wtorek, 31 lipca 2012

WHITE SKULL - Embittered (1997)


Co się dzieje po wydaniu przeciętnego debiutanckiego albumu przez WHITE SKULL? Właściwie nic złego, wręcz przeciwnie. Sypią się masy pozytywnych opinii na temat „I wont Burn alone” przez co kapela nie ma większych problemów z koncertowaniem. I takie ciepłe przyjęcie sprawiło, że zespół mógł iść za ciosem i tworzyć materiał na nowy album. Po dwóch latach od premiery debiutanckiego albumu tj w roku 1997 ta sama wytwórnia wydaje drugi album włoskiej formacji zatytułowany „Embittered” który mimo zachowania takiego samego składu i wielu innych aspektów personalnych, to jednak ten album jest pewnym przełomem w historii zespołu. Tutaj słychać już bardziej dojrzały materiał, tutaj każdy z muzyków wyciągnął wnioski z poprzedniego albumu i zaczął się rozwijać. Federica De Boni śpiewa o wiele pewniej, bardziej zadziornej i melodyjnej. Nie jest tak schowana i stłumiona przez brzmienie. Partie gitarowe wygrywane przez duet Fonto/Faccio też są o wiele ciekawsze. Bardziej złożone, bardziej przemyślane, ostre, soczyste i pełne energii, czego brakowało na poprzednim albumie. Oprócz tego że są ostre, momentami ciężkie, to są w dodatku bardzo melodyjne, co przedkłada się na atrakcyjność tego krążka. Więcej power metalowych patentów jest dużym plusem tego wydawnictwa. Słowa pochwały należy również skierować w kierunku sekcji rytmicznej, która buduje klimat i stwarza przestrzeń, która nadaje utworom pewnego rodzaju głębię. Ulepszony styl, bardziej wyczulony zmysł tworzenia dobrych, bardzo dobrych kompozycje, które charakteryzują się solidnością, no i bardzo dobre brzmienie, które już świadczy o bardziej dojrzalszym albumie aniżeli debiut.

Zmiany dotknęły stylu, kompozycji, muzyków, a to wszystko słychać po zawartości. Materiał stawia na bardziej rozbudowaną strukturę i całość trwa godzinę, czyli dłużej aniżeli po przedni album. Sporo utworów przekraczających 6 minut, ale do tego dojdziemy. Zacząć należy od tego, że drugi krążek WHITE SKULL jest dynamiczniejszy i ostrzejszy, co słychać już przy pierwszym kontakcie, którym jest tytułowy „Embittered”. Melodyjność, chwytliwy refren, zapadający w głowie refren, ostre i rytmiczne partie gitarowe i wszystko o kilka klas wyżej, to jest przedsmak tego jak WHITE SKULL zabrzmi na następnych albumach. Do szybkich kompozycji na pewno wypada zaliczyć zróżnicowany „Revenge Is Sweet” gdzie pojawiają się motywy balladowe, rycerskie, power metalowe, heavy metalowe, a nawet coś z NWOBHM rodem IRON MAIDEN. Dynamicznym utworem i nawiązującym do tych wcześniejszych cech nawiązuje rytmiczny i przebojowy „I Don't Know About Sex”. Z heavy metalowych kompozycji mamy melodyjny „Its My Life” który na pewno lepiej by brzmiał w nieco szybszym tempie czy też „B.T.B.W. North Italy” nawiązujący do działalności JUDAS PRIEST i jest to bardzo udany heavy metalowy hymn. Jak wspomniałem wcześniej, sporo na tym albumie dłuższych kompozycji, gdzie licznik czasowy przekracza 6 minut. Pierwszym tego typu utworem jest dynamiczny„Old Friends” gdzie dominuje w dużej mierze power metalowa konwencja, ale są też motywy godne IRON MAIDEN, pojawiają się liczne urozmaicenia i jest to jedna z najlepszych kompozycji na płycie. Z kolei „Mountain's End” urzeka klimatem, epickością i lekkością. Nie wiele gorszy jest najdłuższy utwór na płycie, a mianowicie „Flesh, Blood and Faith” gdzie dominuje rytmiczny motyw i stonowany refren, a także masa ciekawych, klimatycznych wtrąceń. Druga cześć utworu jakby ciekawsza. Ostatni dłuższy utwór to „She Won't Wait All the Night”, który pełni rolę ballady, która jednak nie powala jakością i formą podania. Już lepiej wypada druga ballada, a mianowicie „Love Is”. Urozmaicenia albumu dopełnia cover 4 NON BLONDES czyli „Whats Up”, który brzmi całkiem przyjaźnie i nie jest gorszy od oryginału.

Embittered” to dzieło bardziej dojrzałe i przemyślane. Wszystko wypada tutaj lepiej aniżeli na debiucie. Lepsze melodie, pomysły, ciekawsze aranżacje i wyższa forma muzyków,a to przedkłada się na efekt końcowy, który jest zaskakujący dobry. Ten album to tylko przedsmak tego co zespół prezentował na następnych albumach, które przeszły bardzo szybko do miana najlepszych, ale o tym następnym razem.

Ocena: 7/10

WHITE SKULL - I Won't Burn Alone (1995)


Gdybym miał wymienić jeden z najbardziej znaczących włoskich zespołów power metalowych to zapewne wymieniłbym taki WHITE SKULL, który pokazał i rozpowszechnił kobiecego wokalu w power metalowej formule. Wokal, nie jest miałki, podniosły i taki komercyjny jak w NIGHTWISH czy WITHIN TEMPTATION, oj nie Federica De Boni to wokalistka po kroju Doro, choć jest większa skala, większa różnorodność, co sprawia że muzyka WHITE SKULL jest bardzo atrakcyjna i czyni ich dość oryginalnymi. Właściwie ostry, zadziorny wokal De Boni, ryczące i rytmiczne partie gitarowe, robiąca wrażenie mieszanka power metalu i heavy metalu stawiając przede wszystkim na melodyjność i dynamikę, czy też w końcu dobrze wyselekcjonowane brzmienie, to jest to czym można nazwać styl WHITE SKULL. Kapela została założona w roku 1991 i w tym okresie wydała swoje pierwsze demo, które zostało zauważone przez rodzimą prasę. W 1994 roku wydali swoje drugie demo „Save The Planet” które zbierał pochlebne recenzje. W roku 1995 WHITE SKULL zawarł swoje kompozycje na metalowych komplikacjach typu „Nighpieces 4” i przez to zostali zauważeni przez wytwórnie płytową Underground Symphony pod skrzydłem której wydano debiutancki album „I Won't Burn Alone”. Jak przystało na pierwszy album, są nie pewne ruchy zespołu, nie pewne melodie, kompozycje, momentami brzmi to wszystko jak próba sił, zbadanie terenu. Tak słychać pewne zaczątki WHITE SKULL znanego z późniejszych albumów co słychać głównie w melodyjności, w ryczących i rytmicznych partiach gitarowych wygrywanych przez Fanto/Faccio choć brakuje w tym wszystkim nieco ognia i power metalowego kopa. Czasami same pomysły nie brzmią tak jak powinny brzmieć. No i również De Boni nie brzmi tak jak później, słychać tutaj nie pewność i nieco mało wyraziste popisy wokalistki, jeżeli już mam wytknąć więcej błędów, to na pewno wymienię tutaj brak jakiś wyrazistych przebojów oraz mało przekonujące brzmienie, które jest dość niszowe.

Trzeba mieć nie lada odwagę, żeby album otwierać kolosem. „Because I” długo się rozkręca, pojawiają się motywy IRON MAIDEN. Niby nic nowego, niby wtórne i nieco monotonne to, jednak melodyjność, szybkość, zróżnicowanie i przebojowy charakter napawają optymizmem i dowodzi że w zespole drzemie potencjał. Równie ciekawie brzmi nieco bardziej rytmiczny,a le w dalszym ciągu dynamiczny, nawiązujący do stylu IRON MAIDEN czy też power metalowych zespołów lat 80 „Mama” no i troszkę power metalu można wyłapać w radosnym „Hey Boy”. Jednakże ten album zdominowany jest przez heavy metalowe kompozycje. Przez nieco nijakie kompozycje, a także wpychane na siłę stonowane, wolne motywy. Heavy Metal taki jakiego było pełno w owym czasie słychać w „I Wont Burn Alone” gdzie słychać inspirację JUDAS PRIEST. Mieszanie heavy metalowego kawałka, który miał rozgrzewać publikę z power metalowym pędzeniem w refrenie sprawia że „Living on the Highway” brzmi nijako i raczej nikt nie będzie wspominał miło tego kawałka, chyba że za ciekawe solówki i refren. Granie na granicy hard'n heavy usłyszymy w rytmicznym „Nasty” czy tez w „In the Age of Unreason” . Spokojne, balladowe motywy i silenie się na urozmaicenie, sprawia że takie utwory jak „Pray” czy też „White Lady” przynudzają i sprawiają że materiał brzmi mniej metalowo.

Album nie robi większego wrażenia, bo niby czemu miałby robić? Nie można pochwalić zespół za produkcję ani za materiał. Sami też muzycy nie włożyli w to serca. Zabrakło pomysłów na kompozycje, za brakło wyobraźni co do wykonania. Pochwalić można za niektóre solówki i udane otwarcie, jednak to nie jest ten WHITE SKULL który mnie rzucił na kolana, to tylko marna rozgrzewka.

Ocena: 3.5/10

poniedziałek, 30 lipca 2012

THUNDERSTEEL - Thundersteel (1994)


Głównie metal niemiecki kojarzy się z topornością, surowością, prostotą i gdy odpaliłem jeden jedyny album niemieckiego zespołu THUNDERSTEEL to żadną z powyższych cech się nie doszukałem. I śmiało można powiedzieć, że debiutancki album „Thundersteel” brzmi jak album nagrany przez kapelę z innego rejonu. Jest tutaj lekkość, melodyjność, shredowe popisy gitarowe wykonywane przez duet Semmerlrodt/Schaffer są wyrafinowane, skonstruowane z dużą starannością, pomysłowością i pod tym względem nie można narzekać na ich atrakcyjność. I tak właściwie to przez cały album przewijają się motywy bardzo melodyjne, nie brakuje w tym wszystkim dynamiki i przebojowości. Niemiecki charakter można wyłapać w brzmieniu, gdzie gitary momentami brzmią jak te z ACCEPT czy STEELER, albo w sposobie śpiewania przez Nilsa Lange, gdzie jest zadziorne śpiewanie które przypomina manierę wokalisty z GRAVE DIGGER. Od momentu założenia kapeli tj 1990 do momentu wydania płyty minęły 4 lata i słychać po albumie, że były to lata starannego przygotowywania albumu i nie ma się zbytnio do czego przyczepić. Zarówno sfera czysto techniczna jak i zawartość nie wzbudzają wątpliwości, że jest to album prezentujący muzykę power metalową na najwyższym poziomie.

Zawartość jest nadzwyczaj atrakcyjna. Otwarcie w postaci rytmicznego i dynamicznego „Burning in Hell” jest strzałem w dziesiątkę. Jest zapadający refren i prosty motyw wsparty popisami gitarowymi, ale tak brzmi niemal całość. W podobnej formule utrzymany jest szybki „Flash and Thunder” , zadziorny, z niemieckim charakterem „In The Night”.Popisy shredowe ocierające się o neoklasyczne granie słychać choćby w melodyjnym „Holy War”,czy też „I want you” gdzie zespół stawia na power metalową strukturę, która urozmaicają właśnie poprzez zróżnicowane motywy gitarowe, przez dużą ilość melodyjnych solówek. Zespół jednak nie jedzie w kółko na jednej szybkości, oj tutaj pojawiają się kompozycje jak „Face The Evil” gdzie główną rolę odgrywa bardzo atrakcyjna melodia wyjęta z neoklasycznego grania, gdzie szybkość nie ma tutaj znaczenia, a liczy się tylko przebojowy charakter. Sporo urozmaicenia wprowadza bojowy „Nightmare” z średnim tempem które jest przeplatane nieco szybszym. Najwolniejszym, najcięższym i najmroczniejszym utworem jest nieco toporny „Cold As Ice” gdzie jest przyozdobiony licznymi atrakcyjnymi solówkami gitarowymi które pokazuje że shredowe granie zespołowi nie jest obce.

THUNDERSTEEL nie nagrał dużej liczby albumów, nie nagrał czegoś rewolucyjnego, nie stworzył niczego nowego, jednakże to co zaprezentował bardzo ciekawą wizję grania power metalu, gdzie jest nacisk na melodie, szybkość, dynamikę, przebojowość i wykonanie techniczne. Główną rolę odgrywają oczywiście gitary, które kierują w stronę słuchacza sporo świetnych solówek i motywów. Na plus oczywiście wplątywanie motywów ocierających się o shredowe czy też nawet neoklasyczne granie. Mało w tym niemieckiego charakteru, ale pozostała solidność i granie na wysokim poziomie, które jest typowe dla tego kraju. Po tym albumie wydał jeszcze mini album, a potem się rozpadł, a szkoda bo drzemał w nich ogromny potencjał.

Ocena: 9/10

CYCLONE - Brutal destruction (1986)


Teraz jest czas thrash metalu i pojawił się za równo nowy album TESTAMENT jak TANKARD, ale ja wciąż szperam w starociach, bo w większości są to znakomite rzeczy. Jednym z takich ostatnich znalezisk jest belgijski CYCLONE, który oczywiście specjalizował się w graniu thrash metalu. Tak specjalizował się, bo obecnie jest to zespół przeszedł w stan spoczynku. CYCLONE to kapela która została założona w 1981 r. pod nazwą CENTURION. Po wydaniu sporej ilości dem, koncertowaniu przyszedł czas na debiutancki album czyli „Brutal Destruction” który ujrzał światło dzienne w roku 1986 roku. To co CYCLONE na debiutanckim albumie przypomina poniekąd dynamiczne granie MORBID SAINT, z tym że z bardziej przyjaznym wokalem, słychać też coś z DEATHROW, GRINDER czy też speed metalowego CARRION. Ten styl, który przejawia dynamiką, rozpędzoną sekcją rytmiczną, speed metalowy wokal, który stawia na piski i dość ostre i utrzymane w wysokich rejestrach śpiewanie, czy też ostrych, rytmicznych partiach gitarowych zbudowanych na bazie szybkości, melodyjności i ostrości otoczone jest solidnym nieco surowym brzmieniem, który zaostrza owy ostry wydźwięk całości. Okładka może i uboga, może i kraj nieco bardziej kojarzący się z heavy/speed metalem, to jednak płyta zaskakuje. Przede wszystkim pod względem co wyprawiają muzycy, a także pod względem tego jak prezentuje się zawartość.

CYCLONE w swej strukturze nie stroni od pewnych zaskoczeń, uciekania od prostolinijności i rutyny na rzecz nieco urozmaicenia poprzez użycie patentów wyjętych spod heavy/speed metalu. Instrumentalne rozpoczęcie albumu w postaci “Prelude to the End” pokazuje że zespołowi w głowie nie tylko thrash metal. Tutaj pojawia się heavy metalowy motyw, średnie tempo i sekcja rytmiczna która nasuwa kapele NWOBHM pokroju IRON MAIDEN. Krążek jest zdominowany przede wszystkim przez szybkie kompozycje, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, ostry, surowy, melodyjny riff, a także barbarzyński i dość piskliwy wokal Guido Gevels cechuje się niezwykła charyzmą i trzeba przyznać, że jest i ostry, zadziorny śpiew, jak i piski w wysokich rejestrach, tak więc na zróżnicowanie nie można narzekać. W podobnej konwencji utrzymany „Fall Under His Command” , zadziorny „Fighting the Fatal” czy też w końcu melodyjny „Incest Love” i te szybkie kompozycje ukazują nie tylko sprawność sekcji rytmicznej, ale przede wszystkim niezwykłą współpracę między dwoma gitarzystami. Kerbush i Vin Lint to duet który zostaje w pamięci, który swoją grą zapada w pamięci. Może nie ma technicznych wirtuozerskich popisów, ale wszystko jest przemyślane, poukładane, słychać biegłość w zmianach melodii, a przepływ energii i melodyjności jaki przemycają w swoich partiach dowodzi o klasie światowej. Jednakże mimo jasno i dość zawężonej strukturze i konwencji pojawiły się na albumie kawałki, które mają nieco inny wydźwięk. Na pewno jednym z takich utworów jest heavy metalowy “The Call of Steel” gdzie pojawia się rytmiczny motyw i przebojowy wydźwięk. Wyróżnia się na tle szybkich petard również taki “Fighting the Fatal” gdzie pojawia się pokręcony motyw, nieco progresywne zacięcie, To że zespołowi nie brakuje smykałki do robienia zapadających i melodyjnych hitów świetnie świadczy dynamiczny“In the Grip of Evil” .

CYCLONE to prosta nazwa, standardowe chwyty i patenty, a na debiutanckim albumie pokazali że czasem nie wiele trzeba, żeby stworzyć coś nadzwyczajnego, trzeba po prostu mieć pomysły na świetne kompozycje. Takowych na tym albumie nie brakuje. Jest dynamit, są ostre riffy, jest energia i surowe, mroczne brzmienie. Imponuje prostota i świetne wykonanie utworów. Świetna robota belgijskiej kapeli. Jeden z tych albumów, które należy znać.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 26 lipca 2012

SCANNER - Ball Of The Damned (1997)

Czy jeden muzyk z oryginalnego składu SCANNER, który nagrał dwa znakomite albumy, jest w stanie przesądzić o nagraniu czegoś na miarę dwóch największych wydawnictw? Czy jest wstanie zachować styl z jakiego była znana kapela w latach 80? Gitarzysta Axel Julius już właściwie na albumie „Mental Reservation” uświadomił nas i odpowiedział na powyższe pytania. Nie był on wstanie udźwignąć brzemię dwóch poprzednich wydawnictw, gdzie kompozycje były o kilka klas niższe, a sam styl był nieco odmieniony i stawiał w dużej mierze na toporność i surowość, która jest charakterystyczna dla niemieckich zespołów heavy metalowych. Rok 1997 to okres kiedy rynek niemiecki umacniał się za sprawą albumów RAGE, BLING GUARDIAN czy też PRIMAL FEAR, IRON SAVIOR, to też swoją pozycję i swoje stanowisko w ramach tych nowości musiał wyrazić jeden z najlepszych niemieckich zespołów jaki powstał w latach 80. Czwarty album SCANNER został zatytułowany „Ball Of The Damned” i jest to kolejny album, który został nagrany w innym składzie. Zostali w obozie SCANNER wokalista Leszek Szpiegel, który w dalszym ciągu stanowi motor nowego wcielenia SCANNER, który idealnie pasuje do kompozycji wzorowanych na starszych dokonaniach zespołu,jak i do kompozycji nieco cięższych i mroczniejszych. Został również wcześniej wspomniany Axel Julius i perkusista D.D. Bucco. Natomiast cała reszta lista nazwisk to nowe postacie w historii SCANNER. Axel z rekrutował w ramach 4 albumu nowego basistę Marca Simona, gitarzystę Stefan Nicolai i uwaga... klawiszowca Stephan Braun, co dawało potwierdzenie, że zespół poza znanym stylem polegającym na mieszaniu konwencji speed/power metalowej z topornym heavy metalem dodając przy tym nieco thrash metalowego zacięcia w niektórych momentach. Na czwartym albumie SCANNER próbuje swoich sił w związku z bardziej epickimi czy też orkiestrowymi motywami. W porównaniu do poprzedniego albumu jednak widać sporo podobieństw w kwestii brzmienia, konwencji utworów, czy też toporności, aczkolwiek tutaj jakby mniej jest patentów thrash metalowych, więcej jest takich o charakterze epickim czy też progresywnym. No i dalej jest ta sama zawartość ciekawych melodii, dalej jest taki sam poziom kompozycji, które jednak nie osiąga poziomu znanego z dwóch pierwszych albumów.


Na debiutanckim albumie swoje 3 grosze dorzucił Ralf Scheepers, który swoim gościnnym występem urozmaicił dwie kompozycje. Powrócono po raz kolejny do tego pomysłu i muszę przyznać, że jak usłyszałem „Puppet On string” to zaczęła działać moja wyobraźnia i ciekawym posunięciem byłoby na pewno zatrudnić na wokalistę Ralfa, szkoda że takie wydarzenie nigdy nie miało miejsce. Ralfa śpiewa bardziej podniośle, bardziej melodyjniej aniżeli Leszek. Sam utwór zaś pod względem przebojowego charakteru, melodii na miarę HELLOWEEN i całego grania pod kapele Kai Hansena, czy też w końcu imponujące i pełne energii solówki nasuwają nic innego jak „Hypertrace”. Ten utwór zaliczam do najlepszych w okresie lat 90 i na pewno w ramach całej historii zespołu. Najlepsza kompozycja na płycie, co wcale nie oznacza że reszta już jest do kasacji."Frozen Under the Sun" to kompozycja która zaskakuje przebojowością, lekkim i zapadającym w pamięci refrenem, zróżnicowaniem, gdzie pojawiają się spokojne i klimatyczne momenty jak i power metalowa szybkość i dynamika. Tutaj można w końcu wyczuć rockowe, zadziorne zacięcie, no i te orkiestrowe i epickie patenty. „We Start it Tomorrow" pokazuje, że nowe wcielenie SCANNER zaczęte wraz z poprzednim albumem ceni sobie mrok, ciężar i toporność, a tej pod dostatkiem w tym utworze. Pięknym utworem jest na pewno "True-Stories-Teller" gdzie zespół stawia na lekkość, ciepłe melodie, na rockowy feeling, no i świetnie został tutaj wykorzystany balladowy motyw podczas nastrojowego refrenu. Balladowo zaczyna się "Tollshocked" ale to jest jedna z tych power metalowych petard, które zbliżają się poziomem do genialnego otwieracza i pod względem charakteru słychać coś z debiutu, co świadczy o wyjątkowości tego utworu. Epicki, orkiestrowy motyw o którym pisałem wcześniej wyraźnie pojawia się w instrumentalnym „Lord Barker's Theme” będącym czymś nowym w muzyce SCANNER. Różnorodność, epicko – orkiestrowy nastrój można wyczuć w podniosłym „Ball Of The Damnded” oparty na wolnym tempie i zapadającym w głowie motywie przypominającym co nieco te znane mi z AXEL RUDI PELL. Powiew świeżości w muzyce SCANNER usłyszymy w genialnym „Judge On The Run” gdzie pojawiają się patenty charakterystyczne dla ACCEPT czy też JUDAS PRIEST. Motyw jeden z najlepszych na płycie i na miarę geniuszu dwóch pierwszych płyt. Na koniec wisienka w postaci świetnego coveru QUEEN , a mianowicie „Innuendo”.


Siła „Ball Of The Damned” tkwi w solidności i nawiązaniu w niektórych fragmentach tak jak choćby świetny „Puppet On The string” do wydawnictw z lat 80. Znajdziemy przeboje, szybkie kompozycje, bardziej rozbudowane, bardziej klimatyczne, jak i te które mają podziałać na emocje słuchacza. Podobać się może wyważenie między szybkością, ciężarem i melodyjnością. Album ma dobre surowe, zadziorne brzmienie, które stanowi uzupełnienie materiału, który jest utrzymany w konwencji power metalowej z elementami thrash metalu, epic czy też heavy metalu. Może nie jest to arcydzieło, pozbawione wad jak dwa pierwsze albumy, ale jest to bardzo dobre wydawnictwo, które miło się słucha mimo upływu czasu. Ostatni bardzo dobre i na poziomie wydawnictwo tego zasłużonego zespołu niemieckiego, który pozostawił po sobie znaczący ślad w niemieckiej scenie metalowej.


Ocena: 8.5/10

SCANNER - Mental Reservation (1995)



Po nagraniu dwóch świetnych albumów niemiecki SCANNER grający power metal wpadł w czarną dziurę, i czas jakby się dla nich zatrzymał, nic się nie działo. Lata upływały a następnych albumów nie było, zespół wpadł w stan uśpienia. Kapela odrodziła się z śpiączki po 6 latach za sprawą Axela Juliusa, jednego pozostałego z oryginalnego składu.. Trzeci album o nazwie „Mental Reservation” i trzeci wokalista. Tym razem zmiany personalne były daleko idące i dotyczyły większej liczby muzyków. I tak reaktywowany SCANNER składał się z gitarzysty Axela i Leszka Szpigiel (ex-Crow), basisty John A.B.C. Smith (Gallow's Pole) i perkusisty D.D. Bucco. Najistotniejszą rolę odegrał w nowym wcieleniu SCANNER wokalista Leszek Szpiegel, który występował z CROWS, czy też w polskim WILCZYM PAJĄKU, który na potrzeby SCANNER przyjął ksywkę Harridon Lee. To właśnie dzięki jego doświadczeniu, to właśnie dzięki jego umiejętnościom związanych z ostrym, surowym śpiewaniem, który potrafi stworzyć klimat, który nadaje utworom melodyjności i które ma coś z manier poprzednich wokalistów, jednakże będąc w ich cieniu. Nie ta klasa charyzmy i umiejętności, co słychać jak Szpiegel śpiewa w wysokich rejestrach. Jedno jest pewne, pasował on idealnie do tego co grał w owym czasie SCANNER, do nowej konwencji, do nowego wcielenia, do zespołu, który narodził się w zupełnie innym składzie. SCANNER dalej pozostaje w tematyce heavy/power metal z tym, że zespół tutaj stawia na surowe partie gitarowe, ocierające się o stylistykę i konwencję thrash metalową, co słychać również w samej produkcji albumu. Warstwa liryczna również nawiązywała do bardziej mrocznego s-f w przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw. Między tym albumem a poprzednim słychać też różnice w kategorii poziomu kompozycji. A te tutaj są znacznie gorsze.

O ile utwory, które wypełniały dwa poprzednie albumy stroniły od topornego niemieckiego metalu o tyle na tym albumie SCANNER zaczął się identyfikować z rodzimą sceną metalową. Już przy przebojowym i melodyjnym „Break Your Spell” czuć tą wyraźną i jakże istotną zmianę. Chwytliwe i zapadające melodie, które pozbawione były toporności, które cechowały się lekkością, zostały zastąpione bardziej topornymi i ponurymi melodiami, które otoczone są thrash metalowym feelingiem. Choć to właśnie ta kompozycja w swojej dynamice, power metalowej konwencji, z energiczną solówką, czy chwytliwym refrenem nawiązuje do pierwszego albumu „Hypertrace” co należy uznać za pewien plus. Niesamowity klimat s-f, mrok można wyczuć w rozbudowanym i zróżnicowanym „Upright Liar” i na pewno te cechy sprawiają że nie łatwo zapomnieć o tej kompozycji. Za warto tutaj sporo ciekawych motywów od rozbudowanych i pokręconych solówek po hymnowy i klimatyczny refren. Równie dobrze brzmi nieco hard rockowy „After The storm” przypominający pod względem struktury utwory RIOT. Znakomite wrażenie pozostawia po sobie piękna ballada "Your Infallible Smile" z niesamowitą atmosferą, przenikliwym refrenem i imponującym wykonaniem i to jest utwór na miarę zdolności zespołu. O znakomitej przeszłości zespołu przypomina dynamiczny "Conception of a Cure" który agresją, przebojowością i szybkością przypomina taki „Hypertrace”, czy też taki melodyjny „Out Of Nowhere”, a rozbudowany „Into a Brave Man's Mind” nawiązuje do poprzednich długich rozbudowanych kompozycji zespołu. Nie brakuje też szybkich, dynamicznych i zadziornych utworach, gdzie przeplatane są melodyjne power metalowe patenty z ostrym zacięciem thrash metalowym i przykładem takich kompozycji jest przebojowy i zwarty „Nightmare” czy też rozbudowany i zróżnicowany "20th Century Crusade" nawiązujący do twórczości SCANNER z lat 80 i jest to bez wątpienia najlepsza kompozycja w ramach szybkiego tempa. Znakomicie wypada też mieszanka rockowego zacięcia z thrash metalowym zadziorem i taki jest przebojowy "Rubberman" który jest zapadającym w głowie utworem.

„Mental reservation” to przemyślany album, w nieco zmienionej konwencji grania. W speed power metalowej konwencji znanej z lat 80 pojawiły się patenty iście thrash metalowe, pojawiła się też niemiecka toporność. Nic dziwnego skoro to są już inni twórcy, został tylko gitarzysta Axel. Nowy skład, nowy wydźwięk SCANNER, ale na szczęście zespół nie obniżył drastycznie poziomu. Nie jest to ta sama klasa co poprzednie wydawnictwa, czasami można poczuć toporność, ponure melodie i ten mroczny klimat s-f, ale całościowo album się broni. Jest takie surowe brzmienie, które uzupełnia zawartość, która sprawia wrażenie równej i dobrze rozegranej. Na pewno jest to wciąż SCANNER na którego warto zwrócić uwagę.

Ocena: 8/10

środa, 25 lipca 2012

CROWS - The Dying Race (1991)


Niemiecki kraj kryje wiele ciekawych zespołów heavy metalowych, znany jest z dużej liczby znanych muzyków i zazwyczaj jest tak, że zespoły w których znajdziemy zlepek znanych osobistości znajduje się większym zainteresowaniu i zawsze przyciągnie sporą liczbę słuchaczy, bo jednak większość słuchaczy czasami się kieruje nazwiskami. Dla tych osób mam coś równie interesującego z równie ciekawym i gwiazdorskim składzie. Niemiecki CROWS, który został założony w 1981 r skupiał w sobie : Leszka Szpigiela (SCANNER) w roli wokalisty, Franka Bankowskiego (ANGEL DUST) na basie, Bernda Kosta i Bobby'ego Schottkowskiego (SODOM). Jednak mimo takiego składu, mimo dobrego debiutu w postaci „The Dying Race” zespół się rozpadł. Pozostawili jednak po sobie całkiem ciekawe wydawnictwo, które o dziwo nie nawiązuje do thrash metalu, a bardziej w stronę power/heavy/speed metalu. Cechą charakterystyczną tego albumu są nieco toporne, surowe partie gitarowe, które stawiają na rytmiczność i nieco ostre melodie. Charakterystyczne jest gdzieś tam przemycanie klimatu thrash metalu, sporo w tym pomaga ostre, surowe brzmienie, które sprawia że wszystko brzmi na swój sposób ponuro. Może nie ma w tym zbyt dużej oryginalności, ale sam styl i doświadczenie muzyków gwarantuje pewien wysoki poziom kompozycji.

A te są w nie wielkim stopniu zróżnicowane. Otwarcie w postaci "The Frantic Factor" jest imponujące, bo takie nie typowe. Można by się spodziewać, jakiejś szybkiej petardy, z thrash metalowym tempem, ale nie ma coś zupełnie innego. Słychać taki miks FATES WARNING z MEKONG DELTA, gdzie mamy trochę smutnego klimatu, troszkę ponurego riffu, a wszystko zagrane w progresywnym zacięciu. Jeszcze lepiej prezentuje się taki "Too Proud to Fight" który oferuje średnie tempo, rytmiczny główny motyw i nastrojowy i zarazem chwytliwy refren, który wciąga nas w głębie tego utworu. Stylistycznie można doszukać się pewnych podobieństw do tego co grał HERETIC czy też METAL CHURCH za czasów Mike'a Howe. Mamy też utwory dynamiczne, oparte na szybszych motywach i w tej kategorii warto wspomnieć o rozpędzonym i zadziornym „We are The Storm” , melodyjny „The Four” gdzie pojawiają się elementy thrash metalowe, ale również pewne patenty znane z twórczości IRON MAIDEN, czy też FATES WARNING. Również sporo thrash metalowego feelingu uświadczymy w dynamicznym "East of Eden" , gdzie mamy do czynienia z thrash metalową melodią ala METALLICA. Ogromne wrażenie robią bardziej rozbudowane kompozycje jak „Change The Border” , czy też „"Insanity Defense" . W przypadku tej pierwszej mamy do czynienia z średnim tempem, niezwykłą rytmicznością i melodyjnością, zaś drugi utwór cechuje się spokojem, balladowym zacięciem i jest to może nieco słabsza kompozycja, nieco zbyt ponura, ale ciekawa w swojej strukturze. Całość zamyka tytułowy „The Dying Race” będący mieszanką progresywnego heavy/power metalu z europejskim thrash metalem i wszystko oczywiście utrzymane w melodyjnej i szybkiej konwencji.

Co by nie napisać o tym albumie i tak wszystko sprowadza się do pozytywnej opinii, w ramach której „The Dying Race” to album idealnie łączący cechy progresywnego heavy power metalu z elementami thrash metalu. Jest to wydawnictwo przemyślane i dość oryginalnie brzmiące, jak na dość wyraźne inspiracje. Komu mogę polecić to jedyne wydawnictwo CROWS z gwiazdorskim składem? Przede wszystkim fanom FATES WARNING, QUEENSRYCHE, OMEN czy tez fanom niemieckiego power/ speed metalu spod znaku SCANNER, METAL CHURCH czy też nieco thrash metalowego RAGE. Warto zapoznać się z tym krążkiem, na pewno nie pożałujecie.

Ocena: 8/10

wtorek, 24 lipca 2012

ELEGY - Labyrinth of Dreams (1993)


Jednym z tych zespołów, który stanowił trzon pionierów gatunku progresywnego power metalu był bez wątpienia duński ELEGY, który mimo faktu że dzisiaj nie przejawia działalności w jakiejkolwiek formie to jednak dorobił się pokaźnej liczby albumów. Jednak osiągnął sporo i zostawił po sobie znaczący ślad będąc pionierem progresywnego power metalu, nawiązując oczywiście do słynnego i legendarnego DREAM THEATER. Styl duńskiego ELEGY w pewien sposób nawiązuje do tego co grał DREAM THEATER, z tym że zastąpili klawisze, drugą gitarą i wprowadzili do swojej muzyki elementy power metalu. Poza stylem znaczącą rolę i tym aspektem, który przesądza o wyjątkowości tego zespołu, to bez wątpienia osoba wokalisty czyli Eduard Hovinga, który manierą przypomina Jamesa LaBrie. Wokalista dysponuje szeroką skalą i charyzmatyczną manierą, co pozwala czynić muzykę ELEGY wyjątkową. To, że jest to kapela grająca oryginalnie można już się przekonać za sprawą debiutanckiego albumu „Labirynth of Dreams” z 1993 roku. Wszystko jednak się zaczęło w roku 1986 kiedy to dwóch gitarzystów, a mianowicie Hank van de Laars and Arno van Brussel założyli zespół ELEGY. Na początku skład uzupełniali wokalista Chris Terheijden, basista Martin Helmantel i perkusista Bert Burgers. Po roku koncertowania i wspólnym nagrywaniu materiału na pierwszy album przyszedł czas na pierwsze zmiany w zespole. Pojawił się Ed Warby i wokalista Eduard Hovinga. W takim składzie nagrano pierwsze demo o nazwie „Ellegant Solution” . Co można napisać o samym albumie? O tym co znajdziemy wewnątrz? Przede wszystkim wszystko kręci się wokół dynamicznych i zróżnicowanych partii gitarowych, gdzie przeplatają się frekwencje oparte na wolnym tempie, a czasami na szybkim, power metalowym, specyficznego wokalu o szerokiej skali, gdzie Eduard stawia na śpiewanie głównie w wysokich rejestrach, czy też na pokręconej sekcji rytmicznej, gdzie dzieje się całkiem sporo. Jednak nie wszystko wyszło.

Przede wszystkim zawodzi aspekt produkcyjny, gdzie jest nieco podziemny wydźwięk, czy też w końcu czasami przerost formy nad treścią. Jednak to wszystko jest właściwie niczym przy tym jak brzmi cały materiał. Całość otwiera nieco stonowany „The Grand Chance” gdzie zespół stara się uchwycić klimat, lekkość, zróżnicowane i progresywność. To wszystko zostaje zawarte w kompozycje, jednak gdyby nie specyficzny wokal i intrygujące, oryginalne partie gitarowe, to zapewne nie byłoby by takiego znakomitego efektu. Power metal w większej ilości daje o sobie znać w dynamicznym i melodyjnym „Im No Fool” i w podobnej konwencji jest utrzymany rozpędzony i nieco shredowy „The Guiding Light” . Partie gitarowe, solówki nawiązuje do grania shredowego czy też nawet neoklasycznego co wyraźnie słychać w dwóch instrumentalnych kawałkach, czyli „Mass Hysteria” czy też „All systems Go”. Sporo utworów utrzymanych jest w średnim tempie i to słychać w nastrojowym, nieco romantycznym „Take My Love”, pokręconym i zadziornym „ Trouble In Paradise” , czy też przebojowym „Over And Out” . Najdłuższą kompozycję jest tytułowy „Labirynth of Dreams” który stawia na spokój, nastrój, balladową konwencję i jest to ciekawy utwór, aczkolwiek zbyt rozciągnięty w czasie.

Niezależnie od zalet czy wad, ten album brzmi dość oryginalnie w swojej strukturze. Mimo wyraźnych nawiązań do DREAM THEATER słychać i własny styl, który stawia na pokręcone, wyszukane melodie, na wysokiej klasy wykończenie, szkoda tylko, że czasami brakuje ognia, pewnego zaskoczenia. Potencjał może nie został w pełni wykorzystany, ale na pierwszym albumie ELEGY zaprezentował kawał wartościowej i oryginalnej muzyki z kręgu progresywnego power metalu, który był jednym z pierwszych w tej dziedzinie.

Ocena: 8/10

niedziela, 22 lipca 2012

X - WILD - Monster Effect (1994)


Imitowanie RUNNING WILD i czerpanie pomysłów z tego co nagrał zespół Rolfa Kasperka na przestrzeni 1990-1992 czyli bazując na takich albumach jak „Blazon Stone” czy też ulubionym przeze mnie albumie „Pile Of Skulls” nie każdemu może przyjść łatwo i czasami jest to porywanie się z motyką na słońce, ale X WILD był jednym z tych zespołów, który ocierał się o poziom RUNNING WILD, a także nawiązywał do ich stylistyki. Na czym polega fenomen zespołu i dlaczego im ta sztuka wychodziła znakomicie? Cały kunszt i potęga tego zespołu tkwiła przede wszystkim w muzykach, którzy wcześniej występowali w RUNNING WILD. Tak to właśnie basista Jens Becker ze swoim charakterystycznym stylem grania, z tworzeniem klimatu, to Axel Morgan wygrywające dynamiczne i melodyjne partie gitarowe czy też w końcu Stefan Schwarzmann który również jest motorem napędzający tą całą machinę, dając upust szaleństwu i dynamice. Jedyną różnicą między dwoma kapelami jest wokal. Frank Knight nigdy nie będzie śpiewał jak Rolf, ale również ma charakterystyczny wokal, również ma niezłą charyzmę, zadziorność i sporo w tym maniery Udo Dirkschneidera. Może nieco kontrowersyjny wokal, ale całościowo taki rozkład sił dał światu 3 znakomite albumy. Po bardzo dobrym przyjęciu debiutu „So What” zespół szybko rozpoczął prace nad „Monster Effect” i sporo utworów które tam trafiły to pozostałości po sesji nagraniowej „So What” i tak po upływie kilku miesięcy pojawił się w końcu album. Słychać już większa dojrzałość. Jest lepszy tytuł albumu, jest lepsze brzmienie, które jednak dalej uderza w kierunku albumu „Pile Of Skulls”, natomiast pod względem stylu, konwencji, przebojowości mamy w dalszym ciągu to samo.

Skoro na opakowanie jest wzorowane na płytach RUNNING WILD, skoro muzycy są znani z tej kapeli, to i nie powinno dziwić że i kompozycje w takiej konwencji są utrzymane. Może być dla jednych minus, bo jest niby wtórne i nawiązujące do stylu Rolfa Kasperka, ale w tym przypadku to jest duży atut kapeli. Cały materiał rozpoczyna klimatycznie niczym „Pile Of Skulls” i utwór „Wild Knight” to prawdziwa petarda, z której emanuje energia, jest pędząca sekcja rytmiczna, jest prosty i zapadający w głowie motyw, jest klimat RUNNING WILD, głównie uderzający w najlepszy album, czyli „Pile Of Skulls”. Ta kompozycja spokojnie mogłoby zdobić krążek Rolfa Kasperka. Troszkę elementów IRON MAIDEN można wyłapać w rytmicznym „Souls Of Sin” gdzie zespół stawia tym razem na średnio tempo, stawia na prosty motyw i oczywiście na przebojowość. Świetnie brzmi w swojej konwencji melodyjny i nieco rycerski "Theatre of Blood" który znakomicie cofa nas do czasów, kiedy to świat podbijał „Death Or Glory”. "Heads Held High" to takie typowe granie dla niemieckiej sceny heavy metalowej, gdzie musi być zadziorność, surowość, odrobina toporności i tutaj jest miks RUNNING WILD z ACCEPT. I inspirację ACCEPT w dalszym ciągu słychać w stonowanym, nieco mroczniejszym "Dr. Sardonicus". Nieco monotonny motyw, nieco mniej ciekawy refren i mamy pierwszy nieco słabszy kawałek na płycie. Kolejną petardą na albumie jest genialny „Sinners And Winners” , który jest świetnym przykładem żę X WILD znakomicie radził sobie z byciem drugim RUNNING WILD i ten kawałek pod względem dynamiki, struktury, przebojowości, feelingu nawiązują w znakomity sposób do twórczości RUNNING WILD z okresu 1989 – 1992. Jeden z najlepszych utworów X WILD. Nieco inaczej znów brzmi „Monster Effect” gdzie znów wraca średnie i wolne tempo. Tutaj znów zespół uderza w nieco inne rejony, jest coś z SAXON, no i więcej tutaj rockowego zacięcia. Ciekawy efekt, ale jak dla mnie nie do końca udany. Też nieco rockowego feelingu uświadczymy w rytmicznym "Serpents Kiss" które ma coś z takiego „Raw Ride”. Solidnym utworem jest „Sons Of Darkness” gdzie jest nacisk na zróżnicowanie i przeplata się szybsze jak i wolniejsze tempo i jest to udana mieszanka stylu ACCEPT z RUNNING WILD. Sporo urozmaicenia w ramach albumu wnosi nieco rockowy "D.Y.T.W.A.C" , z nieco mało przekonującym motywem i nieco nudnawym pomysłem i wykonaniem czy też w końcu instrumentalny „King Of Speed”, który również przypomina te z albumów RUNNING WILD.

Po co zmieniać coś w stylu zespołu skoro formuła się sprawdza? A ten album jest tego najlepszym dowodem. X WILD gra wtórnie, bazując na tym co prezentował RUNNING WILD, jednak robił to z wielką gracją jak mało kto. Ten album jest bardzo dobry i gdyby zespół popracował nad niektórymi utworami to kto wie, jaki byłby efekt. „Monster Effect” to album za pewne dojrzalszy od debiutu, choć poziom muzyczny tutaj jest nieco niższy. Solidny album heavy metalowy, który wypełnia kompozycję, które zapadają w pamięci. Mus dla fanów RUNNING WILD.

Ocena: 8/10

sobota, 21 lipca 2012

SCEPTOR - Take Command (2012)


Co raz więcej zaczyna się pojawiać młodych kapel próbujących swoich sił heavy/power metalu i tak też jest z młodziutkim niemieckim SCEPTOR, który został założony w roku 2009, który nagrał kilka dem i w końcu w tym roku wydał swój pełnometrażowy album,który jest właściwie mieszanką różnych stylów, patentów których pełno na rynku. „Take Command” to przede wszystkim solidny album z dość przewidywalnym materiałem, z oklepanymi motywami, ale pełen zaangażowania muzyków, energii i porządnego grania. Wszystko ociera się o dobry poziom, bo ani muzycy do końca nie przekonują swoimi umiejętnościami, ani materiał na powala na kolana. Dragutin Kremenovic w roli wokalisty brzmi nieco jak Blaze Bayley i sama muzyka też ociera się o ostatnie albumy tego muzyka. Jest ciężar, dynamika, ale też pewnego rodzaju zróżnicowanie zawartości, bo są kompozycje zarówno stonowane jak i szybkie. Co innego, że sam poziom kompozycji nie sięga nie wiadomo jak wysokiego poziomu. Album jak przystało na dzisiejsze czasy spełnia wiele kryteriów. Przede wszystkim mięsisty i wysokobudżetowe brzmienie, dobrze grający muzycy, którzy potrafią stworzyć dobry materiał, którzy znają się na swojej robocie, czy też w końcu dobry poziom. Jednak wtórność, brak jakiegoś zaskoczenia, oklepane motywy sprawiają że to wydawnictwo traci sporo.

Gitary wygrywane przez duet Scholl/Black brzmią w dużej mierze nieco topornie, nieco mało atrakcyjnie, nieco ponuro tak jak to jest w przypadku otwierającego „Shadows in the Maze” który brzmi średnio i raczej nie przekonuje słuchacza do zespołu, ale też nie zniechęca, bo jest to dobrze odegrany heavy metal. Czasami daje o sobie znać surowość i nieco niezgrabna sekcja rytmiczna, z naciskiem na perkusję, co słychać w dynamicznym „Powerhouse” , lecz z drugiej strony szybkie tempo, ostre gitary i niezwykła melodyjność sprawiły, że ten utwór stanowi grono najlepszych na płycie. „Time” to przykład, że zespół po prostu czasami nie wie co grać i to sprawia że utwór brzmi nieco chaotycznie i mało atrakcyjnie. Zdecydowanie wolne tempo nie służy zespołowi. Moje zastrzeżenia co do perkusji dalej mnie gnębią, gdy słyszę kolejną petardę o thrash metalowym zacięciu, a mianowicie „These Hellish Nights” i jest to kolejna mocna rzecz z tego krążka. Jest ostro, dziko i przebojowo i to jest droga jaką powinien obrać zespół. Spodobało mi się spróbowanie sił w bardziej epickim, bojowym metalu spod znaku MANOWAR i „Hammer Of The North” prezentuje się naprawdę dobrze, choć klasa może nie ta co królowie metalu, ale i tak brzmi to lepiej niż to co królowie zagrali na nowym albumie. Moim ulubionym utworem z tego wydawnictwa jest dynamiczny „Take Command” gdzie zespół stawia na szybkie tempo i pewne elementy charakterystyczne dla IRON MAIDEN, a power metalowa struktura jest tutaj tylko uzupełnieniem. Równie ciekawie brzmi nieco zadziorny „Raging seas” gdzie zespół znów ociera się o NWOBHM czy też styl MANOWAR, ale brzmi to fantastycznie i zespół pokazał, że stać ich na więcej niż granie wtórnego heavy metalu. Chybiona na pewno jest rozlazła i bez płciowa ballada „Endless ocean”. Również nijaki jest hard rockowy i lekki „Rock City”.

Powodów do wstydu niemiecki zespół nie ma, bo nagrał przyjemny dla ucha debiut. Album, który da się wysłuchać od początku do końca. Jednak jeszcze daleka przed nimi droga do nagrania czegoś lepszego. Minusem jest wtórny charakter,korzystanie z oklepanych motywów, no i dziwnie brzmiąca sekcja rytmiczna, czy też w końcu nieco monotonne partie gitarowe. Jednak mimo wszystko album nie jest taki zły i można znaleźć kilka ciekawych kompozycji jak choćby tytułowy utwór, który powinien być pomysłem na kolejny album.

Ocena: 6.5/10

SCANNER - Terminal Earth (1989)


Podróż w rejony kosmosu, w czasoprzestrzeń i całą tą tematykę s-f niemiecki zespół power metalowy o nazwie SCANNER w dalszym ciągu kontynuował. Po tym jaki sukces osiągnął debiutancki „Hypertrace” nie powinno dziwić, że zespół w dalszym ciągu chce iść w tą stronę. Debiut zaskakiwał klimatem, pomysłowością w ramach kompozycji, energią i melodyjnością, tam nie było słabych utworów. Tak więc przed zespołem pojawił się problem natury nagrania albumu w miarę na podobnym poziomie. Po roku przerwy i po zmianie wokalisty na Sl Coe zespół wydał w końcu drugi krążek czyli „Terminal Earth”. Jest to bez wątpienia album, który umocnił pozycję SCANNER na rynku, który pokazał jak znakomity jest to zespół, który potrafi ukazać to co najlepsze w gatunku power metal. Potrafi za szczycić słuchacza sporą dawką energii, ciekawymi pomysłami na kompozycje, pokazując, że można grać nieco wtórnie, będąc wpatrzony w bardziej doświadczone zespoły jak HELLOWEEN, grając jednocześnie po swojemu, z swoją wizją grania power metalu. SCANNER tą sztukę opanował do perfekcji, bo po raz kolejny nawiązuje do twórczości HELLOWEEN i tym razem w większym stopniu słychać wpływy strażnika siedmiu kluczy. Słychać podobny charakter kompozycji, w miarę podobny wydźwięk gitar, to jak brzmią solówki, czy też motywy, to jak krystalicznie brzmienie uwypukla każdy dźwięk, czy też w końcu podobna przebojowość. Różnice są, bo SCANNER po raz kolejny stawia na wokal będący mieszanką Kaia Hansena i Ralfa Scheepersa, no i preferuje tematykę s-f i na tym albumie podążyli w stronę opisywania przyszłości na ziemi, nowoczesnego stylu życia. Można się rozkoszować wokalem, który jest jednym z tych czynników, który sprawia że muzyka SCANNER jest wyjątkowa, można rozkoszować się melodyjnymi i szalonymi partiami gitarowymi, które ukazują jak powinny brzmieć gitary w heavy/power metalu. Ostro, dziko, ale z zachowaniem pewnych emocji, szaleństwa, finezyjności, wyczucia i przebojowego charakteru. Te dwa aspekty przedkładają się na sukces tego albumu.

Przemyślany i dobrze rozłożony materiał, który wypełniony jest przebojami sprawia, że album szybko przelatuje i zostawia po sobie ślad w głowie słuchacza. Album zdominowany jest przez szybkie kompozycje jak „The Law” gdzie jest ta charakterystyczna szybkość, jest ta melodyjność, agresywne i rytmiczne prace gitar, kończąc na podniosłym i specyficznym wokalu, który stanowi element, który przesądza o atrakcyjności i wyjątkowości SCANNER. Słychać pewne patenty wyjęty z speed metalu czy też NWOBHM i wszystko podane w power metalowej konwencji nawiązując do wielkich gwiazd niemieckiej sceny jak choćby HELLOWEEN. W takim szybkim, dynamicznym, power metalowym stylu ocierając się o twórczość Kaia Hansena utrzymany jest również rozpędzony „Buy Or Die”, przebojowy, rytmiczny „Touch The Light”, czy też w końcu genialny „Terminal Earth” gdzie partie gitarowe nasuwają nie tylko twórczość HELLOWEEN, ale też JUDAS PRIEST. Ten utwór brzmi jak taki zaginiony utwór „Hypertrace”.Na drugim albumie SCANNER słychać równie duże zróżnicowanie co na poprzednim albumie i również nie brakuje tutaj aspektu „przebojowości” który był charakterystyczny dla „Hypertrace”. Jednym z takich typowych przebojów, który łatwo wpada w ucho i zostaje na długo jest bez wątpienia rytmiczny „Not Alone” z chwytliwym refrenem i lekkim motywem, nieco ostrzejszy, nieco cięższy „Wonder” z intrygującymi, lekkimi i zróżnicowanymi solówkami gitarowymi. Jeszcze szerszy wachlarz rodzaju kompozycji zapewniają takie utwory jak „L.A.D.Y” z zabawnym podłożem tekstowym i hard rockowym zacięciem, czy też nieco stonowany „Telemania” z również pewnym hard'n heavy metalowym feelingiem i jest to bodajże najsłabszy punkt albumu. To czego nie można było uświadczyć na debiucie poza takim zróżnicowaniem, poza hard rockowym zacięciem, to również długiego kolosa jakim jest "From the Dust of Ages" który stawia na epickość, rozbudowanie, przeplatanie różnorakich motywów, kończąc na sprowadzaniu wielu ciekawych pomysłów w jednej kompozycji, która również błyszczy na tle innych kompozycji niezwykłym klimatem.

Terminal Earth” to kolejny znaczący i jak dla mnie ostatni tak wyborny album tej niemieckiej formacji. Ten album dorównuje debiutowi, został utrzymany wysoki poziom muzyki. „Terminal earth” to dojrzałe dzieło doświadczonych muzyków, którzy znają się na swojej robocie. To album z najwyższej półki, gdzie liczy się coś więcej niż tylko solidność, przebojowość, soczyste brzmienie,. Gdzie liczy się radość z grania, gdzie liczy się lekkość podania, liczy głębia materiału i jego forma podania. Zespół mimo wzorowania się na HELLOWEEN potrafił stworzyć coś własnego i równie genialnego co nagrywał w owym czasie HELOOWEEN. Wstyd nie znać.

Ocena: 10/10

piątek, 20 lipca 2012

JUGGERNAUT - Baptism Under Fire (1986)


Techniczny progresywny thrash metal w połączeniu z speed i heavy metalem? Brzmi nieco dziwnie, ale tak można określić to co grał w owym czasie czyli w latach 80 amerykański zespół o nazwie JUGGERNAUT. Ta fascynująca kapela powstała w roku 1984 i w tym samym roku wydała swoje pierwsze demo na którym znalazł się utwór który potem powędrował na składankę „Metal Massacre”. Na pełen metrażowy album trzeba było czekać do roku 1986. „Baptism Under The Fire” to wydawnictwo, które wyróżnia się na tle innych. W dużej mierze słychać ową oryginalność w ramach stylu, który opiera się na pulsujący basie, który tworzy niezwykłą lekkość i taki nieco punkowy feeling, na dynamicznym graniu Bobiego Jarzombka, którego kariera się później bardzo rozwinęła. Styl JUGGERNAUT opiera się również w głównej mierze specyficznym wokalu Herlena Glenna, który momentami przypomina mi Dave Mustaina z MEGADETH oraz na ostrych Eddiego Katilusa, który łączy thrash metalowe pędzenie do przodu, z zachowanie ostrego wyrazu z finezyjnością. Na tym albumie słychać także niezwykłą pomysłowość zespołu w ramach kompozycji i niemal perfekcyjne wykonanie. Szkoda że brzmienie nie jest adekwatne do poziomu tego albumu.

To co stanowi o potędze tego zespołu to przede wszystkim sam materiał, który jest zróżnicowany i wypełniony niezwykłymi kompozycjami. Już przy „Impaler” słychać ten specyficzny styl, który już wyróżnia ten zespół na tle innych. Jest ciekawe wymieszanie heavy/speed metalu z progresywnym thrash metalem. Jest przebojowy charakter, nieco mroczny klimat, spore urozmaicenie jak na tak krótki utwór. Basista Scott Womack też jest ważną postacią w zespole i jego popisy słychać choćby w takim ostrym, thrash metalowym „Slow Death” , który jest przyozdobiony melodyjnymi i pomysłowymi solówkami. Urozmaicenie to obok przebojowości i pomysłowości, kolejny ważny czynnik, który przesądził o wysokim poziomie tego albumu. Już przy trzecim utworze „Can;t The First Stone” słychać wyraźne ukierunkowanie na tradycyjny heavy metal, na melodyjniejszą i przystępniejszą formę, który ma przyciągnąć szersze grono słuchaczy. Inny wydźwięk ma też „Rains of Death” gdzie zespół stawia na stonowane, wręcz marszowe tempo, na heavy metal, który nie stroni od toporności, zadziornego charakteru. Nie brakuje też szybkich, dynamicznych, szalonych kompozycji, gdzie wyraźnie słychać zarówno thrash metal jak i speed metal. Do grona tych kompozycji należy zaliczyć rozpędzony „Cut Throat”, melodyjny „Burn Tonight” czy też dynamiczny „Hang'em High”. Zespół znakomicie sobie radzi w konwencji heavy metalowej co słychać w rytmicznym i urozmaiconym „All Hallow's Eve” gdzie po raz kolejny można się przekonać o pomysłowości zespołu i jego oryginalnego podejścia do tematu. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości o progresywnym charakterze tego wydawnictwa to radzę posłuchać choćby taki instrumentalny „Juggernaut”, który znakomicie piętnuje tą cechę. Sporo dzieje się w zawartym „Purgatory's Child” gdzie zespół przemyca balladowe patenty, mrocznego heavy metalu, doom metalu czy tez wiele innych ciekawych smaczków, które czynią ten utwór kolejnym mocnym punktem tego wydawnictwa.

Debiut album JUGGERNAUT to album który zadowoli najbardziej wymagających słuchaczy. Nie ma wtórnego charakteru, jest specyficzny styl, który stawia na staranności, pomysłowości, perfekcyjnym wykonaniu i niezwykłych umiejętnościach muzyków. Cały czas się coś dzieje, nie ma jednostajnego grania, nie ma też grania w monotonnym stylu. Sam styl i wykonanie sprawiają, że słuchacz słucha tego wydawnictwa z większym zaangażowanie i entuzjazmem. Jeden z najciekawszych albumów lat 80, jedna z najciekawszych i intrygujących kapel, która tak jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła, zostawiając po sobie 2 albumy. Warto zagłębić się w ich dyskografię, ich wyjątkową muzykę.

Ocena: 9.5/10

POWER THEORY - An Axe To Grind (2012)


Rok 2012 to rok kolejnego zespołu w kategorii heavy/ power metal, który jest zakochany w latach 80 i do nich sięga najchętniej. Ci którzy oczekuje czegoś oryginalnego, czegoś niepowtarzalnego to raczej nie mają czego szukać i mogą sobie darować dalsze czytanie recenzji. Z kolei ci którzy są zainteresowani solidnym, melodyjnym i solidnym materiałem, który oczywiście jest wtórny i oparty na oklepanych patentach. Jednak wykonanie i staranność sprawia, że nie można pominąć amerykański zespół POWER THEORY. W przypadku tego zespołu wszystko się zaczęło w roku 2007 kiedy to została powołana do życia z inicjatywy Boba “BB” Ballingera i po zebraniu pozostałych muzyków, zaczęli pracę nad materiałem. Po drodze wydali demo „Metal Forever” a w roku 2011 ukazał się debiu „Out Of Ashes, Into The Fire..And Others Tales To Infanity”. Na drugi krążek nie trzeba było czekać zbyt długo, bo tylko rok. „An Axe To grind” to który muzycznie zabiera nas w wycieczkę po scenie amerykańskiej, europejskiej, zwłaszcza po scenie brytyjskiej z naciskiem na NWOBHM, a także niemiecki heavy metal. Amerykanie nie ukrywają się z zamiłowaniem do lat 80 i z miłą chęcią piętnują to jeszcze bardziej. Słychać wiele znanych zespołów jak choćby GRAVE DIGGER, ACCEPT, MALICE, ANGEL WITCH czy tez IRON MAIDEN. Jest to album, który za sprawą chwytliwych melodii, przebojowego charakteru i patentów z lat 80 łatwo zapada w pamięci, słucha się go bardzo przyjemnie. A dopieszczone brzmienie i przemyślany materiał zapewniają o mile spędzonym czasie w rytmach POWER THEORY.

Na albumie znajdzie sporo ciekawych mocnych kompozycji, które stawiają na prostotę i przebojowość. W otwierającym „Edge of Knives” słychać amerykańską scenę lat 80, można coś wyłapać z MANOWAR coś z MALICE. Można poczuć klimat lat 80 i charakterystyczne chwyty tamtych lat. Wokalista Dave Santini momentami przypomina mi manierę Paul Di Anno co słychać w takim nieco brutalniejszym „Deceiver” gdzie zespół wykorzystuje nawet patenty charakterystyczne dla thrash metalu, czy tez w stonowanym, zadziornym „The seer”. O tym, że zespół ceni sobie dokonania IRON MAIDEN słychać w nieco rockowym „An Axe to grind” gdzie partie basu są wzorowane na tych wygrywanych przez Steva Harrisa. Moim ulubionym kawałkiem jest „A fist in The Face Of God” który ukazuje to co najlepsze w zespole. Jest dynamika, rozpędzona sekcja rytmiczna, ostry, zadziorny wokal, chwytliwy motyw i duża dawka energii. W takiej heavy/power metalowej konwencji zespół wypada znakomicie. Niestety szybkich utworów jest tutaj jak na lekarstwo. Wpływy i fascynację NWOBHM słychać w dynamicznym „On The Inside” , stonowanym „Colossus” który również stanowi trzon tego albumu, kończąc na rozbudowanym i urozmaiconym kolosie „The Hammer” będący mieszanką NWOBHM i MANOWAR.

Kolejny album, który może nie osiągnie zbyt wiele w tym roku, a wszystko przez wtórność i nieco brak perfekcji w wykonaniu, bo pojawiają się czasami nieco małe atrakcyjne solówki, czasami nieco mało atrakcyjny motyw, a tak wszystko brzmi dobrze, nawet bardzo dobrze. Wokal Dave'a jest taki wzorowany na latach 80, jest niezwykła technika, sekcja rytmiczna jest mocna, a gitary ostre. Jest to solidny album, solidnej kapeli. Warto poświęcić temu krążkowi wolny czas, na pewno nie pożałujecie.
Ocena: 7.5/10

SCANNER - Hypertrace (1988)


W heavy metalu zawsze dominowała ponura tematyka dotycząca szatana, śmierci, pesymistycznych zjawisk, toku myślenia, samobójstwa, potem pojawiła się również tematyka piractwa, fantasy. Jednak tematyka science fiction, tematyka kosmosu, życia pozaziemskiego, galaktyki była dość często pomijana. Jednym z takich pierwszych odważnych kroków w tym kierunku zrobił niemiecki SCANNER, dość szybko wyrobił sobie markę i mimo wzlotów i upadków do dziś działa, ostatnio powrócił z nieco zmienionym składem i pracuje intensywnie nad nowym albumem. Jednak cofnijmy się do roku 1986 kiedy to na niemieckiej scenie odnosi sukcesy HELLOWEEN, RAGE, czy też RUNNING WILD i między tych rekinów wypłynął SCANNER który został założony właśnie w 1986 roku. Po tym jak zespół zaprezentował się w wcześniejszym wcieleniu tj. LIONS BREED to można było dojść do jednego wniosku, a mianowicie że zespół jest wstanie nagrać coś genialnego. Debiutancki album”Hypertrace” z 1988jest bez wątpienia pewną kontynuacją tego co zespół grał jako LIONS BREED a to słychać choćby w niezwykłej dynamice, przebojowości, pomysłowości, czy też w końcu niezwykłych umiejętnościach muzyków. Gwiazdą tego albumu jak dla mnie jest nie kto inny jak wokalista Michael Knoblich, którą manierą przypomina Kaia Hansena czy też Ralfa Scheepersa i to jest dla mnie plus i to duży, bo kocham obie postacie. Knoblich ma niesamowitą manierę, potrafi śpiewać w niskich rejestrach, porywających wysokich rejestrach, z charakterystycznym piskiem i to musi się podobać. To co przesądziło również o tym, że debiut tego zespołu odniósł taki sukces było bez wątpienia współpraca dwóch gitarzystów, a mianowicie Sopha/Julius, który nasuwa duet choćby z HELLOOWEEN, gdzie jest niezwykła dynamika, energia, różnorodność motywów, czysta chemia i elektryzujące solówki, stawiające na szybkość, chwytliwość i moc. Takie solówki to miód dla uszu. A Bork/ Kolorz tworzą odpowiednie tło dla wcześniej wspomnianych muzyków, stawiając również na szybkość i zróżnicowanie w ramach sekcji rytmicznej. Mając to wszystko plus, tajemniczą, klimatyczną, ostrą produkcję można walczyć o nagranie coś ponadczasowego, coś wyjątkowego, coś co zapisało się w kartotekach niemieckiego metalu. Już debiut LIONS BREED był znakomitym wydawnictwem, to jak zakwalifikować debiut SCANNER?

Ciarki mnie przechodzą już przy pierwszym kawałku, a mianowicie „Warp 7”. Co sprawia, że za każdym razem dostaję muzycznego orgazmu przy tym utworze jak i przy całej płycie? Przede wszystkim, trafione pomysły, które mają w sobie pewnego rodzaju oryginalność. Sporo w tym zasługa niezwykłemu klimatowi i tematyce s-f, po którą nie sięgano zbyt często w ramach heavy metalu. Również pomimo pewnych inspiracji SCANNER wytworzył swój własny styl, który opiera się na pewnych elementach wcześniej wspomnianych zespołach, ale wszystko się gubi przy pierwszym kontakcie z muzyką zawartą na tym albumie. Pięknie rozegrane, urozmaicone, rozbudowane partie gitarowe, wybijający się i klimatyczny wokal, do tego niezwykła przebojowość i nikt by nawet nie pomyślał,że to zespół niemiecki. Niby konwencja podobna jest w „Terrion” a mimo to jest świeżość. Tutaj znajdziemy dużo rytmiki, zróżnicowania i chwytliwy refren. Kolejną perełką jest „Locked Out” w której gościnnie wystąpił Ralf Scheepers. Ten utwór ukazuje przede wszystkim charakter SCANNER, ten klimat s-f, szybkość, zróżnicowanie i ten ich własny styl, który wsparty jest o pewne patenty choćby HELLOWEEN. Ten utwór niszczy przede wszystkim zapadającym w pamięci refrenem i różnorodnością. Apogeum klimatu s-f zostaje osiągnięty w nieco wolniejszym „Across Th universe” który dowodzi po raz kolejny że zespół że nie trzeba wiele żeby stworzyć świetny i prosty w swojej budowie utwór. Power metalową petardę należy upatrywać w chwytliwym „R.M.U” , radosnym „Grappes Of Fear” Najwolniejszym i zarazem najmroczniejszym utworem na płycie jest jak dla mnie stonowany i nieco bojowy "Retaliation Positive" gdzie słychać pewne odniesienia do ACCEPT i rosyjskiej ruletki, choćby w linii melodyjnej, czy też w chórkach. Natomiast w zamykającym „Wizard Force” przypomina dokonania JUDAS PRIEST. Nie jest to żadna dyskryminacja, a jedynie duży plus dla tego kawałka, bo brzmi znakomicie.

Jeden z najciekawszych debiutów heavy metalowych w latach 80. Jeden z najlepszych wydawnictw z lat 80 w ramach heavy/power metalu, jeden z tych albumów, który ma w sobie to coś. Ma klimat, równy poziom i długą listę przebojów. Nie potrafię znaleźć kontrargument w rach perfekcji SCANNER jaką zaprezentował na „Hypertrace” Jeden z ich najlepszych albumów, który od początku do końca trzyma słuchacza w napięciu, dostarcza rozrywki, a także nie zapomnianych przeżyć. Jeśli szukacie energicznego power metalu, który dostarczy wam czegoś więcej poza słodkimi melodiami, śpiewaniem o smokach, poza oklepanym schematem to być może „Hypertrace” jest tym czego szukaliście.

Ocena: 10/10

czwartek, 19 lipca 2012

UNREST - Watch Out (1997)


Niemiecka kapela UNREST należy do tych kapel, które nagrywają regularnie, które w swoim czasie dbały o stałych zagorzałych fanów, którzy byli zadowoleni w pełni z tego co grali. Nie trzeba było dużo do szczęścia, wystarczyły regularność i solidność, a to UNREST potrafił zagwarantować. Bo bardzo udanym i o wiele dojrzalszym „By The Light Of the Moon” można było tylko spodziewać równie ciekawego i melodyjnego albumu. „Watch Out” który ukazał się w roku 1997 to właściwie album odzwierciedlający styl wypracowany na dwóch wcześniejszych płytach, gdzie jest to odzwierciedlenie niemieckiego stylu grania heavy metalu. Jest ta surowość, lekka toporność, ostry wokal w stylu wokalistów z GRAVE DIGGER czy też ACCEPT i w takie rejony zespół po raz kolejny się wybiera na trzecim albumie. Tak więc zmian w kwestii stylu nie uświadczymy i podobnie się ma z składem zespołu. Jedyną taką wyraźną zmianą w ramach UNREST jest zmiana wytwórni i pod skrzydłem POINT RECORDS kapela zaczęła być bardziej rozpoznawalna i zaczynała odnosić pewnego rodzaju sukcesy. Bo nagle zespół wyszedł z podziemia i zaczął stanowić trzon niemieckiego heavy metalu, a dowodem na to jest choćby lepsza sprzedaż tego albumu aniżeli dwóch poprzednich. Mocne, nieco surowe, ostre, bardzo drapieżne brzmienie, masa mocnych riffów, dynamikę, która napędza w dużej mierze sekcja rytmiczna. Do tego spora dawka melodii, które cechują się prostotą i przebojowością, a także charyzmatyczny wokal. To wszystko sprawia, że jest to album, który znakomicie odzwierciedla to co najlepsze w niemieckim heavy metalu.

Podobnie jak było na poprzednim albumie, tak samo i tutaj materiał jest bardzo dynamiczny, przebojowy i przede wszystkim równy, co sprawia że ciężko wytknąć jakieś wady. Prostota wybrzmiewa dość mocno z otwierającego „Watch Out”. Jest rytmicznie, jest zadziornie, ale i topornie, czyli to co najlepsze w niemieckim metalu. Charakterystyczne przyspieszenie, postawienie na dynamikę, rozpędzoną sekcję rytmiczną, to kolejny znany chwyt wśród niemieckich kapel i „Sadness I darkness” przypomina styl GRAVE DIGGER, czy też właśnie ACCEPT. Bez wątpienia te szybkie kompozycje stanowią trzon i potęgę zespołu. W takiej podobnej szybkiej stylistyce, która ociera się o speed, czy też power metal utrzymany jest melodyjny „Down On Kness” gdzie słychać pewne wpływy HELLOWEEN i całego hansenizmu czy też twórczości SCANNER. Kolejny dowód na to, że zespół nie ma problemów z dostarczaniem dużej liczby przebojów. W tej kategorii należy wymienić zadziorny „Nightmare”, który również stawia na szybkie tempo i zapadający w pamięci motyw czy też refren. No i petarda „Dont X The Line” utrzymany w stylistyce ACCEPT z lekkim własnym charakterystycznym power metalowym zacięciem stanowi jak dla mnie najlepszy utwór na płycie. Co wyróżnia ten album od poprzednich? Bez wątpienia fakt postawienia na klimat, nastrój, na wolne tempo i balladowo rockowe zacięcia w niektórych momentach. I to słychać wyraźnie w urozmaiconym „Heart Of Stone” , czy też romantycznym „Hold On The Night” , który jest piękną balladą. Trzecim rodzajem kompozycji są utwory charakteryzujący się zadziornym, ostrym riffem, średnim tempem i naciskiem na mocne metalowe granie o lekkim hard rockowym zabarwieniu, tak jak to ma miejsce w „Burning Witch” czy też rozbudowanym, mrocznym „Hunter”.

UNREST nagrał kolejny bardzo dobry album, z pełną dawką mocnych riffów, zapadających melodii, charyzmatycznego wokalu. Album, który oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy metalu, ukazując ową surowość i toporność, która jest tutaj obecna, aczkolwiek przebojowość i niezwykła melodyjność, sprawia że album nie jest ciężko strawny, a wręcz przeciwnie łatwostrawny i pozostający w pamięci. Kariera UNREST w tym momencie nabrała rozpędu i nie ma się czemu dziwić kiedy w owym czasie nagrali taki poukładany album, w którym ciężko wyszukać jakąś wadę. Pozycja obowiązkowa dla fanów niemieckiej sceny heavy metalowej jak i porządnego heavy metalu.

Ocena: 8/10

wtorek, 17 lipca 2012

MILITIA - Strenght And Honor (2012)


Jakiego trzeba mieć pecha, żeby po kilkunastu latach od roku powstania zespołu wydać swój debiutancki album?  Można rzec, że prawdziwe nieszczęście, który dotknęło choćby taki zespół jak MILITIA. Ten amerykański zespół, który gra muzykę łączącą elementy power/heavy i thrash metalu może pochwalić się jakże bogatą  historią zespołu. Wszystko zaczęło się w roku 1984, kiedy to zespół został powołany do życia za sprawą perkusisty Phil Achee i basistę Roberta Willinghama.  Potem skład uzupełnił gitarzysta Tony Smith i Jesse Villegas i zaczęto pracować nad materiałem, jednocześnie szukając wokalisty, którym ostatecznie został Mike Soliz.  Potem zespół zaczął koncertować, dzieląc scenę z METAL CHURCH, KING DIAMOND, JUGGERNAUT, MEGADETH czy EXCITER. Ten zestaw mnie raczej nie dziwi, bo coś z każdego zespołu usłyszymy w muzyce MILITII.  W 1985rzespół nagrał swoje pierwsze demo, a mianowicie ”Regiments Of Death”. To wydawnictwo jak i mini album ”The Symbling” zostały wydane przez zespół samodzielnie. W roku 1986 wszystko zaczęło się sypać, kapelę początkowo opuścili Jesse Villegas and Tony Smith, a potem wokalista Mike Soliz, doprowadzając w tym samym roku do rozpadu kapeli. Z biegiem czasu jednak nie zapominano o zespole, przypominano o nim za sprawą komplikacji ,a największym wyzwaniem  i próbą sił było utworzenie strony my space w roku 2008. To był znak, że jednak jest zainteresowaniem zespołem i jest szansa na powrót. Kapela początkowo przypominała o sobie za sprawą koncertów, a teraz przyszedł czas na debiutancki album, a mianowicie „Strength and Honor”. Może nie jest to album, który powali słuchacza swoją oryginalnością, nie jest to też album, który przepełniony jest niezwykłą melodyjnością, nie ma też nie wiadomo jakiego zróżnicowania. Jest natomiast niezwykła pracowitość muzyków, ich umiejętności, doświadczenie, solidność wykonania. Moc, ciężar, dynamika to atut tego wydawnictwa. Niezłym sprzymierzeńcem jest soczyste brzmienie, ostre, wskazujące na produkcje thrash metalowe.  To co chroni album przed klęską to również umiejętności muzyków, przede wszystkim wokalisty Mike Soliza, który przypomina manierą Kinga Diamonda. Sekcja rytmiczna dudni, napędza utwory ,a partie gitarowe tworzą ostrą warstwę melodii i ciętych riffów.  To wszystko już było, to fakt, ale forma wykonania i dbałość sprawiają, że album dobrze się prezentuje.

Materiał jest przesiąknięty ciężkimi utworami, nie brakuje dynamiki, czy też mocnego uderzenia. Można ponarzekać, że całość jest nieco jednostajna. Czego jest najwięcej na albumie? Bez wątpienia szybkich kompozycji, które zmierzają w kierunku power/thrash metalu. „Furious” to taki jeden z bliższych przykładów. Warto jednak zaznaczyć, że nie brakuje heavy metalowych zwolnień i całej heavy metalowej otoczki. Dobrze obrazuje też ten styl nieco cięższy „The Judas Dream”.  Nieco bardziej złożony ”Onslought” też ma cechy szybkiego kawałka i sporo tutaj dynamiki.  Jednak również dla pewnej równowagi jest też równie sporo nieco bardziej stonowanych, heavy metalowych kompozycji, z mrocznym klimatem.  I tutaj należy wymienić „Before The Fall”,  mroczny, nawet ponury „Doomed” nawiązujący do MERCYFUL FATE, rytmiczny „Injustice” z intrygującymi solówkami. Zespół jednak często nie potrafi się zdecydować, czy thrash czy heavy i często wychodzą kawałki mające cechy obu gatunków  i  tego dowodem jest choćby taki "The Black Marauders".


Solidność, jeszcze raz solidność.Ten album tym się charakteryzuje.Możenie jest to jakieś wielkie dzieło, nie ma ani przebojów, nie ma też oryginalnych pomysłów,czy też chwytliwych melodii. Jest za to moc,ciężar, ostre riffy i owa solidność. Nic specjalnego, ale materiał możliwy do wysłuchania. Zastanawiam się czy warto było zaprzątać sobie głowę jakimś powrotem w dodatku z mało przekonującym albumem?

Ocena: 6/10

X- WILD - So What ! (1994)


Kopia RUNNING WILD, czy też klon jednego z największych heavy metalowych zespołów, takie określenia kierowano w kierunku niemieckiego X WILD. Nic dziwnego skoro kapele tworzyło aż trzech muzyków RUNNING WILD i stylem muzycznym jaki prezentował też miał sporo powiązań.  Pojawiały się także patenty znane z UDO, ACCEPT czy też GRAVE DIGGER.  Choć dla jednych to tylko marny klon i zapewne słabsza wersja RUNNING WILD to dla mnie jest to jeden z tych bardzo dobrych niemieckich zespołów, który pozostawił po sobie dość wyraźny ślad. Historia X WILD jest również związana z RUNNING WILD, bo po wydaniu „Pile Of Skulls” doszło do zgrzytów w formacji Rolfa Kasperka i zespół opuścił Stefan Schwarzman, Axel Morgan. To oni wraz z byłym basistą RUNNING WILD Jensem Beckerem w roku 1992 powołali do życia X WILD.  Zespół występował w sumie w roli pewnej konkurencji dla oryginału i pojedynek przełożył się również na pojedynek na płyty.  Co wyróżniało X WILD na tle innych bandów, to nie tylko udane granie pod RUNNING WILD ale również wyrazisty, charyzmatyczny wokalista Frank Knight, którego ściągnięto z Wielkiej Brytanii. Jego talent przejawiał się zadziornym śpiewaniu mieszając przy tym manierę takich wokalistów jak Udo Dirkschneidear, Chris Boltendahla czy też Briana Johnsona, co bez wątpienia stawiało go w szeregu najbardziej rozpoznawalnych wokalistów heavy metalowych.  W roku 1994 przyszedł czas na debiutancki album ”So What !”,którego celem było nawiązać do stylu RUNNING WILD z  takich albumów jak „Blazon Stone” czy też „Pile Of Skulls”. Może nie udało się nawiązać do tych wielkich dzieł, ale umiejętności muzyków, pomysłowość, dbałość o detale, z naciskiem na melodie i dynamikę sprawiają, że X WILD nagrał nie wiele gorszy album.  To tylko dowodzi jak bardzo dobrym zespołem był X WILD. 

Większość materiału na debiucie została opracowana jeszcze w okresie grania w RUNNING WILD. Taką historią może się pochwalić choćby taki dynamiczny „Skybolter” które świetnie odzwierciedla styl RUNNING WILD, przede wszystkim z „Pile Of Skulls”. Słychać tutaj znaczącą rolę Axela Morgana, który stworzył ten kawałek jeszcze w ramach wcześniej wspomnianego albumu. Jednak w ramach kłótni z liderem RUNNING WILD, Axel miała prawa autorskie do muzyki, musiał zmienić tylko oryginalny tytuł (Skulldozer) i tekst, które należały do Kasperka. Sam utwór świetnie odzwierciedlał wysoki poziom muzyki X WILD, dynamiczność i staranność wykonania, a także to jak prosto przychodziło im tworzenie przebojów. Piracki styl RUNNING WILD właśnie z dominował ten album i mamy sporo kawałków, które czerpią to co najlepsze z stylu pirackiego RUNNING WILD i w takiej formie jest utrzymany dynamiczny „Can’t  Tame The Wild” z charakterystycznym motywem, znaną przebojowością, tylko z bardziej charyzmatycznym wokalem. Taki też jest rozpędzony „Scarred To The Bone” z pomysłowymi i zapadającymi motywami.  Okres „Blazon Stone” wyraźnie słychać w zadziornym, nieco stonowanym „Dealing With The devil”,który jednocześnie dowodzi, że zespół nie ma większych problemów z urozmaiceniem płyty i dzieje się tutaj całkiem sporo jak na jasno określony styl. Mamy na albumie zarówno szybkie kompozycje jak ”Kid racer” nawiązującym do konwencji speed metalowej, czy też nieco cięższy „Different”, ale również kompozycje bardziej stonowane, stawiające na true heavy metal, na wolne tempo, wręcz marszowe, na wyeksponowaną partie basu i w tej roli świetnie się sprawdzają przebojowy „Wild Fronitier” który brzmi jak zaginiony utwór „Pile Of Skulls” czy też w końcu nieco mroczniejszy „Mystia Demonica” nawiązujący do UDO czy też ACCEPT. Materiał urozmaicają również stonowany, nieco monotonny „Beastmaster”z nieco topornym motywem, jak również instrumentalny” Into The Light”, który przypomina na myśl słynne instrumentalne kawałki RUNNING WILD z lat 80. Również materiał urozmaica „Thousand Guns” ocierający się o AC/DC czy też ACCEPT. Może nie jest to najlepsza kompozycja na płycie, ale jest bardzo solidna i nie brakuje jej przebojowego charakteru. Nie mogło oczywiście zabraknąć na albumie również długiego kolosa, a „Freeway Devil” to rozbudowany kawałek, który nawiązuje do najlepszych kolosów RUNNING WILD, w tym słynny „Treasure Island”. Ten kawałek ma naprawdę wszystko, sporą dawkę energii, chwytliwy refren, sporo atrakcyjnych i zróżnicowanych motywów i chciało by się jeszcze więcej i więcej, bo te 6minut to troszkę jak by za mało.

Okres kiedy na rynku funkcjonował zarówno RUNNING WILD jak X WILD był świetnym okresem. Dwa świetnie zespoły, grające na wysokim poziomie, stawiające na podobny styl. Naprawdę X WILD sporo łączy z RUNNING WILD i to słychać na debiutanckim albumie. Nie chodzi tylko o muzyków, czy też styl, ale też choćby o surowe brzmienie nawiązujące do ”Pile Of Skulls”, podobny sposób tworzenia kompozycji, podobny charakter przebojowości. X WILD pokazał że w tej tematyce może działać więcej niż jeden zespół. Bardzo udana konkurencja dla RUNNING WILD. Coś dla fanów RUNNING WILD jaki porządnego heavy metalowego grania.

Ocena: 9/10

PASTORE - The End Of our Flames (2012)


Mocny true heavy metal oparty o tradycję wymieszany z dużą dawką energii i melodyjności charakterystyczną dla gatunku power metalu. Wszystko wymieszane w jeden styl z wyeksponowanym mocnym wokalem i tak można by w skrócie opisać styl brazylijskiego zespół PASTORE. Nie jest to jakiś doświadczony zespół w bojach, nie ma też jakiegoś większego doświadczenia scenie metalowej, bo właściwie mają za sobą 2 płyty wydane w przeciągu 5 lat, co i tak można uznać za niezły wynik. Kapela od 2007roku jest prowadzona przez jednego z najlepszych wokalistów wywodzących się z Brazylii, a mianowicie  Mario Pastore, który ma coś z maniery Halforda, Scheepersa czy też Seana Pecka z CAGE.  Nagrali dwa albumy, z czego drugi został wydany stosunkowo nie dawno, bo w tym roku i „The End Of our flame” to dzieło, które muzycznie ociera się o takie kapele jak PRIMAL FEAR, EVERGREY, CAGE, HALFORD czy też FIREWIND.  Tak więc jest to mix tradycyjnego heavy metalu z elementami power metalu i jego źródłem mocy jest fakt wymieszania w konwencji utworów szybkości, dynamiki z ostrymi riffami,  urozmaiconą sekcją rytmiczną z wyrazistym basem i nieco mroczniejszym dźwiękiem. Ta mieszanka sprawia, że drugi album Brazylijczyków jest nadzwyczaj atrakcyjny dla słuchaczy i łączy stare patenty z nowoczesnym podejściem do muzyki, jak i wysokobudżetowym brzmieniem.  Choć muzycy są młodzi, to jednak mają się czym pochwalić w kategorii umiejętności. Każdy z nich odwala kawał dobrej roboty i nie chodzi tutaj już tylko o wokalistę Mario Pastore. Na pewno to on wyciąga krążek, kompozycje na wyższy poziom, ale sporo dobrej roboty zrobiła sekcja rytmiczna czy też w końcu gitarzysta Rafeal Gazal, który stawia zarówno na ciężar, melodie jak i na szybkość, zróżnicowanie, co z kolei przedkłada się na mocny wydźwięk albumu.

Gdy się tak dokładnie przyjrzymy strukturze, konwencji, to jak grają, to jak brzmi cała zawartość to można dojść do wniosku, że Brazylijczycy nie prezentują niczego odkrywczego. To prawda, ale forma podania tego wszystkiego, dbałość o szczegóły, staranność, moc i energia jaka wybrzmiewa sprawia, że nie można pominąć tego albumu, czy też lekceważyć z tego powodu. Ci którzy pamiętają sukces i formę podania muzyki przez SINBREED w roku 2010 ci z pewnością pokochają PASTORE. Już przy otwierającym „Brutal Storm” słychać liczne powiązania, ale to nie jedyne skojarzenie. Choć wtórne ,to jednak forma i wykonanie jest bez jakichkolwiek zarzutów. Jest dynamit, jest szybkość, atrakcyjna melodia i co ważniejsze słucha się tego bardzo przyjemnie. W podobnej konwencji utrzymany jest rytmiczny „The End Of our Flames” w którym Mario śpiewa nieco jak Bruce Dickinson, pojawiają się również pewne zacięcia progresywne. Receptą na sukces tego albumu to nie tylko ciężar i szybkość, oj nie. To w dużej mierze przebojowy charakter kompozycji czy też ich nie zwykła melodyjność, tak jak to jest w choćby w przypadku „Night And Day”, ostrego „Liar” , pokręconego, nieco mroczniejszego „Envy”. Gdyby jednak nie urozmaicenie i bawienie się motywami to byłoby strasznie nudnie i monotonnie. Pierwszy takie małe urozmaicenie pojawia się w zwartym „Fools”, gdzie bardzo ciekawie wyeksponowano bas i wbudowano przyjemną i dość finezyjną solówkę. Nieco toporności, nieco surowego, chłodnego metalu można z kolei uświadczyć w stonowanym „Empty World”. Nieco odstaję „When The Sun Rises” , który jest nieco nudną balladą o nieciekawej konwencji i sam motyw pozostawia sporo do życzenia. Bez wątpienia w wolniejszym tempie wyszedł im „Unreal Message”, który ma ciekawy nieco rockowy wydźwięk. Jest tutaj pomysłowy motyw, jest dużo rytmiczności, jest mocny bas w tle i to jest bardzo udany przebojowy kawałek, który rozgrzeje nie jedną publikę. „Bring To Me Peace” też jest nieco inny od reszty. Nieco bardziej przekombinowany, nieco inna struktura, wolniejsze tempo i niezwykła rytmiczność, to jego cechy, ale trzeba przyznać że słucha się go równie przyjemnie co pozostałe utwory. Zamykający „The World Is Falling” to kolejny stonowany utwór, z tym że tutaj zespołowi zabrakło pomysłu co do melodii, motywu głównego i jak dla mnie jest to zwykły wypełniacz. 

Na pewno warto w tym roku zwrócić na ten nowy album brazylijskiego PASTORE, który efektywnie łączy heavy metal z power metalem. Są przeboje, jest moc, jest ciężar, melodii, które zapadają w pamięci jest całkiem sporo. Może nie jest to oryginalne, może nie jest też to album doskonały, ale trzeba przyznać, że wykonanie i forma podania sprawia ze słucha się go bardzo przyjemnie,  a czy nie o to chodzi?

Ocena: 8/10

sobota, 14 lipca 2012

FIRSTRYKE - Jus A Nightmare (1986)


Dla fanów porządnego amerykańskiego heavy metalu, którzy cenią sobie mocne brzmienie, umiejętności muzyków, które zapewniają nie lada rozrywkę i które pobudzają bodźce słuchacza. Dla tych co sobie cenią porządny materiał zbudowany przede wszystkim o dobre, nawet bardzo dobre kompozycje, w których słychać zaangażowanie zespołu, słychać profesjonalizm i próba zagrania czegoś własnego, nawet jeśli i tak brzmi to wtórnie. Dla tych osób z czystym sercem polecam amerykański FIRSTRYKE, który należy zaliczyć do grona zespołów które są mało znane i raczej traktuje się je jak rzadki okaz. Zespół został założony w 1984 roku przez Rica Adamsa i zaczynał od grania po klubach, w końcu w 1986 roku przyszedł czas na debiutancki album o tytule „Just A Nightmare”. Słuchając albumu, można dojść do wniosku, że w stylu FIRSTRYKE słychać coś z ARMORED SAINT, coś z UFO czy DOKKEN. Wszystko to o czym pisałem na początku ma tutaj miejsce. Jest solidność w każdej sferze, a to produkcja, która jest ostra jak brzytwa, kompozycje, które są przemyślane pod względem struktury, melodii, aranżacji. Zespół stara się grać po swojemu nie zrzynając od innych kapel. Solidność i dopracowanie daje o sobie znać również w przypadku produkcji, czy też samych umiejętności muzyków.

O tym, że album słucha się z nieustanną uwagą i radością decyduje kilka czynników. Jednym z nich na pewno jest wokal Rica Adamsa, który ma niezwykłą charyzmę, potrafi śpiewać zadziornie, mrocznie, klimatycznie i z dużą dawką emocji. Słychać to jego zaangażowanie w każdym utworze i to napędza cały album. Drugim czynnikiem, bez którego nie byłoby mowy o świetnym albumie to bez wątpienia gitarzysta Jim Rutledge, który wygrywa naprawdę imponujące partie, które tętnią własnym życiem, nie brakuje im ani energii ani melodii. Są i finezyjne popisy, jak i te elektryzujące, czy też bardziej emocjonalne. Te dwa czynniki determinują trzeci najważniejszy, a mianowicie charakter materiału, który jest równy i bardzo mocny. „Grab a Piece” to utwór który świetnie oddają każdą z tych cech, które przytoczyłem. Jest i atrakcyjny motyw, ciekawe popisy tych dwóch znaczących muzyków, jest dynamit, moc i heavy metal najwyższych lotów. „No Hurry for Love” to znakomity przykład jak można wybrać ze skutecznym efektem stonowane tempo, hard rockowy feeling i metalowy wydźwięk. Ciężar, mrok i zróżnicowane motywy słychać w tytułowym „Just A Nightmare”. Zespołowi dobrze wychodzą również kompozycje bardziej rozbudowane i tutaj należy przytoczyć nastrojową balladę „Bound For The Uk” w której przewijają się różnorakie motywy i trzeba przyznać, że dzieje się tutaj sporo. „Black Prince” to kolejna rozbudowana kompozycja i nie wiem czy nie jedna z najlepszych na płycie. Jest tutaj wszystko. Klimat, intrygujący motyw, wciągający tekst, zgrabnie rozegrane solówki. Nie brakuje też kompozycji z bardziej wyszukanymi melodiami, z bardziej złożoną strukturą i dobrym przykładem tego typu utworu jest choćby „Under My Wing” który ma nawet pewne elementy progresywnego metalu. „Hand Over Fist”to kolejna perełka, z tym że tutaj znów zespół stawia na inną konwencję. Jest szybkość, rozpędzona sekcja rytmiczna, jest dynamit i przebojowy charakter który daje o sobie znać, za sprawą chwytliwej melodii i zapadającego w głowie refrenu. W podobnej konwencji utrzymany jest „Metal Machine” w którym postawiono na zadziorność, czy też w końcu „Heavy Metal boys” z hard rockowym feelingiem.

Ten album to znakomity przykład że można nagrać znakomity album, na wysokim poziomie, który i tak w dużej mierze zachowuje wtórny charakter. Sukces FIRSTRYKE polega na tym, że muzycy wyróżniają się niezwykłymi zdolnościami, które przedłożyły się na równy i urozmaicony materiał. Całość brzmi fantastycznie i jedynie ciężko zrozumieć, dlaczego na początku lat 90 kapela się rozpadła? Na szczęście w roku 2009 kapela się reaktywowała i pracuje nad nowym materiałem. Ciekawe czy wrócą w glorii i chwale.

Ocena: 8.5/10