środa, 16 kwietnia 2014

EDGUY - Space Police - Defenders of The Crown (2014)

Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Tobias Sammet, lider grupy Edguy obiecał że ich nowy album zatytułowany „Space Police – Defenders of The Crown” to będzie najcięższy i najlepsze wydawnictwo jakie wydali. Za każdym razem sceptycznie podchodzę do takich reklam i promowania albumu w ten sposób, zwłaszcza że ostatnio Tobias Sammet zawiódł Avantasią oraz albumem „Age Of Joker”, który tylko pokazał jaki kryzys przeżywa Tobias. Brak pomysłu na ciekawe kompozycje, spora ilość komercji i oddalanie się od swoich korzeni, od tradycji, od power metalu. Edguy to jedna z najbardziej rozpoznawalnych kapel power metalowych, która nagrała sporo mocnych albumów. Nie jeden fan marzył o powrocie do stylu z „Mandrake” czy „Hellfire Club”. Niestety, ale Sammet nieco się przeliczył z tym przechwalaniem. Nowy album nie jest najcięższym w dyskografii Edguy, nie jest też może tak perfekcyjny jak nie którzy opisują, ale każdym takim opisie jest ziarnko prawdy. Udało się spełnić przynajmniej to, że „Space Police” to album bardziej power metalowy niż ostatnie dwa dzieła Tobiasa, jest to też album bardziej przemyślany i poukładany. Jednak czy rzeczywiście jest to jeden z najlepszych dzieł Edguy?

Przegrywa z „Vain Glory Opera” jeśli chodzi o szybkość, przegrywa z „Mandrake” jeśli chodzi o power metalową konwencję, przegrywa z „Hellfire Club” jako najcięższy album, nie jest też tak wyrównany i przebojowy jak „The savage Poetry” ani rockowe elementy nie są tej klasy co na „ Rocket Ride”. Słuchając „Space Police” można odnieść wrażenie, że jest to mieszanka takich płyt jak „Rocket Ride”, „Tinitus Sanctus” i „Hellfire Club”. Jednak sam album bardzo często brzmi nie jak nowy krążek Edguy, tylko Avantasia. Na płycie jest sporo nawiązań do „The Wicked Symphony”, do „The Scarecrow” czy też nawet do ostatniego „The Mystery of Time”. Jasne, stare płyty też nie wiele się różniły od metalowej opery, ale przynajmniej można jako tako wyłapać co jest Edguy, a co jest Avantasia. Tutaj często ta granica zostaje zatarta i to nie do końca jest miłe uczucie. Na szczęście „The Mystery of Time” był bardziej rockowym obliczem Tobiasa, a „Space Police” już można bardziej rozpatrywać jako dzieło metalowe. Choć Tobias nie zapomina wtrącić nieco hard rocka. Inną wadą nowego albumu jest aspekt przebojowości. Odnoszę wrażenie, że Tobias spoczął nieco na laurach, bowiem nie ma już takich hitów jak kiedyś. Słucha się tego przyjemnie, ale często pojawia się przyjemny dla ucha motyw, refren, który mocno nie zapada w pamięci. Może nie jest to aż taki poważny zarzut, no ale jednak jest. Nie ma już takich hitów jak „Mysteria” czy „The Frozen Candle”. Czego mi jeszcze brakuje? Bardziej power metalowe popisy Dirka i Jensa. Brakuje mi takich pojedynków jak za dawnych lat, tej walki i melodyjności. Choć i tak dzieję się tutaj sporo i jest postęp w stosunku do dwóch ostatnich płyt Edguy, ale to jeszcze nie jest to co było kiedyś. Wiem, sporo wytykam błędów, ale tak naprawdę „Space Police – defenders of The Crown” to najlepszy album od czasów „Hellfire Club” czy „Rocket Ride” i nie tego nie zmieni, nawet mając na koncie te wady krążek wypada całkiem dobrze. Ciężko wyłapać jakiś zbędny utwór, bo nawet ballada „Alone In Myself” ma ciepły klimat i dobrze się prezentuje jako komercyjny popowo rockowy kawałek. „Age of Joker” pełen był słabych i rockowych utworów, „Tinitus Sanctus” pomimo kilku hitów też nie był równym albumem, o tyle „Space Police” wydaje się być bardziej wyrównanym albumem i takim bardziej poukładanym. Choć ciężko tutaj wychwycić przebój taki jak „Dragonfly” czy „Wake Up Dreaming Black”. Jednak wcale to nie oznacza, że nie ma tutaj nic co można nazwać przebojem i można postawić obok największych hitów Edguy. Już otwieracz „Sabre & Torch” to rasowy przebój, który nasuwa na myśl album „Hellfire Club”. Taki mocny początek przypomina oczywiście „Mysteria” i coś z tego utworu słychać. Jednak riff i cała konstrukcja utworu jest jakby skopiowana z „Invoke The Machine”, który ukazał się na ostatnim albumie Avantasia. Co by nie powiedzieć ta kompozycja to jeden z najmocniejszych utworów Edguy ostatnich lat, a może nawet w historii całego zespołu. Jest dynamika, jest energia i jest power metal. To jest Edguy jaki lubi, za jakim się stęskniłem. Szkoda tylko że cały album taki nie jest, bo wtedy naprawdę byłby to najcięższy album Edguy, a tak oczekiwania zostają spełnione w 50 %. „Space Police” nie jest utrzymany w takim klimacie co otwieracz, ale możecie być pewni, że riffy nie będą brzmieć tak komercyjnie jak na ostatnich płytach Edguy. Nawet jak pojawia się wolniejsze tempo to i tak partie gitarowe mają mocniejszy wydźwięk, słychać nutkę drapieżności. Czyli naprawdę zespół dążył do powrotu do swoich korzeni. Pierwszym dłuższym utworem na płycie jest „Space Police” i tutaj pojawia się nieco wolniejsze tempo, choć gitary wciąż brzmią mocno i drapieżnie. Klawiszowy motyw nasuwa „The Wicked Symphony” i to nie jedyny powód dla którego wspominam o tym utworze. Porównajcie sobie refreny i wtedy może też dostrzeżecie podobieństwa. Ta kompozycja ma rockowe elementy, ale wypada całkiem dobrze, głównie za sprawą chwytliwego refrenu i o ile otwieracz przypomniał czasy „Hellfire Club” o tyle ten kawałek ma coś z „Rocket Ride”. Teraz czas na herezje z mojej strony. Trzeci utwór zatytułowany „Defenders of The Crown” to jeden z najlepszych kawałków Edguy. Odrobina podniosłości i power metalowa konwencja przypomina stare dobre czasy, może nawet kultowy album „Mandrake”. Słuchając refrenu mam wrażenie, że cofnąłem się właśnie do lat 90. Główny motyw może nie jest oryginalny bo przypomina „Devil In The Belfry”, ale to jeden z mocniejszych riffów jakie Edguy stworzył w ciągu ostatniej dekady. Nadzieje jednak jeszcze jest, że kiedyś może Tobias powróci na dobre do power metalu. Ten utwór wyróżnia się też bardziej melodyjnymi solówkami i ciekawym koncertowym smaczkiem, który nie raz można usłyszeć na koncertach Gamma Ray. Bardzo fajnie głos Tobiasa tutaj wypada w tej części. Edguy zawsze słynął z tego że lubił grać radosne kawałki, w których jest też odrobina hard rocka. Pamięta ktoś „Lovatory Love Machine”? W końcu doczekaliśmy się podobnego kawałka i „Love Tyger” z pewnością nim jest. Radosny, chwytliwy kawałek o hard rockowym obliczu. Tobias nie raczy nas w sumie niczym nowym. Słuchając „The realms of Baba Yaga” można dojść do wniosku, że to kolejny utwór czerpiący z Avantasia. Główny motyw gitarowy brzmi jak kalka „Scales Of Justice”, a refren też brzmi znajomo. Gdy wspomniałem, że utwór fajnie się słucha, ale mimo to nie jest wielkim hitem zapadającym w pamięci, miałem na myśli właśnie tą kompozycje. Solidność została mimo to zachowana, a najważniejsze jest to że jest tutaj nutka power metalu, co zawsze jest mile widziane. Wstęp do „Rock Me Amadeus” nasuwa na myśl „King of Fools”, ale tutaj Edguy mierzy się z utworem Falco. Trzeba mieć odwagę by próbować nagrać utwór Falco, bo w końcu miał swój styl śpiewania i to nie jest wcale takie łatwe. Tutaj Tobias wybrnął z tego znakomicie. A cover wypadł znakomicie i brzmi jak autorski utwór Edguy. Jest może nieco bardziej rockowy, ale zachwyca swoją przebojowością i tym, że zespół dobrze się tutaj bawi. Też szybszym utworem na płycie jest „Do me like a Caveman” choć jest to power metal w stylu wypracowanym na „Angel of Babylon”, ale sam utwór jest melodyjny i dobrze się prezentuje. Nie jest to power metal w starym stylu, ale przynajmniej jest więcej dynamiki niż na ostatnich płytach Tobiasa Sammeta. Z tych bardziej energicznych utworów mamy jeszcze „Shadow eaters” , który też bliższy jest power metalowi aniżeli hard rockowi, a taki stan rzeczy oczywiście cieszy. Całość zamyka podniosły „The Eternal Wayfarer”, którego główny motyw przypomina „the Art of War” Sabaton. Sam utwór bardzo przypomina albumy Avantasia, przez co można odnieść wrażenie, że nie płyty Edguy słuchamy.

Nie do końca obiecanki zostały spełnione, nie wszystko się sprawdziło. Można jednak wybaczyć to, bo jednak mimo pewnych nie dociągnięć udało się nagrać w końcu równy i interesujący album, który ma nie tylko hard rockowe elementy, ale przede wszystkim uświadamia nam, że Edguy to wciąż kapela grająca heavy metal. Nie jest to może najlepsza power metalowa pozycja w tym roku, ale na pewno broni się na tle innych. Mamy równy materiał, kilka przebojów, które na pewno na długo zagoszczą na koncertach, mamy też w końcu więcej power metalu. „Space Police” nie jest najlepszym ani najcięższym albumem Edguy, ale na pewno to jeden z tych ciekawszych wydawnictw niemieckiej grupy, który pozostawia daleko w tyle „Tinnitus Sanctus” czy „Age of Joker” i daje nadzieję, że może jeszcze kiedyś usłyszymy coś na miarę wielkiego „Hellfire Club” czy „Mandrake”. W skrócie „Space Polce” to najlepszy album Edguy i Tobiasa Sammeta od czasów właśnie mojego ulubionego „Hellfire Club”. To jeszcze nie koniec Edguy, bowiem właśnie Niemcy powracają z podwojoną siłą.

Ocena: 8/10

3 komentarze:

  1. muza nawet spoko, ale wokal Sammeta... o ile kiedys mi sie podobal tak teraz zaczyna mnie juz draznic.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę lepiej niż poprzednio,ale bez szału.
    Może chłopcy powinni pojechać na wakacje na Javę i posłuchać jak tam gra się power metal. ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. Słucha się świetnie! Zaiste nie jest to najcięższa z ich płyt, ale jest fajnie szybka. Taka mieszanka starego i nowego grania z przewagą hard rocka nad power metalem. Jest zabawnie i bez zadęcia. Warto mieć.

    OdpowiedzUsuń