Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Progressive Power metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Progressive Power metal. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 kwietnia 2025

EPICA - Aspiral (2025)


 Jakże mylna jest ta okładka i to pod wieloma względami. Mogło by się wydawać, że to szata graficzna jakiejś płyty death metalowej, a tutaj okazuje się, że to okładka nowej płyty Epica. Brak logo też jest tu mylne. Nie tak dawno Simone Simons wydała swój debiutancki album i pewna echa tej płyty słychać na "Spiral", " czyli najnowszej płyty holendrów. "Spiral" to dziesiąty studyjny album tej formacji i płyta ukaże się 11 kwietnia za sprawą Nuclear Blast.

Epica nie zmieniła stylu i dalej gra swoje. Nowy krążek bardziej taki nastrojowy, bardziej złożony i ocierający się o progresywny metal. Mamy utwory, który mogłyby też poniekąd trafić na solowy album Simone, ale są też rasowe killery, które oddają w pełni styl i jakość epica. Muzycy to wiadomo klasa światowa i nie ma co więcej nad tym się rozpisywać. Każdy imponuje doświadczeniem i talentem. Epica to przede wszystkim niesamowity głos Simone Simons, który jest jedyny w swoim rodzaju. Jej głos spasuje się do wszystkiego.  Prawdziwa klasa i jeden z najlepszych żeńskich wokali w historii metalu. Okładka nie przypadła mi do gustu, a brzmienie jest dopieszczone pod każdym względem.

Sam materiał urozmaicony i każdy znajdzie coś dla siebie. Fanom symfonicznego power metalu przypadnie do gustu energiczny i przebojowy "Cross The Divide''. Epica w najlepszym wydaniu. Zadziorny riff, który kipi energią i do tego podniosły refren. Nastrojowy "Arcana" jest taki nieco komercyjny i taki nieco przesiąknięty solowym albumem Simone. Uwagę przykuwają na pewno kolejne odsłony "A new age dawns", gdzie znajdziemy wszystko to co piękne w symfonicznym metalu. Ta cała otoczka podniosłości i operowego klimatu jest warta uwagi. "Obsidian heart" to taki troszkę przerost formy nad treścią. Dobry utwór, ale nie powala na kolana. Epica stać na więcej. Bardziej przemawia do mnie druga część płyty. Jest tutaj klimatyczny "T.I.M.E" gdzie motyw przewodni potrafi porwać i zapaść w pamięci. W końcu zaczyna to brzmieć wszystko ciężej i agresywniej. O to chodzi. Warto pochwalić za zadziorny "Apparition", który imponuje świeżością, nowoczesnym wydźwiękiem i wyrazistym riffem. Moje serce skradł od pierwszych dźwięków przebojowy i niezwykle melodyjny "Eye of the Storm", który również przemyca sporo power metalowej motoryki. Co za hit! Brawo Epica. Płytę zamyka nastrojowy i spokojniejszy "Aspiral", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu.

Czy to najlepsza płyta Epica? Na pewno nie. Nie jest to najlepsza płyta roku 2025. Wstydu zespołowi nie przynosi, a tylko potwierdza ich status i umiejętności. Zróżnicowany materiał, gdzie nie brakuje hitów, agresji, ale też melancholii i pięknego, romantycznego feelingu. Płyta godna uwagi nie tylko dla fanów Epica. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Ocena: 8/10

sobota, 18 marca 2023

NARNIA - Ghost Town (2023)


Narnia to znana marka w power metalowym światku. Ten szwedzki band działa od 1996r i dał się poznać jako band, który  mocno czerpie z progresywnego metalu i power metal. W ich muzyce można znaleźć troszkę Royal Hunt, troszkę At Vance, czy Divinfire, ale wpływów znajdzie się więcej. Grają muzykę, która nie zawsze trafia od razu. Nowy album zatytułowany "Ghost town" też wymaga czasu. Jednak kolejne próby słuchania i zagłębianie się w materiał nie zmienią faktu, że to album co najwyżej dobry.

Jak dla mnie za dużo tych progresywnych momentów, za dużo kombinowania, a za mało treściwych kompozycji. Brakuje troszkę zdecydowania i pomysłów, by na dłużej kupić słuchacza.  Gitarzysta Grimmark stara się tworzyć ambitne riffy, stara się błyszczeć, ale nie zawsze to trafia do słuchacza. Troszkę zaniedbano atrakcyjność melodii i czasami za dużo eksperymentowania, a za mało konkretów. Christian jest dobrym wokalistą i to nie raz pokazał, ale tutaj jakby nie ma do czego śpiewać. Nie porywa to i nie zapada na długo w pamięci. Mimo wyraźnych wad jest też sporo plusów.

Taki "Glory daze" ma pazur i mocny riff, który potrafi wnieść sporo życia do albumu. Pomysłowe partie klawiszowe dodają uroku całości. Jednym z ciekawszych momentów tej płyty to melodyjny otwieracz w postaci "Rebel". Ta melodia robi robotę i robi smaka na resztę materiału. Taki "Thief" zbyt przekombinowany jak dla mnie i bliżej mi do melodyjnego i nieco rockowego "Descension". Taki zadziorny "Ghost Town" może się podobać, a potem to już różnie bywa. Raz lepiej raz gorzej. Momenty może i są, ale ciężko już jakiś utwór wyróżnić.

Nazwa zrobiła swoje i przyciągnęła mnie ze względu na doświadczenie i bogatą dyskografię. Płyta serca nie skradła, nie powaliła na kolana i nie wywołała żadnych emocji, który pozwoliłyby zapisać ten album w pamięci. Posłuchać może i warto, ale bardziej w kategoriach zabicia czasu czy ciekawostki.

Ocena: 5.5/10
 

środa, 31 maja 2017

ENBOUND - The Blackened Heart (2016)



Debiutancki krążek szwedzkiej grupy Enbound przeszedł bez większego echa i w sumie nic dziwnego, bo nie był to krążek warty uwagi. Zbyt komercyjny, mało treściwy i bez heavy metalowego uderzenia. Na nowe dzieło przyszło czekać fanom 5 lat i nie był to czas zmarnowany przez młody zespół. Panowie bardziej dopracowali swój styl i rozwinęli to co było słychać na debiucie, czyli progresywny power metal. Jednak riffy i sama konstrukcja utworów bardziej do mnie przemawia. „The Blackened Heart”, który ukazał się w 2016 bije łeb na szyje „And she says gold” z 2011r. Płyta jest mocniejsza, bardziej przebojowa i przede wszystkim bardziej dopracowana. To przedkłada się na to, że sama zawartość jest bardziej dojrzała i o kilka klas wyżej. Początek płyty jest solidny. Zaczyna się od rytmicznego „Falling” w którym słychać ową komercyjność. Dalej mamy serię mocnych, zadziornych i nieco mroczniejszych kompozycji w postaci „Give me light” czy „Crossroads”, które są niezwykle przebojowe i utrzymane w stylistyce power metalu. Martin Floweberg postawił na mocniejsze riffy, na zadziorność i bardziej urozmaicone zagrywki i te zabiegi poskutkowały. Jest w końcu coś atrakcyjnego, co może przyciągnąć słuchacza na nieco dłużej. Dobrze wypada też bardziej podniosły i bardziej rozpędzony „Feel my flame”, który pokazuje jak radzi sobie wokalista Lee Hunter. Odnajduje się w wysokich rejestrach i momentami przypomina Patrika z Bloodbound. „Holy Grail” wyróżnia się prostym, mocnym, bardziej heavy metalowym riffem i w sumie to kolejna mocna kompozycja na tej płycie. Z kolei wypełniaczem jest ballada „The dont really know”, a całość zamyka hard rockowy „Make You so unreal”. Całość jest miła dla ucha i o wiele łatwiejsza w odbiorze. Nie odczujemy znużenia i próby wciskania nam odgrzewanego kotleta. Solidny progresywny power metal, który warto posłuchać w wydaniu Enbound.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 17 września 2012

VISION DIVINE - Destination Set To Nowhere (2012)

Włoski zespół VISION DIVINE grający progresywny power metal z elementami symfonicznego metal wraca ze swoim 7 albumem studyjnym a mianowicie „Destination Set to Nowhere” , który znów przenosi nas w klimat s-f. Jest to drugim album po powrocie do składu zespołu wokalisty Fabio Lione znanego z RHAPSODY. Album dla fanów zespołu nie powinien być żadnym zaskoczeniem i nie należy tutaj spodziewać się niczego nowego aniżeli to co do tej pory zespół grał, czyli progresywny power metal z elementami symfonicznego metalu nawiązując stylistycznie do takich kapel jak STRATOVARIUS, RHAPSODY, KAMELOT, SYMPHONY X, SONATA ARCTICA, czy też PEGANS MIND. W dalszym ciągu muzyka tego włoskiego zespołu polega na łączeniu progresywnego zacięcia partii gitarowych w wykonaniu gitarzysty Olafa Thorsena, które są charakterystyczne dla innego znanego zespołu z podobnego gatunku a mianowicie LABIRYNTH, ciekawe solówki wygrywane na klawiszach które kreują odpowiedni klimat sience fiction, urozmaicona sekcja rytmiczna, zróżnicowane, pomysłowe aranżacje i dość ciekawe brzmiące riffy, a wszystko spięte emocjonalnym wokalem jednego z czołowych wokalistów w kategorii power metalu czyli Fabio Lionego i te wszystkie cechy składają się na nowy album, który należy pochwalić za dobre, soczyste i czyste brzmienie, który uwypukla każdy dźwięk, za dopracowanie pod względem aranżacyjnym, kompozycyjnym, bo jest tutaj sporo ciekawych pomysłów i ciężko zarzucić jakiś błąd pod względem technicznym, to album który pod względem umiejętności muzyków zachwyci nie jednego słuchacza, to album który w kategoriach progresywnego power metalu zasługuje na uwagę słuchaczy i to nie podlega wątpliwości.

O poziomie tego krążka oczywiście decydują przede wszystkim same kompozycje, a te nie są takie złe jak można by się tego spodziewać. Jasne nie są to też kompozycje, które są perfekcyjne, tez pojawia się sporo wad, jak czasami przesadzenie z progresywnym wydźwiękiem, nie trafienie z pomysłem, czy też za mało metalu. Zespół od razu definiuje swój styl słuchaczowi i “The Dream Maker” to kompozycja, która opisuje styl włoskiego VISION DIVINE w partiach muzyków, jest klimat, urozmaicenie, bogata forma aranżacji, chwytliwy i pełen emocji refren, który zapada w pamięci i nie da się tego nie skojarzyć tego z STRATOVARIUS, KAMELOT, czy SYMPHONY X. Mocny riff, pokręcone, nieco wyszukane melodie wygrywane przez klawiszowca Luciattiego, który nadaję utworowi i całemu albumowi niezwykłej przestrzeni, nowoczesności, czy tez melodyjności. Power metalowa konwencja stanowi tutaj siłę i słychać to w dynamicznym i energicznym “Beyond the Sun and Far Away” , szybkim i przebojowym „The Ark”, rozpędzonym „The Lighthouse” z chwytliwym refrenem, dynamiczną sekcją rytmiczną, czy też mocniejszy „Here We Die” to bez wątpienia najmocniejsze momenty tego albumu i styl w jakim zespół wypada znakomicie. Poza szybkimi utworami znajdziemy też nieco bardziej stonowany, rytmiczny i lekki “Mermaids from Their Moons,” z wirtuozerskimi solówkami, balladę „Message To Home” która jest zbyt długa i nieco bezbarwna, z kolei sporo progresywnych elementów można wychwycić w dynamicznym „The house Of Angels”, a taki „The Sin Is You” o nieco komercyjnym zabarwieniu jest jednym z najlepszych przebojów na płycie a tych jest sporo.

Fani progresywnego metalu, fani PEGANS MIND, STRATOVARIUS, czy też SYMPHONY X, fani nieco pokręconego grania wzbogaconego przez różne smaczki będą usatysfakcjonowani. „Destination Set To Nowhere” to dopracowany album z krystalicznym czystym brzmieniem, gdzie imponuje gra muzyków, melodie i struktura, pomimo że jest to znajomy styl grania. Jest to bez wątpienia album, który imponuje dopracowaniem pod każdym względem i bez wątpienia umacnia on pozycje włoskiego zespołu. Warto posłuchać tego dzieła, gdyż każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 26 sierpnia 2012

WIND ROSE - Shadows Over Lothadruin (2012)

Mieszanie symphonic metalu z heavy/power metalem, z progresywnymi patentami brzmi nieco odstraszająco, ale właśnie taki styl muzyki metalowej preferuje młody debiutujący włoski zespół o nazwie WIND ROSE. Ten młody band został zawiązany w 2004 roku z inicjatywy gitarzystę Claudio Falconciniego, perkusistę Dana Viscontiego i klawiszowca Federico Meranda. Kapela zaczynała jak cover band SYMPHONY X, DREAM THEATER czy też BLIND GUARDIAN. W takiej formule zespół funkcjonował do roku 2009 kiedy zaczęli pracę nad własnym materiałem. W 2010 wydali mini album, a teraz w tym roku można się cieszyć pełno metrażowym albumem „Shadows Over Lothadruin”, który jest koncept albumem, który porusza tematykę fantasy. Realizacja i pracę nad wydawnictwem musiały być okupione potem i trudną pracą, bo album został otoczony miła dla oka okładką i dobrym brzmieniem, wpisującym się w standard porządnych już albumów. Jednak mimo dobrego starannego przygotowania, jest sporo nie dociągnięć. Co z tego, że w muzyce WIND ROSE słychać wpływy takich kapel jak : SYMPHONY X, BLIND GUARDIAN, DRAM THEATER, ANGRA, ADAGIO czy też AVANTASIA, skoro nie jest to ta sama liga? Pojawiają się pewne patenty, fragmenty, jest pomysł co do kierunku grania, jednak brzmi to chaotycznie i mało przekonująco. Przede wszystkim brak większego entuzjazmu w stosunku do muzyki WIND ROSE należy upatrywać w niezbyt przekonujących umiejętnościach muzyków. Wokalista Francesco jest nijaki, nie ma charyzmy, nie potrafi tez przyciągnąć uwagi słuchacza pod względem mocy. Potrafi swoją łagodnością nieco uśpić czujność. Gitarzyści Claudio/ Daniele grac potrafią, jednak na tym kończy się ich robota. Ciężko tutaj o jakieś ciekawe partie, riffy, motywy, wszystko jest jakby bez zaangażowanie, bez pomysłu i bez ciekawych aranżacji.

Materiał jest niestety nudny, rozlazły i na sił e wydłużony. Sporo przerywników dla ubogacenia formy, wręcz szkodzi materiałowi i przyczynia się do jego klęski. Oczywiście jest kilka dobrych momentów jak melodyjność w „Endless Prophecy”, folkowy motyw „ Siderion”, który zaliczam do najlepszych na płycie, dynamiczność i dość ostry riff w „Oath To Betray” i niestety choć to nie są wybitne utwory to i tak najlepsze z tego godzinnego materiału i reszta jest ciężko strawna, nijaka i tworzona jakby na siłę. A to jest przesadzone z lekkością, spokojnym charakterem w „Son of a Thousand Night”, a to progresywnym zacięciem w „The Fourth Vanguard”, czy też długością utworów jak to ma miejsce w przypadku „ Majesty”.

Ciężko napisać coś pozytywnego o tym albumie, ciężko również strawić ów materiał, bo jest chaotycznie, zespół chciał dużo patentów przemycić nie ozdabiając w ciekawe pomysły i techniczne aranżacje. Jeden z najgorszych tegorocznych dzieł w kategorii heavy metalu. Jednym słowem, szkoda czasu marnować na taką amatorszczyznę i to w dodatku na tak niskim poziomie.

Ocena: 2/10

wtorek, 24 lipca 2012

ELEGY - Labyrinth of Dreams (1993)


Jednym z tych zespołów, który stanowił trzon pionierów gatunku progresywnego power metalu był bez wątpienia duński ELEGY, który mimo faktu że dzisiaj nie przejawia działalności w jakiejkolwiek formie to jednak dorobił się pokaźnej liczby albumów. Jednak osiągnął sporo i zostawił po sobie znaczący ślad będąc pionierem progresywnego power metalu, nawiązując oczywiście do słynnego i legendarnego DREAM THEATER. Styl duńskiego ELEGY w pewien sposób nawiązuje do tego co grał DREAM THEATER, z tym że zastąpili klawisze, drugą gitarą i wprowadzili do swojej muzyki elementy power metalu. Poza stylem znaczącą rolę i tym aspektem, który przesądza o wyjątkowości tego zespołu, to bez wątpienia osoba wokalisty czyli Eduard Hovinga, który manierą przypomina Jamesa LaBrie. Wokalista dysponuje szeroką skalą i charyzmatyczną manierą, co pozwala czynić muzykę ELEGY wyjątkową. To, że jest to kapela grająca oryginalnie można już się przekonać za sprawą debiutanckiego albumu „Labirynth of Dreams” z 1993 roku. Wszystko jednak się zaczęło w roku 1986 kiedy to dwóch gitarzystów, a mianowicie Hank van de Laars and Arno van Brussel założyli zespół ELEGY. Na początku skład uzupełniali wokalista Chris Terheijden, basista Martin Helmantel i perkusista Bert Burgers. Po roku koncertowania i wspólnym nagrywaniu materiału na pierwszy album przyszedł czas na pierwsze zmiany w zespole. Pojawił się Ed Warby i wokalista Eduard Hovinga. W takim składzie nagrano pierwsze demo o nazwie „Ellegant Solution” . Co można napisać o samym albumie? O tym co znajdziemy wewnątrz? Przede wszystkim wszystko kręci się wokół dynamicznych i zróżnicowanych partii gitarowych, gdzie przeplatają się frekwencje oparte na wolnym tempie, a czasami na szybkim, power metalowym, specyficznego wokalu o szerokiej skali, gdzie Eduard stawia na śpiewanie głównie w wysokich rejestrach, czy też na pokręconej sekcji rytmicznej, gdzie dzieje się całkiem sporo. Jednak nie wszystko wyszło.

Przede wszystkim zawodzi aspekt produkcyjny, gdzie jest nieco podziemny wydźwięk, czy też w końcu czasami przerost formy nad treścią. Jednak to wszystko jest właściwie niczym przy tym jak brzmi cały materiał. Całość otwiera nieco stonowany „The Grand Chance” gdzie zespół stara się uchwycić klimat, lekkość, zróżnicowane i progresywność. To wszystko zostaje zawarte w kompozycje, jednak gdyby nie specyficzny wokal i intrygujące, oryginalne partie gitarowe, to zapewne nie byłoby by takiego znakomitego efektu. Power metal w większej ilości daje o sobie znać w dynamicznym i melodyjnym „Im No Fool” i w podobnej konwencji jest utrzymany rozpędzony i nieco shredowy „The Guiding Light” . Partie gitarowe, solówki nawiązuje do grania shredowego czy też nawet neoklasycznego co wyraźnie słychać w dwóch instrumentalnych kawałkach, czyli „Mass Hysteria” czy też „All systems Go”. Sporo utworów utrzymanych jest w średnim tempie i to słychać w nastrojowym, nieco romantycznym „Take My Love”, pokręconym i zadziornym „ Trouble In Paradise” , czy też przebojowym „Over And Out” . Najdłuższą kompozycję jest tytułowy „Labirynth of Dreams” który stawia na spokój, nastrój, balladową konwencję i jest to ciekawy utwór, aczkolwiek zbyt rozciągnięty w czasie.

Niezależnie od zalet czy wad, ten album brzmi dość oryginalnie w swojej strukturze. Mimo wyraźnych nawiązań do DREAM THEATER słychać i własny styl, który stawia na pokręcone, wyszukane melodie, na wysokiej klasy wykończenie, szkoda tylko, że czasami brakuje ognia, pewnego zaskoczenia. Potencjał może nie został w pełni wykorzystany, ale na pierwszym albumie ELEGY zaprezentował kawał wartościowej i oryginalnej muzyki z kręgu progresywnego power metalu, który był jednym z pierwszych w tej dziedzinie.

Ocena: 8/10

wtorek, 8 maja 2012

STARGATE - Beyond Space And Time (2012)


Co roku wypływa jakaś młoda kapela power metalowa i jedna albą mają do zaoferowania ciekawy materiał, starają się porwać publikę, a drudzy starają się zaistnieć za wszelką cenę sięgając po stare i sprawdzone chwyty, lub po po prostu mają pomysł ale umiejętności i forma nie pozwalają osiągnąć większy sukces. Z tym ostatnim wiąże się debiutujący w tym roku włoski STARGATE który stara się mieszać progresywny heavy metal z power metalem i też nieco symfonicznym metalem czy tez nawet space metalem co czyni dość atrakcyjnie brzmiący zestaw. Kapela zrodziła się w 2000 roku na gruzach zespołu ENTROPIA. Choć zespół się rozpadł to w roku 2010 się odrodził i w 2011 rozpoczęto prace nad debiutanckim albumem „Byeond Space And Time” którego owoc można już słuchać od kilku dni. I nie będę ukrywał, że znajdziemy na tym albumie muzykę specyficzną, daleką od takiego typowego prostego grania, gdzie mamy słodkie melodie, proste riffy i zapadający refren tutaj jest zrobione wszystko na przekór. Miało być za pewnie arcyciekawie, miało być ambitnie, a wyszło jak dla mnie nudno, bo nie ma emocji, nie ma mocy, nie ma tego czegoś co by sprawiło że album tętniłby życiem. Muzycy potrafią grać, mają pomysł na siebie jednak jak wspomniałem brakuje mi tu czegoś. Fabio Varalta stawia na wirtuozerskie popisy i trzeba przyznać, że w wielu momentach ten pan ratuje utwory przed klapą i to wszystko brzmiałoby by bardziej efektownie gdyby było mniej kombinowania i udziwniania materiału. Z kolei Flavio Caricasole jako wokalista też się spisuje i jedynie szkoda że przypomina wielu innych wokalistów z tego gatunku i że nie ma się czym popisać.

Umiejętności są, mocarne, mięsiste brzmienie jest, pomysł na granie jest, niestety mimo to są dziury w materiale i pojawiają się ciekawe kompozycje jak i te totalnie nijakie, które kompromitują zespół. O specyficznym takim klimacie w stylu s-f jaki jaki panuje na albumie świetnie świadczy intro „The Wonders Of nature”. Jeśli o mnie chodzi to widzę ten zespół w takiej formule jaką zaprezentował w „Save The World” gdzie jest i power metal poparty melodyjnością i przestrzenią w stylu RHAPSODY, PATHFINDER, jest tam też imponująca linia melodyjna wygrywana przez gitarzystę. Można rzec pierwszy taki typowy przebój, który zapada w pamięci, może nieco wtórny, ale dobrze zaaranżowany. Szkoda że to jeden z niewielu ciekawych utworów na płycie. Ciekawe solówki to atut tego albumu i to one czasami stanowią jedyna atrakcję w utworze co też świetnie słychać w pokręconym, zbyt rozbudowanym i ciągniętym na siłę „ Sands Of Time”. Długich utworów ciąg dalszy w zadziornym i połamanym „Nothing's Forever” jednak tutaj jakoś to nawet przyjemnie brzmi, jednak przesadzono z czasem trwania, przedobrzono z długimi solówkami, aszkoda bo kawałek ciekawy w swojej strukturze i pomysłowości. Rockowo – symfoniczny „Nightspell” to jak dla mnie pierwszy wypełniacz, który jest strasznie ciężko strawny, może fani progresywnych elementów łaskawszym okiem spojrzą na ten utwór? Nic nowego już do albumu nie wnosi „The Power Within” znów przesadzono z czasem trwania, z kombinowaniem i znów najlepiej wypadają solówki. Ogólnie to są dobre pomysły, ale nie w pełni wykorzystane, a szkoda. Więcej mocnego i takiego bardziej przystępnego power metalu można usłyszeć w melodyjnym „Age Of Aquaris” który jest kolejnym mocnym punktem albumu. Upust progresywności zespół dał w mrocznym i pokręconym „Ground zero” który zawiera jak dla mnie zarówno ciekawe patenty jak i totalnie chybione. Dobrze prezentuje się też „Hysteria” który ma bodajże jeden z ciekawszych refrenów na płycie, jednak znów można było to skrócić do 5 minut, a nie na siłę ciągnąć to po to żeby miało aspekt progresywny. Podniosłe outro „Wounded wals” to ciekawe kompozycja, aczkolwiek również mało wnosi do albumu.

Beyond Space And Time” to dowód na to że można mieć pomysł na granie, można próbować być ambitnym a mimo to można odnieść porażkę. Zespół młody i pełen ciekawych pomysłów i na pewno mają potencjał, jednak jak dla mnie przedobrzyli z tym urozmaicaniem, z tym kombinowaniem, co sprawiło że żaden utwór nie przebija się przez ten mur, nic z tych melodii nie trafia do słuchacza. Jest pewne zaskoczenie to jak zespół bawi się tymi różnymi elementami, ale jest rozczarowanie jak gubią się w tym wszystkim, nie dając żadnych podstaw do radości, nie dają powodu dla którego warto byłoby wracać do tego wydawnictwa. Może w przyszłości jeszcze o nich usłyszymy? Album mogę polecić fanom progresywnego power metalu, tym którzy cenią sobie ciekawe pomysły w muzyce i w sumie tylko im.

Ocena: 5/10

środa, 2 maja 2012

MERCURY RISING - Upon Deaf ears (1994)


A co powiedzielibyście na mieszankę takich kapel jak TOXIC, DREAM THEATER, QUEENSRYCHE, czy też z bardziej współczesnych kapel typu SYMPHONY X? Brzmi nieco odstraszająco, ale właśnie taki styl reprezentuję wraz ze swoją muzyką amerykański band MERCURY RISING, który nie należy do tych zespołów znanych szerszej publiczności, a wszystko zrobiła fakt silniejszej konkurencji w owym czasie, a także brak odpowiedniej promocji owego zespołu, to też zespół długo nie zagościł na scenie muzycznej. Od momentu powstania tj 1991 r do momentu rozpadu tj. 1999 wydali dwa albumy. Ich debiutancki krążek „ Upon Deaf Ears” ukazał się w 1994 roku i szufladkuje się go do kategorii progressive heavy/power metal i to chyba najbardziej odpowiednia etykieta dla tego albumu.

Wyszlifowane, dopieszczone, aczkolwiek tajemnicze brzmienie w połączeniu z bardzo zróżnicowanym, momentami ubogacona różnymi smaczkami i pokręconymi melodiami. Cała sztuka i atrakcyjność materiału oparta została o umiejętności muzyków, którzy gwarantują odpowiedni poziom prezentowanej muzyki. Bo jest ta gwarancja solidności, precyzji aranżacji, pomysłowości co do samych kompozycji i ich struktur, a także gwarancja odpowiedniego zróżnicowania. Mieszanie thrashu, power metalu i progresywnego metalu słychać w sztandarowym „Upon Deaf Ears” w rozbudowanym trwającym ponad 9 minut kolosie „Where Fear Ends”, jak i zadziornym, urozmaiconym „Light To grow” gdzie dzieje się sporo i pojawiają się proste, szybkie, melodyjne motywy, jak i bardziej pokręcone, z połamanymi melodiami, czy tez marszowym, nieco rycerskim wydźwiękiem podczas refrenu, czy też „Minute Man” gdzie pojawiają się motywy spokojne, wręcz balladowe, pojawia się chwila ekspresji i przemyśleń. Oczywiście także i w tej kompozycji jest masa przeróżnych motywów i są zarówno te proste jak i te bardziej wymagające, sama struktura też cechuje się oryginalnością i zespół w odważny sposób miesza różne gatunki począwszy od progresywnego heavy metalu, power metalu kończąc na thrash metalu. Świetnie w takiej konwencji odnajduje się wokal Clarenca Osborne'a, który śpiewa czysto, bardzo technicznie, a do tego ma spory wachlarz umiejętności, gdzie jego znakiem rozpoznawczym są wysokie rejestry. Oprócz takich długich, rozbudowanych kompozycji znajdziemy też dynamiczny i dość zadziorny i nieco prostszy w strukturze „Halfway to Forever” czy też spokojną, klimatyczną balladę „Prayer” która pozwala poukładać myśli.

Upon Deaf Ears” to dość oryginalnie brzmiący album mało znanej amerykańskiej formacji, który odważnie pomieszała progresywny metal z power i thrash metalem. Owa mieszanka brzmi naprawdę intrygującą, a do tego nie brakuje naprawdę dobrych, nietypowych melodii, ciekawych motywów, różnych smaczków. Można popadać w zachwyt nad precyzją i wyszkoleniem technicznym muzyków, czy też dobrze przyrządzonym brzmieniem, który uwypukla tego różnego rodzaju ozdobniki, których sporo na tym albumie. Jest to wydawnictwo dla bardziej wymagających słuchaczy, którzy szukają czegoś więcej niż tylko przysłowiowy rozpierdol.

Ocena: 8.5/10

środa, 4 stycznia 2012

REBELLION - And The Battle Begins (1991)

Czy power metal może być ambitną muzyką, czy może wzbudzać emocje i wzruszać? Pierwsza odpowiedź jaka przychodzi to „Nie” bo jest to raczej gatunek związany z dynamiką, melodyjnością, przebojowością i zazwyczaj takie pojęcia jak emocje czy wzruszenia nie znajdują w tym gatunku swojego miejsca.  Jednak kiedy pomyśli się o bardziej progresywnych kapelach jak FATES WARNING, QUEENSRYCHE czy LETHAL to można dojść do wniosku że można. Świetnie też odzwierciedla to REBELLION i nie mam tutaj namyśli niemieckiej kapeli, a amerykańską, która na scenie pojawiło się tylko chwilowo i zostawiła po sobie wyłącznie debiutancki album „And The battle Begins” z roku 1991. Skład zespołu na tym albumie tworzyli :Mike Moreira (perkusja), Greg Andree (bas), którzy tworzyli dynamiczną, pełną wigoru i wyobraźni sekcję rytmiczną, która była motorem wszelkim urozmaiconych temp i dynamiki. Chris St. Pierre to człowiek można rzec drugiego planu, bo jako klawiszowiec jest odpowiedzialny za stworzenie odpowiedniej przestrzeni, za wzbogacenie warstwy instrumentalnej, a czasami za stworzenie odpowiedniego nastroju co słychać  w bogatym w różnego rodzaju zmiany temp, połamane melodie i urozmaicenia „Crying Out”, który jak na 4 minutowy kawałek, zawiera sporo elementów, które można by przeznaczyć na stworzenie kolejnych 3 utworów.  Główne role w składzie odgrywają oczywiście wokalista Ed Snow, który manierą przypomniał mi Micheala Kiske z ery strażnika siedmiu kluczy. Obaj panowie potrafią bez problemu wejść w górne rejestry. Niczym mu nie ustępuje duet gitarzystów Mike Doyle /Eric Andree którzy olewają silenie się na proste i łatwo wpadające w ucho melodie, którzy darują sobie pędzenie do przodu w celu zatuszowania nie dociągnięć. REBELLION idzie w tym aspekcie pod prąd stawiając na wyszukane melodie, stawiając na urozmaiconą strukturę, na zróżnicowane tempo, nie pomijając przy tym emocji.  To bycie oryginalnym, to stawienie przed szeregi dopracowania technicznego i progresywnego zacięcia jest godne szacunku. Ambicja muzyków jest słyszalna na każdym kroku, a to w otwierającym 7 minutowym „And The Battle Begins... „ który jest po prostu piękny. Ilość motywów które się tutaj przewija, ilość ambitnych, starannie dobranych melodie nie sposób policzyć. Wszystko brzmi ambitnie, zwłaszcza kiedy się w słucha w konstrukcję utworu i w aranżacje. Tutaj można zaznać talentu poszczególnych muzyków, nastrój wytworzony przez klawisze, dynamikę zgotowaną przez sekcję rytmiczną i emocje wywołane finezyjnymi solówkami czy też pięknym wokalem Eda. „Do Or Die” to już bardziej zadziorny utwór, choć i tutaj ilość zgrabnie dopasowanych melodii i motywów przekracza wszelką wyobraźnię. „Fallen Angel” z koeli zaczyna się bardzo agresywnie i tutaj już można wyczuć nutkę szaleństwa, tutaj można wyczuć też ukłon w stronę Wielkiej Brytanii i ciekawie wyszła ta mieszanka hard rocka który słychać podczas zwrotek z power metalową konstrukcją w dalszej części, zwłaszcza podczas ujawnienia się finezyjnej solówki, które jest tylko jednym z wielu przykładów znakomitego wyszkolenia technicznego muzyków i ich miłości do muzyki, bo tylko właśnie wtedy można osiągnąć takie piękne, emocjonalne solówki. Power metalową konwencję da się wyłapać w melodyjnym „Die By The Sword” gdzie świetnie dopasowano klawisze do partii gitarowych, a tak duży nacisk został położony na emocje i ambitne melodie. Mający dwa oblicza „Alone In The Night” czy nastrojowa ballada „Lonely Child” świetnie obrazują jak ważne są uczucia w muzyce REBELLION. Nawet wejście do zadziornego, bogatego w różnego rodzaju motywy i melodie „Only time Can Tell” musi być nastrojowe, pełne emocji. Świetnie też została wpleciona epickość w marszowym „Road To Freedom”. O wszystkim zespół pomyślał, bo nawet brzmienie jest tu bardzo nastrojowe, dopasowane wręcz do emocjonalnego materiału, który ma i świetne melodie, ma i ambitne motywy i wszystko jest na skraju perfekcji. Power Metal to może w przypadku tego zespołu lekkie nad użycie, ale skoro już się tak przyjęło to niech będzie. Co do zespołu nie potrafię zrozumieć, dlaczego po wydaniu tak genialnego albumu zespół nie przebił się i właściwie rozpadł się. Czyżby za ambitna muzyka dla słuchaczy? Zbyt emocjonalna, a za mało agresywna? Warto zadać sobie trud i zapoznać się z muzyką REBELLION. Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 31 października 2011

WUTHERING HEIGHTS - Salt (2010)

Kiedy ktoś mówi power metal/ folk, progressive metal to na myśl przychodzi mi duński WUTHERING HEIGHTS, który łączy owe patenty i tworzy dość ciekawą muzykę, która wyróżnia się na tle innych zespołów z owego kręgu power metalowego. Tak na dobrą sprawę najbardziej trafił do mnie ich ostatni album zatytułowany „Salt”. Poprzednie albo za dużo zawierały smętnego progresywnego grania, za mało przebojów, albo może tematyka mi nie odpowiadała. Pomińmy jednak moje osobiste relacje z wcześniejszą twórczością zespołu i skupmy się na owym „Salt”. Trzeci album z zapracowanym Nilsem Patrikiem Johanssonem, który również dzieli swój czas między ASTRAL DOORS i LION'S SHARE. I w tej kwestii nie będę krył, że jest to jeden z moich ulubionych wokalistów, który zachwyca niebywałą technika, charyzmą i co słychać na tym albumie również luzem, dystansem i poczuciem humoru. Spytacie a co ma humor do power metalu? Ma w tym przypadku i sporo, zwłaszcza kiedy się wybiera w morskie klimaty, przesiąknięte rumem i pirackimi szantami. Muszę przyznać, że to jeden z głównych powodów, który przyczynił się do tego, że „Salt” stał się dla mnie bardziej przystępnym albumem niż poprzednie i w krótkim czasie uzyskał ode mnie miano najlepszego krążka WUTHERING HEIGHTS. To ,że jest szantowa atmosfera, pirackie melodie i sporo radosnego grania to już słychać już w ramach krótkiego intra którym jest „Away”. W dalszej części mamy tylko potwierdzenie tego. Jednak pirackie, morskie klimaty to jedno,natomiast warstwa instrumentalna, struktura to drugie. I tutaj też odpowiedź jest identyczna bo i w tym aspekcie zespół dopracował każdy drobny szczegół. W takim rozpędzonym „The Desperate Poet” dzieje się sporo i to cecha każdej kompozycji na tym albumie. Sporo dawka melodii i do tego wygrywanych przez różnego kalibru instrumentów, od fletów aż po akordeon. Liczne zmiany temp, zwolnienia i przyspieszenia, które odzwierciedlają to co najlepsze w power metalu. I nawet szczypta folkowego radosnego metalu tutaj jest wręcz wymagane przy tak wciągających morskich motywach. Jak wcześniej wspomniałem humor i radość jest tutaj obecna i najlepiej oddaje to piracki „The Mad Mailor” w którym to zespół umiejętnie bawi się rytmiką, nastrojem, nie porzucając przy tym przebojowości, a porywający refren i przesiąknięty RUNNING WILD riff to czysta finezja. Można też dumać nad tym co się dzieje w „The Last Tribe” który jest zróżnicowaną kompozycją, która zachwyca jako power metalowy kawałek w momencie rozpędzone sekcji instrumentalnej, a także jako epicki utwór, w którym to dominuje patos, monumentalizm, podniosłość i tu gdzieniegdzie znów daje o sobie znać RUNNING WILD z ery „Death or Glory”. Również utwór można rozpatrywać jako folkowy kawałek i mamy naprawdę szeroki wachlarz motywów i melodie. Takie rzeczy tylko u WUTHERING HEIGHTS, podobnie jak nieco prostsze patenty jak choćby te w „Tears”. Bezapelacyjnie wyróżnia się pod względem stylu, konstrukcji „Water of Life”, który zachwyca nieco ogniskowym nastrojem, a także pirackim wokalem Nilsa, a chóralne przyśpiewki tylko podkreślają morski klimat i jego przeznaczenie do pijackich imprez. Najbardziej jednak zniszczył mnie opus magnus tego albumu, a mianowicie 15 minutowy „Lost at A Sea”, który jest wciągającą historią o przygodach na otwartym morzu. I tak jak na morzu mamy chwile wzniosłe, podniosłe, kiedy można się bawić i szaleć, ale są momenty upadku, smutku i depresji, czy tez mroku. Niezwykły klimat, historia, powiew morza, a od strony instrumentalnej jest tu cały „Salt” w pigułce. Urozmaicony zasięg melodii, tempa, linii wokalnych i różnych smaczków, które nie sposób opisać w jednym zdaniu. „Salt” to nie tylko przeboje, morski klimat i bogactwo instrumentalne, przepełnione przesytem. To także selektywny, mięsiste brzmienie i niezwykła praca gitar, które przedkładają się na poziom muzyki na album i stanowią powód, który przesądziły o mianie najlepszego albumu tego zespołu. Ambitna muzyka i przy tym na swój sposób oryginalna i wciągająca, a przy tym przepełniona przebojami i mocarnymi partiami gitarowymi. Album, który wstyd nie znać. Ocena: 9.5/10