piątek, 26 czerwca 2020

FALCONER - Froma dying ember (2020)

Smutek, żal i niedowierzanie wciąż mi towarzyszą związku z sytuacją szwedzkiego Falconer. Tego samego dnia dowiedziałem się, że Falconer wyda nowy album i chwilę potem że to ich ostatni krążek, bowiem band kończy działalność. To fenomenalny band, który pokazał że power i folk metal mogą ze sobą współgrać i tworzyć spójną całość. Kapela działała od 1999r i najnowszy krążek zatytułowany "From a dying ember" to 9 wydawnictwo. Jak wygląda pożegnanie Falconer z fanami ?

Stylistycznie nie ma tutaj niespodzianki, bo to typowy album Falconer. Znakomita mieszanka folk metalu, melodyjnego metalu i power metalu. Ta szwedzka precyzja i umiejętność tworzenia hitów jest tutaj wszędobylska. Mamy mocne i zadziorne brzmienie, które zawsze jest mocnym atutem Falconer. Band jest jedynym w swoim rodzaju i wszystko za sprawą wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju wokalisty Mathias Bald. Jego głos mimo lat wciąż brzmi świeżo i zaskakuje swoją techniką. To za jego sprawą Falconer nie da się pomylić z innym bandem i to on buduje ten folkowy świat Falconer.  Pod względem gitarowym Stefan i Jimmy również zachwycają, bowiem ich zagrywki są pomysłowe i zagrane z polotem. Falconer tutaj ameryki nie odkrywa, po prostu dalej gra swoje i to jest najważniejsze. Nie zdradzili swojej tożsamości i znakomicie podsumowują swoją działalność.

Nowy album to niecałe 50 minut muzyki i nie powodów do narzekania. Płytę otwiera power metalowy "Kings and Queens". Mocny riff, nutka nowoczesności i drapieżność sprawiają że to jeden z najmocniejszych utworów na płycie. W podobnym klimacie utrzymany jest ostry i niezwykle melodyjny "Desert Dreams" i na taki Falconer zawsze warto czekać. Co za mieszanka power metalu i folk metalu. Band nieco zwalnia w nastrojowym "Redem and repent" w którym momentami można dostrzec podobieństwa do Blind Guardian.  Znów znakomity popis umiejętności Mathiasa, który wie jak zbudować odpowiedni nastrój. W takim "In regal Attire" piętnowany jest folk metal i to on czyni ten utwór wyjątkowy. Dużo się dzieje, choć sam utwór jest krótki.  Na płycie znajdziemy jeszcze szybszy "Testify" czy rozbudowany "Rapture", które tylko potwierdzają że Falconer jest w formie i mimo 6 lat przerwy od ostatniego wydawnictwa wciąż potrafią grać na wysokim poziomie i z polotem.

Falconer postanowił odejść w wielkim stylu i jeszcze raz nagrał album dopracowany, który porusza swoim klimatem i pomysłowością. To znakomita mieszanka folk metalu i power metalu. Wrócił stary dobry Falconer i szkoda że ten powrót jest jednocześnie pożegnaniem. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze usłyszymy o tej zasłużonej kapeli.

Ocena: 8.5/10

środa, 24 czerwca 2020

HEILIGEN - Shadows in the Church (2020)

"Purge The Bastards" to ostatni  album formacji Eternal Chirst, która wywodzi się z Chile. Power metal rośnie tam w siłę i ten album to potwierdził. Band totalnie mnie zniszczył tym wydawnictwem. Dawni muzycy Eternal Thirst w 2015r założyli Heiligen. Stylistycznie jak i pod względem samego poziomu muzycznego Heiligen przypomina Eternal Thirst. To sprawia, że debiut Heiligen zatytułowany "Shadows in the Church" to wysokiej klasy wydawnictwo w kategorii heavy/power metalu.

Może Heiligen swoją muzyką nie odkrywa nowych rejonów, ani też nie tworzy niczego nowego, ale dla tych co lubią klasyczne rozwiązania jest to pozycja obowiązkowa. Mocne riffy, szybkie tempo, urozmaicony materiał i ciekawe aranżacje, do tego charyzmatyczny wokalista i pomysłowe melodie, to jest właśnie co przesądza o tym, że debiut Heiligen jest tak udany.  Band opiera się przede wszystkim na chwytliwych i pomysłowych zagrywkach gitarowych Hugha. Jego popisy są tutaj po prostu urocze i oddają to co najlepsze w tym gatunku. Echa Iron Maiden czy Helloween są słyszalne i to mi się podoba.

Jak to wygląda od strony zawartości? Po klimatycznym intrze szybko atakuje nas rozpędzony "Shadows in the Church". Co za świetnie skomponowany kawałek. Jest energia, jest pazur i band pokazuje jak dobrze czuje się w power metalu. Dalej mamy rozpędzony "Inquisitor", który troszkę przemyca patentów Helloween, Gamma ray, a troszkę stratovarius. To już kolejny killer na płycie. Band potrafi też stworzyć bardziej rozbudowane kompozycje i przykładem tego jest "Prisoner of faith", który znakomicie nawiązuje do twórczości Iron maiden. Na płycie roi się od rasowych przebojów, a jeden z nich to wyśmienity "Rage of the Gods", który atakuje nas mocnym riffem i niezłą dynamiką.  Band utrzymuje to tempo i poziom, a "Victory" to kolejna petarda na płycie. Znów mocny riff i łatwo wpadające w ucho melodie robią tutaj robotę. Na sam koniec zostaje 9 minutowy kolos zatytułowany "Heiligen" i to jest idealne podsumowanie tej płyty. Dobrze wyważony kawałek, w którym band pokazuje swój potencjał i dbałość o detale.

Heiligen to kolejny band na którego trzeba mieć oko, bowiem to zespół z górnej półki. Znakomita mieszanka heavy/power metal w europejskim wydaniu. Ciężko tutaj mówić o debiucie, bo Heiligen tworzą muzycy doświadczeni. Czekam na kolejne płyty tej kapeli, bo jest to muzyka która trafia w mój gust. Uczta dla fanów gatunku!

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 22 czerwca 2020

HAUNT - Flashback (2020)

Jeszcze nie zdążyłem nacieszyć się albumem "Mind Freeze", a tu amerykański Haunt zdążył wydać kolejne wydawnictwo.  "Flashback"  to 30 minutowy  krążek, który utrzymuje wysoki poziom z poprzednich płyt. Nie ma tutaj niczego nowego, to typowy album Haunt, w którym rządzi klasyczny heavy metal przesiąknięty latami 80.

Te okładki płyt Haunt sa urocze i takie bardzo klimatyczne. Od razu przypominają się lata 70 czy 80. Ten band to tak naprawdę Trevor William Church, który odpowiada za partie gitarowe, bas i przede wszystkim wokal. Ma pomysł na ten zespół i go realizuje. Niezwykle utalentowany człowiek, który tworzy wysokiej klasy heavy metal. "Flashback" pod względem wyczynów Trevora jest niezwykle dopracowany i przemyślany. Sam materiał też jest wysmakowany i niezwykle przebojowy. Najlepsze jest to, że materiał jest urozmaicony i sporo dzieje się przez te 30 minut.

Album mógłby być dłuższy, bo w sumie te 30 minut kojarzy się z Epką niż pełnometrażowym albumem.  Na "Flashback" znajdziemy 8 utworów i już otwieracz  w postaci tytułowego "Flashback" i to znakomita mieszanka klasycznego heavy metalu i hard rocka Tym kawałkiem Haunt pokazuje, że potrafi nawiązać do stylistyki Motley Crue, Dokken czy Satan. Haunt przyspiesza w przebojowym "Winter's Breath" i to jest petarda z prawdziwego zdarzenia. Co za riff, co za drapieżność. Lekki i bardzo melodyjny "electrifed" zaskakuje swoją finezją i pomysłowością. To kolejny hicior na płycie.  Trevor i spółka nie odpuszczają i wykorzystują każdą sekundę na tej płycie. Rozpędzony "One with the universe" to znakomity wykorzystanie patentów speed metalu. Jeden z najlepszych kawałków, jakie stworzył Haunt. W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "Spend a fortune", a potem troszkę zwalniamy w hard rockowym "Sweet embrace". Całość zamyka stonowany  "The great beyond", który również ma w sobie więcej hard rockowej stylistyki.

Bardzo krótki ten album, ale za to bardzo treściwy i przemyślany. Słaby punktów brak i można mówić o kolejny wielkim krążku Haunt. Trevor zachwyca pomysłowością i wciąż tworzy muzykę na wysokim poziomie. Niezłe tempo mają jeśli chodzi o nowe wydawnictwa. Tak trzymać !

Ocena: 9/10

niedziela, 21 czerwca 2020

PALE DIVINE - Consequence of Time (2020)

W tym roku spore zamieszanie zgotował mi płyta od doom metalowego bandu o nazwie Sorcerer. Teraz po niedługim czasie dostajemy kolejny świetny album z muzyką w tych klimatach. Tym razem prawdziwą ucztą dla maniaków mrocznych klimatów zgotował nam amerykański Pale Divine. Kto kocha Candlemass, Grand Magus czy właśnie Sorcerer powinien zapoznać się z 6 albumem Pale Divie zatytułowanym "Consequence of Time"

Amerykański Pale Divine działa od 1995r i dorobił się bogatej dyskografii, a najlepsze jest w tym wszystkim, że przez te wszystkie lata trzymają wysoki poziom. Tak też jest i tym razem. Mrocznie, przybrudzone brzmienie, subtelne dźwięki wygrywane przez duet Ortt/Diener, czy pomysłowe kompozycje. Panowie nie idą na łatwiznę i stworzyli materiał klimatyczny, wysmakowany i dopracowany pod każdym względem. Jest epicko, melodyjnie, podniośle i mrocznie, czasami można dostrzec pazur, a czasami stonowanie. Wszystko wyszło idealnie i nie ma się do czego przyczepić.

Doom metal nie musi być ponury i przygnębiający, może też dostarczać sporo frajdy, tak właśnie jest z stonowanym "Tyrants & pawns", który nawiązuje też do klasycznego heavy metal. Doom metal w najlepszym wydaniu.  Fanom mercyful fate może przypaść klimatyczny i zadziorny "Satan in Starlight". Perfekcyjnie to brzmi i wyczyny wokalne Grega są tutaj dobrze wyważone. Co za klimat, co moc. Kocham takie wydanie doom metal, które jest wymieszane z klasycznym heavy metalem. Echa Black Sabbath można wyłapać w przebojowym "Shadows Oath" i to kolejne oblicze Pale Divine. Mroczny klimat, tajemniczość to mocne atuty "Phantasmagonia", który imponuje swoimi aranżacjami i wykonaniem. Można odpłynąć przy tym kawałku i to jest piękne. Najlepsze przed nami, bowiem tytułowy Consequence of Time" to wyprawa w nieznane. Band dostarcza niezwykłych emocji i pobudza różne zmysły. 10 minutowy kolos, który mógłby trwać w nieskończoność. Znalazło się też miejsce dla rozpędzonego "No Escape'. Niezwykle dynamiczny i zadziorny kawałek, który po raz kolejny pokazuje w jak świetnej formie jest Pale Divine. Całość zamyka stonowany i klimatyczny "Saints of Fire".

Doom metal w tym roku jest górą. Najpierw Sorcerer mnie powalił, a teraz jeszcze Pale Divine. Co za świetny album, który powala mrocznym klimatem, urozmaiconym materiałem i wysokiej klasy materiałem, Każdy utwór potrafi pobudzić emocje słuchaczy i oddaje to co najlepsze w doom metalu. Świetny album i gratulacje dla Pale Divine, który tak długo trzyma wysoki poziom. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.

Ocena: 9.5/10

sobota, 20 czerwca 2020

CRYSTAL SKULL - Ancient Tales (2020)

Projekt muzyczny o nazwie Crystal Skull zrodził się tak naprawdę z miłości do teutońskiego heavy/power metal. Multiinstrumentalista Claudio The Reaper  postanowił nagrać materiał z muzyką w klimatach Running Wild, Accept, Helloween czy Grave Digger. Zadanie się udało, bo debiutancki album "Ancient Tales" znakomita uczta dla fanów niemieckiego heavy/power metalu. Ta klasyka gatunku jest słyszalna od samego początku i to jest spory atut tego wydawnictwa.

Okładka robi dobre wrażenie i w sumie od samego początku już wiadomo po jakie wydawnictwo sięgamy. Ta miłość do niemieckiego metalu jest słyszalna w każdym utworze i Claudio dobrze sobie radzi z aranżacjami i pomysłami na kompozycje. Nie brakuje hitów i mocnych riffów, a całość jest dobrze przemyślana i nie ma tutaj miejsca na chybione pomysły. Kompozycje powstały w okresie 2008-2015 i nic dziwnego że tytuł płyty nosi "Ancient Tales".

W pojedynkę też można wiele zdziałać, co przecież niejednokrotnie pokazywał Ced ze swoimi projektami. Nie wiele gorzej robi to Claudio. Przebojowy "Land of the dead" to znakomity ukłon w stronę Running wild czy X - wild. Już riff jasno daje nam do zrozumienia co nas czeka.  Mocny kawałek, który oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy metalu. Klimaty Grave Digger czy Running wild pojawiają się w rycerskim "Stormaxe". Niezły przykład mocy i pomysłowości. Na płycie nie brakuje hitów i jeden z nich to zadziorny "Tears of the night". Crystal Skull potrafi też zagrać agresywniej i dorzucić nieco power metalowej stylistyki. Taki właśnie jest bojowy "The eyes". Stary Helloween z czasów "Walls o jericho" można usłyszeć w dynamicznym "Die by my axe", z kolei "Lake of Dreams" nawiązuje do stylistyki Blind Guardian.


"Ancient tales" to płyta stworzona przez fana niemieckiego heavy/power metalu dla fanów klasycznych dźwięków spod znaku Helloween, Running wild czy blind guardian. Odpowiedni klimat, brzmienie robią swoje, ale tutaj brawa dla Claudio że stworzył materiał, który utrzymuje poziom i stylistykę tych wielkich kapel. Czekam na drugi album, który już powstaje, Oby był równie udany.

Ocena: 8.5/10

SCROLLKEEPER - Auto Da Fe (2020)

W 2016r powstała amerykańska formacja Scrollkeeper, która stawia na klasyczny heavy metal z domieszką epickości. Ta młoda kapela lubi nawiązywać do stylu takich kapel jak Savarage, Manilla Road, czy Iron Maiden. Właśnie w takich klimatach utrzymany jest debiutancki album Scrollkeeper zatytułowany "auto da fe".

Pomysł i umiejętności są, ale to czasami nie wystarczy.  Scrollkeeper gra na dobrym poziomie i nie można im odmówić wyczucia rytmu, dynamika i tworzenia ciekawych melodii. Brakuje jednak finalnego szlifu, wyrazistych riffów czy typowych petard. Mimo wszystko "Auto da Fe" zasługuje na uwagę bo solidny amerykański heavy metal z domieszką epickiego heavy metalu. Dużym plusem jest bez wątpienia fakt, że całość utrzymana jest w klimatach lat 80.  Justin Mckittrick też swoją specyficzną barwą dodaje uroku całości.

Minusem jest to że po kilku utworach można odczuć znużenie i album mógł być nieco krótszy. Dobrze płyta otwiera niezwykle melodyjny "Lady Death". Tutaj gitarzysta Alexander K. błyszczy. Co za chwytliwy riff, co za lekkość i przebojowość. Jeden z mocniejszych utworów na płycie.  Band potrafi też grać nieco szybciej, co pokazuje "Valhalla's gates", ale tutaj słychać jak skromnie brzmi sekcja rytmiczna. Wkrada się chaos i momentami brzmi to trochę irytująco.Kolejny hicior na tej płycie to zadziorny "Scrollkeeper". Dobrze też wypada nieco szybszy "Blood  & Sand", który nawiązuje do twórczości Iron Maiden. Na wyróżnienie zasługuje również melodyjny "Path to glory" i energiczny "Hellion".

Jak na debiut to nie jest źle. Scrollkeeper potrafi grać klasyczny heavy metal w klimatach lat 80, potrafią tworzyć mroczny klimat i ciekawe melodie. Wszystko jest na dobrej drodze, bo w zespole drzemie potencjał. Brakuje ostatecznego szlifu i nieco bardziej zadziornego materiału, ale i tak płyta zasługuje na uwagę.

Ocena: 6/10

sobota, 13 czerwca 2020

MADHOUSE - Braindead (2020)

Określanie nowego dzieła niemieckiej formacji Madhouse dziełem stricte thrash metalowym jest nie do końca prawdziwe. "Braindead" to coś więcej niż typowy thrash metalowy album, który stawia tylko na agresję i drapieżność. Poza mocnymi riffami i wpływami Overkill, czy Testament, znajdziemy też elementy speed metalu, które przypominają początki Running Wild czy Destruction.  Nie brakuje też nawiązań do twórczości Rage czy nawet Accept. Madhouse nawiązuje do lat 80 i to nic dziwnego, kiedy tak naprawdę ta kapela zrodziła się w latach 80, ale nie było jej dane wydać swojego krążka. "Braindead" to już ich drugi krążek i można przyznać, że jest to płyta obok której nie można przejść obojętnie.

Zresztą czy taka klimatyczna i pomysłowa okładka nie przemawia do Was żeby odpalić to dzieło? Do mnie przemówiła i do teraz nie żuje tego. Płyta jest bardzo łatwa w odbiorze i to w sumie zasługa samej stylistyki Madhouse, Band do thrash metalowego grania dorzuca patenty wyjęte z heavy/speed metalu i ta klasyka niemieckiej sceny metalowej jest tutaj słyszalna. To ona przesądza o tym, że płyta jest dynamiczna, przebojowa i bardzo melodyjna. Taka mieszanka powoduje, że płyta jest urozmaicona i pełna niespodzianek. Mocnym atutem jest samo brzmienie, które od razu imponuje mocą i drapieżnością. Od razu wiadomo, że to niemiecka perfekcja. "Braindead" zaskakuje bardzo zgraną współpracą gitarzystów. Thomas i Carsten nie borą jeńców i stawiają na chwytliwe melodie jak i mocne riffy.  Panowie dobrze się bawią i ta pozytywna energia udziela się od pierwszych minut.

W każdym utworze można znaleźć coś ciekawego. Otwieracz "Break the ice" imponuje mocnym riffem i stylistyką rodem z wczesnego Anthrax. Dochodzi do tego nutka heavy metalowego klimatu i pierwszy killer gotowy. Speed metalowe szaleństwo rodem z wczesnego Running wild udziela się w melodyjnym i bardzo przebojowym "Never say die". To co się dzieje w sferze solówek to prawdziwa uczta dla fanów takiego gatunku. Speed metalowa formuła udziela się w rozpędzonym "Who made You God". Niemiecka toporność udziela się w stonowanym, heavy metalowym "Braindead" i to już nieco inne oblicze tej kapeli, ale wciąż jest to granie na wysokim poziomie. Bardziej techniczne partie gitarowe można uchwycić w "Last man standing", a kto ceni szybkość i agresywność ten doceni "Knights of Avalon". Więcej thrash metalu można wyłapać w agresywnym "Evil fantasies".

Madhouse wciąż utrzymuje dobrą formę i "Braindead" to bardzo dobra mieszanka heavy/speed i thrash metalu. Mocne brzmienie, przemyślany materiał i duża dawka ostrego grania. Nie da się nudzić przy tym albumie. Dobrze, że Madhouse wrócił i tworzy nową muzykę. Płyta godna polecenia.

Ocena: 8/10


czwartek, 11 czerwca 2020

MAGNUS KARLSSON'S FREEFALL - We are the night (2020)

Magnus Karlsson to jeden z najbardziej uzdolnionych gitarzystów i kompozytorów. Znany jest z wielu projektów muzycznych, ale większość osób zna go z Primal Fear czy The Ferrymen. Magnus też spełnia się jako pan i władca w swoim solowym zespole sygnowanym marką Magnus Karlsson;s FreeFall. Do tego projektu zaprasza ciekawych gości i razem tworzą muzykę z pogranicza melodyjnego metalu i power metalu. Pierwsze dwie płyty były całkiem udane, ale nie robiły większego spustoszenia. Na trzecie wydawnictwo przyszło czekać nam 5 lat i "We are the night" jak dla mnie jest najsłabszy w dorobku Magnusa.

To nie jest kwestia gości, czy aranżacji. Problem tkwi w tym, że Magnus poszedł w stronę komercji i bardziej rockowych klimatów. Mało tutaj petard, mocnych riffów i przede wszystkim power metalu.  Już otwieracz "Hold Your fire" pokazuje, że szykuje się bardziej komercyjny krążek. Jest świetny Dino Jelusick.  Utwór podniosły, z nutką symfonicznego metalu. Brzmi to całkiem dobrze, ale do perfekcji daleko. Hard rockowy feeling mamy w "Kingdom Falls", który też jest jak dla mnie za bardzo komercyjny.Noora Louhimo z Battle Beast pojawia się w klimatycznej balladzie "Queen of Fire" i też jest tylko dobrze. Po długich oklepanych, rockowych dźwiękach wkracza melodyjny "One by one", który jest najmocniejszym kawałkiem na płycie. Szkoda, że właśnie tak nie brzmi. Melodyjny riff i świetnie brzmiący Ronnie Romero i hit gotowy. Kolejnym wartościowym kawałkiem na płycie jest "Temples and Towers", który porywa energią i intrygującymi solówkami Magnusa. Znakomicie wpisał się do tego kawałka Tony Martin. Tony również zalicza świetny występ w klimatycznym "Far From over".

Za dużo tych rockowych rozwiązań, za dużo komercji, za mało konkretów i wszystko zlane w jedną papkę. Szkoda, bo Magnus to utalentowany gitarzysta i nie raz udowodnił swój geniusz. Ta płyta do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 4/10

BLAZING RUST - Line of Danger (2020)



"Line of Danger" to już drugi pełnometrażowy album od rosyjskiej formacji Blazing Rust. To kawał solidnego heavy metal w klasycznym wydaniu. Band lubi grać prosty i chwytliwy heavy metal w stylu Judas Priest, Diamond Head, Tank czy Iron Maiden. Trzeba przyznać, że dobrze im to wychodzi. Na drugim krążku słychać, że jeszcze bardziej się rozwinęli niż na debiucie "Armed to Exist".

Blazing Rust i tym razem zadbał o miłą dla oka okładkę i mocne, zadziorne brzmienie, które jeszcze bardziej nadaje całości ostrości i pazura. Każdy z tych elementów współgra ze sobą i tworzy spójną całość. Zespołowi kopa dodaje wokalista Igor Arbuzov, który cechuje się charyzmą i dobrą techniką. Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Na "Line of Danger" jest dużo mocnych riffów i dobrej pracy gitarowej. To zasługa Serga i Romana, którzy znakomicie ze sobą współgrają. Jest swoboda, pomysłowość i zadziorność. Dużo dobrego się tutaj dzieje.

Już sam otwieracz "Let it slide" imponuje energią i nieco hard rockowym feelingiem. Jest pazur, jest moc i panowie niczego się nie boją. Bardzo dobrze to brzmi, a to dopiero początek. Więcej hard rocka możemy usłyszeć w tytułowym "Line of danger". Band potrafi przyspieszyć i pokazać pazur. Taki właśnie jest przebojowy "Race with reality", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Podobne emocje wywołuje zadziorny "The son of lucifer" i to się nazywa prawdziwy heavy metal. Hard rockowe szaleństwo w skocznym "Murder" jest po prostu zaraźliwe i to kolejny wielki hit. Całość zamyka przebojowy "Crawling Blind", który przemyca troszkę elementów iron maiden.

Blazing Rust idzie za ciosem i nagrywa kolejny świetny album. "Line of Danger"  to kawał solidnego heavy metalu. Znajdziemy tu zarówno mocne riffy, jak i chwytliwe melodie, które bardzo szybko wpadają w ucho.  Mocna rzecz z Rosji!

Ocena: 8.5/10


środa, 10 czerwca 2020

STARBLIND - Black bubbling ooze (2020)

Od premiery "book of souls" Iron maiden minęło trochę czasu, a ja wciąż czekam na kolejne wydawnictwo żelaznej dziewice. Tęsknię za tymi charakterystycznymi galopadami, za tą grą Harissa i chwytliwymi melodiami. Chciałby dostać płytę krótką i zarazem treściwą, taką która przeniesie nas do lat 80. Marzenie prawdziwego fana Iron maiden. Głód na taki album jest i to od kilku lat. Konkurencja nie śpi i w zasadzie co jakiś czas pojawiają się płyty, którą próbują zabrać nas w rejony starych płyt iron maiden. Ciężko jest dostać wydawnictwo, które dorówna takim klasykom jak "The number of the beast" czy " Piece of Mind". Brzmi jak coś nie możliwego, prawda? Tego mógł dokonać nie kto inny jak właśnie szwedzki Starblind, który działa od 2013r. Już ich pierwszy album "Darkest Horrors" pokazał, że rozumieją stylistykę iron maiden jak mało kto. Kolejny albumy to potwierdzały, ale najnowsze dzieło "Black Bubbling ooze" to ich największe osiągnięcie i idealne oddanie kunsztu żelaznej dziewicy.

Szczęka mi opadła. Ostatnie album Starblind był słaby i nijaki. Nowy wokalista Marcus Olkerud nie miał szans wykazać się na "never Seen again". Czegoś tam brakowało. Ostatecznego szlifu, a przede wszystkim rasowych hitów i galopad, które są typowe dla Iron Maiden. Panowie przemyśleli sprawę i stworzyli dzieło naprawdę dopieszczone. Co ma takiego "Black bubbling ooze" czego nie mają inne płyty z taką muzyką? Te zgrane i pomysłowe pojedynki na solówki, którą brzmią jakby tworzył jest Smith  i Murray.Jednak to gitarzyści Starblind czyli Johan i Bjorn stają na wysokości zadania. Odrobili zadanie domowe i przenieśli starą szkołę żelaznej dziewicy jeśli chodzi o riffy i solówki na swoją płytę. Oj dawno takich solówek nie słyszałem, to jest właśnie to co wyróżniało zawsze band Harrisa. Brawo Starblind, bo to nie lada wyzwanie tworzyć takie solówki i riffy. Pod tym względem nowy album Starblind niszczy konkurencję.

Nowy album ma bardzo klasyczne brzmienie i to jeszcze bardziej przybliża nas do lat 80. No i jest jeszcze utalentowany Marcus, który wokalnie w końcu się rozwinął. W głosie ma coś z Kiske i Dickinsona i to jest dobry znak. To jednak wszystko nic w porównaniu z samą muzyką.

Skromnie bo 8 utworów tutaj znajdziemy i to jest jedyna wada tej płyty, że jest krótka. Dobrze jest zacząć płytę od mocnego uderzenia, a takim bez wątpienia jest "One of Us". Niby prosty, rasowy przebój a od razu oddaje to co najlepsze w żelaznej dziewicy. Łatwy w obiorze hit i co mi się podoba to mocny riff i energiczne solówki. Ta płyta to kopalnia hitów i killerów. Czasy "Somewhere in Time" kłaniają się w szybkim i zadziornym "At the mountain of madness". Riff i te charakterystyczne melodie brzmią znajomo, ale to akurat miłe zjawisko. Iron Maiden już tak nie gra i dobrze że Starblind wypełnia tą lukę.  Jest szybkość, są wysokie rejestry Marcusa i epicki, podniosły refren. Pojedynki na solówki są wzorcowe i dopracowane pod każdym względem. Co za moc bije z dynamicznego i przebojowego "Here i Am". Tutaj band pokazuje pazury i nutkę agresji. Spokojnie, dalej zostajemy w klimatach Iron Maiden. Nawet gdzieś w tym wszystkim jest echo power metalu. Nie muszę dodać, że gitarzyści znów dają popis geniuszu i brzmi to jakby Smith i Murray grali tutaj gościnnie. Po prostu "wow" i nie wiem jak opisać to co tutaj słychać. Brak słów, to trzeba usłyszeć. "Crystal Tears" to bardziej złożony kawałek. Zaczyna się spokojnie, niczym ballada, potem przeradza się w prawdziwy killer. Sama konstrukcja i styl przypominają mi "Children of the Damned". Znów dużo się w sferze samych partii gitarowych. Panowie cały czas trzymają wysoki poziom i zapewniają atrakcyjne melodie i pojedynki na solówki. To jest wyczyn godny pochwały. Znajomo brzmi "The man of the crowd", ale to heavy metal jaki kocham. Energia bije z tego kawałka i od pierwszych sekund zachwyca dynamiką i zadziornym riffem. Kolejny killer w wykonaniu Starblind. Solówki jakby wyjęte z ery Blaze w Iron Maiden. "Room 101" to jakby dodać do muzyki Iron Maiden nutkę power metalu w stylu Helloween. Mieszanka wybuchowa! Ciekawe przejścia w sferze solówek przyprawiają o dreszcze. Znów to co najlepsze w Iron Maiden tutaj słychać. Przypominają mi się piękne solówki z okresu "Virtual XI". Epickość, rycerski klimat pojawia się w dojrzałym i podniosłym "The Reckoning". Ciekawe podejście do stylistyki żelaznej dziewicy. Odświeżyli tą formułę i dodali coś od siebie. Wyszedł naprawdę ciekawy kawałek, który pokazuje nieco inne oblicze Starblind. Czysty geniusz. Całość zamyka "The young Man", który idealnie nawiązuje do czasów "Seventh son of the seventh son". Kolejny killer, który znakomicie podsumowuje całość.

Starblind stanął na wysokości zadania i dokonał nie możliwego. Nagrał album, który brzmi jak zaginiony krążek Iron Maiden z lat 80. To jest dopiero wyczyn. Te solówki, te melodie, ten układ kompozycji i ten czynnik, który czyni albumy iron maiden genialne. Ten czynnik to muzyczny geniusz i perfekcjonizm w aranżacjach. Starblind pozamiatał i nagrał swój najlepszy album. Mam nadzieję, że teraz już będą wydawać takie albumy. Jestem w szoku i nie dowierzam, że dostałem album, który jest tak idealnie oddany stylowi żelaznej dziewicy. Majstersztyk.

Ocena: 10/10

DIVINE WEEP - The omega man (2020)

Polska scena metalowa rośnie w siłę i to jest naprawdę dobra informacja. Pochodzący z Białegostoku Divine Weep to zespół na światowym poziomie i już na debiucie "Tears of the Ages" pokazali prawdziwą klasę. To przykład znakomitej mieszanki heavy i europejskiego power metalu. Dobrze, że panowie nie stawiają na kopiowanie znanych kapel i mają swój własny styl. Ten band ma przed sobą świetlaną przyszłość i najnowsze dzieło "The omega man" to tylko potwierdza. Znakomita mieszanka klasycznego heavy/power metalu z nutką nowoczesnym brzmieniem. Warto było czekać te 5 lat.

W składzie nie ma już wokalisty Igora Tarasewicza i troszkę mi jego brakuje. Utalentowany frontman z wyrazistą charyzmą. Trzeba przyznać, że jego następca Mateusz Drzewicz też się odnajduje w tej roli. Dodaje od siebie jakby więcej agresji i nowoczesnego pazura. Ma w sobie to coś co sprawia że materiał nabiera innego wymiaru."The omega man" to nie tylko mroczny klimat, elementy agresywniejszych odmian heavy metalu, ale też soczyste brzmienie i ciekawa oprawa graficzna. Band zadbał o każdy detal płyty, by nie było tutaj mowy i fuszerce.

"The omega man" to 9 utworów utrzymanych w klimatach Primal Fear, Mystic Prophecy czy Iced Earth. Płytę otwiera mocny i treściwy "Cold as metal". Zaczyna się od mocnego riffu i szybko kawałek przeradza się w rasowy przebój. Mniej power metalu, a więcej heavy metalu i nie jest to żadna ujma. Bardzo dobrze się tego słucha i band pokazuje że cechuje ich doświadczenie i pomysłowość. Duma rozpiera, że to muzyka prosto z Polski. Jest i miejsce dla power metalu. Świetnie to potwierdza rozpędzony "Journeyman", który motoryką i stylistyką przypomina mi Gamma ray czy Primal Fear. Jest moc! Czasami band potrafi otrzeć się o power/thrash metal w klimatach Iced Earth i bardzo dobrze to odzwierciedla "Firestone",. Mateusz wokalnie tutaj mocno przypomina mi Stu Blocka. Rockowy, nieco balladowy "Riders of navia" też ma swój urok. Kolejny killer na płycie to "The screaming skull of silence". Gitarzyści Bart i Dariusz grają na wysokim poziomie i to się nazywa duet z prawdziwego zdarzenia. Panowie dostarczają nam agresywne riffy, zagrane z polotem i pomysłem. Uczta dla maniaków wysokiej klasy pojedynków na solówki gitarowe. Rozbudowany "Walking" też pokazuje bardziej progresywne oblicze kapeli i słychać że odnajdują się w bardziej złożonych kompozycjach. Całość zamyka agresywny "The omega man" i tutaj swój talent wokalny pokazuje Mateusz, który idzie w ślady Tima Rippera Owensa czy Roba Halforda. Mam gęsią skórę, bo brzmi to fenomenalnie.

Divine Weep wielki dzięki za "The omega Man", bo jest to płyta na wysokim poziomie. Na takie płyty warto czekać i liczę na to że będzie tak grać cały czas. Wasza muzyka to żywy przykład, że heavy/power metal można grać w Polsce na światowym poziomie. Masa killerów, świetne przygotowanie pod względem aranżacji i brzmienia. Prawdziwa perełka !

Ocena: 9.5/10


wtorek, 9 czerwca 2020

STREAMER - Light of Death (2020)

Hiszpański Streamer umacnia swoją pozycję na heavy metalowym rynku. "Light of Death" to już drugi album tej formacji i znakomicie pokazuje jak ten band dobrze się czuje w klasycznym heavy metalu osadzonym w latach 80. Mocno czerpią z twórczości Iron Maiden, Saxon, czy Judas Priest, ale to nie przeszkadza w tym żeby brzmieć szczerze i autentycznie. Streamer nie odkrywa niczego, ale zabiera nas w podróż do przeszłości, do krainy która jest nam dobrze znana.

Kiczowata okładka z klimatem grozy, mocne zadziorne brzmienie i ta przebojowość. Wszystko jest tak jak być powinno przy płycie heavy metalowej w klimatach lat 80. Jestem fanem ciekawych, melodyjnych, instrumentalnych intr. "Thanatos Arise" to znakomity instrumentalny kawałek, oddający to co najlepsze w iron maiden z lat 80. Co za mocny otwieracz. Czy może być lepiej? Pewnie że tak. Dynamiczny "Nothern raiders" to kwintesencja klasycznego heavy metalu i mamy tutaj wszystko co jest potrzebna do stworzenia killera. Szybkie tempo, ostry riff i chwytliwy refren.  Tytułowy utwór "Light of death" to znakomity przykład rasowego przeboju. Streamer z dużą łatwością tworzy chwytliwe kawałki. Dużo w tym starego Iron maiden, a to żadna ujma dla tej formacji z Hiszpanii. W podobnych klimatach utrzymany jest "No Doctor". Pozytywne emocje wywołuje zadziorny "The passion", czy rozpędzony "Citys on Fire".

Danny i Estaban dają czadu i nie stronią nam dobrych melodii i mocnych riffów. To oni napędzają ten album i czynią go bardzo miłym w odsłuchu. Kawał dobrej roboty. Tak samo na wyróżnienie zasługuje wokalista Adri, który wie jak nadać heavy metalowego pazura i jak zbudować klimat lat 80. Cały album "Light of death" zaskakuje przebojowością i dynamiką. Płyta jest lekka i przyjemna w odsłuchu. Bez wątpienia jest to płyta godna uwagi!

Ocena: 8.5/10

piątek, 5 czerwca 2020

SATANS EMPIRE - Hail the empire (2020)

Satan's Empire to kolejny przykład kapeli, która odrodziła się po latach i tak naprawdę teraz żyje i rozpoczyna swoją przygodę z muzyką. Ta brytyjska formacja powstała w 1979r i działała do 1988r, ale nie był to owocny czas dla tej kapeli. Powrócili na dobre w roku 2015 i to o wiele silniejsi niż w latach 80. Debiut w postaci "Rising" to uczta dla fanów NWOBHM i brytyjskiego metalu z lat 80. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na "Hail the empire", który jest swoistą kontynuacją tamtego wydawnictwa.  Nic się nie zmieniło, to wciąż muzyka na wysokim poziomie.

Po raz kolejny band zadbał o aspekt techniczny płyty. Mamy zadziorne i klimatyczne brzmienie, które jest wzorowane na latach 80. Mamy kiczowatą okładkę. Te płyta, by się nie udała gdyby nie bardzo dobra forma muzyków.  Kluczową rolę odgrywa tutaj utalentowany wokalista Derek Lyon, który wie jak zbudować napięcie i stworzyć odpowiedni klimat.  Na "Hail the empire" słychać, jak rozwinęli skrzydła Sandy i Paul. Dużo klasycznych rozwiązań znajdziemy tutaj i w zasadzie każdy riff to taka wycieczka w rejony Saxon, czy Iron Maiden. Bardzo dobrze się tego słucha.

Otwieracz "warriors" to znakomity ukłon w stronę klasycznego brytyjskiego heavy metalu. Od razu udziela się klimat lat 80. Mroczny, zadziorny "Secrets" przypomina troszkę dokonania Black Sabbath z czasów Tony Martina.  W podobnej stylistyce utrzymany jest nastrojowy i epicki "Empire Rising". Band nie boi się rozbudowanych kawałków i tytułowy "Hail the Empire" to coś dla fanów Dio czy Black Sabbath. Riff i zagrywki gitarowe są tutaj znajome, ale to w niczym nie przeszkadza. Jest jeszcze marszowy "Shadowmaker" czy pełen emocji "New world".

Kto kocha mroczny klimat i bardziej marszowe tempo, ten bez wątpienia szybko odnajdzie się na "Hail the empire". Bardzo równy materiał i mroczny klimat sprawiają, że płyta może się podobać. Coś dla fanów muzyki z pogranicza Saxon czy Black Sabbath. Czuć klimat NWOBHM i to jest ważne. Satans Empire idzie za ciosem i znów nagrał udany album. Tak trzymać.

Ocena: 8/10

środa, 3 czerwca 2020

HELIKON - Myth & Legends (2020)

Kocham takie okładki z nutką mroku, grozy, a najlepiej jeszcze jak są malowanie ręcznie. Ta okładka, która zdobi debiutancki album włoskiej formacji Helikon jest urocza i zachęca by sięgnąć po "Myth & Legend". Co tutaj znajdziemy? Dużo grania z pogranicza heavy/speed/power metalu z nutką thrash metalu. Zespół wie jak grać i jak stworzyć materiał wysokiej klasy. Nie ma tutaj mowy o fuszerce i dostajemy naprawdę ciekawy album, który zasługuje na uwagę.

W tej włoskiej formacji kluczową rolę ogrywa bez wątpienia Giacomo Merigo. To się nazywa wokalista z powołania, który imponuje techniką, wyczuciem i specyficzną manierą. Za jego sprawą album brzmi zadziornie i agresywnie.  Warto też wyróżnić gitarzystów, bowiem Davide i Mauro dobrze czują się w takiej stylistyce. Jest agresja, szybkość, ale też urozmaicenie i masa chwytliwych melodii. Nie ma grania na jedno kopyto, a każdy utwór potrafi czymś zaskoczyć.

Zaczyna się intrygująco, bo od rozbudowanego i nastrojowego "A last kiss to say goodbey", który zachwyca mocnym riffem i pomysłowymi aranżacjami. Dobry start. Nutka thrash metalu spod znaku Megadeth pojawia się w technicznym "Prince of Night". Nie brakuje na tej płycie również prawdziwych przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia zadziorny "Chant of Crow". W podobnych klimatach utrzymany jest tytułowy "Myth and Legend", który nieco przypomina mi dokonania Iced Earth. Klimatycznie rozpoczyna się "Ophelia", który potem przeradza się w dynamiczny kawałek . W końcu troszkę power metalu się tutaj pojawia.  Punktem kulminacyjnym "The ballad of memphisto", który imponuje mrocznym klimatem i rozbudowaną formułą. Dużo ciekawych motywów tutaj uchwycono.

Helikon to młody band, który wie co chce grać i potrafi robić to na wysokim poziomie. "Myth & Legend" brzmi jakby to nagrał band doświadczony, który istnieje na rynku od kilku lat. Mocne riffy, ciekawe melodie i udana mieszanka heavy/power/thrash metalu to jest właśnie debiut włoskiego Helikon. Polecam!

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 1 czerwca 2020

EVERLORE - Everlore (2020)

Ci którzy nie mają wygórowanych oczekiwań, śmiało mogą sięgnąć po debiutancki album fińskiej formacji Everlore. Ten band działa od 2013 r  i w tym roku postanowili wydać swój pierwszy krążek zatytułowany "Everlore". To płyta może  i prosta pod względem stylistycznym, co przedkłada się na bardzo łatwy odbiór tej płyty. Co tutaj znajdziemy? Dobrą mieszankę heavy metalu i power metalu. W muzyce tej fińskiej kapeli znajdziemy elementy Hammerfall czy Bloodbound.

Okładka sugeruje jakiś symfoniczny power metal w stylu Rhapsody, a zawartość zabiera nas w zupełnie inne rejony. Więcej tutaj prostego zadziornego heavy metalu z domieszką power metalu.  Gitarzyści Samo i Juuso grają tutaj poprawnie i nie można im coś złego zarzucić. To po prostu solidna szkoła europejskiego power metalu. Do tego dochodzi specyficzny głos Joonasa Kunnela. Wszystko jest tak jak być powinno, jedynie materiał troszkę bez mocy, bez jakiś elementów zaskoczenia.

"Here Be Dragons" to  udany otwieracz, z wyrazistym riffem, szybkim tempem i odpowiednim ładunkiem energii. Dobrze wypada melodyjny i lekki "Stranger Skies". Takie to wtórne i przewidywalne. Nutka zadziorności i nowoczesności pojawia się w "Face of tommorow", czy w power metalowym "Race for the sun".  Niestety są też nieco słabsze momenty jak "The poet".

Potencjał jest, bowiem grupa potrafi grać i robi to dobrze. Pozostaje dopracować styl i aranżacje. Brakuje rasowych hitów i dopracowanych melodii. Jednak jest nadzieja, że w przyszłości jeszcze pokażą na co ich stać.

Ocena: 5.5/10