sobota, 31 sierpnia 2013

CARRIE - Secrets (1985)

Gdy pierwszy raz ujrzałem nazwę Carrie to oczywiście nasunął mi się Stephen King i to z wiadomych przyczyn. Jednak i w metalowym świecie ta nazwa ma swoje przeznaczenie i własne życie. Carrie to kolejny mało znany niemiecki zespół, który powstał w 1983 roku z inicjatywy muzyków Mad Max czyli jednego z tych znanych niemieckich zespołów heavy metalowych. Perkusista Uwe stark i gitarzysta Wilfried Schneider postanowili dalej grać swoje, z tym że mieli wizje aby stworzyć kapele, gdzie pierwsze skrzypce gra wokalistka o doniosłym głosie. I tak w 1985 roku ukazał się znakomity debiutanckim album „Secrets”, który jest perełką jeśli chodzi o heavy metal niemiecki lat 80 i mimo upływu tylu lat ta płyta wciąż ma w sobie to coś, wciąż potrafi zauroczyć. A czym dokładniej?

Na pewno nie kiczowatą okładką, która potrafi wywołać uśmiech na twarzy, na pewno też nie zachwyca album pod względem brzmienie. Ale surowizna, lekka taka nutka niedopracowania nadaje całości takiej naturalności i niemieckości. Co czyni ten album wyjątkowym i takim zapadającym w pamięci to styl. Można go zdefiniować jako heavy metal, choć nie brakuje tutaj hard rocka, rocka lat 70, elementów speed/power metalowe, które najlepiej wybrzmiewają w energicznym „The assasin”. To co gra Carrie na swoim debiutanckim albumie to prawdziwa uczta dla maniaków dobrych melodii, dla tych co cenią sobie lekkość i melodyjność. Zespół stroni od ciężaru i dzikości. Tutaj został położony nacisk na pomysłowe melodie, zapadające w pamięci refreny i proste motywy gitarowe. Zdaje to swój egzamin, bo cała płyta jest wypchana przebojami. „The Show Is Over” czy „Hereos Never Return”. Muzyka znakomicie oddaje to co wtedy było popularne i nic dziwnego że słychać wpływy Accept, Warlock, Scorpions, Iron Maiden, czy Deep Purple. Niezwykła magia i taki tajemniczy klimat tutaj kreuje klawiszowiec Steffi Melz co słychać dobitnie w „Just For One Night”. Duet gitarzystów Schneider/Hermanns wygrywają energiczne, pomysłowe partie, w których jest dynamit, ogień i przebojowość, co sprawia że płyta jest miła w odsłuchu. Trzeba przyznać, że ten element świetnie współgra z klawiszami, dzięki czemu krążek wyróżnia się niezwykłą melodyjnością. W przypadku Carrie nie można zapomnieć o wokalistce Annalen, który nie żałuje swojego głosu. Nie brakuje więc krzyków, śpiewania w wysokich rejestrach. Fani Warlock, Chastain, czy Lady Sabre będą zadowoleni. Na koniec warto wspomnieć, że płyta jest dynamiczna i zaskakująca. Mamy raz szybkie kawałki, raz wolniejsze, bardziej hard rockowe i to eliminuje wszelką nudę i rutynę. Natrafimy tutaj na szybki instrumentalny kawałek „Dance the Wire”, hard rockowy „My Own Way” czy heavy metalowy „We Rock The Nation” .

„Secrets” to przykład że można grać nic odkrywczego ale na wysokim poziomie i to bez większego zażenowania że słychać wpływy Accept, Judas Priest, Warlock czy Deep Purple. Kapeli udało się wykreować ciekawy styl, który balansuje między heavy metalem i hard rockiem. Nie ma słabych utworów, nie ma gniotów ani nie dopracowań. Szkoda tylko, że kapela nie przetrwała próby czasu i że po wydaniu tego jakże udanego albumu się rozpadła. Komu mogę polecić ten album? Właściwie każdemu kto ma bzika na punkcie niemieckiego metalu i melodyjnego grania.

Ocena: 8/10

czwartek, 29 sierpnia 2013

VANADIUM - Born To Fight (1986)

Jedną z największych gwiazd włoskiej sceny metalowej lat 80 był bez wątpienia Vanadium o którym miałem już okazje pisać na łamach bloga. Drugi album „A race With The Devil” to ważny krok tego zespołu ku większej kariery. Szybko uzyskali przydomek „włoski Deep Purple”. Taka etykieta zobowiązuje zespół do grania na poziomie i tak też jest z Vanadium. Nie dość że dali się poznać jako kapela grająca z pomysłem, to jeszcze dba o poziom swoich kompozycji. Nagrywając 6 albumów w latach 80 udowodnili że można grać muzykę opartą o sprawdzone patenty. Muzykę w której było coś z twórczości Deep Purple, rocka lat 70, coś z heavy metalu, Nwobhm. Mimo obracania się w kręgu oklepanych i znanych motywów udało się zespołowi wypracować własny styl, który został tylko dopracowany i potwierdzony na kolejnych płytach. „Born To Fight” z 1987 roku to znakomity tego dowód.

Lata mijały a kapela dalej grała swoje, dalej tworzyła kompozycje proste w swojej formule. Recepta była tutaj mało skomplikowana i polegała na tworzeniu zapadających w pamięci utworów. A jak to się robiło? Stawiało się na chwytliwe melodie, porywające refreny i energiczne solówki, które zadowolą nawet wybrednych fanów muzyki metalowej. Vanadium bez większych problemów potrafił zaciekawić fanów Krokus, Scorpions, Pretty Maids, Warlock, Accept, Deep Purple,Judas Priest czy Iron Maiden. Wysoki i klimatyczny wokal Pino Scotto czy duet gitarzysty z klawiszowcem sprawiały, że „Born To Fight” stał się kolejnym udanym albumem tej formacji. Okładka która przypomina złudnie „Screaming For Veangence” Judas Priest i brzmienie godne Deep Purple sprawiały że płyta zyskuje jeszcze bardziej w oczach fanów muzyki metalowej/ hard rockowej lat 80. Dla niektórych zaletą może być krótki i zwarty materiał, który jest pozbawiony monotonii i rutyny. Całość jest skonstruowana zgodnie z zasadą szybko, melodyjnie i do przodu. Każdy utwór to właściwie rasowy przebój, który mógłby podpić stacje radiową. Klimatyczny i szybki „Run Too Fast” ,rytmiczny „Before Its Too Late” czy „I was Born To Rock”. Zespół radzi sobie na każdym polu bitwy. Nie ma problemów z hard rockiem ( „Still Got Time”),z stworzeniem ciepłej, chwytającej za serce ballady („Easy Way To Love”) i z szybkim metal jak w „Arms in The Air” też dobrze sobie radzą. Jeżeli miałbym wskazać najlepszy kawałek to byłby to „Ridge Farm” który jest instrumentalnym kawałkiem, w którym swój talent ukazuje gitarzysta Tessarin i klawiszowiec Zanolinni. Energiczna i żywiołowa kompozycja w której nie jedno nas może zaskoczyć. Jak ktoś ma wątpliwości co do etykiety jaką przyklejono do zespołu to zawsze je może rozwiać „Never Before” z repertuaru Deep Purple.

Vanadium po raz kolejny w natarciu i po raz kolejny pokazuje swoją klasę. Zespół się urodził nie tylko by walczyć, ale po to żeby pokazać że można grać znakomity heavy metal przesiąknięty rockiem lat 70, że można nagrać znakomity album i stać się jednym z ważniejszych zespołów włoskim w metalowym światku w okresie lat 80. Płyta mówi sama za siebie w tym przypadku.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 27 sierpnia 2013

CLAYMORE - Lament of Victory (2013)

Zespołów metalowych o nazwie Calymore jest nie tak mało jak mogło by się wydawać. Gdy się wpisze taką nazwę w encyklopedii metalowej to wyszukam nam kilka kapel o takiej nazwie. Mnie zainteresował Claymore z Serbii. Dlaczego? Zaintrygował mnie gatunek muzyczny, w którym obraca się zespół. Epicki power metal to gatunek, który kusi swoją formą i treścią, to też nie mogłem nie zbadać co gra ten serbski zespół. Co można więcej powiedzieć o kapeli? Powstała w 1994 roku i początkowo działała do 2003 roku nagrywając przy tym debiutancki album. W 2012 roku kapela się reformowała i owocem tego jest „Lament of Victory”, który ukazał się w tym roku.

Od strony technicznej nie ma zbytnio się do czego przyczepić bo zarówno okładka jak i brzmienie są tutaj w normie. Znacznie gorzej jest od strony muzycznej. Kapela chciała nawiązać do twórczości takich kapel jak Nightwish, Virgin Steele czy Rhapsody i niestety nie do końca ta mieszanka się sprawdziła. Wyszło z tego jedno wielkie zamieszanie i chaos. Muzycy tutaj nie dają z siebie wszystkiego i co gorsza nie wiedzą jak zaciekawić słuchacza. Wokalistka Dejana Betsa stara się śpiewać niczym Tarja i nie wychodzi to najlepiej. Brakuje mi tutaj wyczucia i tego symfonicznego klimatu. Ciepły wokal Dejany gubi się też w mało atrakcyjnych riffach i melodiach, które tworzy Vlad Invictus z Fillem T. Ten duet nie porywa swoją grą ani też nie zaskakuje. Wszystko jest jakby odegrane na siłę i bez większego pomysłu. Wdziera się przez to nuda i monotonia. „King In The North” to miał być szybki kawałek w power metalowej formule, ale utwór jest chaotyczne i nie zapadający w pamięci. Coś pozytywnego można doszukać się w otwierającym „On The Wings Of Time”, ale czy jest to petarda o której można mówić całymi dniami? Na pewno nie. Jeśli miałbym wskazać coś dobrego w grze gitarzystów to bez wątpienia byłby to energiczny i ciężki riff w „Sorrow Tears”, który właściwie jest średnim utworem. Rozlazły „Night Sky”, który ma niby zauroczyć rozbudowaną formą i pseudo epickim stylem jest dobrym przykładem że zespół nie radzi sobie stworzeniem ciekawych utworów. „Hymn Of Veangence” pokazuje też jak nie wiele samego metalu w tym co gra Claymore. Dobra melodia w „Power of Destiny” to najlepsza rzecz jaka jest na tej płycie. Szkoda tylko że to tylko małe światełko w mrocznym tunelu. Cała reszta płyty nie wzbudza większego entuzjazmu.

Chęć grania ciekawego power metalu to jedno, nagrać dobry album to już inna bajka. Niestety ale serbskiemu Claymore nie udało się stworzyć materiału, który by porwał słuchacza. Nagrali krążek słaby zarówno pod względem pomysłów jak i samych aranżacji. Poza paroma momentami na tej płycie nie ma właściwie czego szukać, a już nie na pewno dobrej muzyki z kręgu power metalu.

Ocena: 2/10

niedziela, 25 sierpnia 2013

AVALANCHE - Here Comes The King (1994)

Zwracam się do fanów niemieckiej sceny heavy metalowej, do rzeszy tych którzy są wyznawcami metalu spod znaku Accept, Warlock, Scanner, Helloween Running Wild. Zwracam się do was drodzy słuchacze którzy nie liczy się dla was forma, tylko jakość, nie liczy się coś nowego, a pomysłowe melodie zagrane z miłością do metalu. Mam dla was prawdziwą perełkę, a mianowicie nie jaki Avalanche, który powstał w 1991 roku i dorobił się dwóch albumów. Ich debiutancki album „Here Come the King” to prawdziwa uczta dla maniaków takich dźwięków. Był to rok 1994, okres który dla metalu był ciężkim okresem, a jednak można było nagrać materiał, który rzucał na kolana melodyjnymi i zgrabnymi solówkami, pomysłowymi riffami, chwytliwymi refrenami, oraz szczerością. Avalanche nie zdobył szerszej popularności, jednak w dzisiejszym metalowym świecie Guido Brieke który zdobył popularność w zespole Custard. Co takiego jest wyjątkowego w tej płycie?

Lekkość, umiejętność tworzenia hitów, ciekawe pomysły na główne motywy gitarowe, dynamiczna sekcja rytmiczna, zgrany duet gitarzystów i charyzmatyczny wokalista. Niby standard jeśli chodzi o płyty z gatunku heavy/speed/power metal lecz tutaj jest magia, jest ta odpowiednia aurora. Okładka i nieco tajemnicze, surowe brzmienie nadają całości wyjątkowego uroku. Wokalista Guido Brieke to rasowy wokalista o doniosłym głosie, który sprawia że kompozycja staje się jeszcze bardziej melodyjna i chwytliwa. By płyta zasługiwała na szczególną uwagę musi być zagrana przez gitarzystów, którzy cenią są dobry riff, energię, chwytliwość i dobrą zabawę. Tutaj Chilla i Ludwig robią prawdziwe metalowe przedstawienie. Dzieje się sporo i każdy kto gustuje w popisach gitarowych rodem z Iron Maiden, Judas Priest, Accept czy Helloween ten będzie czuł się jak w raju. Co sprawia że ta płyta zasługuje na rozgłos? Mamy do czynienia z płyta na której jest pełno przebojów, dużo znakomitych melodii i refrenów, które czynią ten album znakomitym w swojej kategorii. Już od pierwszych minut słychać, że nie jest to muzyka niskich lotów. „Flames Of Life” zachwyca lekkością, dynamiką i świetnymi solówkami, a przecież to dopiero początek. Rytmiczny i nieco hard rockowy „A romantic lovesong” pokazuje że zespół czuje się dobrze nie tylko w speed/power metalu. „The King” zachwyca klimatem i chwytliwą formą, zaś „B.W.G” to instrumentalny kawałek przesiąknięty Iron Maiden. Do grona tych najlepszych utworów należy zaliczyć szybki „In this World”, energiczny „Neverending Flight” czy dynamiczny „Private Guardians”. Każdy utwór właściwie zasługuje na uwagę i wysłuchanie.

Jeden z ciekawszych albumów i zespołów jakie zrodziły się na ziemi niemieckiej. Spec od zapadających melodii i przebojów, które zapadają w pamięci. Debiutancki album Avalanche to pozycja obowiązkowa dla fanów Accept, Helloween czy Scanner, a także wszystkich maniaków heavy/speed/power metalu lat 80. Perełka która trzeba znać, jeśli jest się fanem metalu.

Ocena: 9/10

piątek, 23 sierpnia 2013

ANNINHILATOR - Feast (2013)


Są zespoły, które mimo wielu zmian personalnych potrafiły przetrwać próbę czasu, dzięki liderom owych zespołów i tak też się stało z kanadyjskim Anninhilator. Założony w 1984 zespół istnieje do dziś i ma się dobrze, czego dowodem jest wydanie nowego albumu o nazwie „Feast”. Jeff Waters to człowiek, który przez te wszystkie lata utrzymywał przy życiu Anninhilator. 14 album studyjny przyciągnął uwagę z tego względu, że album z 2010 roku był bardzo udany i ciekawość czy nowy jest równie udany była silna. Z poziomem muzycznym tej kapeli speed/thrash metalowej było różnie, raz lepiej raz gorzej. Jak jest tym razem?

Stylistycznie nie doszło do większych zmian, bo dalej jest to speed/thrash metal, choć wdziera się w to wszystko punk rock, czy innego rodzaju gatunki, które bardziej szkodzą całości. Porównywać do największych osiągnięć Jeffa zamiaru nie mam, bo to większego sensu nie ma, ale do poprzedniego albumu „Anninhilator” to i owszem. W porównaniu do tamtego krążka jest jakby mniej agresji, mniej mrocznego klimatu, uleciały pomysły na ciekawe solówki, które kipią energią. Poprzednia płyta była przepełniona chwytliwymi kompozycjami, a także interesującymi melodiami. „Feast” w tej dziedzinie jest po prostu daleko za poprzednikiem. Od strony produkcyjnej album wypada przyzwoicie. Mroczna, klimatyczna okładka i soczyste brzmienie, to na pewno przedkłada się na jakość płyty. Kogo obchodzą takie szczegóły, kiedy sam materiał ma sporo luk i błędów? Otwieracz w postaci „Deadlock” zapowiada równie ciekawe wydawnictwo co „Anninhilator”. Ostry riff wygrywany przez Jeffa potwierdza, że wciąż potrafi zaskoczyć słuchacza mocną, energiczną grą na gitarze. Utwór oddający to co najlepsze w tej kapeli. Do udanych kompozycji zaliczyć należy też bez wątpienia melodyjny „No Way Out”. Energiczność i szybkość też tutaj występuje co dowodzi „Smear Campaign” , jednak jest pełno wypełniaczy jak „No Surrender”. Smętne melodie, chaos, niezbyt przemyślana konstrukcja i sztuczność to cechy, które czynią ten utwór po prostu nijaki. Hard rockowy „ Wrapped” to przykład, że mamy do czynienia z różnicowanym krążkiem, jednak jakość pozostawia wiele do życzenia. Popowa ballada „Perfect Angel Eyes” jakoś się gryzie z pozostałymi kompozycjami i mogłoby jej w ogóle nie być. Jeśli chodzi o solówki to na uwagę zasługuje utwór „Fight the World”, jednak i tutaj jest spory niedosyt i spore nie dopracowanie ze strony Jeffa i spółki.

Anninhilator żyje, ale czy to życie jest godne pochwały? Granie tylko dla samego grania, bez większego wysiłku i próby zaskoczenia słuchacza zasługuje na wysoką ocenę? Na pewno nie, to też o „Feast” szybko się zapomni. Jest to przykład wydawnictwa na jeden raz, który niczym specjalnym nie przykuwa uwagi. Może to jest sygnał, że czas przejść na emeryturę?

Ocena: 4.5/10

środa, 21 sierpnia 2013

RANDY - Randy (2011)

Dawno temu, w roku 1981 w Danii powstała mało znana kapela, która nigdy nie wydała oficjalnie swojego materiału, kapela która doczekała się wydania zbioru swoich utworów na komplikacji. Na tym się nie kończy historia. Lata 80 to był okres w którym królował Iron Maiden, Nwobhm, Krokus, ciepły hard'n heavy, muzyka Judas Priest, Helloween, czy Accept. Wszyscy ci którzy interesują się tym okresem wiedzą, że jest wiele mniej znanych kapel, które nie odniosły większego sukcesu i popadły w niepamięć. Taki los spotkał również i naszego bohatera, czyli formację o której tutaj pisze. Zespół mało znany, który nie wydał oficjalnie swojego materiału to historia dość częsta jeśli chodzi o heavy metal lat 80. Tak też się potoczyła kariera niejakiego duńskiego zespołu Randy. Wydali demo, singiel i komplikacje o tytule „Randy”.

Każdy kto gustuje w wspomnianych zespołach, heavy metalu lat 80, Nwobhm, hard rocku to śmiało powinien sięgnąć po ten album. Jeśli ma ktoś wątpliwości to pozwolę sobie je rozwiać w dalszej części tekstu. Pomijam nieco kiczowatą okładkę i mniej dopieszczone brzmienie bo to są drobne szczegóły, bez których płyta się broni, ba zasługuje na szczególną uwagę. Żwawa i solidna sekcja rytmiczna, Jorgen Jensen z specyficzną manierą wokalną to argumenty, które potrafią przekonać nie jednego wybrednego słuchacza. Ciepły i melodyjny wokal Jorgena potrafi zauroczyć, czego przykładem już jest otwierający „Shadows Are Failling” który przypomina twórczość Accept oraz zespołów z kręgu Nwobhm. Szybkie granie w klimatach speed/ power metalu pojawia się tutaj, a jak się pojawia to sieje zniszczenie. „The beast” to prawdziwa perełka w tej kategorii. Słychać lekkość, dobre zgranie gitarzystów, nie banalną pomysłowość, a także talent do tworzenia rasowych przebojów. Czego można chcieć więcej? Tak, więcej takich utworów. Dostajemy je w postaci „Nightmare” , melodyjnego „The Razors Edge”. Ci co nie lubią grania na jedne kopyto może tez przekonać fakt urozmaiconego materiału. Mamy hard rockowe kompozycje jak „C'mon Let's Rock”, rytmiczne, granie brytyjskie jak w przypadku „Victim Of The Night” . Każdy utwór to kawał solidnego heavy metalowego grania lat 80.

Może i Randy nie został gwiazdą metalowego świata, może nie wydał oficjalnie albumu, może nie zagościł długo na scenie, to jednak ich muzyka jest miła dla ucha. Potrafili stworzyć przeboje, potrafili stworzyć dobre melodie, które zapadały w pamięci. Zasługują na uwagę, zwłaszcza miłośników grania w stylu Iron Maiden, Accept, czy Judas Priest.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

DESPAIR - History Of Hate (1988)

Co powiecie na niemiecki thrash/speed metal z lat 80 z polskim akcentem? Nie, to nie żart, albowiem w 1986 roku powstała kapela metalowa w skład której wchodzili gitarzyści Marek Grzeszek( który zmarł w tym roku) oraz Waldemar Sorychta. Ta formacja była jedną z pierwszych europejskich kapel, która podpisała kontrakt z wytwórnią Century Media. Despair nagrał trzy albumy i się rozpadł w 1993 roku. Jednym z ich najlepszych wydawnictw jest bez wątpienia debiutancki krążek „History of Hate”.

Doszukiwanie się w tej kapeli jak i albumie czegoś nowatorskiego czy też wyróżniającego tą kapelę jest bezpodstawne. Na swoim debiutanckim krążku Despair stara się grać techniczny thrash metal z elementami speed metalu oraz progresywnego metalu. Kapela próbuje grać swoje, we swoim stylu, jednak nie brakuje odniesień do twórczości Deathrow, Living Death, Vendetta, czy Destruction. Styl nie tak łatwo zdefiniować, jednak łatwo zauważyć, że wszystko skupia się wokół zgranego polskiego duetu gitarowego. Może nie wykazują się wielkim talentem, ale grać potrafią, dbając przy tym o aspekt techniczny. Troszkę toporności, czy surowości sprawia, że ta płyta ma uroczy klimat. Surowe, nieco przybrudzone brzmienie też temu sprzyja. Debiut Despair to przede wszystkim znakomity wokalista Robert Kampf, który dysponuje mocnym, zadziornym głosem. Dzięki nie mu utwory brzmią agresywnie i melodyjnie, co słychać znakomicie w „Freedom Now”. Co może się podobać to, że Despair stawia na bardziej wyszukane melodie, konstrukcje co słychać w takim „History of Hate”. Nie brakuje też rozbudowanej kompozycji, która zachwyci formą, wykonaniem i epickim charakterem. W tej roli "Constructing the Apocalypse" spisuje się dobrze. Mroczny klimat w „Slow Death” też ma swój urok, zaś „Slaves of Power” pokazuje melodyjne oblicze zespołu. Z kolei „Joy Division” jest dobrym przykładem wykorzystywania progresywnych patentów w muzyce Despair.

Nie na co dzień napotyka się kapele zagraniczną z lat 80, w której z dużym powodzeniem radzili sobie nasi rodzimi muzycy. Despair i ich debiutancki album „History Of Hate” to dobry tego przykład, że polscy muzycy potrafili zaistnieć za granicą, tworzyć muzykę na poziomie światowym. Może nie Despair niczego nowatorskiego nie grał, ale każdy kto lubi słuchać technicznego thrash metalu z progresywnym zacięciem to powinien posłuchać tego albumu.

Ocena: 8/10

niedziela, 18 sierpnia 2013

CELLADOR - Honnor Forth EP (2013)

Kto by pomyślał, że jeden z ciekawszych amerykańskich zespołów power metalowych powróci jeszcze do świata żywych. Cellador, który założony został w 2003 roku zaimponował fanom melodyjnego grania za sprawą debiutanckiego albumu „Enter deception”. Pokazali, że amerykanów też stać na to by grać bardziej europejski power metal, który wywodzi się od takich kapel jak Helloween, czy też Dragonforce. Cellador na swoim debiutanckim albumie pokazał, że można nagrać energiczny, melodyjny power metal w którym spotyka się kultura europejska i amerykańska z lat 80. Szarża gitar, szybka sekcja rytmiczna i duża dawka imponujących solówek sprawiły, że Callador za gościł w wielu sercach fanów melodyjnego grania. Jednak potem kapela znikła tak szybko jak się pojawiła na scenie. Mamy rok 2013 i niespodziewanie kapela wraca z nowym mini albumem zatytułowanym „Honor Forth”. Czy zupełnie inny skład zespołu i długa przerwa w graniu odbiły swoje piętno na muzyce tego amerykańskiego zespołu?

Z tych ludzi, którzy pracowali przy debiucie został tylko gitarzysta Chris Petersen, który w dalszym ciągu stawia na szybkie, zadziorne, pełne werwy i melodyjności partie. Świetnie się rozumie z drugim gitarzystą Celebem Deleatem czego dowodem są dobrze rozplanowane solówki. Power metalowa formuła, którą zespół prezentował na debiucie została utrzymana i dalej tutaj sekcja rytmiczna pędzi do przodu z szybkością nie gorszą niż na albumach Dragonforce. Najlepszym przykładem tego zjawiska jest „Unchained”, który brzmi jak amerykańska wersja Dragonforce. Sam utwór wyróżnia się nie tylko niezłą dynamiką, ale też melodyjnością. Rolę wokalisty po Michelu Gremio objął sam Chris Petersen i choć nie ma takiej skali jak poprzednik to radzi sobie całkiem dobrze. Słychać, że mamy do czynienia z power metalem. Na mini albumie znalazły się jeszcze 3 kompozycje, które w pełni potwierdzają że Cellador choć w zmieniony składzie nie obniżył poziomu swojej muzyki. Chwytliwy i rozpędzony otwieracz „Honor Forth” też wypada dobrze i jeśli już się do czegoś przyczepić to do nieco hard rockowego „I'm omega” czy nieco przekombinowanego „Conscious Defector”.

„Honnor Forth” może nie jest tak dopracowany i dopieszczony jak debiutancki album, ale ważne że udało się zachować podobny duch muzyki, przywołujący na myśl europejski power metal, a przede wszystkim Dragonforce. Jest kilka niedociągnięć, kilka słabszych momentów, ale najważniejsze jest to że kapela powróciła do świata żywych i dopisuje ciąg dalszy do swojej historii. Teraz pozostaje tylko czekać na nowy album.

Ocena: 7/10

P.s podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

sobota, 17 sierpnia 2013

TRAGEDIAN - Decimation (2013)

Nagrać album utrzymany w klimatach melodyjnego power metalu jest prosto. Znaczniej trudno stworzyć dzieło, które mimo oklepanych motywów, mimo nawiązywaniu do znanych kapel z gatunku, będzie wstanie poruszyć słuchacza, pobudzić jego emocje. Znacznie trudnym zadaniem jest właśnie zarejestrowanie materiału, który zapadnie w pamięci fanów melodyjnego grania poprzez dobre melodie, dopracowane kompozycje. Dobra strategią jest tutaj stworzenie jak najwięcej przebojów, które będą prześladować słuchaczy. Niemiecki zespół Tragedian, który założył Gabriel Palermo w 2002 roku postanowił pójść drogą nagrania materiału który zapadnie w pamięci za sprawa melodii. Czy warto zwrócić uwagę na „Decimation” ?

Każdy z nas ma swoje kryteria, każdy czymś się kieruje przy wyborze płyty. Dla nie których okładka odgrywa spore znaczenie. W tym przypadku Tragedian przykuwa uwagę klimatyczną szatą graficzną, która od razu zdradza z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Innych po prostu może przyciągnąć chęć zaspokojenia ciekawości jak sobie radzi Gabriel – były muzyk Stormwarrior. Ciekawa nazwa i nowy skład zespołu, też mogło zainteresować tych, którzy się nie przekonali do debiutanckiego albumu tej formacji. Jeśli chodzi o samą stylistykę i inspiracje muzyczne, to „Decimation” powinno w szczególności zainteresować fanów takich kapel jak Sonata Arctica, Freedom Call, Stratovarius, Kamelot czy Vision Divine. Tym mogą przyciągnąć słuchacza przed odbiornik, jednak to czy płyta zapada w pamięci zależy od umiejętności muzyków i od samego materiału. Co by nie na pisać o muzykach będą to dobre słowa. Wokalista Val to rasowy power metalowy wokalista, który przypomina nieco Tobiasa Sammeta. Sekcja rytmiczna jest pełna werwy i życia, podobnie jak i duet gitarzysty Gabriela z klawiszowcem. Nie brakuje owej płycie dynamiki, lekkości, przebojowości. Te cechy znakomicie wybrzmiewają w power metalowych petardach jak „United” , „Destiny” czy „As one”. W bardziej metalowych klimatach zespół też dobrze sobie radzi, czego przykładem jest „Escape”.Wszystko pięknie, tylko że w tym wszystkim brakuje nieco zadziorności i większej dawki przebojowości. Utwory są przyzwoite, momentami dobre jak „Reach For the Sky”. Znacznie gorzej wypadają wolniejsze kawałki jak np. „Crying In The Rain”. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest „Shadow of The Past”. W skrócie płyta ma wzloty i upadki, a całościowo zapadają w głowie tylko nie które fragmenty.

Mimo pewnych zmian personalnych, długiego oczekiwania udało się nagrać całkiem dobry album. Nie brakuje dobrych, szybkich power metalowych petard, ani dobrych melodii. Jednak są to kompozycje, które nie zapadają głęboko w pamięci. Każdy kto lubi melodyjne granie powinien się zapoznać z tą płytą i wyrobić swoje własne zdanie. Ta płyta na to zasługuje.

Ocena: 6/10
Płyty przesłuchałem dzięki uprzejmości : 


piątek, 16 sierpnia 2013

LINGUA MORTIS ORCHESTRA - Lmo (2013)

Doczekaliśmy się czasów, w których muzycy niemieckiego zespołu Rage tworzą muzykę pod nazwą Rage grajac heavy/speed metal z elementami power/thrash metalu i muzykę bardziej symfoniczną pod nazwą Lingua Mortis Orchestra. Nazwa Lingua Mortis fanom twórczości Rage kojarzyć się może z dziesiątym albumem Rage, który ukazał się w 1996 roku. Tamtejsza współpraca z praską orkiestrą okazało się dość oryginalnym pomysłem. W końcu jednak potem kapela Rage zaczęła grać stricte metalowy materiał. Teraz w końcu zdecydowali się grać symfoniczny metal taki jak z tamtego albumu „Lingua Mortis” pod nazwą właśnie Lingua Mortis Orkiestra i pierwszym owocem takiego podejścia jest debiutancki album o nazwie „Lmo”.

Płyta bez wątpienia przypadnie do gustu fanom symfonicznego metalu, czy tez właśnie albumu „Lingua Mortis”, który ukazał się w 1996 roku. „Lmo” w znakomity sposób przywraca ducha tamtego grania z „Lingua Mortis”, tak więc mamy do czynienia z albumem utrzymanym w stylu który można zdefiniować jako symfoniczny metal. Z tym,że usłyszymy tutaj elementy progresywności, power, thrash i heavy metalu. Trzeba przyznać, że album został stworzony z dużą pompą i nie brakuje tutaj bogatej formy. Za kompozytorstwo odpowiada tutaj Victor Smolski, czyli gitarzysta Rage, który tutaj stara się pokazać z różnych stron i zaskoczyć słuchaczy. Jego partie są przemyślane, bogate i pełne różnych smaczków. Fani udanych melodii i ostrych riffów mogą spać spokojnie, bo tego typu zagrywek jest tutaj całkiem sporo. PeavyWagner zajął się warstwą liryczną przedstawiając czasy polowania na czarownice i prawdziwe wydarzenie, które miało miejsce w w miasteczku Gelnhausen w 1599 roku. Jakby nie spojrzeć na ten debiut jest to ogromne przedsięwzięcie przy którym pracowało około 100 muzyków. Peavy Wagnera wokalnie wsparł gościnnie Henning Basse, zaś role wokalistek przejęły Dana Harnge i Jeannette Marchewka. Pewnie się zastanawiacie jak ma się „Lmo” do płyt Rage? Otóż jest większy nacisk na sferę symfoniczną, przez co całość brzmi bardzo podniośle i epicko. Bogata aranżacja i pościg za wielką produkcją nie doprowadziły do tego że pojedyncze utwory nie bronią się same, o tóż nie. Choć całość brzmi jak metalowa opera pokroju Avantasia czy Ayreon. Niektórzy usłyszą też wpływy Savatage czy też samego Rage, ale tutaj muzycy starali się osiągnąć coś nowego i ta sztuka im wyszła. Klimatyczna okładka i soczyste brzmienie skonstruowane przez Charliego Bauerfrienda współtworzy z kompozycjami spójną całość. Gdy się odpali płytę to przenikniemy do magicznego świata, pełnego różnych ciekawych i pomysłowych melodii. Zróżnicowanie i epickość to cechy, które towarzyszą nie jednej kompozycji. Otwierający „Cleansed By Fire” to rozbudowana kompozycja, pełna różnych smaczków i urozmaiceń. Pojawiają się elementy mocniejszego grania, w tym thrash czy power metalu co dowodzi „Scapergoat”. Progresywne granie, zakorzenione w Savatage dostrzec można w „The Devils Bride”. Nie zabrakło tutaj też pięknej ballady w postaci „Lament”. Na pewno minusem całego materiału jest długi czas trwania kompozycji. Żaglowanie emocjami i klimatem tez tutaj występuje i dobrze to oddaje „Eye fon an Eye”. Co można też zarzucić muzykom to brak wykreowania wyrazistego hita, który by zapadł w pamięci. Sama forma, aranżacje, pomysłowość budzi podziw, szkoda tylko że kompozycje nieco momentami kusztykają, a taki „Straight To hell” to dobry tego przykład.

Ci którzy lubią twórczość Rage, albo mają słabość do symfonicznego metalu powinni się zainteresować tym co zgotowali muzycy Rage. Na pewno nie pożałują bo jest to granie na poziomie dobrym i większego rozczarowania nie będzie. Solidna robota i mam nadzieję że w przyszłości doczekam się więcej przebojów, które pozwolą płycie bardziej zapaść w pamięci.

Ocena: 7/10

wtorek, 13 sierpnia 2013

TARJA - Colours In tHe Dark (2013)

Jeden z najbardziej rozpoznawalnych kobiecych głosów w metalowym świecie? Tutaj z pewnością nie jeden z fanów tej muzyki wypowie Tarja Turunen. Była wokalistka Nightwish, która dysponuje trzy oktawowym głosem. Charyzma, ciepło, operowa technika to cechy które decydują o wyjątkowości tej wokalistki. Tarja nie odpuściła sobie muzyki po tym jak wyleciała z Nightwish. Rozpoczęła karierę solową i efektem tego jest trzy album pod szyldem Tarja w jej karierze. Album nosi tytuł „Colours In The Dark”. Czy fani starego Nightwish mają tutaj co szukać?

Jeżeli ktoś oczekuje od albumu heavy/power metalowego łojenia w symfonicznej oprawie to może się rozczarować. Album bardziej można zakwalifikować do grona rockowych albumów z nutką progresywności, czy też symfoniczności. Tarja na swoim nowym krążku oszczędza na elementach ciężkiego heavy metalu i dlatego też płyta jest pełna w wolne tempa, klimatyczne rozwiązania i takie pełne ciepła, czy też emocji. Pod tym względem jest to miła wycieczka dla duszy. Epicki otwieracz „Victim Of Ritual” jest przykładem, że pojawiają się tutaj też nieco cięższe kawałki. Sam utwór pomysłowy i przebojowy, jeżeli tak można nazwać zapadający w głowie główny motyw i refren. Forma wokalna Tarji nic się nie zmieniła i w takich lekkich, rockowych kawałkach jak „500 Letters” wybrzmiewa jej forma znakomicie. Dość ciężkim utworem jest tutaj bez wątpienia „Never Enough” jednak nie jest to jakaś power metalowa petarda. Dla tych wszystkich co mają bzika na punkcie brzmienia i technicznych aspektów płyty powinni być zadowoleni, bo płyta brzmi soczyście i elektryzująco. Złego słowa nie można napisać o tym aspekcie. Podobnie ma się sprawa klimatu, który tutaj wręcz łapie za serce i dobrym przykładem jest „Medusa” czy „Mystique Voyage”. Ciepły klimat i soczyste brzmienie nie zastąpi dobrych kompozycji, ani nie napędzi całego materiału. W tym przypadku można poczuć niedosyt jeśli chodzi o kompozycje. Więcej takich kawałków jak otwieracz i płyta już by wiele zyskała.

Fani głosu Tarji powinni zapoznać się z tym co tworzy teraz wokalistka. Nowy album dowodzi, że wokalistka jest elastyczna i pasuje nie tylko do symfonicznego metalu, ale też lekkiego, ciepłego rocka. Album można traktować bardziej jako ciekawostkę, aniżeli płytę która ma startować do rywalizacji o płytę roku 2013.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

LUCID DREAMING - The Chronicles pt 1 (2013)

Rok 2013 był bogaty jeśli chodzi o albumy z dużą liczbą gości ze świata muzyki heavy metalowej. Była Avantasia, metalowa opera Timo Tolkiego, był projekt Karlssona, a teraz na półkach pojawił się Lucid Dreaming. Projekt ten to jest właściwie dziecko Tilla Oberboßela, czyli gitarzysty Elvenpath. Chęć stworzenia koncept albumu utrzymanego w klimatach fantasy sprawiły że narodziła się metalowa opera o nazwie Lucid Dreaming. Debiutancki krążek "The Chronicles Pt. I" jest klimatyczny, melodyjny i oddający charakter takiego rodzaju wydawnictwa. Wśród gości znajdziemy takie nazwiska jak Dragutin Kremenovic (Elvenpath) , Eve Kreuzer (Illusoria) , Jutta Weinhold (ex-Zed Yago, Jutta Weinhold Band) czy Thassilo Herbert (Dragonsfire). Jest jeszcze kilku mniej znanych osobistości, którzy wystąpili tutaj. Pytanie które należy sobie zadać, to czy ta metalowa opera jest równie intrygująca co np. Avantasia, albo równie przebojowa co projekt Karlssona?

W tym jest właśnie problem. Płyta jest daleka od ideału, daleka od tego by podbić metalowy świat, jednak do worka ze śmieciami też nie można jej wrzucić. Mamy do czynienia z dobrym, nawet bardzo dobrym albumem opakowanym w miłą dla oka okładką i wzbogaconą o występ różnych wokalistów, którzy nadają całości odpowiedniej formy metalowej opery. Ułożone melodie, duża dawka melodyjności, przemyślane aranżacje przejawiające się w zgrabnych, szybkich i chwytliwych partiach gitarowych Tilla na pierwszy rzut oka robią wrażenie. Wszystko brzmi tak jak powinno, lecz jest małe „ale”. Kompozycje są zbyt rozwleczone, brakuje im czegoś, co by pozwoliło zapaść w pamięci. Jest to jeden z tych albumów, który miło się słucha, jednak zapomina się o tym co tak naprawdę leciało podczas słuchania. Utwory mogły być nieco krótsze, mieć więcej ognia, więcej przebojowości. Niestety postawiono na bogactwo, na długą konstrukcję utworów, co nieco może przynudzać na dłuższą metę. Jednak mimo moich zastrzeżeń i pewnych niedociągnięć śmiało można zaliczyć debiutancki album Tilla do udanych i godnych uwagi. Soczyste brzmienie, ciekawe popisy wokalistów, duża dawka melodyjności, rozbudowane solówki i śmiało można rzec że dzieje się całkiem sporo. Nie uświadczymy komercyjności jak w przypadku Avantasia czy Avalon co jest dobrym znakiem. Już rasowy heavy metalowy kawałek w postaci „Morthless Child” zapowiada solidny krążek. Co cieszy to fakt, że na płycie nie brakuje prawdziwych power metalowych petard. Zwłaszcza taki „The Quest For White Pig”, żywiołowy „Where Evil Riders” czy melodyjny „No turning Back”. Kompozycje godne uwagi, lecz długi czas trwania ujmuje im w jakości. Materiał jest zróżnicowany, bowiem mamy poza szybkimi kawałkami też spokojne jak „Side By Side” czy bardziej heavy metalowe jak „Land Of Darkness”. Pod względem długości trwania utworów wyróżnia się „To caer Dathyl”. Długi kawałek o rozbudowanej formie z dużą ilością ciekawych, pomysłowych motywów i solówek. Słychać, że Tilla lubi tworzyć długie kompozycje i wychodzi mu to całkiem dobrze. Każdy utwór robi dobre wrażenie, tylko kiedy płyta się kończy ciężko sobie przypomnieć coś z tej płyty.

Wciąż nie wiecie czy sięgnąć po tą płytę? Jeżeli zawiodła was tegoroczna Avantasia czy Avalon, w których było za dużo komercji, to śmiało możecie posłuchać Lucid Dreaming, który stawia na melodie, na metalowy wydźwięk. Solidny heavy/power metalowy album z porządnymi kompozycjami, które potrafią umilić wolny czas.

Ocena: 7/10

sobota, 10 sierpnia 2013

KRANK - Hideous (1986)

Sporym zainteresowaniem w latach 80 cieszył się glam, który przejawiał się w rockowej muzyce, ale także w heavy metalowej. Właśnie w tej drugiej formie najbardziej do mnie przemawiał ten gatunek. Wszyscy ci którzy lubią odpalić płyty Twisted Sister, Motley Crue, Skid Row z elementami Def Leppard czy Wasp śmiało mogą czytać dalszą część recenzji. W przypadku heavy metalu z elementami glamu i hard rocka wartym uwagi jest zespół Krank, który w 1982 na ziemi amerykańskiej. Kapela póki co istnieje i ma na swoim koncie 3 albumy. Jeśli chodzi o okres lat 80 to w tym dziale mamy „Hideous” z 1986 roku. Jest to wydawnictwo oddające to co najlepsze w tym gatunku.

Odpowiedni ubiór sceniczny muzyków, typowa okładka z muzykami na tapecie, odpowiedni nastrój i klimat, to tylko część cech, które tutaj zostały w pełni spełnione. Jednak co zachwyca w tej płycie to nie tyle aspekt glam metalu, co bardziej heavy metalowe zatarcie. Przejawia się ono w wokalu Franka Tysona, który przypomina nieco manierę Johna Busha z Armored Saint. Mocny i ostry wokal to nie jedyna cecha, która przybliża nas do heavy metalowego raju. Soczysta, pełna werwy sekcja rytmiczna jest tutaj odpowiedzialna za dynamikę i nadawanie tempa całości. Możecie być pewni, że nie uświadczycie rutyny. Wszelkie wątpliwości rozwieje bez wątpienia zawartość, która dostarcza emocji i to takich o których nie da się zapomnieć. Zaczyna się z grubej rury bo od szybkiego „Power”. Zespół podkreśla zamiłowanie do glam metalu w „Evil” ,a także hard rockowe zapędy w „Nasty Habbits”. Gitarzysta Mike Force wygrywa sporo atrakcyjnych melodii, które potrafią rozgrzać do czerwoności i co najlepsze zapadają w pamięci. Przykład? „Rock The House” czy „Dont fuck With Me” znakomicie to odzwierciedlają . Jeśli miałbym wskazać najlepszy utwór z całej płyty byłby to „Hideous” który zachwyca swoją dynamiczną formułą i chwytliwym refrenem. Całe reszta również robi pozytywne wrażenie.

Energia, przebojowość i zadziorne riffy zawarte w jednym krążku to oferta, którą nie można przegapić. Niektóre płyty w kategorii glam są bez wyrazu, bez pomysłu, jednak Krank i ich debiutancki album to zupełnie inna bajka. To trzeba posłuchać, żeby pojąć istotę tej płyty. Dzieje się sporo, nie ma nudy ani wypełniaczy. Płyta nie tylko dla fanów Motley Crue czy Twisted Sister.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 8 sierpnia 2013

SYRON VANES - Revenge (1986)

Jedną z tych kapel, której udało się wrócić ze świata umarłych po latach jest Syron Vanes. Kapela ta założona w 1980 roku zrodziła się w najlepszym czasie dla metalu i zarówno pod względem poziomu czy stylu nie wydała wiele gorzej niż Iron Maiden, Judas Priest, czy Accept. Syron Vanes nagrało w latach 80 dwa albumy i potem się rozpadło. Obecnie ma na swoim koncie 5 albumów, z czego ostatni ukazał się w tym roku. Najlepsze wyniki kapele osiągała bez wątpienia w latach 80. Zarówno debiutancki krążek jak i „Revenge” zasługują na szczególną uwagę jeśli chodzi o Syron Vanes.

Ta płyta ma wszystko co powinien mieć przemyślany i porządny album heavy metalowy. Przede wszystkim materiał, który jest zróżnicowany, utrzymany na wysokim poziomie od początku do końca. Ten argument przemówi do wszystkich. Bo jak tu się oprzeć melodyjnym, zadziornym kompozycjom, które kipią energią, w których nie brakuje ciekawych rozwiązań i pomysłowych melodii? Choć jest tylko 9 kompozycji to jednak mamy tutaj niezły przekrój muzyki lat 80. Jest hard rockowy feeling i zapędy pod ten rodzaj muzyki co słychać w takim lekkim, przebojowym „Live My way”. Wycieczki w stronę szybkiego speed/power metalu też uświadczymy słuchając „Fire we Got” czy „Revenge”. W przypadku innych elementów płyta również spełnia wszelkie niezbędne wymagania. Mamy bowiem wyrazistego, charyzmatycznego wokalistę Rixa, czy też zgrany duet gitarzystów, którzy wiedzą jak zachwycić słuchacza, jak doprowadzić go do euforii. Melodyjne riffy, ciekawe pojedynki na solówki to tylko część atrakcji jakie tutaj się pojawiają. Można tutaj przytoczyć takie utwory jak „Back For More” czy „Love and Hate” ,które podkreślają heavy metalowy charakter całości. Nie uświadczymy słabych kompozycji co jest kolejnym dobrym powodem dla którego sięgnąć po to wydanwictwo.

Szukacie klasyki szwedzkiego metalu lat 80? Dobrze trafiliście bo ta płyta do nich należy. Brać w ciemno i słuchać. Satysfakcja gwarantowana !

Ocena: 8.5/10

środa, 7 sierpnia 2013

VAULT - Sword Of steel (1983)

Zainteresowanie heavy metalem lat 80 wciąż jest, dlatego przygotowałem dla was kolejny zespół, który zasługuje na uwagę. Jest nim holenderski Vault. Obok takiego Martyr, Emerald, Angus była to kapela która zdobyła uznanie wśród fanów tradycyjnego heavy metalu. W latach 80 sławę zdobywały kapele pokroju Iron Maiden, Judas Priest, czy Saxon. Wiele kapel żyło jakby w cieniu tych formacji. Właściwie to samo spotkało Vault, który o dziwo grał na wysokim poziomie. Znakomity debiut „No More Escape” i wydany w 1983 roku „Sword Of Steel” to potwierdzają. Jednak czy nagranie znakomitego albumu gwarantuje sukces?

Niestety nie, ale takie rzeczy były w tamtym okresie na porządku dziennym. Co z tego że okładka owego wydawnictwa była klimatyczna, co z tego że kapela grała heavy metal energiczny, żywiołowy, zadziorny i pełen werwy. Mogli mieć w składzie wokalistę Henriego który śpiewał podniośle i technicznie, mogli być zaopatrzeni w sekcję rytmiczną nie gorszą niż Iron Maiden i gitarzystów nie gorszych niż tych z Judas Priest, ale sławy nie zdobyli. Z jednej strony kiepski marketing, bankructwo wytwórni Mausoleum a z drugiej wypływ sporej ilości podobnych płyt w latach 80 sprawiło, że kapela po roku 1983 się rozpadła. Jednak ich albumy przetrwały próbę czasu. Zgrana paczka muzyków, którzy potrafili wydusić z siebie coś więcej niż tylko solidne granie, a także masa ciekawych pomysłów sprawiły że płyta po tylu latach wciąż brzmi świeżo i wciąż może wzbudzać zachwyt. Brzmienie nieco szorstkie, troszkę surowe, ale nadające całości naturalności i drapieżności. „Sword Of Steel” to przede wszystkim niezła dawka heavy metalu i to w najlepszym wydaniu. Tutaj wszystko zgrało się znakomicie. Kompozytorstwo, aranżacje i popisy muzyków. Taki utwór „Blackmail” podkreśla talent Henriego jako wokalistę, a także dynamikę sekcji rytmicznej. Jednak takich kompozycji godnych pochwały jest tutaj znacznie więcej. Rytmiczny, nieco hard rockowy „Sword Of steel”, czy zadziorny „Behind The Walls Of Death” z wpływami Accept to przykłady prawdziwych metalowych przebojów. Nawiązania do NWOBHM jak najbardziej słyszalne, zwłaszcza w takim „Run Or Die”. Za najlepszy utwór można śmiało uznać „His Will Shall Be Done” w którym słychać wyraźne wpływy Iron Maiden. Słabych utworów brak i nawet spokojna ballada „Revenge For Rape” przyprawia o dreszcze.

Jak odejść ze sceny to w wielkim stylu, jak zostawić po sobie ślad, to taki który po latach dalej będzie widoczny. Jedna z najbardziej obiecujących kapel metalowych jakie zrodziły się w Holandii. „Sword Of steel” to pozycja obowiązkowa dla każdego kto ma słabość do heavy metalu lat 80.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

ANGER - Reach For The Sky (1987)

Rok 1987 to bardzo udany rocznik dla heavy metalu i był to rok w którym wyszło sporo ciekawych płyt. Mowa tutaj nie tylko o tych znanych wydanych przez zasłużone kapele, ale też o tych wydawnictwach mało znanych i często pomijanych w ostatecznym rozrachunku. Takim krążkiem o którym nie było zbyt głośno, a zasługuje na przedstawienie szerszej publiczności jest „Reach for The Sky” duńskiego zespołu o nazwie Anger. Nie zasypię was tu dużą ilością informacji, bo zespół jakby nie co był owiany tajemnicą. Zespół powstał w 1983, a swój jedyny album wydał w 1987 roku i potem zapadli się pod ziemię. Zostawmy tak więc historię zespołu na boku i przyjrzyjmy się temu albumowi bliżej.

Na pierwszy rzut oka nie ma tutaj niczego wyróżniającego i rzucającego się w oczy. Skromna okładka na pewno nie zwraca szczególnej uwagi. Jednak im bardziej zagłębimy się w sam album tym więcej zalet odkryjemy. Ciepłe, klimatyczne o zabarwieniu hard rockowym brzmienie nie jest tutaj przypadkowe. Kapela bowiem w swojej muzyce którą można określić mianem melodyjnego metalu przemyca sporo elementów hard rocka. Lekkość, rytmiczność i duża dawka melodyjności, która zbliża nas do twórczości Crystal Knight, Europe czy Warriors sprawia, że płyta jest miła w odsłuchu. Oryginalności w tym graniu się doszukamy podobnie jak i w umiejętnościach muzyków. Wokalnie Esben przypomina Ronnie Atkinsa z Pretty Maids. Od strony instrumentalnej płyta prezentuje się jeszcze lepiej. Przede wszystkim uwagę przykuwają dobre, solidne i melodyjne partie gitarowe wygrywane przez Rona Ashleya. Można mu zarzucić brak jakiejś oryginalności czy techniki przyprawiająca o dreszcze. Wszystko jest zagrane na dobrym poziomie i klimatycznie klawisze znakomicie podkreślają melodyjny charakter kompozycji. Wystarczy się w słuchać w „Feel The Fire Burning” czy „Leave It All Behind”, żeby się przekonać o tym fakcie. Najwięcej na płycie jest hard rockowych dźwięków czego dowodem jest lekki Inconsistent” czy przebojowy „How To Rock”. Utrzymany w stylistyce Accept „Fatal Company” dowodzi, że heavy metal jest też tutaj obecny. Materiał może nieco taki monotonny, może taki bez zaskoczenia, ale nie można wszystkiego dostać.

Historia tej kapeli skończyła się wraz z wydaniem tego jedynego albumu. Solidny album nie wyróżniający się z tłumu nie mógł zdziałać cudów. Muzyka zawarta na krążku, nie odstaje od tego co można było usłyszeć w owym czasie. Problem tkwił w braku dużej porcji przebojów, które zapadłyby bardziej w pamięci. Dla fanów hard rocka i muzyki lat 80 jest to pozycja warta do obczajenia.

Ocena: 6/10

niedziela, 4 sierpnia 2013

HIBRIA - Silent Revenge (2013)

Jednym z takich odkryć brazylijskiej sceny power/heavy metalowej ostatniej dekady jest bez wątpienia zespół Hibria. Zespół, który z rodził się w 1996 roku z myślą grania muzyki będącej skrzyżowaniem tego co jest znane na europejskim rynku, a więc Primal Fear, Gamma Ray, czy Lions Share. Kapela szybko błysnęła umiejętnością tworzenia dobrej muzyki. Każdy kto cenił sobie melodyjność i zadziorność szybko polubił ten zespół. Trzy pierwsze albumy zaskakiwały przebojowym charakterem i dawką energii. Czy wciągu dwóch lat mogło się coś zmienić? Czy zatrudnienie nowego gitarzystę – Renato Osorio mogło wpłynąć na jakość muzyki na nowym albumie „Silent Revenge” ?

Mogły i wpłynęły. Zespół skierował swoje zainteresowania w kierunku nowoczesnego brzmienia, ciężaru, agresji i młodzieżowego charakteru. Z jednej strony zespół zyskał na mocy, zyskał na drapieżności. Tylko wszystko jakbym kosztem tych cech z których słynęli. Gdzieś uleciały dobre melodie, dawka ciekawych motywów też została jakby ograniczona, nie wspominając o ilości przebojów przypadających na ten nowy album. Technicznie krążek brzmi fenomenalnie. Soczyste, mięsiste riffy i mocna sekcja rytmiczna. Znakomicie to współgra z stylem jaki zespół prezentuje na „Silent Revenge”. Mamy do czynienia z Hibria i o tym najlepiej przekonuje nie kto inny jak sam Iuri. Wokalista dalej zachwyca manierą i techniką. Jest on jak zwykle mocnym punktem płyty. Również dobrze wypadają riffy i partie gitarowe. Przykładem dobrej pracy gitarzystów jest choćby „The scream Of An angel”. W takim pseudo nowoczesnym „Silent Revenge” zespół przypomina mi „Tabula Rasa” Bloodbound i to nie jest pozytywne skojarzenie. Nie da się ukryć, że początek płyty nie jest taki zachęcający i przyjemny dla fanów Hibria z poprzednich płyt. Mało wyrazisty „Lonely Fight” to kolejny utwór który nie zapada specjalnie w pamięci. Jeżeli chodzi o nowoczesność i ciężar to dość dobrze wypada agresywny „Deadly Veangence”. Zespół próbuje urozmaicić materiał, ale nie wychodzi to najlepiej. Przykładem tego jest mizerna ballada w postaci „Shall I keep on Burning”. Najlepszym utworem jest zamykający „The Way It Is”.

Choć minęło tylko dwa lata od poprzedniego wydawnictwa to jednak kapela podrasowała swój styl, kładąc nacisk na ciężar, agresję i nowoczesny wydźwięk. Spotkało ich w sumie to co Bloodbound przy „Tabula Rasa”. Płyta jest do słuchania, ale na pewno nie do zapamiętania. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe zboczenie z właściwego kursu.

Ocena: 6/10

piątek, 2 sierpnia 2013

WITCH HUNTERS - Cry For The Moon (1991)

W 300 kopiach został wydany jedyny album włoskiej formacji Witch Hunters, który nosił tytuł „Cry For The moon” i to już podkreśla z jakim mało znanym wydawnictwem mamy do czynienia. Niby ciekawa okładka, dość subtelne i pomysłowe podejście do muzyki metalowej, dobrzy muzycy, umiejętność tworzenia dobrych melodii czy też mrocznego klimatu, to jednak nie udało się tej kapeli kontynuować działalność, ani też nie dali się poznać szerszemu gronowi słuchaczy. Dlaczego?

Strona techniczna została tutaj zupełnie położona i niestety ta wada rzuca się od pierwszych dźwięków. Klawisze brzmią jakby miałaby mieć zastosowanie do gier komputerowych. Partie gitarowe brzmią jakby bez mocy, bez ognia i dość często można zadać sobie pytanie czy to jest jeszcze heavy metal. Kwalifikacja stylu tutaj nie jest ława. Są elementy hard rocka, heavy metalu i muzyki progresywnej. Kiepskie i niskiej jakości brzmienie tylko jeszcze bardziej podkreśla ową wadę. Dość nie typowy styl i brzmienie znakomicie wybrzmiewa w takim „Midnight The Witches Hour”. Ciekawe jest to jak całość brzmi, bowiem od początku dobre wrażenie robi wokalista Davide Maggioni, który ma charyzmę i ciekawą manierę. Najlepiej wypada bez wątpienia gitarzysta Cesare Forni, który potrafi zauroczyć lekkością i pomysłowymi partiami. Może nieco kuśtyka tutaj technika, ale talent jako taki jest. Rozbudowany „Dreams” czy instrumentalny „Old Rock” w swojej formie najlepiej podkreślają umiejętności gitarzysty. Szkoda tylko że oprawa tego wszystkiego na poziomie amatorskim. Może taki był właśnie zamiar tego? Ciekawy styl rzuca się już w otwierającym „Sabbat” czy spokojny „Trouble Mind”. Co do reszty każdy sam powinien zbadać i ocenić.

Z jednej strony zespół próbował zaskoczyć innowacyjnym stylem, wykonaniem, jednak z drugiej brzmi to dość nie profesjonalnie, surowo i niedopracowanie. Słabe kompozycje i aranżacje przyćmiewają w tym przypadku pomysłowość czy utalentowanego gitarzystę. Nic dziwnego, że kapela szybko znikła ze sceny.

Ocena: 5/10

czwartek, 1 sierpnia 2013

WHITE TIGER - White Tiger (1986)

Każdy z fanów glam metalu czy hard rocka powinien znać zespół Kiss. Jednak czy każdy z tych fanów musi znać zespół White Tiger? No cóż teoretycznie tak, lecz w praktyce zawsze bywa z tym różnie. Kapela ta należy do grona mniej znanych formacji reprezentujących amerykański glam metal lat 80. Powiązania z Kiss są w tym przypadku nie tylko w zakresie samej stylistyki. Nawet w składzie znajdziemy pewną wspólną cechę. Jest nią gitarzysta Mark St John, który występował w Kiss. Założona w połowie lat 80 amerykańska kapela wydała jedynie debiutancki album o nazwie „White Tiger”, który nie odniósł komercyjnego sukcesu, ani zrobił takiej furory jak Kiss. Na czym polegał problem?

Przede wszystkim brak wyrazistych hitów, które by porwały słuchacza. Choć muzycy grać potrafili, to jednak nie byli obdarowani talentem do tworzenia przebojów godnych zapamiętania. Najprościej pisząc na debiutanckim albumie nie usłyszymy muzyki na wysokim poziomie, ani też nie usłyszymy sporej ilości przebojów. Jednak nie można też zakwalifikować muzykę tej kapeli do grona gniotów i płyt godnych skarcenia. White Tiger to kapela, która grać potrafiła i to słychać. Mark St John wygrywa partie może i bez większych emocji i pomysłowości, ale na solidnym poziomie. Złego słowa nie można napisać o pozostałych muzykach. Słabym ogniwem jest niskich lotów brzmienie, które tłumi dźwięki i umniejsza jakości kompozycjom. Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na lekki „White Hot Desire”, rytmiczny „Stand & Deliver” czy „Runaway”, w których nie brakuje też patentów wyjętych z twórczości Def Leppard. Reszta utworów nie wzbudza większego zainteresowania.

Można potrafić grać, można mieć doświadczenie, jednak czasami to nie wystarczy by nagrać album godny uwagi. Taki album, który przetrwa próbę czasu i zapadnie w pamięci. Nie często się zdarza, że płyta z lat 80 nie porywa swoją konstrukcją i poziomem, ale się zdarza. Przykładem tego jest jedyny album formacji White Tiger.

Ocena: 4/10