Sama kompozycja nieco ponura i nieco wydłużona na siłę. Helstar sprawdza się przede wszystkim w szybszym graniu i właśnie taki speed/power metalowa konwencja najlepiej się u nich sprawdza. „It has Risen” czy „Defy the swarm” to przykłady tego, że ten styl zdaje swój egzamin w przypadku Helstar.

Helstar od 2006 roku piszę drugi rozdział swojej twórczości i póki co fani nie mogą narzekać. Konsekwentnie kontynuują to co już wypracowali na przestrzeni lat i „The Wicked Nest” niczym nie zaskakuje. Jednak w przypadku Helstar oczekuje się czegoś innego. Agresywnego, energicznego amerykańskiego power metalu z tradycjami. To właśnie dostarcza nowy album, więc nie ma powodów do narzekania. Solidna pozycja, którą nie można sobie odpuścić.

Ocena: 8/10

ANCIENT BARDS - A New Dawn Ending (2014)

Ciekawe co by było gdyby losy Rhapsody potoczyły się inaczej i zamiast Fabio Lione pojawiłaby się tam kobieta i mielibyśmy symfoniczny power metal z żeńskim głosem. Na szczęście nie musimy bawić się w żadne gry, ani zbytnio poruszać swojej wyobraźni. Jedynie co musimy zrobić to odpalić nowy album włoskiej formacji Ancient Bards, który nosi tytuł „A New Dawn Ending”.


Nie tylko kraj i styl łączy Ancient Bards i Rhapsody of Fire, ale jeszcze coś. Obie kapele stawiają na bogate aranżacje, na podniosłość i wręcz filmowy wydźwięk całości. Ancient Bards czerpie garściami od bardziej doświadczonych kolegów, ale nie popełnia takich błędów jak Rhapsody of Fire na swoim ostatnim albumie. Przede wszystkim nie stawia efekty i bogactwo dźwięków nad to co jest metalowe. W dodatku Ancient Bards po raz kolejny potwierdził fakt, że wiedzą jak skomponować przebój, utwór o którym tak łatwo nie zapomnieć. Pewnie się zastanawiacie po co nam kolejny zespół, który czerpie garściami od takich zespołów jak Rhapsody, Luca Turilli, Dark Mork czy Fairyland i czy kapela która gra od 2006 roku jest wstanie nas czymś zaskoczyć? Akurat Ancient Bards to jedna z tych ciekawszych formacji z gatunku symfonicznego power metalu, jedna z tych w której od początku drzemał potencjał i która od początku zachwyciła pomysłowością i aranżacjami. Może nie jest czymś nowym, ale pokazała że można odtworzyć najlepsze lata Rhapsody, że można stworzyć wysokiej klasy power metal o symfonicznym zabarwieniu, gdzie liczą się emocje, wykonanie, efekty i epickość. Właśnie dlatego Ancient Bards to kapela, która dała nadzieja, że ten gatunek nie umarł. Co ciekawe włoski zespół ma na swoim koncie trzy albumy i ma się wrażenie, że za każdym razem idzie na przód i jeszcze bardziej się rozwija. „The New Ending” to najbardziej dojrzały album tej formacji i najbardziej dopieszczony pod każdym względem. Tak więc udało się włochom nas zaskoczyć, zwłaszcza że ostatnio brakowało czegoś godnego uwagi z gatunku symfoniczny power metal. Teraz już jest i można mówić nawet o jednym z najciekawszych albumów w tym roku, jeśli chodzi o symfoniczny metal. Ancient Bards zaszalał tym razem i pozwolił sobie na całkiem obszerny materiał, który trwa 70 minut. Sporo i można mieć obawy, że to za dużo. Gdzieś tam w niektórych momentach można nieco odczuć zmęczenie, ale zespół wychodzi z tego zwycięsko. Ancient Bards nawet nie ucieka od nawiązań do Rhapsody,, o czym dowodzi że za okładkę odpowiada znany Fellipe Machado Franco, a na płycie pojawia się sam Fabio Lione w utworze „The Last Resorts”. Jest to utwór bardziej wyrafinowany, nieco progresywny, nieco przesiąknięty Nightwish, ale ma swój urok. Płyta zaczyna się klimatycznie bo od „Before The storm”, ale to jest krótkie intro, które ma zbudować odpowiednie napięcie, co też się udaje. Dalej mamy „A Greater Purpose” czyli jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Ancient Bards. To jest to co lubię w symfonicznym power metalu. Jest szybkość, sporo zwrotów i zmian, a wszystko prowadzone przez pomysłowy motyw gitarowy. .Partie klawiszowe i cała symfonika nie jest tutaj nachalna, ani też nie dominuje gitar co jest dobrym rozwiązaniem. „Flaming Heart” to następny znakomity utwór o nieco bardziej rytmicznym charakterze, który potwierdza że zespół się rozwinął jeśli chodzi o tworzenie chwytliwych kompozycji. Tajemniczy klimat, o nieco fantastycznym charakterze sprawdza się doskonale. Słychać, że jest to metalowy album a nie jakiś soundtrack filmu, bo wyczyny Claudio są słyszalne i można przytaknąć że pokazuje tutaj swoją dojrzałość i to jakim wartościowym gitarzystą jest. „Across This Life” to taki mały popis jego talentu i jak ciekawe riffy potrafi stworzyć. Można śmiało ten kawałek uznać za najostrzejszy i w sumie nie bez powodu. Wszystko idzie po myśli zespołu i nawet kiedy zespół rezygnuje z agresji na rzecz romantycznego klimatu jak w przypadku „in My Arms” to wciąż jest to atrakcyjne granie i wciąż wzbudzające emocje. Z kolei najszybszym utworem na płycie jest energiczny „In The End” i to się nazywa prawdziwy power metal. Na szczególną uwagę zasługują podniosłe i złożone dwa kolosy, które łącznie trwają prawie 30 minut. „Showdown” i „The New Dawn Ending” to ozdoba całego albumu, taki opus magnum.

To już trzeci album tej formacji i jest to póki co najciekawsze dzieło jakie udało im się do tej pory stworzyć. Przede wszystkim słychać ambicje, pomysłowość i dojrzałość muzyków. Wokalistka Sara rozwinęła skrzydła na tym krążku. Stała się prawdziwą wokalistką, która śpiewa czysto, z emocjami i może śmiało konkurować z najlepszymi. I kto by pomyślał, że Ancient Bards nagra wartościowy album, który będzie najbardziej zjawiskowym wydawnictwem w roku 2014 jeśli chodzi o symfoniczny power metal. Polecam.

Ocena: 8.5/10

piątek, 25 kwietnia 2014

GLORYFUL - Ocean Blade (2014)

Kiedy ma się udany debiut za sobą to jedynym rozwiązaniem pozostaje kłuć żelazo póki ciepłe. Niemiecki zespół Gloryful tak też postąpił i po roku przerwy postanowił wydać swój drugi album zatytułowany „Ocean Blade”. Czy po tak udanym debiucie jak ten z roku 2013 są jeszcze w stanie nas czymś zaskoczyć? W końcu nie stworzyli niczego nowego, a „The warriors Code” był udaną mieszanką patentów wypracowanych przez wiele znanych kapel jak Running Wild, Judas Priest, Primal Fear, Lonewolf czy Dio. W takiej sytuacji można było wybrać jedną z dwóch opcji. Ryzykowną związaną z zaskoczeniem i wprowadzenie zmian do stylu, albo bezpieczną związaną z kontynuacją tego co już wypracowali. Co wybrali?

Oczywiście opcję bezpieczną i w sumie nie ma się co dziwić, bo na „The Warriors Code” wszystko wypaliło i nie było powodów by to zmieniać. W dalszym ciągu mamy do czynienia z melodyjnym power metalem o epickim zabarwieniu. Wiele rzeczy po prostu przerysowano z poprzedniej płyty i mam tutaj na myśli choćby okładkę czy brzmienie. Styl też nie uległ zmianom, choć słychać że zespół gdzieś zatracił swoją energię i pomysłowość. Nie jest źle, ale mogło być znacznie lepiej. Gitarzyści Shredmaster i Vito mogli postawić na bardziej wyszukane melodie, na bardziej wyróżniające się solówki. Wszystko jest tutaj skryte, nieco przewidywalne i bez większych emocji. Wychodzi z tego nieco rzemieślnicze granie z nadzieją na coś bardziej ambitniejszego. Takie można odnieść wrażenie po otwierającym „Hirring The dead”. Więcej zespół zyskuje kiedy zwiększa tempo i agresywność. „El Mare, E Libertad” to utwór który brzmi jak mieszanka Primal Fear z Gamma Ray i wieloma innymi zespołami, jednak mimo swojej wtórności jest to jeden z ciekawszych utworów. Pierwszy raz na tej płycie można wyczuć, że się coś dzieje, że zespół wie jak stworzyć chwytliwe partie gitarowe i jak wciągnąć słuchacza do zabawy z muzyką Gloryful. Również dobrze wypada „Dream Blade” , ale brzmi jak wszystko co teraz ostatnio wychodzi w kategorii heavy/power metal i to czyni ten kawałek jednym z wielu, który łatwo można zapomnieć z czasem. Pomówmy o najlepszych kompozycjach, bo takich tutaj nie brakuje. Jedną z nich jest speed metalowy „All Men to the Arms” i to jest energiczny kawałek, który ukazuje zespół w nieco innym świetle. Słychać w tym ducha lat 80, co działa jak najbardziej na korzyść zespołu. Drugim znakomitym utworem jest „Siren Song”, który dowodzi, że Gloryful lubi wzorować się na twórczości Running Wild. W pamięci został „The Master's Hands” ze względu na przebojowy charakter kompozycji i bardzo udany refren.

Niemcy poszli nieco na łatwiznę i nagrali album podobny do debiutu, z tym że „Ocean blade” już tak nie zaskakuje, nie jest tak energiczny, tak przebojowy i wyrównany. Szybko chcieli pójść za ciosem i to przedłożyło się na jakość. Nowy album jest dobry, ale już bardziej rzemieślniczy i wtórny, ale wciąż jest to kapela której przyszłość warto obserwować.

Ocena: 6.5/10

SUIDAKRA - Lupine Essence (1997)

Granie muzyki określanej mianem death/black/folk metalu to domena kapel z Finlandii, ale nie tylko. Podwaliny pod melodyjny death/black metal z elementami folk metalu dał bez wątpienia niemiecki band Suidakra. Jak widać, nawet zespoły z innych rejonów odnajdują się w takim stylu i co więcej mogą mieć wpływ na wiele innych kapel młodego pokolenia. Suidakra odniósł sukces. Kapela powstała w 1994 roku i już 3 lata później wydała na świat o własnych siłach debiutancki album „Lupine Essence” który ukazał się w 1997 roku.

Pod względem stylistycznym krążek na pewno się wyróżniał na tle innych i pokazał dobitnie, że death metal i black metal wcale nie muszą być złowieszcze i pozbawione melodyjności. Suidakra pokazał nieco inne oblicze tych gatunków i to pozwoliło im błysnąć w późniejszym czasie. Jednak debiut nie był tak fenomenalny jak mogło by się wydawać. Jest kilka niedociągnięć i jednym z nich jest niedopracowane brzmienie, pozbawiona mocy perkusja czy mało profesjonalny wokal Arkadiusa. Zespół nadrabiał pomysłami i klimatem, dzięki czemu płyta jest miła w odsłuchu i ma swoich zwolenników. Gdyby było więcej takich hitów jak „Dragon Tribe” to i płyta byłaby ciekawsza. Jednak momentami pojawiają się zbędne wstawki czy też nie trafione motywy, bez których by się obeszło. Do grona znakomitych kawałków zaliczę agresywniejszy „Heresy” czy „Havoc” i lepiej to brzmi niż przekombinowany i urozmaicony „Warpipes Call Me”. Współpraca Marcela i Arkadiusa jeśli chodzi o partie gitarowe też układa się momentami średnio. Jakby każdy z nich grał na swój własny rachunek. Brakuje tutaj werwy, grania prosto z serca, nacisku na ciekawsze melodie. Traci na tym materiał, a także sam zespół. „Sheterring Dreams” miał potencjał na coś wielkiego, ale tutaj jest wyraźna dominacja klimatu. Może można było sobie to darować i zrobić bardziej epicki kawałek. Co mi się tutaj też nie podoba, że zespół nie do końca był pewien co chce grać i jak to przekazać słuchaczowi. Całość zamyka „Internal Epidemic”.

Suidakra to znana formacja, która stworzyła ciekawy styl, muzykę charakterystyczną dla nich, ale jeszcze na debiucie w pełni się nie ukształtowali i jest sporo nie dociągnięć na debiutanckim krążku. Brak wyrazistych hitów, słabe brzmienie to te najbardziej drażniące. Płyta do posłuchanie i zapomnienia.

Ocena: 5/10

środa, 23 kwietnia 2014

SAVAGE MESSIAH - The Fateful Dark (2014)

Savage Messiah to ten band, który stara się rozpowszechnić ten rodzaj heavy/power metalu, który jest skrzyżowany z thrash metalem. Ostatnie albumy mogły sugerować, że ta kapela robi to nieudolnie, ale nowy album zawsze wiąże się z nowymi wyzwaniami i oczekiwaniami. „The Fateful Dark” to czwarty krążek w dorobku zespołu i na dzień dzisiejszy to ich najciekawsze wydawnictwo. Co uległo zmianie?

Na pewno nie styl. Dalej mamy nowoczesny heavy/power metal wymieszany z elementami thrash metalu, w którym słychać echa Iced Earth, Judas Priest, Gamma Ray czy Persuader. Wiele znanych bandów wyłapać w kompozycjach Brytyjczyków. Jednak nie w tym rzecz. Grunt, ze zespół pozostaje sobą i nie stara się być drugim Judas Priest czy Gamma Ray. Duża dawka melodii, mocne riffy, zadziorne i agresywne partie gitarowe i mocny, wyrazisty wokal Dave'a Silvera też zostały przerysowane z poprzednich albumów. Nawet brzmieniowo nowy album ma sporo wspólnego z wcześniejszymi krążkami. Jednak tym razem Savage Messiah postanowił dostarczyć nam bardziej przemyślany, poukładany materiał. Kluczem do sukcesu okazała się przebojowość i sporo ilość agresywnych, ale jednocześnie melodyjnych dźwięków. Tego brakowało mi na poprzednich albumach. Chwytliwości, równowagi i elementu zaskoczenia. Zaczyna się wyjątkowo ciekawie bo od prawdziwego hita, jakim bez wątpienia jest „Iconocaust”.Można by rzec, że tak powinna brzmieć współczesna mieszanka power i thrash metalu. Ciąg wysokiego poziomu muzycznego zostaje zachowany w dalszych utworach. „Minority of One” to przykład tego, że zespół wie jak wykreować ciekawą melodię i wie jak pogodzić ostre agresywne partie z power metalowym wokalem Dave'a. Nie tylko wokal uległ prawie. Wystarczy posłuchać tego co wyprawiają gitarzyści w „Cross Of Babylon” czy „Hellbazer” żeby się przekonać jak rozwinęła się ich gra. Jest w tym znacznie więcej pomysłowości, drapieżności i dopracowania. Czy nie można było tak grać wcześniej? Co ciekawe zespół na nowej płycie nie żałuje sobie dłuższych kompozycji i wystarczy spojrzeć na takie kawałki jak „The Fateful Dark” czy „Zero Hour”. Atutem tej płyty jest to że napędza ją dynamiczność i agresywne kawałki pokroju „Hammer down” czy „The Cursed Earth”.

Wystarczyło, że minęły dwa lata od poprzedniego albumu, że pojawił się nowy basista w postaci Stefana, no i że zespół przemyślał nieco swoje aranżacje i kompozytorstwo i już mamy zupełnie odmieniony Savage Messiah. Niby nie wiele się zmieniło, ale w końcu mamy do czynienia z naprawdę mocnym, agresywnym albumem, który zadowoli maniaków melodyjnego power metalu i agresywnego thrash metalu. Polecam! Jedna z najmilszych niespodzianek roku 2014.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 22 kwietnia 2014

EVIL MASQUERADE - The Digital Crucifix (2014)

Ostatnio źle się działo w duńskiej formacji Evil Masquerade. A to poziom muzyczny spadał poniżej oczekiwań, a to zespół odchodził od swoich priorytetów, od melodyjnego metalu z domieszką progresywnego heavy metalu i power metalu na rzecz mrocznego grania. I tak porzucono wzorowanie się na twórczości Rainbow, Dio czy Black Sabbath, co tym bardziej stawiało duński zespół w złym świetle. Chciałoby się usłyszeć coś na miarę pierwszych albumów, coś energicznego jak „Fade To Black” czy bardziej teatralnego jak na „Welcome To the Show” . Kiedy odszedł Apollo z którym Evil Masquerade odniósł spory sukces pojawiły się zarówno obawy jak i nadzieja, że może odmieniony skład odmieniony ten zespół i sprawi że zespół powróci do tego z czego słynął. Skoro w tym roku wiele kapel udało się powrócić do swoich korzeni to czemu Evil Masquerade miałoby się nie udać w raz „The Digital Crucifix”?

„Pentagram” był mrocznym i nietypowym albumem dla tej formacji. Za brakło mi tej teatralności, tej pozytywnej energii i charakterystycznych nawiązań do Rainbow, Deep Purple, Dio czy Black Sabbath. Mogłoby się wydawać, że tym albumem zespół chce wskazać swoją przyszłą drogę i plan rozwijania się w innym kierunku. Nie byłem tym przekonanym, ale punktem zwrotnym było odejście Apollo i pojawienie się Tobiasa Janssona. Ten człowiek odświeżył formułę tego zespołu właściwie jej nie zmieniając. Jego wokal jest emocjonalny i momentami przypomina manierę Jorn Lande czy Ronniego Jamesa Dio. Z pewnością sprawił, że Evil Masquerade brzmi świeżo i potężnie. Ciekawe jest to, że jego obecność zmieniła oblicze duńskiej formacji. Porzucono mrok, postawiono na radośniejszy kontekst, powrócono do wzorowania się na Rainbow, Dio i Black Sabbath. Jedynie okładka ma mroczny feeling i widać pentagram, znaną maskę, ale jest też łysa postać która może nasunąć nam pierwsze okładki. Jedna z ich najlepszych okładek, ale nie w tym rzecz. Wszystko skupia się wokół materiału. Dawno nie słyszałem tak luźne i pomysłowe podejście do muzyki. Już otwieracz „Like Voodooo” znakomicie zapowiada całość. Jest radość, jest moc, jest luźna atmosfera, wzrost formy muzyków, przebojowość i bardziej wyrafinowana melodyjność niż na ostatnich dwóch płytach. Zmiana jak najbardziej na plus. Sam utwór ma coś z Rainbow, ale więcej tutaj folkowych zapędów i nawiązań do Blind Guardian. Henrik Flyman to jeden z nielicznych gitarzystów, który sukcesywnie potrafi oddać klimat Deep Purple czy Rainbow. Potrafi zbudować podobny klimat utworu, zagrać motyw który przeniesie nas do lat 70. Nie każdemu udaje się zagrać z taką pasją, oddaniem i finezją. Po prostu magia i pierwszym wyraźnym hołdem dla gry Blackmore'a jest „Buying Salvation”. Na płycie jest pełno krótkich, chwytliwych przebojów, które po prostu mają w sobie nutkę teatralności. Właśnie taki jest „The Extra Mile” i jak dla mnie to jest przykład jak powinien brzmieć Rainbow naszych czasów. Zespół idzie za ciosem i „The Shame” to magiczny utwór, który nasuwa czasy Dio i Black Sabbath. W dodatku na plus to magiczne, nieco zalatujące motywem Harrego Pottera tło, na którym zbudowany jest cały utwór. Więcej energii uświadczymy w mocniejszym, może bardziej progresywnym „The Nature is Calling”. Fani szybszego i agresywniejszego grania też nie powinni narzekać, w końcu pojawia się taki hit jak „Bad News”. Dawno nie słyszałem takiego znakomitej i ciekawej interpretacji stylu Ritchiego Blacmore'a. Materiał jest zróżnicowany i ten szeroki wachlarz potwierdza spokojniejszy „Anywhere The Wind blows” i wraz z takim „Lady of The Night” to jeden z najlepszych hołdów dla rocka lat 70 na tej płycie. Dobrą robotę odwala tutaj klawiszowiec Artur i znakomicie współgra z gitarzystą Henrikiem. Uzupełniają się i tworzą harmonijny układ. Ten duet póki co spisał się chyba najlepiej w tym roku. Brawo. Na koniec mamy szybszy „Gasoline & Ice-Cold Gin” i bardziej rozbudowany i heavy/power metalowy „Sign Of The Time”.

Wszystko wypaliło, wszystko jest znakomite, soczyste i jest powiew świeżości. Henerik dawno nie wygrywał takich pięknych i magicznych partii, a zespół dawno nie był w tak szczytowej formie. Spora w tym zasługa Tobiasa, który pokazał że nie jest jakimś chłopakiem z ulicy, lecz doświadczonym muzykiem. Sporo słyszałem w tym roku, ale żaden album mnie tak nie oczarował lekkością, pomysłowymi motywami jakie tutaj usłyszałem. No i oczywiście jak najbardziej na plus powrót do korzeni, nawiązując po raz kolejny do Rainbow, Dio czy Black Sabbath. Minusy? Tak jeden. Płyta trwa nie całe 40 minut. „The Digital Crucifix” to jest Rainbow naszych czasów. Miłe zaskoczenie i czekam na więcej.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

LOTHLORYEN - Some Ways Back Some More (2014)

Lothloryen od początku swojej kariery uchodził za jeden z tych zespołów, które czerpie garściami z twórczości Blind Guardian. Czy coś na przestrzeni lat się zmieniło w kwestii tych poglądów? Czy muzyka brazylijskiego bandu uległa zmianie? Ano nie i najlepiej o tym świadczy nowy album zatytułowany „Some ways back some More”. Nie jest to ani nowy album, nie jest to kontynuacja „Some Ways Back no more”, lecz jest to krążek który zawiera na nowo zagrany tamten materiał. Zabieg wg mnie nie potrzebny, ale skoro już jest to oceńmy to cudo.

Oczywiście lepsze brzmienie, kilka kosmetycznych zmian, jak choćby ładniejsza okładka, a także kilka innych rozwiązań, ale ostatecznie to nic nowego. Stwierdzam nawet, że nowa wersja tego wydawnictwa jest pozbawiona tego klimatu Blind Guardian, tej nutki tajemniczości, okrojona z tego świata fantasy. Nawet nowy wokalista David Filipe przegrywa starcie z oryginalnym wokalistą Leonaldo, który śpiewał z większym wyrafinowaniem i wyczuciem. David jest dobrym śpiewakiem, ale zabija klimat i to co charakteryzowało ten krążek. Wystarczy posłuchać choćby „Hobbit Songs” który brzmi zupełnie inaczej choć jest ten sam motyw i melodyjność. „My mind in Mordor” też brzmi sztucznie i jakby zagrane na siłę. Gdzieś na mocy stracił też hit w postaci „We Will never be the same” , a przecież nie wiele tutaj zostało zmienione. Jedynym utworem, który dość dobrze wypada w nowej wersji jest zamykający „Unfinished Fairytyle”. Sam materiał jest dobry i to już wiadomo z oryginału, ale same aranżacje i ich wydźwięk wolę ten znany mi z pierwszej wersji. Tamta płyta była tak dobrze przyrządzona że nie wymaga żadnych ulepszeń czy poprawek. Można było sobie taki zabieg darować, a tak co?

Dostaliśmy nową wersją jednego z ważniejszych albumów Lothloryen, czyli „Some ways back no more” i właściwie można było lepiej ten czas poświęcić na nowy materiał. Czas stracony , a jedynie co to dostaliśmy to gorszą wersję tamtego albumu. Na plus jest oczywiście okładka i soczyste brzmienie, ale oryginał i tak mimo wszystko lepszy. Można sobie darować.

Ocena: 5/10

sobota, 19 kwietnia 2014

SKYLINER - Outsiders (2014)

Skyliner to amerykański zespół, który został założony w 2000 roku i choć już grają kilka lat, to dopiero teraz ukazał się ich debiutancki krążek „Outsiders”. Co ciekawe zespół wcale nie brzmi jak amerykański band który gra progresywny heavy/power metal osadzony w klimacie s-f. A właśnie z tym mamy do czynienia na płycie „Outsiders”.

Wiele czynników przedkłada się na to, że jest to intrygująca płyta, którą powinna być wysłuchana przez fanów melodyjnego grania. Nie brakuje tutaj dobrych melodii, pomysłowych motywów, nie brakuje ciekawego klimatu, nie brakuje też przebojów. Ale poza takimi standardowymi kwestiami mamy kilka innych czynników, które czynią ten album ciekawym. Jest nim bez wątpienia Jake Becker, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Jego partie gitarowe są finezyjne, pełne luzu i kosmicznego wydźwięku. Gdzieś tam słychać inspiracje Ritchim Blackmorem, Uli Jon Rothem czy Arjenem Lucassenem i to już czyni ten album ciekawym i godnym uwagi. Te popisy ciekawie zostały uchwycone w „The Alchemist” , ale nie tylko. Jake to też utalentowany wokalista i nie jeden raz wam to udowodni. Momentami brzmi identycznie jak frontman Sinbreed, a to akurat bardzo korzystne porównanie. Debiut Skyliner to przede wszystkim niesamowity klimat, który przypomina twórczość Scanner. Znakomicie to zostało uchwycone w otwieraczu „Signals”. Skyliner zespół nie ma również problemów z wykreowaniem przeboju i pokazuje to „Symphony in Black”. Nieodzownym elementem muzyki Skyliner są syntezatory i klawisze, która nadają całości progresywnego charakteru i tutaj dobrym przykładem jest „Undying Wings”. Na płycie znajdziemy same długie kawałki, które pokazują że zespół potrafi stworzyć ciekawy kawałek, który nie nuży po 3 minutach. Mamy raz szybsze kawałki jak „Forever Young”, a drugim razem bardziej stonowane i klimatyczne jak „Aria of waters”. A największa uwagę przykuwa zamykający „Worlds of Conflict”, który trwa 20 minut.

Klimat s-f, do tego dużo progresywnych dźwięków, intrygujących rozwiązań i proszę debiut gotowy. Trzeba przyznać, że całkiem udany, nawet nieco wybijający się spośród tłumu.

Ocena: 7/10

czwartek, 17 kwietnia 2014

LORD SYMPHONY - The Lords Wisdom (2014)

Indonezja i pierwsze na myśl co przychodzi to wakacje, wypoczynek i inne kwestie związane z spędzaniem wolnego czasu. Ale czy komuś na myśl przyszedł epicki power metal, który jest przesiąknięty najlepszym okresem Gamma Ray, czy Helloween? Na pewno nikt, by się nawet nie odważył o czymś takim pomyśleć. A jednak jest zespół z tamtego rejonu, który w swojej muzyce nie kryje inspiracji europejskim power metalem, a także lokalną muzyką. Tym zespołem jest Lord Symphony. Nie spotkałem się z ich debiutanckim albumem, ale nowy krążek zatytułowany „The Lords Wisdom” przykuł moją uwagę za sprawą klimatycznej okładki. I tak nie spodziewanie poznałem jeden z najlepszych albumów power metalowych roku 2014.

Podoba mi się w jaki sposób zespół gra ten power metal. Bawi się to muzyką, tymi patentami wypracowanymi na przestrzeni lat przez Rhapsody, Gamma Ray czy Helloween, jednocześnie tworząc własny styl. Nie starają się iść na łatwiznę poprzez krótkie utwory, nie starają się nikogo kopiować i za to im chwała. Epitet „Epic” nie jest tutaj dla ozdoby, bowiem zespół faktycznie stawia na podniosłość, na bogaty wydźwięk i aranżacje. Partie klawiszowe tworzą nieco symfoniczną otoczkę, która mogłaby stanowić tło do jakieś filmowej batalii. Klawisze nie są słodkie, a budują niezłe napięcie i wystarczy posłuchać „Prelude: Enter The...” czy energicznego „Gate Of Lord”. Wraz z „Down To Hoyland” są to najkrótsze kawałki na płycie i w sumie to odważne zagranie ze strony zespołu by postawić na bardziej rozbudowane kompozycje. Ale gdy ma się tyle pomysłów, gdy się wie jak zaskoczyć słuchacza i urozmaicić dany utwór, to czemu nie? Wyszło to z korzyścią dla Lord Symphony. Zespół choć pochodzi z egzotycznego rejonu to jednak wie jak grać power metal i wiele kapel może się od nich uczyć. Dawno nie słyszałem tak zgrabnego power metalu i tutaj aż ma się na myśli zeszłoroczny Evertale. Również i tutaj gitarzyści wyczyniają cuda, że tak powiem. Ich partie są soczyste, pełne zapału, polotu i energii. Brakowało ostatnio takich ciekawych motywów, takiej mocy i pomysłowości. W „Devils Emotion” słychać, że to nie żadne żarty. To jest właśnie power metal. Szybkość, chwytliwe melodie, rozbudowane solówki, przeplatające się motywy i przebojowość. Przede wszystkim jest zapał i granie prosto z serca. Zespół stara się wpleść troszkę swojej własnej lokalnej muzyki i fajnie to zostało wplecione w „Mirror”. Czyżby nowy pomysł na ciekawy power metal? Brzmi to znakomicie i dość świeżo. Spokojniejsze motywy można uchwycić w rozbudowanym „Earth beneath the Sky”. Lord Symphony to zespół w którym każdy z muzyków jest cenny. Zwłaszcza wokalista Arif, który mógłby objąć funkcję śpiewaka w Helloween czy Gamma Ray. Niesamowite możliwości, technika i emocje. Nie zabrakło progresywnego zacięcia co słychać w „Save the Universe” czy bardziej symfonicznego charakteru o czym nas przekonuje energiczny „ Key to Heaven”. Jest nawet hołd złożony dla Helloween w postaci coveru „King Will Be Kings”.

Wiele albumów ostatnio wychodzi z gatunku power metal, wiele kapel stara się osiągnąć swój stary poziom, ale trzeba przyznać, że młode kapele pokroju właśnie Evertale czy Lord Symphony pokazują, że można bez większej spinki nagrać album power metalowy z górnej półki. Można oprzeć muzykę o sprawdzone patenty, ale można to zrobić tak jak zrobił Lord Symphony, bez chamskiej zrzyny, lecz na bazie tego zbudował swój własny styl. Płyta jest niemal perfekcyjna. Nie ma słabych utworów, nie ma zbędnych wydłużeń, nie ma też nie potrzebnych wtrąceń i słodkiego wydźwięku płyty, co jest jak najbardziej na plus. Jeden z najlepszych albumów power metalowych ostatniego czasu i przykład dla wszystkich kapel power metalowych jak powinno się grać ten gatunek. Czekam na kolejne albumy i mam nadzieję że patrzymy właśnie na nową gwiazdę w dziedzinie power metal.

Ocena: 9.5/10

środa, 16 kwietnia 2014

EDGUY - Space Police - Defenders of The Crown (2014)

Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Tobias Sammet, lider grupy Edguy obiecał że ich nowy album zatytułowany „Space Police – Defenders of The Crown” to będzie najcięższy i najlepsze wydawnictwo jakie wydali. Za każdym razem sceptycznie podchodzę do takich reklam i promowania albumu w ten sposób, zwłaszcza że ostatnio Tobias Sammet zawiódł Avantasią oraz albumem „Age Of Joker”, który tylko pokazał jaki kryzys przeżywa Tobias. Brak pomysłu na ciekawe kompozycje, spora ilość komercji i oddalanie się od swoich korzeni, od tradycji, od power metalu. Edguy to jedna z najbardziej rozpoznawalnych kapel power metalowych, która nagrała sporo mocnych albumów. Nie jeden fan marzył o powrocie do stylu z „Mandrake” czy „Hellfire Club”. Niestety, ale Sammet nieco się przeliczył z tym przechwalaniem. Nowy album nie jest najcięższym w dyskografii Edguy, nie jest też może tak perfekcyjny jak nie którzy opisują, ale każdym takim opisie jest ziarnko prawdy. Udało się spełnić przynajmniej to, że „Space Police” to album bardziej power metalowy niż ostatnie dwa dzieła Tobiasa, jest to też album bardziej przemyślany i poukładany. Jednak czy rzeczywiście jest to jeden z najlepszych dzieł Edguy?

Przegrywa z „Vain Glory Opera” jeśli chodzi o szybkość, przegrywa z „Mandrake” jeśli chodzi o power metalową konwencję, przegrywa z „Hellfire Club” jako najcięższy album, nie jest też tak wyrównany i przebojowy jak „The savage Poetry” ani rockowe elementy nie są tej klasy co na „ Rocket Ride”. Słuchając „Space Police” można odnieść wrażenie, że jest to mieszanka takich płyt jak „Rocket Ride”, „Tinitus Sanctus” i „Hellfire Club”. Jednak sam album bardzo często brzmi nie jak nowy krążek Edguy, tylko Avantasia. Na płycie jest sporo nawiązań do „The Wicked Symphony”, do „The Scarecrow” czy też nawet do ostatniego „The Mystery of Time”. Jasne, stare płyty też nie wiele się różniły od metalowej opery, ale przynajmniej można jako tako wyłapać co jest Edguy, a co jest Avantasia. Tutaj często ta granica zostaje zatarta i to nie do końca jest miłe uczucie. Na szczęście „The Mystery of Time” był bardziej rockowym obliczem Tobiasa, a „Space Police” już można bardziej rozpatrywać jako dzieło metalowe. Choć Tobias nie zapomina wtrącić nieco hard rocka. Inną wadą nowego albumu jest aspekt przebojowości. Odnoszę wrażenie, że Tobias spoczął nieco na laurach, bowiem nie ma już takich hitów jak kiedyś. Słucha się tego przyjemnie, ale często pojawia się przyjemny dla ucha motyw, refren, który mocno nie zapada w pamięci. Może nie jest to aż taki poważny zarzut, no ale jednak jest. Nie ma już takich hitów jak „Mysteria” czy „The Frozen Candle”. Czego mi jeszcze brakuje? Bardziej power metalowe popisy Dirka i Jensa. Brakuje mi takich pojedynków jak za dawnych lat, tej walki i melodyjności. Choć i tak dzieję się tutaj sporo i jest postęp w stosunku do dwóch ostatnich płyt Edguy, ale to jeszcze nie jest to co było kiedyś. Wiem, sporo wytykam błędów, ale tak naprawdę „Space Police – defenders of The Crown” to najlepszy album od czasów „Hellfire Club” czy „Rocket Ride” i nie tego nie zmieni, nawet mając na koncie te wady krążek wypada całkiem dobrze. Ciężko wyłapać jakiś zbędny utwór, bo nawet ballada „Alone In Myself” ma ciepły klimat i dobrze się prezentuje jako komercyjny popowo rockowy kawałek. „Age of Joker” pełen był słabych i rockowych utworów, „Tinitus Sanctus” pomimo kilku hitów też nie był równym albumem, o tyle „Space Police” wydaje się być bardziej wyrównanym albumem i takim bardziej poukładanym. Choć ciężko tutaj wychwycić przebój taki jak „Dragonfly” czy „Wake Up Dreaming Black”. Jednak wcale to nie oznacza, że nie ma tutaj nic co można nazwać przebojem i można postawić obok największych hitów Edguy. Już otwieracz „Sabre & Torch” to rasowy przebój, który nasuwa na myśl album „Hellfire Club”. Taki mocny początek przypomina oczywiście „Mysteria” i coś z tego utworu słychać. Jednak riff i cała konstrukcja utworu jest jakby skopiowana z „Invoke The Machine”, który ukazał się na ostatnim albumie Avantasia. Co by nie powiedzieć ta kompozycja to jeden z najmocniejszych utworów Edguy ostatnich lat, a może nawet w historii całego zespołu. Jest dynamika, jest energia i jest power metal. To jest Edguy jaki lubi, za jakim się stęskniłem. Szkoda tylko że cały album taki nie jest, bo wtedy naprawdę byłby to najcięższy album Edguy, a tak oczekiwania zostają spełnione w 50 %. „Space Police” nie jest utrzymany w takim klimacie co otwieracz, ale możecie być pewni, że riffy nie będą brzmieć tak komercyjnie jak na ostatnich płytach Edguy. Nawet jak pojawia się wolniejsze tempo to i tak partie gitarowe mają mocniejszy wydźwięk, słychać nutkę drapieżności. Czyli naprawdę zespół dążył do powrotu do swoich korzeni. Pierwszym dłuższym utworem na płycie jest „Space Police” i tutaj pojawia się nieco wolniejsze tempo, choć gitary wciąż brzmią mocno i drapieżnie. Klawiszowy motyw nasuwa „The Wicked Symphony” i to nie jedyny powód dla którego wspominam o tym utworze. Porównajcie sobie refreny i wtedy może też dostrzeżecie podobieństwa. Ta kompozycja ma rockowe elementy, ale wypada całkiem dobrze, głównie za sprawą chwytliwego refrenu i o ile otwieracz przypomniał czasy „Hellfire Club” o tyle ten kawałek ma coś z „Rocket Ride”. Teraz czas na herezje z mojej strony. Trzeci utwór zatytułowany „Defenders of The Crown” to jeden z najlepszych kawałków Edguy. Odrobina podniosłości i power metalowa konwencja przypomina stare dobre czasy, może nawet kultowy album „Mandrake”. Słuchając refrenu mam wrażenie, że cofnąłem się właśnie do lat 90. Główny motyw może nie jest oryginalny bo przypomina „Devil In The Belfry”, ale to jeden z mocniejszych riffów jakie Edguy stworzył w ciągu ostatniej dekady. Nadzieje jednak jeszcze jest, że kiedyś może Tobias powróci na dobre do power metalu. Ten utwór wyróżnia się też bardziej melodyjnymi solówkami i ciekawym koncertowym smaczkiem, który nie raz można usłyszeć na koncertach Gamma Ray. Bardzo fajnie głos Tobiasa tutaj wypada w tej części. Edguy zawsze słynął z tego że lubił grać radosne kawałki, w których jest też odrobina hard rocka. Pamięta ktoś „Lovatory Love Machine”? W końcu doczekaliśmy się podobnego kawałka i „Love Tyger” z pewnością nim jest. Radosny, chwytliwy kawałek o hard rockowym obliczu. Tobias nie raczy nas w sumie niczym nowym. Słuchając „The realms of Baba Yaga” można dojść do wniosku, że to kolejny utwór czerpiący z Avantasia. Główny motyw gitarowy brzmi jak kalka „Scales Of Justice”, a refren też brzmi znajomo. Gdy wspomniałem, że utwór fajnie się słucha, ale mimo to nie jest wielkim hitem zapadającym w pamięci, miałem na myśli właśnie tą kompozycje. Solidność została mimo to zachowana, a najważniejsze jest to że jest tutaj nutka power metalu, co zawsze jest mile widziane. Wstęp do „Rock Me Amadeus” nasuwa na myśl „King of Fools”, ale tutaj Edguy mierzy się z utworem Falco. Trzeba mieć odwagę by próbować nagrać utwór Falco, bo w końcu miał swój styl śpiewania i to nie jest wcale takie łatwe. Tutaj Tobias wybrnął z tego znakomicie. A cover wypadł znakomicie i brzmi jak autorski utwór Edguy. Jest może nieco bardziej rockowy, ale zachwyca swoją przebojowością i tym, że zespół dobrze się tutaj bawi. Też szybszym utworem na płycie jest „Do me like a Caveman” choć jest to power metal w stylu wypracowanym na „Angel of Babylon”, ale sam utwór jest melodyjny i dobrze się prezentuje. Nie jest to power metal w starym stylu, ale przynajmniej jest więcej dynamiki niż na ostatnich płytach Tobiasa Sammeta. Z tych bardziej energicznych utworów mamy jeszcze „Shadow eaters” , który też bliższy jest power metalowi aniżeli hard rockowi, a taki stan rzeczy oczywiście cieszy. Całość zamyka podniosły „The Eternal Wayfarer”, którego główny motyw przypomina „the Art of War” Sabaton. Sam utwór bardzo przypomina albumy Avantasia, przez co można odnieść wrażenie, że nie płyty Edguy słuchamy.

Nie do końca obiecanki zostały spełnione, nie wszystko się sprawdziło. Można jednak wybaczyć to, bo jednak mimo pewnych nie dociągnięć udało się nagrać w końcu równy i interesujący album, który ma nie tylko hard rockowe elementy, ale przede wszystkim uświadamia nam, że Edguy to wciąż kapela grająca heavy metal. Nie jest to może najlepsza power metalowa pozycja w tym roku, ale na pewno broni się na tle innych. Mamy równy materiał, kilka przebojów, które na pewno na długo zagoszczą na koncertach, mamy też w końcu więcej power metalu. „Space Police” nie jest najlepszym ani najcięższym albumem Edguy, ale na pewno to jeden z tych ciekawszych wydawnictw niemieckiej grupy, który pozostawia daleko w tyle „Tinnitus Sanctus” czy „Age of Joker” i daje nadzieję, że może jeszcze kiedyś usłyszymy coś na miarę wielkiego „Hellfire Club” czy „Mandrake”. W skrócie „Space Polce” to najlepszy album Edguy i Tobiasa Sammeta od czasów właśnie mojego ulubionego „Hellfire Club”. To jeszcze nie koniec Edguy, bowiem właśnie Niemcy powracają z podwojoną siłą.

Ocena: 8/10

wtorek, 15 kwietnia 2014

DARK FOREST - The Awakening (2014)

Jednym z tych zespołów, który stara się też na swój rozpowszechnić gatunek power metal w Wielkiej Brytanii jest założony w 2002 roku Dark Forest. Choć zespół swoją muzyką przypomina twórczość Bloodbound czy Wolf, to jednak nie można ich ignorować w kategorii tej muzyki. Znani są bowiem z solidnych kompozycji i przemyślanego materiału, czego dowodem mogą być dwa pierwsze albumy. A kto ma jeszcze jakieś wątpliwości co do talentu Dark Forest to zawsze może rozwiać swoje wątpliwości za sprawą nowego wydawnictwa zatytułowanego „The Awakening”.

Od poprzedniego wydawnictwa minęły 3 lata i wynika to przede wszystkim z zmian personalnych w zespole. Pojawił się nowy gitarzysta w postaci Patricka Jenkinsa, który przyczynił się do odświeżenia formuły zespołu. Słychać, że nie brakuje ciekawych pomysłów na motywy i riffy, co sprawia, że płyta jest bardziej atrakcyjna. „The Awakening” czy melodyjny „Sacred signs” potwierdzają jak dobrze sobie radzi Jenkins w roli gitarzysty. Jasne, są to dość oklepane motywy i nie ma tutaj żadnego elementu zaskoczenia, ale jest pracowitość i solidność, które przynoszą żądany rezultat. Zespół gra muzykę określaną mianą heavy/power metal i dobrze sobie radzą w tych klimatach. Gdy trzeba właśnie zagrać szybciej, dać z siebie więcej energii to też to robię co słychać to dobitnie w znakomitym „Rie Like Lion”. Nie brakuje na płycie oczywiście odesłań do twórczości Iron Maiden o czym świadczą dłuższe kompozycje pokroju „Immortal Remains” czy „Sons Of England”. Dark forest jednak wykorzystuje owe zapożyczenia umiejętnie i nie nachalnie co dobrze rzutuje na całość. Dobrze spisuje się też nowy wokalista, a mianowicie Josh Winnard, który brzmi nieco jak Micheal Kiske, ale to mi się akurat podoba. Do grona ciekawych utworów należy też zaliczyć „The last seasson” czy szybki „Secret Commonwealth”, który jest według mnie najlepszym utworem z tej płyty.

Może Dark Forest nie ma szans konkurować z najlepszymi w tej kategorii, ale wiedzą jak nagrać solidny materiał, jak zagrać melodyjny heavy/power metal zbudowany w oparciu o chwytliwe melodie i dobre przeboje. Gdy doda się do tego ładną okładkę i soczyste brzmienie to można nawet wzbudzić zainteresowanie. A myślę, że o to nie będzie trudno.

Ocena: 6/10

niedziela, 13 kwietnia 2014

AXXIS - Kingdom Of The Night II - Black edition (2014)

Axxis postanowił w tym roku sprawić miłą niespodziankę fanom i nie chodzi tylko o fakt, że nagrali drugą część „Kingdom of The Night” to jeszcze postanowili nagrać dwie płyty z różnymi utworami. Ostatni taki wyczyn zrobił Tobias z Avantasią. Pytanie, czy przez skok na ilość utworów Axxis nie zatracił na jakości?

To jest akurat dobre pytanie, bo słuchając obu krążków można odnieść wrażenie, że zespół chciał zaskoczyć ilością materiału, a nie jakością. Biała edycja jest średnich lotów, a Czarna edycja też ma ze dwa wypełniacze i mam tutaj na myśli choćby „Lass Diss Gehn”. Jakby wybrać kawałki z obu płyt na jednej płycie to byłoby znacznie lepiej. Albumy są nie równe, mają kilka zbędnych wypełniaczy. Ale nie tylko tutaj leży problem. Zespół gdzieś zatracił smykałkę do tworzenia takich pomysłowych albumów jak kiedyś. Oczywiście „Black edition” wypada znacznie ciekawiej niż „White Edition”, ale to nic dziwnego, jak właśnie czarna edycja zawiera te mocniejsze utwory. Już otwieracz znakomicie nas o tym informuje. I właśnie więcej takich utworów przydałoby się na tej płycie. Więcej energii, więcej przebojowości i mocnego heavy/power metalowego grania. Kolejnym mocnym kawałkiem jest „Venom”, czy bardziej power metalowy „Beyond The Sky”. Zespół nie kryje w żaden sposób, że powrócił do swoich korzeni i bardziej hard rockowego grania o czym świadczyć może „The war” który brzmi jak utwór wyjęty z debiutu. White Edition jest nie równy i ma sporo wypełniaczy i ukazuje brak stabilizacji i granie jakby na siłę. Inne wrażenie robi „Black edition”, bowiem tutaj słychać że zespół starał się stworzyć równy i energiczny materiał. Nie brakuje przebojów na miarę klasyków Axxis i wystarczy posłuchać „Soulfire” czy „Never Again” by się o tym przekonać. Słychać poprawę w stosunku do ostatnich płyt Axxis, słychać że zespół bardziej się przyłożył, że włożył więcej wysiłku w te kompozycje. Jest energia, jest pomysłowość i klimat pierwszych płyt, a właśnie o to w tym wszystkim chodziło. Zespół dobrze się przy tym bawi. „Lie After Lie” przypomina bardziej album „Utopia”, ale to jest akurat spory plus. Kto lubi mocniejsze dźwięki i mroczniejszy klimat, powinien się zachwycić „Bites Inside”.

Może i dobrze, że rozdzielono ten materiał na dwa albumy? Przez to mamy dopracowany i przebojowy „Black Edition” i nie równy „White Edition”. Całościowo można odnieść wrażenie, że zespół poszedł na ilość. Ale w tym wszystkim są plusy. Zespół wrócił do swoich korzeni. Jest hard rock, melodyjny metal, a nawet power metal znany z ostatnich płyt. Fani będą zadowoleni. Ale gdyby tak wrzucić do Black Edition ze 3 kawałki z drugiej edycji to byłoby jeszcze lepiej. Ostatecznie mimo wszystko trzeba stwierdzić że „Black Edition” to najlepszy album od czasów „Paradise In Flames”. Polecam

Ocena: 8/10

sobota, 12 kwietnia 2014

LAST BASTION - The Road of Redemption (2014)

Pamiętacie te czasy, kiedy rodziły się wielkie kapele power metalowe? Okres połowy lat 90 to był ważny moment dla power metalu, w końcu wtedy zrodziło się wiele kapel, które przyniosły rozkwit temu gatunkowi. To był piękny czas, zwłaszcza że już przy pierwszych płytach można było łatwo rozszyfrować potencjał dany zespół. Wiele z nich faktycznie stało się gwiazdami power metalu. Dzisiaj już ciężko o takie kapele. W tym roku póki co mogę wymienić Lord Symphony i Last bastion. Perełki w swoim gatunku i nadzieja, że tradycyjny power metal nie umarł i że można jeszcze nagrać płytę w takim stylu. Debiut Last Bastion zatytułowany „The road To Redemption” to znakomity przykład że wciąż mogą rodzić się kapelę, który będą podtrzymywać płomień tradycyjnego power metalu, który nigdy nie zgaśnie.


Last Bastion to amerykańska formacja założona w 2012, tak więc mamy do czynienia z młodą i niedoświadczoną kapelą. Na dodatek Last Bastion nie stawia na tradycję i porzuca klasyczny amerykański power metal. Ich kręci stary poczciwy europejski power metal. Słychać, że są fanami klasycznych albumów Gamma Ray, Sabaton, Edguy, Avantasia, Rhapsody, Helloween. Można nawet usłyszeć coś z Manowar, coś z Timeless Miracle. Mając takich idoli można stworzyć płytę godną ich wielkości, godną czasów kiedy nagrali najlepsze dzieła. Amerykanom wyjątkowo łatwo to przyszło. Nie dali po sobie poznać, że to ich pierwszy album i na dodatek wykazali się dojrzałością i pomysłowością. Choć słyszę tutaj te wszystkie zespoły, to jednak żaden nie zdominował Last Bastion, przez co pozostali sobą, pozostali autentyczni. Ciężko dzisiaj wybić się ponadprzeciętność i wyróżnić się swoim stylem, ale ta sztuka wyszła Last Bastion. Nawiązują do tradycyjnego europejskiego power metalu, jednak starają się w to wszystko wmieszać epickość, rycerski charakter, a melodyjne klawisze sprawiają że Last Bastion jest jedyny w swoim rodzaju. Klawisze nie są słodkie czy też przesadzone, nadają tylko odpowiedniego podniosłego, rycerskiego klimatu. Nie przebijają swoją siłą partii gitarowych, co też uważam za dobre rozwiązanie. Sam ich wydźwięk dość znajomy, ale ciężko przytoczyć przykład z czego tutaj zespół czerpał. Można by ich nazwać bardziej epicki i mniej słodki Timeless Miracle. Nie dajcie się zwieść okładce, która podpowiada nam, że to będzie epicki heavy metal, bowiem to jest power metalowa pozycja. Choć nie brakuje w muzyce amerykanów heavy metalu i epickości. Najbardziej to odzwierciedla „Angel's Tyranny”. Chwytliwy refren to znak rozpoznawczy zespołu i w tym utworze to słychać bardzo wyraźnie. Co jest też ciekawe w przypadku Last Bastion to, że zespół nie idzie na łatwiznę i stawia na rozbudowane kompozycje, które przekraczają 6 minut trwania. Takich kompozycji jest aż 6 i co ciekawe żadna nie nudzi, wręcz chciałoby się żeby trwały nawet i po 10 minut. Zespół tak urozmaica utwory przepięknymi solówkami, przejściami że nie sposób się nudzić. Tutaj zespół też przypomina mi Timeless Miracle. Matt Lehr i Joe Lovatt to bez wątpienia dali popis jak grać power metal i ich partie gitarowe powinny być wzorem dla innych. Jest energia, finezja, jest element zaskoczenia, jest magia, jest epickość. Przede wszystkim jest zapał, zaangażowanie i granie z przyjemności i z miłości do power metalu. Niby to wszystko było, ale nikt dawno tak tego nie podał, w takiej znakomitej formie. Pokuszę się, że to najlepsze partie gitarowe i solówki jakie słyszałem w ciągu ostatnich lat. Tego nie da się opisać. Album zaczyna się od prawdziwego hitu bo inaczej nie da się opisać chwytliwego „I know when im Home”. Refren, który zaczyna utwór brzmi znajomo, ale czy to ważne? Liczy się to, że chwyta i wróży znakomity album. Stęskniłem się za takim power metalem, zwłaszcza że wszyscy ostatnio starają się pójść w cięższe rejony power metalu. Klimat Blind Guardian pojawia się w „Ancient Lands”. Gitary tutaj po prostu urzekają swoim pięknem i często można odnieść wrażenie Yngwie Malmsteen miał spory wpływ na gitarzystów. Posłuchajcie jak pięknie brzmią ich partie i ile w tym techniki i pomysłowości. Jest coś z neoklasycznego power metalu. Rycerski wydźwięk, wejście w stylu Running Wild, epicki klimat to z kolei atuty „Plataea”. Klawisze tutaj brzmią jak soundtrack „Piratów z Karaibów”, zaś wokalista Joe stara się śpiewać bardziej piracko. Zresztą jest on bardzo elastyczny i do wszystko pasuje. „Northern kingdom” to nie przelewki, tylko rozpędzony power metal, który też ukazuje nieco rycerskiego klimatu. Dotarliśmy do epickiego „Road To Redemption” i tutaj mamy wszystko. Epicki heavy metal, podniosłe otwarcie, sporo ciekawych motywów i popisów gitarowych, ot co Last Bastion w pigułce. Kolejnym mocnym kawałkiem jest „The Way of kings pt 1” i jest to dla odmiany krótki i zwięzły utwór, który przede wszystkim zachwyca przebojowością. Główny motyw „Liberation” z kolei mógłby być wykorzystany w folk metalu. Co może się podobać, to mocny riff i takie granie w stylu Evertale. Skoro mowa o Evertale to również zamykający „Forevermore” ma coś z tego zespołu. Słychać tutaj również wyraźne wpływy Blind Guardian.


Są wśród nas na pewno osoby, które nie przepadają za nowoczesnym wydźwiękiem power metalu i wolą posłuchać czegoś na miarę klasyków takich tuz jak Helloween, Edguy, czy Rhapsody. Co ciekawe to nie żaden z znanych zespołów power metalowych nagrał płytę nawiązującą do tradycji europejskiego power metalu, to właśnie mało komu znany Last Bastion, który pochodzi z Stanów Zjednoczonych. Co za ironia, czyż nie. Płyta perfekcyjna i nie znalazłem wad. Nawet okładka i soczyste brzmienie tutaj znakomicie pasują. Tęskniłem za takim power metalem i proszę dostałem to czego chciałem. Last Bastion i Lord Symphony to najwięksi zwycięzcy tego roku i liczę na nich w przyszłości. Takich emocji ostatnio mi dostarczył oczywiście Gamma Ray, ale żeby tak się dalej cofnąć, to powiem że najlepsze co słyszałem od czasu Evertale. Równie udany debiut. Polecam

Ocena: 10/10

piątek, 11 kwietnia 2014

HELL'S GUARDIAN - Follow Your Fate (2014)

Patrzę na logo włoskiego zespołu Hell's Guardian i widzę Blind Guardian. Patrzę na okładkę debiutanckiego albumu zatytułowanego „Follow Your Fate” i widzę Blind Guardian. Patrzę na zdjęcie muzyków i też widzę podobieństwo do Blind Guardian. Nawet słuchając ich płyty, słyszę Blind Guardian. Dziwne zjawisko, zwłaszcza że Hell's Guardian nie jest power metalową kapelą i nie pochodzi z Niemiec. Jedno jest pewne, mają szanse odnieść sukces jak Blind Guardian.

Nie często się zdarza usłyszeć włoską kapelę metalową, która gra melodyjny death metal z domieszką folk metalu. Nic może nie było w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że w ich muzyce słyszę sporo Blind Guardian. Może to przez folkowe wtrącenia, może też przez ciekawe otwarcia utworów, spore urozmaicenia i klimat fantasy, co by nie było przyczyną słychać inspiracje Blind Guardian. Zresztą logo i okładka „Follow Your Fate” to tylko potwierdzają. Blind Guardian to nie jedyna inspiracja bowiem słychać też coś z Enisferum czy Amorphis, jednak klimat i rozwiązania aranżacyjne przywołują na myśl Blind Guardian. Ten klimat fantasy i Tolkiena słychać dobitnie w „Middle Earth”. Podniosła kompozycja, która ukazuje możliwości instrumentalne włochów. Można się poczuć jak w samej powieści. Bogata aranżacja i epicki wydźwięk nasuwają album „Nightfall in Middle Earth” Blind Guardian. Otwarcie w postaci „The Forgotten Tales” też jest interesujące, choć to przecież tylko intro. Mocne otwarcie, z chwytliwą melodią na czele, które powoli przeradza się w rozbudowaną kompozycją w której zespół pokaże jak umiejętnie połączyć melodyjny death metal z klimatycznym folk metalem nawiązując przy tym do Blind Guardian. A to wszystko już podczas drugiej kompozycji czyli „My prophecy”. Zespół wyróżnia się też pomysłowym rozwiązaniem co do wokali. Mamy growl, ale jest też czysty wokal, co sprawia, że mamy zapewnioną agresję, ale też klimat. „Forgiven In The Night” to kolejny mocny kawałek, choć tutaj też zespół trzyma się średniego tempa i rzadko kiedy przyspiesza. Można się też nieźle bawić przy radosnych melodiach, jak ta w „Away From my Fears”. Więcej jeśli chodzi o popisy instrumentalne słychać w „Silence in Your Mind”. Może Cesare i Freddie nie mają zbytnio jak błysnąć jeśli chodzi o partie gitarowe, ale można śmiało rzec że tworzą dobre tło do folkowych dźwięków. Jest ciężar, odpowiedni klimat i rytmiczność. Znacznie żwawiej zespół gra w „Lost Soul” czy „Neverland”, które pokazują jak istotny dla zespołu jest klimat fantasy. Rzadko kiedy można trafić na taki rodzaj melodyjnego death metalu, tak więc już tutaj Hells Guardian się wyróżnia. Każdy utwór jest solidny i nie ma się do czego przeczepić.

Hells Guardian to jeden z tych najbardziej obiecujących zespołów, które debiutują w tym roku. Pokazali że można grać klimatyczny i stonowany melodyjny death metal, w którym są echa Blind Guardian. Ciekawa mieszanka, co czyni „Follow Your Fate” jednym z najciekawszych debiutów. Można jedynie ponarzekać, że za mało szybkich utworów, że za mało hitów, ale i tak płyta godna uwagi fanów melodyjnego grania i tych co lubią klimaty Blind Guardian.

Ocena: 8.5/10

SCREAM MAKER - Livin in The Past (2014)

Nasz polski rynek heavy metalowy się rozwija i mamy co raz więcej zespołów, które robią karierę za granicą. Mieliśmy już takie zespoły, które czerpią garściami z Running Wild, Warlock, czy Accept, był też zespół nawiązujący do Rhapsody. Teraz czas na Scream Maker, który nie kryje swoich fascynacji Judas Priest, Dio, Iron Maiden, Saxon czy Dokken. Ich debiut „We Are not The Same” z 2012 odniósł spory sukces i za pewne wielu tak jak ja widziało w nich nadzieję na polski heavy metal. Czy „Livin in the Past”, który tak wypatrywałem potwierdza moje oczekiwania względem Scream Maker?

O ile „We Are Not the Same” zachwycało metalowym wydźwiękiem i sporą ilością dobrych melodii, o tyle „Livin in The Past” już jest jakby bardziej hard rockowy, mniej przekonujący. Ja się pytam co się stało tą przebojowością, z tą chwytliwością, gdzie się podział pazur i ta pomysłowość? Nie wiele z tego zostało. Można tutaj pochwalić lekki i zapadający w pamięci przebój „In The Nest Of serpents”. Ale czy tak powinno wyglądać otwarcie płyty? No nie zupełnie. Udziela się trzech gitarzystów i właściwie tego nie słychać. Pod względem riffów i solówek czuję spory niedosyt. Za wiele się nie dzieje i często dostajemy jakiś oklepany motyw. Jak powinien brzmieć album prezentuje „Glory For The Fools”. Tutaj jest pazur, jest przebojowość i ciekawy motyw. Z tego przecież zespół zasłynął na debiutanckim albumie. Płyta wydaję się być bardziej hard rockowa, a takie utwory jak „Livin in the Past” tylko utwierdzają w tym przekonaniu. Nijaki utwór, który nie robi większego wrażenia. Dalej mamy lekki i znów bardziej rockowy „Fever” i tutaj można zatracić nadzieję na bardziej metalowy materiał. Zespół nie wypada korzystnie ani w tym hard rockowym obliczu, ani nawet w dłuższych kompozycjach jak „Stand together”. Echa Dio można wyłapać w „Confession”, jednak klasa i poziom nie ten. Znów więcej hard rocka i zbędnych elementów, które tylko psują efekt jaki zespół planował osiągnąć. Kto wykazał się cierpliwością, ten dostanie nagrodę w postaci „Metalheads”. Szybki, ocierający się o speed metal utwór, który pozwala jeszcze wierzyć w Scream Maker, że drzemie w nich potencjał, tylko jeszcze nie został w pełni wykorzystany.

Słuchając płyty mam wrażenie, że zespół wie co ma zrobić co słychać to w „Metalheads”, ale nie robi tego. Zamiast heavy metalowego łojenia zespół woli bawić się w hard rockowe grania, co nie przynosi pożądanego efektu. Zespół traci na swojej atrakcyjności. Ich stylem jest to co zaprezentowali w „Metalheads”. Szybki, agresywny heavy metal, który jest zakorzeniony w latach 80. Zespół ma sporo atutów, a jednym z nich jest charyzmatyczny wokalista Sebastian, który napędza ten album, jednak Scream Maker nie wykorzystuje swoich atutów. Płyta nijaka, nie zapada w pamięci, ale to nic dziwnego jak właściwie tylko 3 kompozycje zasługują na uwagę. Oczekiwałem czegoś więcej. Nic poczekam na kolejne wydawnictwo, bo zespół ma w sobie to coś, co pokazał na „We Are Not the Same”.

Ocena: 3.5/10

AXXIS - Kingdom Of The Night II - White Edition (2014)

Każdy w tym roku stara się nawiązać do swoich najlepszych płyt, powrócić do korzeni. Wystarczy spojrzeć na Iron Savior, Freedom call czy w końcu Axxis. Ten ostatni jeszcze bardziej kontrowersyjnie podkreśliło swoje nawiązanie do korzeni. Niemiecki band postanowili swój nowy album zatytułować „Kingdom Of the Night 2” a wszystko na potrzeby 25 letniej rocznicy nagrania debiutu. Zespół postanowił znów powrócić do bardziej hard rockowego grania i bardziej melodyjnego metalu aniżeli power metalu. Właściwie na tym nie koniec niespodzianek ze strony Axxis. Mamy bowiem dwie wersje nowego albumu i każda z nich to inne kompozycje. Zacznijmy od tej łagodniejszej wersji określanej mianem „Białej edycji”.

Ta płyta zawiera łagodniejsze kompozycje, bardziej stonowane, bardziej rockowe i więcej ballad. Już otwierający „Hall Of Flame” znakomicie potwierdza fakt, że na tym wydaniu poznamy łagodniejszą stronę Axxis. „Heaven in Paradise” to lekki utwór, który uświadamia nas, że zespół faktycznie powrócił do swoich korzeni i słychać ten znany nam z debiutu miks melodyjnego metalu i hard rocka. To, że poziom już nie ten sam to już nieco inna bajka. Axxis z roku 1989 cechował się nie zwykłą przebojowością i pomysłowością i tutaj tego mi brakuje. Jasne są takie perełki jak „Living in a Dream”, które brzmią jak zagubione kawałki z sesji nagraniowej debiutu, ale nie ma ich zbyt wiele. Zaliczyć do nich trzeba też bez wątpienia taki nieco folkowy „Dance Into The Life”. Gitarzysta Marco może nie jest najlepszym gitarzystą Axxis, ale daje sobie radę i wie jak uchwycić hard rockowe feeling i smak wolności. Jednak brakuje takiej siły przebicia jak na debiucie, pomysłowości i przebojowości. Takie smętne kawałki jak „21 Crosses” czy „My eyes” mogłyby spokojnie się nie znaleźć na płycie. Niczego nie wnoszą i psują ostateczny efekt. Dirk jako nowy perkusista wypada przekonująco, ale nie odgrywa on tutaj kluczowej roli. Jak zwykle wszystko kręci się wokół wokalu Bernharda, który jest jedyną osobą z klasycznego składu. Jest on znakiem rozpoznawczym Axxis i właściwie jego wokal przez te lata się nie pogorszył. Wciąż wzbudza te same emocje. Z tej edycji godne wyróżnienia są jeszcze dwa kawałki, a mianowicie „Temple Of Rock” i „Take me far Away”. Reszta nie jest już tak emocjonująca.

Kilka dobrych melodii to wszystko co pozostaje w głowie. Płyta nie zapada w pamięci w żaden sposób i nie wzbudza takich emocji jak debiut czy jak „Paradise in Flames”. Zespół chciał powrócić do korzeni i to im się udało. Choć sam poziom muzyki nie jest zadowalający, powiedziałbym nawet że jest rozczarowujący. Zawsze można sięgnąć po drugą edycję, zwaną „Czarną Edycją”, która wypada nieco korzystniej.

Ocena: 4.5/10

czwartek, 10 kwietnia 2014

BANE OF BEDLAM - Monument of Horror (2013)

Wszyscy wiedzą jak powinien brzmieć thrash metal, jednak nie każdemu udaje się to w pełnić oddać. Jedne kapele albo przesadzą z melodyjnością, a inne najzupełniej w świecie nie ma jaj by pokazać pazur, by zagrać z mocą i agresją. Jednak jak to bywa od reguły zawsze są wyjątki. Jednym z tych zespołów, który w pełni pokazał naturę thrash metalu jest australijski Bane of Bedlam. Ich debiutancki album „Monument of horror” to dowód na to, że jeszcze nie wszystko jest stracone i że jest nadzieje dla thrash metalu.

Płyta przyciąga uwagę przede wszystkim znakomitą i klimatyczną okładką, która bije większość okładek jakie widziałem w ostatnich latach. Okładka pasuje zarówno do tytułu płyty jak i do prezentowanej muzyki. Bo czy można było lepiej oddać ostry, mroczny, agresywny thrash metal utrzymany w stylu Kreator, czy Sodom? Co ciekawe zespół nie kryje też swojej fascynacji death metalu, który dość często daje o sobie znać. Fani Vader na pewno też znajdą tutaj coś dla siebie. Choć trzeba przyznać, że płyta zaczyna się dość niewinnie. Spokojnie, klimatycznie, niczym w stylu Metaliki, ale szybko „Woken by the Horde” przeradza się w agresywną kompozycję. Bane of Bedlam na przekór innym zespołom, na przekór obecnej mody nie popada w komercję czy melodyjne aspekty heavy metal. Oj nie, tutaj jest brutalność, agresja i to taka w najlepszym wydaniu. Nie, to nie jest chaos, ani przesadzenie z mocnymi riffami, to po prostu efekt połączenia znakomitej gry gitarzysty Chrisa Parkera i brutalnego wokalu Brada Parkera. Akurat wokal Brada jest tutaj jednym z atutów. Brakuje obecnie takich wyrazistych i przekonujących wokalistów, którzy odnajdują się zarówno w thrash metalu jak i death metalu. W „Voltures of war” słychać co potrafi Brad i trzeba przyznać, że ma potężny głos. Chis nie odpuszcza ani na chwilę i cały czas dostarcza nam mocnych riffów i energicznych solówek, a „Torture” to kolejny jego popis. Stara szkoła Sodom przemawia przez większość albumu, tak więc dziwnego że „Murder” brzmi jak kawałek wzorowany na albumie „Agent Orange”. Jednak zespół odnajduje się też w stonowanych motywach, w bardziej technicznym graniu, w którym trzeba się wykazać urozmaiceniem i pomysłowością. Znakomicie to odzwierciedla „Heavens Amber” czy „Atrocity Divine”. Całość wieńczy kolejna petarda w postaci „Monument of Horror” i to nie są już żadne przelewki.

O Bane of Bedlam śmiało można mówić jako o nadziei thrash metalu i jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia. Ich debiutancki album wcale nie brzmi jak dzieło wystraszonych młodziaków, którzy grają dla zabawy. To jest dzieło głodnych sukcesu ludzi, którzy idą na całość i nie biorą jeńców. Tak powinno się grać thrash metal. Czekam na więcej.

Ocena: 10/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

TEARS OF MARTYR - Tales (2013)

„Tales” to drugi album hiszpańskiej formacji Tears of Martyr i na pewno dla fanów gotyckiego metalu, orkiestrowych patentów, czy też muzyki pokroju Nightwish czy Epica jest ciekawe wydawnictwo. Ale czy tylko do tej grupy jest skierowany ten album?

Wszystko zależy od tego czego szukamy i co oczekujemy od kapeli, która na rynku istnieje od 1996 roku. Jeśli szukacie mocnych riffów, czy też chwytliwych melodii, to za dużo może ich nie uświadczycie, bo kapela stawia przede wszystkim na klimat, na podniosłość. Jednak wcale to nie oznacza że nie mamy tutaj mocniejszych akcentów ze strony Tears of Martyr, wystarczy posłuchać rytmiczny „Vampiress of Sunset street” czy też energiczny „Lost Boys”, który brzmi jak hołd złożony dla Nightwish z okresu kiedy wokalistką była Tarja. Jeśli ktoś szuka podniosłych chórków i nieco teatralnego charakteru to też tutaj znajdzie coś dla siebie. Właśnie takie cechy można wyłapać w „Of a Raven Born”. Jeśli komuś w duszy gra celtycka muzyka i wszelkiego rodzaju odłamy folk metalu ten może ucieszyć melodyjny „Wolves and a Witch”. Wokal jednak Berenice Musy sprawia, że muzyka jaka została zawarta na płycie przede wszystkim przekona fanów gotyckiego metalu czy też bardziej symfonicznego grania spod znaku Nightwish. „The Scent No 13th” czy „Golem” właśnie znakomicie nas o tym przekonują.

Gdy ma się taką utalentowaną wokalistkę jak Berenice i tak pomysłowego gitarzystę jak Miguel to można wiele osiągnąć. Można przede wszystkim stworzyć ciekawy styl, a co za tym idzie nagrać interesujący album, który jest pełen smaczków i urozmaiceń. Każdy kto lubi degustować się bardziej wyszukanymi dźwiękami i ceni sobie bogate aranżacje może spokojnie sięgnąć po „Tales”.

Ocena: 7/10

środa, 9 kwietnia 2014

GOTTHARD - Bang ! (2014)

Każdy fan szwajcarskiego Gotthard przytaknie, że najlepsze lata ta kapela ma już dawno za sobą. Z jednej strony śmierć znakomitego wokalisty jakim był bez wątpienia Stevie Lee, a z drugiej wypalenie kompozytorskie, które zaczęło nękać zespół od czasu albumu „Open”. Nie sądziłem, że Gotthard nagra jeszcze kiedyś coś na miarę debiutu czy „Dial Hard”. Jednak nowy album zatytułowany „Bang!” to najlepsze wydawnictwo od czasów „G” i nie ma co tego ukrywać.

Pierwsze 3 albumy to istotne wydawnictwa dla Gotthard, ale też dla muzyki hard rockowej. Dzięki tym krążkom zespół zyskał sławę i spore grono fanów. Co przesądziło o sukcesie tych płyt to bez wątpienia wdanie się w starą szkołę hard rocka. Na tamtych płytach słychać wzorowanie się na takich tuzach jak Def Leppard, Deep Purple,Led Zeppelin,Aerosmith czy Whitesnake. Z biegiem czasu kapela gdzieś wolała pójść w stronę komercyjnego, może nawet nieco popowego rocka, porzucając tradycję i to co im dało siłę na początku. Nie sądziłem, że kapela powróci jeszcze do swoich korzeni, że jeszcze raz postanowi zaczerpnąć nieco z klasyki i „Bang!” jest pełen takich miłych nawiązań i brzmi niczym album stworzony na początku kariery Gotthard, może w okresie debiutu czy „Dial Hard”. Choć nie ma Steviego lee, to jednak jest ten klimat z pierwszych płyt, jest powiew klasycznego wydźwięku i jest 100% hard rocka. Nic Maeder spisuje się znakomicie jako następca Steviego. Potrafi wyrazić emocje poprzez swój głos, potrafi wzruszyć i rozgrzać do czerwoności, to jest prawdziwy rockowy wokal. Jest charyzmatyczny jak Stevie lee i dopiero na tym albumie pokazał ile jest wart i że Gotthard bez niego nie byłby tym samym. Lekki, przebojowy „Feel what i Feel” pokazuje atuty wokalisty i powrót do starych dobrych rytmów Gotthard. Dlaczego pierwsze trzy albumy zdobyły takie grono fanów i dlaczego uchodzą za najlepsze? Tam też były najciekawsze póki co motywy gitarowe i nie brakowało finezyjnych popisów gitarzystów, które ocierały się o geniusz Ritchiego Blackmore'a. Na nowym albumie o dziwo też nie brakuje chwytliwych i pomysłowych motywów gitarowych. Freddy i Leo postanowili sięgnąć do klasyki hard rocka i słychać to nawiązanie do lat 80. Słychać inspirację Deep Purple i innymi wielkimi kapelami i to już w utworze „Bang!” ale to właśnie jest Gotthard taki jaki lubię. Rytmiczny, lekki, przebojowy, zadziorny i zapadający w pamięci. Prawdziwy przebój, ale na tym się nie kończy listach hitów na tej płycie. Nie brakuje nawet przyspieszania i ducha prawdziwego rock'n rolla. Znakomicie to uchwycono w „Get up 'n' move on”, w którym słychać klawisze wzorowane na twórczości Deep Purple i to jest też coś czego Gotthard dawno nie zawierał w swojej muzyce. Na debiucie czy „Dial Hard” nie brakowało ciepłych i wzruszających ballad. Na „Bang” mamy „C'est la Vie”, który jest jedną z piękniejszych ballad jakie słyszałem w tym roku. Jest spokojna, romantyczna i chwytliwa. Taka jest właśnie rola ballad, mają łapać za serce. Nieco Ac/Dc można wyłapać w ciężkim „Jump The Gun”, który ma coś nawet z heavy metalu. Klasyczny wydźwięk ma też „Spread Your Wings”, który brzmi jak kawałek zakorzeniony w latach 70, nawiązując do Deep Purple czy też Whitesnake. Voodoo Circle na swoim ostatnim albumie nie brzmiał tak przekonująco i autentycznie. Więcej jakby epickości i podniosłości można uchwycić z kolei w „I won't Look Down” i to kolejny znakomity utwór, który tylko pokazuje jaką metamorfozę przeszedł Gotthard nawet porównując względem „Firebirth”, który był tylko dobry i daleki od tego co zespół grał na początku. „My Belief” to jeden z najlepszych utworów na płycie i prawdziwa petarda, która pokazuje że Gotthard wrócił na dobre do korzeni swoich i żeby tylko Voodoo Circle też zechciało na nowy albumie zawrzeć takie hity. Kolejne szybsze tempo słychać dopiero w „What You Get” i co ciekawe to kolejny hit, który można zaliczyć do grona tych najlepszych jakie zespół stworzył w swojej karierze. I tak szybko dotarliśmy do znakomitego „Mr. Ticket Man”, który jest perełką. Nie chodzi już o to, że riff brzmi jak dzieło Richiego Blackmorea, ani też o chwytliwy refren, tylko o to że tak powinien brzmieć hard rockowy kawałek. Definicja hard rocka w najlepszym wydaniu. Jedyną lekką przesadą jest tutaj zamykający utwór „Thank You”, który trwa 10 minut. Utwór lekki i bardziej spokojny i można było go bardziej urozmaicić i chyba jest tutaj przerost formy nad treścią.

Nie wierzyłem, że nadejdzie dzień, w którym będę jeszcze tak chwalił muzykę Gotthard, że będę tak zachwycał się nowy album jak niegdyś debiutem czy „Dial Hard”. Gotthard dokonał nie możliwego i nagrał jeden ze swoich najlepszych wydawnictw. Miło jest usłyszeć, że Gotthard wraca do swoich korzeni i wzorowania się na takich tuzach jak Whitesnake czy Deep Purple. Płyta jest energiczna, przebojowa i ma sporo zwrotów akcji. Więcej takich płyt hard rockowych poproszę w najbliższym czasie.

Ocena; 8.5/10

LOST SOCIETY - Terror Hungry (2014)

Jeśli chodzi o thrash metal to można śmiało przyznać, że młode pokolenie nie próżnuje i co jakiś czas wypływa ciekawa kapela, która przywraca nadzieje w ten gatunek. Większość z tych zespołów podąża wydeptaną ścieżką przez takie tuzy jak Megadeth, Kreator, Slayer, Exodus czy Anthrax. Może sam pomysł i odtwarzanie znanych motywów i melodii nie należy do najlepszych i często spotyka się z krytyką fanów. Jednak wciąż takie granie jest w cenie, wciąż są wśród nas słuchacze, którzy czują głód jeśli chodzi o starą szkołę thrash metalu. Patrząc na młode kapele grające thrash metal to można wytknąć wiele z młodego pokolenia, które są obiecującymi formacjami. Fiński Lost Society, z pewnością do takich należy. Drugi album zatytułowany „Terror Hungry” to kolejny poziom jeśli chodzi muzykę Lost Society. Może zapomnieć o nieco heavy/speed metalowym debiucie w postaci „Fast Loud Death”, bowiem „Terror Hungry” dyskwalifikuje go już na samym starcie.

Zaczyna się dość komicznie, może nawet nie w stylu thrash metalowej kapeli, jednak „Purgatory” należy potraktować jako solidne otwarcie albumu. Tutaj słychać jeszcze coś z poprzedniego albumu, choćby heavy metalowy feeling i melodyjny charakter partii gitarowych. Prawdziwa jazda zaczyna się wraz z „Game Over”. Czysty speed/thrash metal wzorowany na klasykach z lat 80 i słychać że Lost Society odrobił swoje zadanie domowe. Jak to bywa w przypadku drugich albumów wszystko idzie do przodu i trzeba pokazać że kapela się rozwija i dojrzewa na drugim albumie. Lost Society też wypada tutaj bardziej korzystniej niż na debiucie. Wystarczy posłuchać „Attaxic” i wyczynów Samiego Albanny, który swoi wokalem pokazuje pazur. Brzmi on tutaj agresywnie i jego wokal stał się mocniejszy, bardziej wyrazisty i bardziej thrash metalowy. Właśnie o to chodziło. Sam materiał jest bardziej dojrzalszy, bardziej energiczny i ma w sobie więcej agresji. „Lethel Pleasure” znakomicie odzwierciedla te cechy. Gdy się w słuchamy w strukturę płyty to łatwo rozszyfrujemy, że każdy utwór to potencjalny killer. „Terror Hungry” to jeden z nich i dzięki niemu poznajemy też ile są tak naprawdę warci gitarzyści. Nie tak łatwo jest grać podobne riffy, w jednej tonacji i jednocześnie utrzymywać zainteresowanie słuchacza. Jednak udaje się to osiągnąć, a wszystko przez to że Samy i Arttu grają agresywnie, energicznie i dynamicznie. Bardzo udanym hitem jest tutaj „Tyrant Takeover” utrzymany w stylu Anthrax, co jest oczywiście na korzyść utworu. Skoro już tak wymieniam wam najlepsze kąski z tej płyty, to warto tutaj wspomnieć o szybkim „F.F.E” czy speed metalowym „Mosh It Up”. Poziom agresji sięga zenitu w ”Wasted after midnight”.

Czujesz głód w gatunku thrash metalu? Brakuje ci dobrych kapel wzorujących na latach 80? Czas zaspokoić ten głód i nowy album Lost Society nadaje się do tego idealnie. Może nie jest to najlepsze wydawnictwo w dziedzinie thrash metalu, ale jeśli jest się fanem speed/thrash metal to trzeba znać nowy wypiek fińskiej formacji.

Ocena: 8/10

THE TREATMENT - Running With The Dogs (2014)

Czy tylko ja czuję ostatnio głód na hard rockowe granie w stylu Def Leppard, Ac/Dc, Aerosmith czy Thin Lizzy? Mam nadzieję, że nie. Najlepszym lekarstwem na to jest znalezienie dobrego substytutu zastępczego i wiecie co? Chyba udało mi się taki znaleźć. Jest nim brytyjski The treatment. Młoda kapela założona w 2008 roku, która już przykuła uwagę swoim debiutanckim albumem „This Might Hurt”. Nie każdy musi ich znać i nie każdy musi mi wierzyć, że jest to zespół godny uwagi, ale jest dobra okazja by zapoznać się z tym bandem. Dlaczego? Pojawił się nowy album tej formacji zatytułowany „Running With The Dogs”.

Zespół wychował się na hard rocku lat 70/80 i to nie tylko słychać, ale widać nawet po klimatycznej frontowej okładce. Im bardziej się zagłębiamy w płytę tym więcej można wyłapać nawiązań do tamtych czasów. Nieco przybrudzone brzmienie nasuwa na myśl płyty AC/DC. Z tym zespołem The Treatment najbardziej się identyfikuje. Już otwieracz w postaci „ I Bleed Rock Roll” czy „Running With the Dogs” znakomicie o tym świadczą. Tutaj Pattinson i Grey zadbali o to, żeby ich partie gitarowe zabrzmiały jak z płyt Ac/Dc. Są mocne riffy, jest rytmika, dawka energii i wszystko zagrane oczywiście z luzem. Jasne, nie popisuje się tutaj żadnym geniuszem, nie ma w tym też niczego odkrywczego. Jednak nie w tym rzecz. Liczy się to, że ktoś pofatygował się o nawiązanie do hard rocka z lat 80 i to spod znaku Ac/Dc i Def leppard. Wpływy tego drugiego zespołu też bardzo często słychać na nowym albumie Brytyjczyków. Znakomicie zostało to uchwycone w „Drop Like A Stone” czy „Get the Party On”. Również zespół stara się przemycić nieco komercyjnego wydźwięku, ale w niewielkim stopniu, co przedkłada się na jakość muzyki. Za pewne nawiązania do Def Leppard odpowiada poniekąd również wokal Matta Jonesa. Brzmi jak sam Joe Elliott, co należy uznać za plus. Płyta robi wrażenie dlatego że materiał jest urozmaicony i wypchany przebojami. Zespół potrafi przyspieszyć czego dowodem jest „Outlaw”, potrafi zagrać cięższy hard rock niczym Ac/Dc jak w „Emergency” i udać w komercyjny odłam rocka w „Shes Too Much”. Atutem tego krążka jest niezła dynamika i faktycznie szybkość zostaje utrzymana w „Dont look Down” czy w melodyjnym „What is here to Say”. Nawet kiedy przychodzi nam zmierzyć się z komercyjnym graniem jak to przedstawione w „Unchained My World” to wciąż da się tego słuchać bez większego zgrzytu. Właściwie ciężko przyczepić się do któryś z tych kompozycji, bo każda potwierdza talent tego zespołu.


Brakowało mi takich dźwięków, brakowało mi właśnie takiego grania spod znaku Def Leppard i Ac/Dc i The treatment mi to dostarczał. Znakomity album, który pokazuje że można jeszcze grać ciekawy hard rock, w którym słychać echa lat 80. Choć zespół nie odkrywa niczego nowego za sprawą swojej muzyki, to jednak ich nowy album to jeden z najlepszych hard rockowych krążków roku 2014. Dużo dobrych melodii i godnych zapamiętania hitów. Nic tylko sięgać po „Running With The Dogs”.

Ocena: 8/10