poniedziałek, 31 października 2011

WUTHERING HEIGHTS - Salt (2010)

Kiedy ktoś mówi power metal/ folk, progressive metal to na myśl przychodzi mi duński WUTHERING HEIGHTS, który łączy owe patenty i tworzy dość ciekawą muzykę, która wyróżnia się na tle innych zespołów z owego kręgu power metalowego. Tak na dobrą sprawę najbardziej trafił do mnie ich ostatni album zatytułowany „Salt”. Poprzednie albo za dużo zawierały smętnego progresywnego grania, za mało przebojów, albo może tematyka mi nie odpowiadała. Pomińmy jednak moje osobiste relacje z wcześniejszą twórczością zespołu i skupmy się na owym „Salt”. Trzeci album z zapracowanym Nilsem Patrikiem Johanssonem, który również dzieli swój czas między ASTRAL DOORS i LION'S SHARE. I w tej kwestii nie będę krył, że jest to jeden z moich ulubionych wokalistów, który zachwyca niebywałą technika, charyzmą i co słychać na tym albumie również luzem, dystansem i poczuciem humoru. Spytacie a co ma humor do power metalu? Ma w tym przypadku i sporo, zwłaszcza kiedy się wybiera w morskie klimaty, przesiąknięte rumem i pirackimi szantami. Muszę przyznać, że to jeden z głównych powodów, który przyczynił się do tego, że „Salt” stał się dla mnie bardziej przystępnym albumem niż poprzednie i w krótkim czasie uzyskał ode mnie miano najlepszego krążka WUTHERING HEIGHTS. To ,że jest szantowa atmosfera, pirackie melodie i sporo radosnego grania to już słychać już w ramach krótkiego intra którym jest „Away”. W dalszej części mamy tylko potwierdzenie tego. Jednak pirackie, morskie klimaty to jedno,natomiast warstwa instrumentalna, struktura to drugie. I tutaj też odpowiedź jest identyczna bo i w tym aspekcie zespół dopracował każdy drobny szczegół. W takim rozpędzonym „The Desperate Poet” dzieje się sporo i to cecha każdej kompozycji na tym albumie. Sporo dawka melodii i do tego wygrywanych przez różnego kalibru instrumentów, od fletów aż po akordeon. Liczne zmiany temp, zwolnienia i przyspieszenia, które odzwierciedlają to co najlepsze w power metalu. I nawet szczypta folkowego radosnego metalu tutaj jest wręcz wymagane przy tak wciągających morskich motywach. Jak wcześniej wspomniałem humor i radość jest tutaj obecna i najlepiej oddaje to piracki „The Mad Mailor” w którym to zespół umiejętnie bawi się rytmiką, nastrojem, nie porzucając przy tym przebojowości, a porywający refren i przesiąknięty RUNNING WILD riff to czysta finezja. Można też dumać nad tym co się dzieje w „The Last Tribe” który jest zróżnicowaną kompozycją, która zachwyca jako power metalowy kawałek w momencie rozpędzone sekcji instrumentalnej, a także jako epicki utwór, w którym to dominuje patos, monumentalizm, podniosłość i tu gdzieniegdzie znów daje o sobie znać RUNNING WILD z ery „Death or Glory”. Również utwór można rozpatrywać jako folkowy kawałek i mamy naprawdę szeroki wachlarz motywów i melodie. Takie rzeczy tylko u WUTHERING HEIGHTS, podobnie jak nieco prostsze patenty jak choćby te w „Tears”. Bezapelacyjnie wyróżnia się pod względem stylu, konstrukcji „Water of Life”, który zachwyca nieco ogniskowym nastrojem, a także pirackim wokalem Nilsa, a chóralne przyśpiewki tylko podkreślają morski klimat i jego przeznaczenie do pijackich imprez. Najbardziej jednak zniszczył mnie opus magnus tego albumu, a mianowicie 15 minutowy „Lost at A Sea”, który jest wciągającą historią o przygodach na otwartym morzu. I tak jak na morzu mamy chwile wzniosłe, podniosłe, kiedy można się bawić i szaleć, ale są momenty upadku, smutku i depresji, czy tez mroku. Niezwykły klimat, historia, powiew morza, a od strony instrumentalnej jest tu cały „Salt” w pigułce. Urozmaicony zasięg melodii, tempa, linii wokalnych i różnych smaczków, które nie sposób opisać w jednym zdaniu. „Salt” to nie tylko przeboje, morski klimat i bogactwo instrumentalne, przepełnione przesytem. To także selektywny, mięsiste brzmienie i niezwykła praca gitar, które przedkładają się na poziom muzyki na album i stanowią powód, który przesądziły o mianie najlepszego albumu tego zespołu. Ambitna muzyka i przy tym na swój sposób oryginalna i wciągająca, a przy tym przepełniona przebojami i mocarnymi partiami gitarowymi. Album, który wstyd nie znać. Ocena: 9.5/10

KISKE/SOMERVILLE - Kiske/ Somerville (2010)

Co raz częściej rynek heavy metalowy, czy też hard rockowy zasypywany jest różnymi projektami i z czasem jest ich coraz więcej. Jedne rozczarowują, inne zaskakują. A jak to jest z projektem sygnowanym nazwiskiem dwóch ikon owej sceny metalowej, które brały udział w licznych projektach i w końcu ich drogi się skrzyżowały. Micheal Kiske wokalista który swoje tzw pięć minut miał w okresie HELLOWEEN, można rzec, genialny wokalista po przejściach, który ostatnie lata spędził na graniu AOR, pop – rocka, czy hard rocka i udzielając się w niektórych metalowych projektach jak AVANTASIA. Drugą ikoną jest amerykańska wokalistka Amanda Somerville, której kariera dopiero nabiera rumieńców, ale przez udział w różnych projektach już jest znana. Dwie różne osobistości, dwie ikony, dwa różne style śpiewania spotykają się w ramach wspólnego projektu KISKE/ SOMERVILLE, który jest wizją szefa wytwórni Frontiers Serafino Perugino. Na debiutanckim albumie z 2010 r, który został zatytułowany po prostu „Kiske/ Somerville” najbardziej zachwyca duet wokalny Kiske/ Somerville bo dwa różne wokale się uzupełniają stanowią harmonię, nie ma walki ani chaosu. Zaś dialog pomiędzy nimi jest klarowny i zrozumiały, śpiewają na przemiennie, momentami razem, jednak mimo to najwięcej partii wokalnych powierzono Michealowi. Sam materiał jest płynny, lekki, łatwo przyswajalny, a wszystko przez jego urozmaicenie, a także przez wyposażenie w niezbędną cechę przy takim graniu jak heavy metal/ hard rock/ Aor, a mianowicie w przebojowość. Kiske to przede wszystkim ikona power metalu i złotego okresu HELLOWEEN i to właśnie przez pryzmat tego zespołu zawsze będzie on oceniany. Typowy power metalowych kompozycji może nie uświadczymy, ale można wskazać przynajmniej na dwa utwory, które są przesiąknięte power metalem, HELLOWEEN, czy też AVANTASIA. Otwierający „Nothing Left To Say” i rozpędzony „If I Had a Wish”. W miarę dynamiczny riff okiełznany łatwo wpadającymi melodiami, zapadający refren, w którym nieuniknione jest skojarzenie z HELLOWEEN z czasów kiedy Kiske tam śpiewał. Bez wątpienia najlepsze utwory na płycie i zapewne album więcej by zyskał gdyby zawierał więcej takowych kompozycji. Co jest charakterystyczne dla tego krążka, to bez wątpienia jego lekkość i łagodny wydźwięk bo nawet w tych bardziej heavy metalowych kawałkach ma się wrażenie delikatności i romantycznego nastroju. Słychać to w zadziornym „Arise” w hard rockowym „Rain” gdzie doszukać się można komercyjnej ery AVANTASIA. Podniosłość i zróżnicowanie utworów przez różne smaczki jak choćby przez symfoniczny wydźwięk w „Silence”, czy magiczny w „End The Road”, w którym to przesyt i bogactwo instrumentalne jest poza granicami wyobraźni. Nie zabrakło też nawiązań do ostatnich lat działalności Kiske, tej komercyjnej oczywiście i świetnie to oddaje piękna, klimatyczna ballada „One Night Burning”. Kiedy się przeanalizuje każdy utwór to dojdzie się do jednego słusznego wniosku, że to wszystko już gdzieś było i o czymś odkrywczym mowy być nie może. Jednak to w jaki łatwy sposób materiał zapada w pamięci, to jak lekko płynnie muzyka zawarta na tym albumie jest bezcenne. Materiał nie jest skomplikowany i postawiono na łatwość w odbierze i prostotę okraszoną przebojowością. Gdy przy ostatecznym rozrachunku przyporządkuje się do zalet także fachowe, łagodne, czyste brzmienie i dojrzałą oprawę instrumentalną wykreowaną przez muzyków PRIMAL FEAR czyli Mata Sinnera i Magnusa Karlssona to nie ma się wątpliwości, że album jest bardzo dobry w swojej kategorii. Mogłoby się wydawać, że projekt zaspokoi fanów Kiske, czy Somerville, ale ten album wykracza poza te nakreślone granice i śmiało można owy album polecić, każdemu fanowi melodyjnej odmiany metalu, czy hard rocka. Ocena: 8/10

niedziela, 30 października 2011

IRON MASK - Shadow Of The Red Baron (2010)

Neoklasyczny power metal? Jeśli chodzi o Belgię prym wiedzie Dushan Petrossi stojący na czele dwóch zespołów, a mianowicie IRON MASK i MAGIC KINGDOM. Dwa różne zespoły, jeden wspólny styl, jeden wspólny problem, który tyczy się wydawania albumów, a mianowicie długie przerwy między poszczególnymi wydawnictwami. I tak na najnowsze dzieło wydane przez belgijskiego wirtuoza gitary pod nazwą IRON MASK ukazało się w roku 2010 i to długa przerwa od poprzedniego albumu, bo licząca pięć lat. Nie raz byłem świadkiem, kiedy taka przerwa potrafiła odbić swoje piętno na stylu i poziomie prezentowanej muzyki. IRON MASK i „Shadow Of The Red Baron”to dobry przykład i muszę przyznać, że przez długi czas nie uznawałem tego albumu, bo jest to już nieco inny IRON MASK niż ten z „Hordes Of The Brave”, gdyż porzucono ten charakterystyczny neoclassical power metal na rzec bardziej melodic metal i owe zmiany są słyszalne. Świetnie to oddaje promujący krążek „Forever In The Dark”, który jest oazą spokoju, nastroju, podniosłości. Mniej galopad, mniej popisów gitarowych, a zamiast tego klimat, gotyckie chórki i podniosły refren, w którym słychać inspirację AXEL RUDI PELL. Słychać to w hard rockowym „Sahara” i momentami przypomina mi to RAINBOW z ery „Down To Earth”. Można zarzucić komercyjność, ale utwór potrafi porwać swoją lekkość, czy też przebojowością. Więcej heavy metalu, więcej ciężaru i świetnie tą cechę oddaje najmroczniejszy na albumie „Resurection” i choć ma chwytliwy refren to jednak jest to jeden z tych słabszych momentów na płycie. Album jest przepełnionym kompozycjami, w których to jest nacisk na wyeksponowanie na elektryzujące riffy wygrywane przez Dushana, nacisk na przebojowość, melodyjność i na bardziej hard rockowy wydźwięk i tutaj można wymieniać całą serią: „Black Devil Ship”, „We Will Meet Again”, czy też „Only The Good Die Young” w którym można przekonać się na własnej skórze, jak dobrze spisuje się nowy klawiszowiec, a mianowicie Andreas Lindahl tworząc przestrzeń dla popisów gitarowych Petrossiego. Oczywiście wstydu nie przynosi nowo nabyty perkusista Erik Stout, który gra dość urozmaicone partie, a pod względem dynamiki to odgrywa on tutaj czołową rolę. Choć wokalista Goetz "Valhalla jr" Mohr śpiewa już nieco inaczej niż na poprzednich albumach przechodząc na stronę typowego heavy metalowego śpiewaka to i tak jest on tu jednym z najjaśniejszych osobistości. Można zarzucić spadek formy Dushanowi, który za wiele na albumie nie robi. Ba gra nawet poniżej swoich możliwości, ale nie zarzucę mu że gra nudnie, wtórnie i bez jakieś finezji, czy lekkości. Oj nie pod tym względem można się doszukać sporo atrakcyjnych melodii, riffów, czy solówek. Ale rozumiem fanów i ich rozczarowanie owy dziełem. Większość chciałaby taki typowy neoclassical power metal jaki zespół zaprezentował w kilku utworach, a mianowicie w rozpędzonym „Shadow Of The Red Baron”, który najlepiej oddaje styl znany z poprzednich albumów, również owe patenty śmiało można znaleźć w zadziornym „Dreams”, czy też w dynamicznym „Universe”. Szczerze na początku też mi brakowało tego power metalu, tych popisów, ale zbiegiem czasu zacząłem odkrywać co raz to nowe smaczki tego krążka i doszedłem do wniosku, że nie jest on taki zły jak się wydawał na początku. Bo pod względem technicznym nie doszukałem się większych wpadek i jedynie kontrowersyjnym aspektem pozostaną same kompozycje i forma muzyków. Dla jednych za dużo hard rocka, za dużo typowych przebojów, za dużo komercyjnego podejście, za dużo heavy metalu, za mało neoklasycznej finezji, owych popisów i lekkości, dla drugich po prostu ten album zawiera to wszystko i owa mieszanka jest wyśmienita, smakowita i nie powoduje mdłości, no chyba że przy pierwszym kontakcie. IRON MASK zaprezentował nieco inne podejście do tematyki, która się zwie neoclassical, inne niż fani oczekiwali i inne niż to co zaprezentował Malmsteen choćby na „Pepetual Flame”, ale czy zmiana stylu jest wyznacznikiem słabości i nudnego materiału? Z tym pytaniem zostawię was samych. Ocena: 8.5/10

sobota, 29 października 2011

STORMHUNTER - Crime And Punishment (2011)

Czy w muzyce można odświeżać stare sprawdzone patenty, które zostały wypracowane wcześniej przez legendy heavy metalu? Oczywiście. A czy można to robić w sposób zaskakujący i przenosząc owe cechy na nieco inny gatunek? Odpowiedź i tutaj jest również twierdząca. Dobrym przykładem niech będzie niemiecki STORMHUNTER. Zespół który powstał w roku 1998 ale wtedy nic z tego nie wynikło i tak za drugim podejściem w 2007 r udało się skompletować zespół i nagrać dwa albumy w pewnej sprawdzonej formule, którą już prezentował jakieś 30 lat temu RUNNING WILD. Muzycy można rzec młodzi, ale grać potrafią i to na całkiem bardzo dobrym poziomie, przemycając przy tym sporo patentów znanych z kapeli Rock'n Rolfa. I to jest właśnie atut tego zespołu, bo gdyby nie nawiązujące do początku „Riding The Storm” wejście w „Last Words” i znajomo brzmiący riff i dynamika, to nie wiem czy utwór byłby wstanie mnie ruszyć. I tak jak pod względem instrumentalnym nie można zarzucić, tak wokalnie Frank Urschler po prostu irytuje i nie dotrzymuje kroku rozpędzonej warstwie instrumentalnej, który zachwyca dynamiką. Gdyby nie szybkie tempo, znajomy riff i dynamika to „Perfect World” to tylko zwykły kawałek, który nie robi większego wrażenia. Takich szybkich utworów jest masa, jednak w obrębie tej wąskiej strukturze można się doszukać pewnych różnic. A to niektóre kompozycje jak „Knights Of Metal” czy też „Unholy Seed” mają cechy rycerskich hymnów, zaś taki tytułowy „Crime And Punishment” to najbardziej rozbudowana kompozycja przepełniona epickim klimatem, wolnym tempem co jest nowością jeśli chodzi o muzykę prezentowaną przez STORMHUNTER na tym albumie. Należy żałować, że druga część owej podniosłej opowieści przeradza się w kolejną identyczną jak większość kompozycji na owym wydawnictwie – petardę nieznającą granic szybkości. Album pomijając soczyste brzmienie, w którym każdy instrument brzmi elektryzująca, pomijając miłe wspominkowe granie pod RUNNING WILD, pomijając dynamikę, ma sporo wad. Wtórność, granie na jedno kopyto i tu trzeba oddać ukłon kapeli Kasperka która miała bardziej urozmaicony repertuar. Nie można też pominąć kiepskiego wokalisty, który śpiewa jakoś bez mocy, a mając takie tło, taki podkład, to aż się prosi o nieco mocniejszy wokal. No i na koniec najbardziej rażąca wada. Brak typowych przebojów, jakimi się cieszył RUNNING WILD i STORTMHUNTER pod tym względem jest tylko dobrą imitacją, która nie radzi sobie z tym aspektem. Stworzyli tylko jeden prawdziwy killer, a mianowicie "Condemned Stranger", który cechuje owa przebojowość i to nie tylko w kategoriach melodyjnych partii gitarowych, ale też w sferze pirackiego refrenu, który przypomina album „Port Royal” czy też „Death Or Glory” i ten utwór wybija się ponad ten jednostajny materiał i jednocześnie przyćmiewa resztę kompozycji. Dla fanów RUNNING WILD, którzy kochają szybkie rozpędzone utwory oparte na patentach wyżej wspomnianego zespołu, „Crime And Punishment” to absolutne „musisz mieć”. Ocena: 7/10

czwartek, 27 października 2011

DEMONS EYE - The Stranger Within (2011)

Granica między byciem tribute bandem, a tym co kontynuuje ścieżkę wydeptaną przez pierwowzór wydaje się być czasami cienka. Ostatnimi czasy udowodnił to choćby niemiecki DEMON'S EYE. Zespół założony w 1998 roku zaczynał jako tribute band, grający covery klasyków DEEP PURPLE i po niemal 13 latach zespół postanowił zaprezentować swój własny materiał opierający się na patentach, które jakieś 40 lat temu prezentował DEEP PURPLE, czy też RAINBOW i w sumie nie ma się co dziwić, że zespół postanowił grać retro heavy metal z lat 70, bo przecież siedzą w tych klimatach nie od dziś, a jedynie cudzy materiał zastąpili własnym, który jest przesiąknięty klimatem pierwowzoru. Debiutancki album został nazwany „The Stranger Within” i jako krążek nawiązujący do stylu lat 70 i jest to bardzo dobra rzecz. Jest klimat, odpowiednie, takie nieco surowe brzmienie, są partie gitarowe oparte na tych z DEEP PURPLE czy też RAINBOW, a także partie klawiszowe, bez których nie można byłoby mówić o udanej kopii DEEP PURPLE. Również, żeby mówić o udanej kopii trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, a kto może bardziej tutaj pasować niż sam Doggie White, który w takowych klimatach siedzi niemal od początku w swojej kariery i to w samych pierwszoligowych zespołach, w tym także RAINBOW. Co decyduje o sile tego krążka, to jego przebojowość i zróżnicowanie. Jest choćby nieco monumentalny, nieco mroczny i taki ponury "The Unknown Stranger" , który nawiązuje do „Stargazer” RAINBOW i potencjał tego utworu leży przede wszystkim w klimacie jak i w samym stylu wykonaniu. Niektóre kompozycje jak choćby „Ain't Nothing Better” potrafią zauroczyć lekkość, radością i luźnym klimatem. A atrakcyjna linia wokalna jak i sam główny motyw utwierdzają mnie w przekonaniu, że to jeden z najlepszych utworów na płycie. Podobnie zdanie mam na temat hard rockowego,nieco zadziornego „Heaven Again”, w którym swój popis wokalny odnotowuje Doggie White, a także na temat rozpędzonego „ A Foolish Man” w którym zaczerpnięto motyw gitarowy z „Die Young” BLACK SABBATH i to z jakim skutkiem. Również daleko od RAINBOW nie jest wbrew pozorom „Far Over The Rainbow”, który jest w dużej mierze popisem umiejętności gitarzysty i klawiszowca, którzy próbują nawiązać do takich kompozycji jak choćby „Stargazer” czy „Gates Of Babylon” i muszę przyznać, że z całkiem przyzwoitym efektem. W moim przypadku największe zamieszenie narobił „Midnight In Heaven Or Hell” i to z kilka powodów. Przede wszystkim, ze względu na stylistykę, która nieco odbiega od typowego grania pod DEEP PURPLE czy też RAINBOW. Słychać tutaj przede wszystkim WHITESNAKE, czy też nawet ZZ TOP, a wszystko za sprawą nieco rozbujanego głównego motywu, a także klimatu dzikiego zachodu, czy też country. Nie tylko pod względem melodii można usłyszeć owe luzackie podejście, bo również gdy słucha się wokalu Doggiego to ma się wrażenie, że bierzemy udział w jakieś biesiadzie i o to tutaj chodzi. Dla mnie najlepsza kompozycja na albumie. Oprócz przebojów i luzackich hard rockowych utworów można też się delektować, piękną nastrojową balladą „The Best Of Times”. Jednak pomimo zachwytów i dużej dawki hitów, są momenty na krążku, które nieco psują cały efekt. Mam tu na myśli nieco nijaki „Evil Comes This Way”, w którym to za dużo nie potrzebnych zwolnień, a także „Brand New Life”, który poza energiczną solówką, nie za wiele wnosi do muzyki zawartej na albumie. Skoro jestem przy wytykaniu błędów i wad, to muszę tutaj ponarzekać na styl gitarzysty, który momentami jest tylko przyzwoity, a grając pod zespoły Ritchiego Blackmore'a trzeba coś więcej. Momentami jest kilka niedociągnięć, kilka nietrafionych motywów, kilka rozlazłych i monotonnych solówek, ale nie mają one większego wpływu na całość, która po prostu zachwyca przebojowością i klimatem starych płyt spod znaku RAINBOW, DEEP PURPLE. Jest to kolejny udany zespół, czy też płyta, który próbuje załatać dziurę zostawioną po odejściu od Ritchiego Blackmore'a z wyżej wymienionych bandów. Natomiast w porównaniu z VOODOO CIRCLE czy też CORNESRSTONE jest to najsłabsza próba bycia drugim DEEP PURPLE czy też RAINBOW. Ocena: 8/10

środa, 26 października 2011

METAL CHURCH - Blessing In Disguise (1989)

Mówi się, że METAL CHURCH to tylko dwa pierwsze albumy z Davidem Waynem na wokalu, że to właśnie debiut „Metal Church” i „The Dark” to najlepsze wydawnictwa amerykańskiego zespołu. Trudno się z tym nie zgodzić, ale w żadnym wypadku nie można zapomnieć o kolejnych wydawnictwach, z dużym naciskiem na „Bleesing In Disguise”, czy też „The Human Factor”. Po sukcesie „The Dark” mogło się wydawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale niestety zespół zaczął się sypać. Kurdt Vanderhoof , który źle znosił trasy koncertowe i życie jako gwiazda heavy metalowa postanowił odejść z zespołu, pozostając jednak osobą mającą duży wpływ na materiał i ogólny wydźwięk zespołu. Zastąpił go Jon Marschall, który przez pewien okres był członkiem METALLICA. Oprócz lidera METAL CHURCH zmiany zaszły także na pozycji wokalisty, gdzie w miejsce Davida Wayna pojawił się Mike Howe. Zmiany personalne drastyczne i mogłoby się wydawać, że wpłyną na poziom muzyki granej przez metalowy kościół. Pod względem poziomu nie uświadczymy wielkiego spadku, ale pod względem stylu można doszukać się już słyszalnych zmian. Przede wszystkim na „Blessing Disguise” nie uświadczymy już takiej energii i mocy, czy też szybkości jakiej można było doszukać się w przypadku dwóch poprzednich albumach, nie ma już tyle power metalu, a jest nawet momentami więcej heavy metalu, czy też thrash metalu. Skoro już wspomniałem thrash metal to już od razu przejdę do brzmienia, które jest takie zwarte, nieco brudne i takie surowe i to poniekąd cecha charakterystyczna dla płyt thrash metalowych. Jednak takie brzmienie jest wręcz wymagane, kiedy to kompozycje oparte są na ciężkich partiach gitarowych, utrzymanych najczęściej w średnim tempie. Zmiany personalne przyniosły ze sobą świeżość i przetworzenie stylu METAL CHURCH, już przy otwieraczu „Fake Healer” można z łatwością wyłapać zmiany. Długość trwania utworu, który poniekąd jest jedną z bardzo istotnych zmian, bo na tym albumie dominują kompozycje długie i to pewne novum jeśli chodzi o albumy METAL CHURCH, bo zawsze kończyło się na jednej kompozycji o takiej charakterystyce. Idąc dalej, mamy średnie tempo i bardziej heavy metalowy wydźwięk. Pozostało brudne, surowe, thrash metalowe brzmienie, melodyjne, bardzo chwytliwe melodie i ciężkie partie gitarowe. Tutaj trzeba pochwalić dwóch zmienników. Mike;a Howa, który okazał się godnym następcą, który technicznie jak i pod względem osobowości wpasował się od razu do stylu METAL CHURCH. Radzi sobie zarówno w dolnych rejestrach, a także w górnych, momentami przypominając swojego poprzednika. Drugą osobą, której nie można pominąć przy wychwalaniu jest John Marschall, który idealnie wypełnił pustkę po Vanderhoofie i pod względem wygrywania melodii i riffów nie wiele ustępuje Kurdtowi. To co stanowi o potędze tego albumu to bez wątpienia niezwykle zapadające riffy i partie gitarowe, które łączą ciężar, mrok, z dużą dawką melodyjności i to jest cecha niemal wszystkich utworów, zwłaszcza tych bardzo rozbudowanych kompozycji jak „Rest In Piece (April 15,1912)”, „Badlands”, czy też najdłuższego kolosa jaki zespół stworzył, a mianowicie „Anthem To The Estranged” . W tych utworach dzieje się sporo, są liczne zmiany, sporo urozmaiceń temp, linii melodyjnych, wokalnych, czy też szeroki zakres solówek. Również podobnie jak na poprzednich albumach tak i tutaj nie zabrakło typowych rozpędzonych kompozycji, w których można się doszukać thrash metalowych elementów i do tej grupy należy zaliczyć: „Of Unsound Mind”, instrumentalny „ It's A Secret”, czy też zadziorny „Cannot Tell A Lie” . Wszystko się sprowadza do tego, że album pod względem kompozycji nie ma wad i do tego prezentuje bardziej urozmaicony materiał niż na poprzednich albumach, prezentuje nieco inny styl, powiedziałbym bardziej heavy metalowy. Choć to już nieco inny METAL CHURCH to jednak można się doszukać kilka punktów stycznych z poprzednimi albumami, np. brzmienie, czy partie gitarowe, ale też sporo nowych rozwiązań. Jednak ani zmiany personalne, ani zmiana stylu nie zmieniły jednego, a mianowicie poziomu muzyki METAL CHURCH. Kolejny bardzo udany album metalowego kościoła. Ocena: 8.5/10

wtorek, 25 października 2011

ANIMETAL USA - Animetal Usa (2011)

W dzisiejszych czasach na porządku dziennym są projekty złożone z super gwiazd, które potrafią przełamać bariery muzyczne po to, żeby grać razem wspólną muzykę. Jednym z takich świeżych projektów jest bez wątpienia amerykański ANIMETAL USA. Nazwa bliźniacza podobna do pewnego japońskiego zespołu i poniekąd owy projekt jest amerykańskim odpowiednikiem japońskiego ANIMETAL. To nie jedyne skojarzenie z Japonią w przypadku owego ANIMETAL USA. Również powiązań między obydwoma zespołami należy szukać w inspiracjach, a mianowicie ANIMETAL USA także postanowiło przerabiać znane melodie z różnych japońskich bajek anime, takich jak choćby Dragon Ball, czy też Neon Genesis Evangelion. Kapela została założona w tym roku i w jej skład wchodzą takie osobistości jak : Mike Vescera (OBSESSION, LOUDNESS) jako wokalista, Rudy Sarzo (BLUE ÖYSTER CULT, OZZY OSBOURNE, QUIET RIOT, WHITESNAKE, DIO) jako basista, Chris Impellitteri (IMPELLITTERI) jako gitarzysta, no i także Scott Travis (JUDAS PRIEST, RACER X) jako perkusista. Dość niedawno bo 12 października pojawił się ich debiutanckim album zatytułowany po prostu „Animetal Usa”. Tak więc muzycznie usłyszymy po trochu z każdego zespołu i choć mogłoby się wydawać, że jest to śmieszny projekt, nieco dziecięcy, nieco irytujący pod względem imagu i samego powołania grania melodii znanych z bajek. W tym momencie posypuje głowę popiołem, gdyż nie spodziewałem się, że ten projekt to będzie coś więcej niż słodzenie Japończykom i ich bajkom, nie sądziłem, że muzyka na debiutanckim albumie ANIMETAL USA będzie tak heavy metalowa. Wśród wyrównanego materiału, mamy przede wszystkim promujący album „Uchuusenkan Yamato” który jest idealnym przed smakiem tego co jest na albumie. Dynamiczne granie, z dużym naciskiem na przebojowość i melodyjność. Owy utwór jest przede wszystkim instrumentalnym popisem gitarowym Chrisa, który jest pełen finezji i polotu. Takich popisów gitarowych jest na tym albumie pod dostatkiem i to poniekąd jeden z jego zalet. Gdy się zajrzy na stronę główną zespołu, to można doczytać, że zespół stara się w swojej muzyce przemycić też znane, wręcz kultowe melodie, riffy ze świata heavy metalu. I gdy słucha się takiego stonowanego „Gatchaman No Uta” to trzeba przyznać im to, że nie nadużywali słów w tej kwestii. Gdzieś w warstwie muzycznej słychać nawiązania do „Flight Of Icarus” IRON MAIDEN, takie same skojarzenia mam przy „Aiwo Torimodose!!” ,natomiast w „Yukeyuke Hyuma” zespół nie ukrywa zamiłowań do niemieckiej legendy ACCEPT i ich kultowego już „Fast As Shark”. Takie zapożyczenia należy traktować z przymrużeniem oka i jako dobrą zabawę, która da się tutaj bez większych problemów wychwycić. Nie brakuje na owym krążku typowo ostrych utworów jak choćby „Mazinger Medley” w którym można się doszukać sporo nawiązań do JUDAS PRIEST, ale nie tylko. ANIMETAL USA radzi sobie świetne nie tylko z melodiami, czy też z przebojowością, ale z chwytliwymi refrenami, które niektórych mogą razić, ze względu na słodkość, dziecięcy wydźwięk, czy też duże przesiąknięcie japońskimi bajkami, ale łatwo zapadają w pamięci i potrafią porwać, ze względu na ich prostotę czy też przebojowy charakter. Świetnie to oddaje taki choćby „Makafushigi Adventure!” czy też „Ganbare Dokaben”. Choć album jest zdominowany przez dynamiczne kompozycje, to jednak znalazło się trochę miejsca dla pięknej, nastrojowej ballady „Yuke Tigermask”, która imponuje nie tylko klimatyczną solówka Chrisa, ale też hymnowym refrenem. Przy ostatecznym rozliczeniu należy wziąć pod uwagę jeszcze kilka innych kwestii niż tylko wyrównany i naszpikowany przebojami materiał. Należy wziąć pod uwagę również produkcję, a ta wytworzona przez Grega Reeliego jest po prostu idealna. Jest czysta, wręcz krystaliczna i pozwala uwypuklić poszczególne instrumenty. Również nie można zapomnieć o wizualnym aspekcie albumu, a mianowicie okładce, czy też samym imagu zespołu i tu jest pewna oryginalność i klimat lat 80. Ostatni aspekt, który zadecydował o mojej ostatecznie ocenie to sama forma muzyczna poszczególnych muzyków. I tutaj przeżyłem pewne zaskoczenie, bo jest ona bardzo wysoko, momentami wyższa niż w macierzystych kapelach, a to już świadczy o tym, że owy projekt powinien być czymś więcej niż jedno płytowym wybrykiem. Zapewne dla niektórych wadą będzie japoński wydźwięk owego projektu, czy też słodkość, cóż kwestia przyzwyczajenia, albo kwestia gustu. Jednak po której stronie się nie opowiemy i tak trzeba przyznać, że to jedno z ważniejszych wydawnictw 2011 roku w kategorii heavy metalu. Ocena: 9.5/10

niedziela, 23 października 2011

SKULL BRANDED PIRATES - The Legend Of Salty Jim (2009)

Pierwsze kroki jakie postawił RUNNING WILD w pirackim heavy metalu odbiły piętno na muzyce heavy metalowej ukazując nowe, świeże spojrzenie na muzykę jak i warstwę liryczną w owym gatunku. W niedalekiej przyszłości, bo już w roku 2007 ową formułę odświeżył ALESTORM. To poniekąd ułatwiło pojawienie się heavy metalowego SKULL BRANDED PIRATES, który wywodzi się z kraju wyspiarskiego. Zespół łączy melodie charakteryzujące heavy metalowe granie oraz dynamikę thrash metalowych kapel. Rok założenia to 2007, rok pojawienia się pierwszego albumu to 2009. Debiut został zatytułowany „The Legend Of Salty Jim” i jest to poniekąd wariacja na temat muzyki prezentowanej przez ALESTORM, czy też RUNNING WILD. Jednak SKULL BRANDED PIRATES nie kopiuje owe zespoły, tylko bierze po kawałku z każdej kapeli i miesza to, czyniąc z tego bardzo przystępną miksturę. Z jednej strony jest radość i pirackie łobuziarstwo, które jest znakiem rozpoznawczym stylu ALESTORM. Z drugiej strony jest melodyjność i przebojowość, której nie powstydziłby się sam RUNNING WILD. Przed jednym należy ustrzec każdego słuchacza. Ich muzykę należy traktować z przymrużeniem oka, jako dobrą zabawę, aniżeli poważne i ciężkie heavy metalowe granie. Pod tym względem większość kompozycji na albumie się wyróżnia. Zarówno porywający „Cross-Skull Branded Thieves” w którym można doszukać się w partiach gitarowych pewnych nawiązań do RUNNING WILD. „Hempen Jig” może aranżacyjnie i technicznie nie zachwyca, ale ileż nie się ze sobą energii i zadziorności. W tym momencie zaczynam się zastanowić, czy na albumie nie mamy do czynienia z automatem perkusyjnym, czy One Eyed Willson nie jest zbyt słaby technicznie jeśli chodzi o wokal. Ale nie nie umiejętności techniczne mają tutaj znaczenie, a charyzma i piracki wydźwięk, a taki ma bez wątpienia kapitan Willson, jak sam się nazywa wokalista. Ci którzy lubią hymny pirackie i melodie oparte na twórczości niemieckiej legendy RUNNING WILD spokojnie mogą się wsłuchiwać w dynamiczny „Far Beyond Forever”czy też „The Stormed and Cursed Seas”. Natomiast takim utworom jak „The Legend of Salty Jim” czy też „Inside the Inn „ nie można odmówić dynamiki na miarę thrash metalowych kapel. A pośród tych szybkich i radosnych kompozycji znalazła się także nastrojowa ballada „Blackbeard’s Last Stand” , który niestety odstaję poziomem od pozostałych utworów na owym albumie. SKULL BRANDED PIRATES ameryki tym krążkiem na odkrył, a jedynie umocnił pozycję pirate metal, którym ostatnim czasie jest całkiem modne. To co jest miernikiem oceny tego krążka to radość, dobra zabawa, solidność i równość, a przede wszystkim przyzwoite melodie i kilka zapadających melodii. Ale to nie jest ta liga co RUNNING WILD, czy ALESTORM, ale czy musi, żeby się dobrze bawić przy pirackich nutach? Ocena: 6/10

ECHOTERRA - Land Of Midnight Sun (2011)

Rutynowym zjawiskiem jest to, że za każdym razem kiedy jakiś muzyk odchodzi z macierzystego zespołu, to tworząc własny tworzy zazwyczaj alternatywną wersję oryginału. Tak też się stało w przypadku Melissy Ferlaak, która znana była dotychczas jako wokalistka VISIONS OF ATLANTIS który gra symphonic power metal i przeszła do tworzącego się młodziutkiego ECHOTERRA, który został założony w 2007 roku z inicjatywy Jonaha W i Yana Leviathana. W roku 2009 pojawił się debiutancki „The Law of One” i dwa lata później światło dzienne ujrzał drugi album tej formacji, który został zatytułowany „Land Of The Midnight Sun”. Oprócz nowej wokalistki pojawił się nowy basista, a mianowicie Sam Van Moer. Pod względem muzycznym album jest wypadkową stylu VISIONS OF ATLANTIS, a także innych pseudo kapel grających pseudo symphonic heavy metal o zabarwieniu power metalowym, mające wokalistkę o mało wyróżniającym się głosie. Tak, tak, pani Mellisa ani technicznie, ani pod względem charyzmy nie wybiega przed szeregi. Ale czego tutaj oczekiwać po wokalistce, która nigdy nie była na ustach fanów owego gatunku w jakim się obraca. Skoro nie wokal, to może muzycznie krążek jest bardziej wartościowy? Nic bardziej mylnego. Jakie linie wokalne, taka warstwa instrumentalna. Ciężko tutaj prosić, o coś więcej niż wtórny do bólu materiał opatrzony mało chwytliwymi melodiami, średniej klasy refrenami. Jasne, mamy rozpędzony „After The Rain” w którym to zespół nie powstrzymał się przed wyeksponowaniem partii klawiszowych, a także od słodkiego wydźwięku. Jednak wszystko sprowadza się do chaosu i mało przekonujących melodii podobnie jak w „Midnight Sun”, czy „All The Lies”. Próby grania nieco łagodniej, nieco bardziej nastrojowo w „The Ghost With My Heart” tylko kompromitują zespół uwypuklając największe wady tego albumu, a więc mierny wokal Mellisy, brak pomysłów na partie gitarowe, na melodie i całą konstrukcję kompozycji. W istocie „A Diffirent Story” to inna historia, pisana nutami znanymi i powszechnymi jak sam gatunek. Utwór jest skupiskiem kiepskich melodii i jeszcze gorszej partii klawiszowych. Najlepiej z tego krążka wypada na swój sposób energiczny „From The Gutter To The Trone”, jednak brzmienie klawiszy jak z gier na pegazusa nieco ostudza zachwyt. Jednak obiektywnie to właśnie ten kawałek, ma najciekawszą melodią czy też refren. W zestawieniu tego albumu jest nie źle, ale w porównaniu z innymi zespołami to gniot jakich mało. Ile utworów tyle wad ma owy album i doszukiwanie się jakichkolwiek plusów graniczy w tym przypadku z cudem. Brzmienie spłaszczone i tym sposobem ujęło to albumowi mocy i energii, która jest niezbędna w metalowym światku. Jednak kompozycje same w sobie też zamiast przyciągać uwagę słuchacza odstraszają i to skutecznie. Swoją cegiełkę dokłada też Melissa znana skądinąd z VISION OF ATLANTIS, która śpiewać nie potrafi i maskuje to jak może. Jedynie za co mogę pochwalić to wydawnictwo to za ...okładkę, ale to jest tak znaczący element, jak pojawienie się tego albumu na rynku muzycznym. Ocena: 2.5/10

LOU REED & METALLICA - Lulu (2011)


Fach recenzenta nie jest lekki, gdyż człowiek opisuje swoje pozytywne przemyślenia na temat danych płyt, ale także te negatywne. W pierwszym przypadku towarzyszy uczucie ekstazy, adrenaliny, zadowolenia, czy też zauroczenia, w drugim przypadku niezadowolenie, mdłości i goryczy. Kiedy trafi się płyta taka jak „Lulu” autorstwa LOU REEDA i METTALICA to trzeba się zachować niczym prawdziwy wojownik i przetrwać ponad godzinę mało atrakcyjnego krążka. Jednak po kolei. Od czego się to wszystko zaczęło? Genezę projektu należy doszukiwać się w wydarzeniu określanego mianem 25 lecie Rock and Roll Hall Of Fame w 2009 roku kiedy to na jednej scenie zagrała legenda rocka Lou Reed oraz legenda thrash metalu METALLICA i tak się zaczęło rodzić w myślach muzyków wspólne dzieło. Jak by nie patrzeć, każdy z słuchaczy będzie oceniał ten album przez pryzmat dotychczasowej działalności zespołu Hattfielda. Rozpatrując „Lulu” w kategoriach dyskografii METALLICA to można to potraktować coś na wzór „Load” czy Reload”. Jednak takie uproszczenia mogą okazać się błędne także w tym przypadku. Pytanie jakie należy zadać sobie na wstępie: czy to jest jeszcze METALLICA? Czy to jest jeszcze w ogóle płyta metalowa? Ano właśnie analizując album pod takim względem wyjdzie nam to, że większy udział w tym projekcie miał oczywiście LOU REED. I to determinuje kolejny fakt, że jest to płyta mało metalowa, w którym słychać eksperymentalny rock, trochę patentów heavy metalowych, bluesa i wiele innych patentów i wpływów różnych gatunków, które nie sposób zliczyć. „Lulu” to zapewne płyta na swój sposób oryginalna, pełna emocji, w której słychać cierpienie, smutek, żal, gorycz, można wyłapać nawet musicalowy klimat, ale to jest dopiero jedna strona medalu. Druga strona jest bardziej przykra, a mianowicie gdy owy materiał okroi się z owego klimatu, oryginalnego przesłania, to zostają same kompozycje zbudowane na melodiach i refrenach. Tutaj można znaleźć drugie dno, jeśli szuka się muzyki ambitnej, nietuzinkowej, prezentujące świeże podejście do muzyki, to się to znajdzie, jeśli szuka się ostrego, dynamicznego grania z tzw pierdolnięcie, że posłużę się bardziej młodzieżowym słowem to sorry ale to tego się tutaj nie znajdzie. Wszystko pięknie, ale nie można ulegać owemu złudnemu pięknu. „Lulu” to przykład jak nie zadowolić fanów, czy też słuchaczy. Chaos, nie niedecydowanie, stagnacja, silenie się, nie słuchalność to pierwsze skojarzenie z owym albumem. Opisując jeden utwór to tak jakby opisywał cały album. Weźmy taki „The View” który idealnie oddaje to uczucie. Jest kontrast dwóch światów, które zupełnie do siebie nie pasują. Lou Reed nawet nie śpiewa, a recytuje i nijak ma się on do mrocznego motywu,.Muzycznie kompozycja nie jest aż taka zła, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut. Jest mroczny, ciężki riff, które się wlecze, ale na tym polega jego urok. Całość psuje właśnie Reed, który zupełnie tutaj nie pasuje. To jest bolączka tego albumu, bo moim skromnym zdaniem można było nagrać takowy album z kimś bardziej utalentowanym. Grali na jednej scenie z Kingiem Diamondem, czy też Robem Halfordem, ale z nimi nie nagrali albumu. Taki „Chaot On Me” jest jak niekończąca się opowieść, wlecze się, ciągnie i w dodatku nic się nie dzieje przez te jedenaście minut. Klimat i nastrój to trochę za mało na takich muzyków. „Iced Honey” instrumentalnie wciąga, a wszystko przez hard rockowe zacięcie, ale wszystko psuje nie kto inny jak Lou Reed. Płytę się ciężko słucha i muszę przyznać, że to jeden z takich pierwszych przypadków, kiedy nie potrafię skupić się na tym co słyszę. W takim „Mistress Dread” mamy idealny przykład, jak można zniszczyć pomysł na petardę. I tak bez końca, Lou Reed męczy swoim irytującym „wokalem”, który przypomina jęczenie, czy nucenie podczas golenia. Czy może być gorzej? Może, jest chaotyczne granie do przodu bez jakiś wciągających melodii , które nijak ma się do wokalu legendy Rocka, jest brak zapadającego refrenu, czegoś, co by utkwiło w głowie na dłużej. Jeden udany motyw w postaci „The View” unikalny poruszający klimat, nieco nietypowy pomysł na granie to za mało. Muzyka ma relaksować, odprężać, a nie męczyć i torturować uszy. Trzeba być prawdziwym wojownikiem, żeby przebrnąć przez 87 minut tego nudnego, topornego i chaotycznego materiału. Nie pomaga ani inne spojrzenie, ani subiektywizm. Nie polecam nawet największemu wrogowi. Ocena: 1.5/10

piątek, 21 października 2011

METAL CHURCH - The Dark (1986)

METAL CHURCH wydając debiutancki album postawił sobie poprzeczkę wysoko i to że się nie uda nagrać drugiego „Metal Church” będącym przejawem geniuszu było niemal pewne. Pytaniem było jak zespół nisko opuści loty i jak zmieni swój styl. Pracę nad drugim wydawnictwem nie trwały długo, bo zaledwie dwa lata. O ile debiut był mroczny i przesiąknięty tajemniczym klimatem, o tyle na „The Dark” z 1986 roku jest to poniekąd wyznacznik i pewnego rodzaju ukierunkowanie. O czym mogą świadczyć również warstwa liryczna poruszająca tematykę śmierci, rytuałów, czy też zabójstw. Choć METAL CHURCH nie zmienił swojego składu, to jednak dokonał kilka kosmetycznych zmian, jak choćby w kwestii producenta, stawiając tym razem na Marka Dodsona, powierzając okładkę albumu Donowi Brautigamowi, który znany jest choćby z współpracy z ANTHRAX czy METALLICA i ta zmienia poniekąd jest powiązana z następną zmianą, a mianowicie z tym, że zespół wyraźnie pod względem stylu zbliżył się do thrash metalu. Tego czynnika jest w muzyce METAL CHURCH jakby więcej w porównaniu do debiutanckiego „Metal Church”, ale nie brakuje też wyraźnych heavy metalowych/ power metalowych patentów. Co łączy „The Dark” z debiutem? Przede wszystkim podobne złoże energii i przebojowości, zadziorności i to wynika bez wątpienia z tego, że przy tym krążku pracowali ci sami ludzie. Album jest podobnie jak debiut dobrze rozplanowany i już niemal od samego początku atakuje nas prawdziwymi petardami w stylu „Ton Of Bricks” , w którym słychać urozmaicaną sekcję rytmiczną, czy też bardziej stonowanym i zadziornym „Start The Fire”. Są to kompozycje, które potwierdzają fakt, że zespół za wiele nie kombinował z materiałem i rozwinął praktycznie pomysły z poprzedniego albumu i to słychać w tych utworach. "Method To Your Madness" to utwór, który się stylistycznie nieco wyróżnia. Mniej ciężaru, mniej brutalności, tego ostrego grania, a za to większy nacisk na łagodny, bardziej heavy metalowy wydźwięk i wyeksponowanie melodii. Wokal Davida Wayne'a jest tak elastyczny, że pasuje praktycznie do wszystkiego nawet do nastrojowej, pełnej nostalgii i melancholii ballady „Watch The Children Pray” i to jest bezapelacyjnie najbardziej rozpoznawalny utwór tego zespołu i to do niego zespół nakręcił swój pierwszy klip. W porównaniu do „Gods Of Wrath” jest to kompozycja bardziej dojrzała i bardziej dopieszczona pod względem klimatu i przesłania. Z kolei rozpędzony „Over My Dead Body” został ozdobiony jednym z najlepszych partii gitarowych i chwytliwym refrenem. Jest odrobina szaleństwa, spontaniczności i utwór można potraktować jako pomost pomiędzy tym albumem, a debiutanckim „Metal Church”. Wejście do tytułowego „The Dark” nawiązuje do tego z utworu „Metal Church” i stylistycznie jest to jakby próba nagrania czegoś o podobnym wydźwięku i uważam że się udało. Urozmaicona sekcja rytmiczna, mroczny klimat i koncertowy refren, hit murowany. W dalszej części podobnie jak na debiucie jest dominacja kompozycji o charakterze thrash metalowym, w których duży nacisk kładzie się na brutalność i dynamikę. Świetnie to odzwierciedlają „Psycho”, melodyjny „Line Of Death”, czy też szalony „Western Alliance”. Zaś „Burial At Sea” to kompozycja, którą trzeba opisać oddzielnie. Najbardziej heavy metalowy utwór na albumie, w którym słychać nawiązania do IRON MAIDEN, DEMON, czy BLACK SABBATH. Nie ma już takiej agresji i dynamiki, zastąpiono to zadziornym riffem i średnim tempem. Coś innego, ale na pewno nie gorszego od tego co do tej pory zespół prezentował. „The Dark” odniósł sukces komercyjny i przez wielu uważany za jeden z najlepszych albumów METAL CHURCH i trudno się nie zgodzić z tym z twierdzeniem. Obok debiutu ten krążek jest najbardziej klasycznym wydawnictwem, w którym to ciężko doszukać się minusów. „The Dark” zamyka pewien okres zespołu, zamyka ich najlepsze lata działalności, no i poniekąd styl w jakim zespół się obracał. To nie oznacza wcale, że zespół zajdzie na psy czy coś. To już będzie nieco inny METAL CHURCH. Choć poziomu debiutu nie udało się sięgnąć, to jednak kapela nie wiele spuściła z tonu. Ocena: 9.5/10

czwartek, 20 października 2011

METAL CHURCH - Metal Church (1984)

Wyobraźmy sobie lata 80 muzyki heavy metalowej. Rozkwit NWOBHM, zaczyna się potem pojawiać thrash metal, a heavy metalowych kapel przybywa z każdym rokiem. Mamy rok 1984 amerykańska scena heavy metalowa i na rynku pojawił się jeden z najlepszych krążków lat osiemdziesiątych z pogranicza gatunku amerykańskiego power metalu. O jakiej płycie mowa? Ano o debiutanckim albumie METAL CHURCH, który został zatytułowany dość skromnie bo po prostu „Metal Church”. Dlaczego album odniósł taki sukces, dlaczego do dziś uznawany jest za kultowy i za najlepsze osiągnięcie tej kapeli, postaram się odpowiedzieć w dalszej części. Zacząć trzeba od nieco nudnawych, ale znaczących faktów historycznych. Zespół został założony w 1980 roku przez gitarzystę Kurdt'a Vanderhoofa, który przez wielu uważany był za lidera owej formacji. Zespół działał pod nazwą SHRAPNEL. Po jakimś czasie lider zespołu zmienił nazwę na METAL CHURCH, kierując się przy tym nazwą swojego mieszkania w San Francisco. W początkowym składzie przewinął się nawet Lars Urlich, którego przedstawić nikomu nie trzeba. Powodem dla którego Lars nie zagościł na dłużej w kapeli Kurdta był fakt, że mieszkał on w Los Angeles, a o przeprowadzce wcale nie myślał i tak potem założył zespół METALLICA. W roku 1981 skład METAL CHURCH uzupełnili gitarzysta Craig Wells, basista Duke Erickson, a także perkusista Kirk Arrington. Problemów trochę przysporzyło stanowisko wokalisty, ale ostatecznie ową funkcję objął Dawid Wayne. W takim składzie zespół wydał trzy dema, z czego najważniejsze jest to z 1982 roku, czyli "Four Hymns" . Tak o to w 1984 roku pojawił się debiutanckim album, który wniósł powiew świeżości do muzyki heavy metalowej i pokazał, że można grać coś zupełnie innego niż wszyscy dotychczas. METAL CHURCH jako jeden z pierwszych zespołów połączył heavy metal z thrash metalem, odbijając piętno nie tylko na scenie amerykańskiej, ale także na innych scenach muzycznych. Zaś takim stylem grania METAL CHURCH przeszedł do historii jako kapela grająca amerykański power metal. To właśnie dlatego kapela szybko zyskała sławę i przeszła do miana kultowej. Bo jako jedna z pierwszych kapel przedzierała ścieżki w tym gatunku, a „Metal Church” to prawdziwy czołg niszczący wszystko co stanie mu na drodze i encyklopedyczny przykład amerykańskiego power metalu. Thrash metalowe brzmienie Terrego Date( znany z produkcji albumów PANTERY), nieco brudne, nieco mroczne, ale przesycone brutalnością. Zaś melodie, chwytliwość i przebojowość to już cecha typowa dla heavy metalu. Co jest niesamowite w tym albumie, to że wszystko jest idealnie skomponowane, dopasowane i wszystko ze sobą tworzy jedną idealną całość. Wydawnictwo zawiera naprawdę wszystko od epickiego „Beyond The Black” w którym całkiem sporo się dzieje w ciągu tych ponad sześciu minut. A to mroczne, przesiąknięte klimatem grozy wejście, a to heavy metalowy riff, a to ciekawy pojedynek na partie gitarowe. Nie ma ciągnięcia na siłę i powtarzania w kółko tego samego. Oczywiście nie mogło zabraknąć heavy metalowego hymnu w postaci „Metal Church”, który przeszedł do historii jako jeden z najbardziej rozpoznawalnych kawałków tej formacji. Utwór wyróżnia się jedną z najlepszych solówek w historii zespołu, hymnowym, zapadającym refrenem, budzącym grozę klimatem, a także niepowtarzalnym wokalem Dawida Wayne'a, który wyczynia tutaj, jak i na całym albumie cuda. A to raz śpiewa klimatycznie, zadziornie, a to raz zniszczy swoją wysoką skalą. No i ta charyzma, której często brakuje współczesnym wokalistom. Debiutancki lp zawiera też genialny utwór instrumentalny „Merciless Onslaught” i bez wątpienia jest to najostrzejsza kompozycja, która jednocześnie ociera się o thrash metal. To co przesądza o wyjątkowości tego krążka, to także urozmaicony materiał. I chyba nikt by nie przypuszczał, że pośród tych ostrych, dynamicznych kompozycji znajdzie się miejsce dla „Gods Of Wrath” w którym słychać sporo balladowego zacięcia. Typowa ballada też to nie jest i słychać tutaj wpływy JUDAS PRIEST, KROKUS z ery „Headhunter”, no a także kapeli METALLICA. Utwór do dziś często przez wielu fanów określany jest jako jeden z najlepszych kawałków METAL CHURCH. Druga cześć albumu to już prawdziwe petardy i zaczyna się od dynamicznego „Hitman” w którym można się doszukać coś z IRON MAIDEN, potem mamy nieco stonowany „In The Blood” w którym słychać klimat BLACK SABBATH. Z kolei thrash metalowy „Nightmare” został ozdobiony kolejną dawką popisów gitarowych, gdzie wszystko jest energiczne, pełne szaleństwa i melodyjności. Ci, którzy wątpią w to co gra METAL CHURCH, z pewnością przekona „Battalions” który najbardziej oddaje power metalowe granie, które będzie charakterystyczne dla tego kraju, a także inspiracje dla pozostałej części świata. Ten perfekcyjny album ma również genialny cover DEEP PURPLE czyli „Highway Star”, który jest ulepszoną wersją oryginału. „Metal Church” jest dziełem zjawiskowym, jedynym swoim rodzaju i poniekąd można to porównać do sukcesu JAG PANZER. METAL CHURCH tym albumem wyprzedził wiele kapel z tamtego okresu, z tamtego kraju, pokazując że można grać energicznie, z wykopem, utrzymując się w granicach melodyjności i przebojowości. Co ciekawe METAL CHURCH w dalszej karierze nigdy nie nagra już tak genialnego albumu i w takim stylu. Poprzeczka zostało zawieszona tak wysoko, że przeskoczyć się już jej nie dało. Klasyka gatunku, wstyd nie znać. Ocena: 10/10

środa, 19 października 2011

ICED EARTH - Something Wicked This Way Comes (1998)

Najlepszy album amerykańskiej formacji ICED EARTH? Bezapelacyjnie „Something Wicked This Way Comes” z roku 1998. Do dziś uważany przez wielu za najlepsze dzieło amerykanów i trudno z tym się nie zgodzić. Oczywiście w dalszym ciągu ICED EARTH gra power metal z wpływami thrash metalu, czy też heavy metalu, grając przy tym własną charakterystyczną dla siebie muzykę. Co zadecydowało o wysokim poziomie albumu to, że zespół idealnie wyważył między melancholijnym, emocjonalnym graniem, a szybszym, bardziej agresywniejszym, w którym nie brakuje chwytliwych melodie. Tego mi brakowało na „The Dark Saga” w którym to było emocjonalnie ale też nudno. Tym razem mamy dojrzały materiał, w którym wszystko zostało zamknięte na ostatni guzik. Brudne, nieco brutalne brzmienie autorstwa Jima Morrisa, jest też wysoka forma Matta Barlowa, który zalicza tutaj swój najlepszy występ, śpiewając a to raz emocjonalnie, a to raz z dużo dawką mocy i agresywności. Do tego rozpoznawalny styl Schaffera, zarówno jako gitarzysty jak i kompozytora. Gdy się tak przyjrzy zawartości to można dostrzec pewną regułę, a mianowicie nie mal po każdym ostrym dynamicznym , ostrym utworze, nieco uspokoić klimat i skupić się na emocjonalnym podłożu tego krążka. Całość otwiera „Burning Times”, które przesycony jest ciężarem, a średnie tempo tylko dodaje brutalności owemu utworowi. Potem zmiana klimatu i wkracza "Melancholy (Holy Martyr)", który jest najbardziej nostalgicznym, czy też melancholijnym utworem ICED EARTH. Jest smutek, cierpienie, ale tego wymaga warstwa liryczna, która opowiada o ukrzyżowaniu Chrystusa. Esencją tego krążka bez wątpienia są utwory, w których nacisk położono na szybkość, dzikość, brutalność i takich kompozycji nie brakuje na albumie. Wystarczy posłuchać złowieszczego "Disciples Of The Lie" czy też rozpędzonego „My Own Savior”, żeby o tym się przekonać. To, że zespół potrafi łączyć heavy metal z thrash metalem jak mało kto świadczyć może nastrojowy "Consequences", czy też melodyjny „1776”,, który jest utworem instrumentalnym z zapadającą w pamięci solówką zagraną na flecie. Pod względem piękna i nastroju wyróżnia się też taki „Blessed Are You” w którym nastawiono na emocje i klimat. Jednak wszystko zmierza ku punktowi kulminacyjnemu, którym bez wątpienia jest trylogia "Something Wicked" na którą składają się trzy utwory, a mianowicie przepełniony patosem, smutkiem, oraz urozmaiconymi melodiami „Prophecy”, rozpędzony „Birth Of Wicked” no i najbardziej rozbudowana kompozycja czyli „Coming Curse”, który zawiera wszystko to co składa się na styl ICED EARTH, a więc klimat, agresja, melancholia, smutek, emocje, dzikość, brutalność, podniosłość, przebojowość oraz perfekcyjne wyważenie między heavy metalem, a thrash metalem. Cała trylogia to geniusz nie tylko pod względem muzycznym, ale też lirycznym. Historia narodziła się w głowie lidera pod wpływem mitologii egipskich opowiada o tym jak Ziemię zamieszkiwaną przez pierwotnych mieszkańców najechali przez ludzi, jednak dzięki umiejętności przybierania różnych cielesnych form. Intruzom udało się przekształcić w istoty identyczne do ludzi. Po tym jak minęło 1000 lat pojawił się mesjasza, który dla owych pierwotnych mieszkańców był zbawcą, lecz dla intruzów antychrystem, który niszcząc rasę ludzką, zapewnił pierwotnym mieszkańcom to Ziemia powróciła w ich ręce. Historia oryginalna, podobnie jak cały album, wliczając w to kompozycje. Najbardziej dojrzałe dzieło ICED EARTH, które w sposób idealny oddaje unikalny styl zespołu, podkreślając przy tym geniusz Jona Schaffera i niesamowity warsztat wokalny Matta Barlowa. Album zrobiony z przepychem, w którym to wzięło udział sporo gości muzycznych, którzy odgrywali partie różnych rozmaitych instrumentów, zaś zmiana gitarzysty na Larry'ego Tarnowskiego też odbiła swoje piętno na muzyce zespołu. „Something Wicked This way Comes” to album bez skazy i obok „Night Of Stormrider” najlepszy krążek ICED EARTH. Nic dziwnego, że w 2007 i 2008 roku zespół postanowił wrócić do tej historii, jednak z jakim skutkiem im to wyszło to już wiemy. Ocena: 10/10

ICED EARTH - The Dark Saga ( 1996)

Seria komiksów „Spawn” to o tyle znana seria która posłużyła jako inspiracja do filmu o takim samym tytule, a także jako pomysł na następny album amerykańskiej formacji ICED EARTH. „The Dark Saga” z 1996 opiera się właśnie na historii opartej na komiksie. Tak więc mamy historię opowiadającą o człowieku, który po śmierci zaprzedał swoją duszę po to żeby móc żyć ze swoją ukochaną kobieta, jednak jak się okaże, poślubiła ona jego najlepszego przyjaciela. Zostaje on sam i negatywne emocje potęgują się w nim z każdym dniem. Jak widać, znów skupiono się na mrocznej opowieści i również pod względem muzycznym album nie przynosi jakiejś rewolucji w stylu jaki gra od jakiegoś czasu ICED EARTH. Jest emocjonalny popis wokalny Matta Barlowa, jest charakterystyczna gra Schaffera, w której jest i ciężar i melodyjność, nie zmienia tego nawet nowy perkusista Mark Prator. W porównaniu do poprzednich albumów jest kilka kosmetycznych zmian, jak choćby nacisk na wolniejsze, wręcz balladowe granie, no i na krążku mamy przede wszystkim krótkie utwory. Większość doszukuje się w tym albumie geniuszu i kolejnego bardzo dobrego wydawnictwa tego zespołu, cóż ja mam nieco inne zdanie na ten temat. Materiał należy podzielić na dwie grupy, pierwsza to ta, gdzie przede wszystkim za dużo jest smętnego grania, gdzie dominuje spokój, melancholia i balladowe zacięcie. To słychać choćby „Scarred” czy też w komercyjnym „I Died For You”, albo w otwierającym „The Dark Saga” w którym to słychać brak zdecydowania ze strony zespołu i podaniu heavy metalowego i balladowego grania jednocześnie. Niezbyt ciekawie też wypada „The Hunter” w którym słychać nieco hard rockowego zacięcia i ta kompozycja jakoś nie pasuje do wydźwięku całego albumu. Drugą grupę zaś stanowią najszybsze kawałki, w których jest duży nacisk na ostre partie gitarowe, a także na melodyjność. Do tej grupy trzeba zaliczyć taki „Slave To The Dark”, „Veangeance Is Mine”, czy też „The Last Laughs”. Pod względem melancholijności i balladowego zacięcia to z pewnością „The Dark Saga” zajmuje czołowe miejsce w dyskografii ICED EARTH. Dla jednych powód do zachwytu, dla drugich powód do narzekania. Jednak pomijając warstwę liryczną i mroczny klimat to zostaje nam struktura samych kompozycji, które są solidne i nic ponadto. Ani nie przyciągają pod względem atrakcyjnych melodii, ani pod względem agresji, czy popisów gitarowych Schaffera. Dla mnie jest to ich najgorszy album. Warto dodać, że to ostatni krążek, na którym wystąpił basista Abell. ICED EARTH tym razem poniżej oczekiwań, poniżej swoich umiejętności i możliwości. Ocena: 6/10

wtorek, 18 października 2011

ELM STREET - Barbed Wire Metal (2011)

Koszmar z Ulicy Wiązów” film kultowy, który stał się inspiracją dla wielu twórców filmów grozy, ale nie tylko dla tej kategorii rozrywki. Również w muzyce znalazło się sporo przypadków, w których można się doszukać wyraźnych inspiracji owym filmem. Jednym z takich przykładów jest australijski ELM STREET, który nazwę zespołu zaczerpnął z owego filmu. Band został założony w 2003 roku i przez dłuższy czas skupiał się na koncertach, a także na demach. Jednak po ośmiu latach przyszedł czas na debiutancki album, który został zatytułowany „Barbed Wire Metal”. Początkowo zespół rozprowadził go przez internet wydając album o własnych siłach, zainteresowanie owym dziełem było na tyle spore, że wytwórnia Stormspell postanowiła jeszcze raz wydać krążek z tym że w większym nakładzie. Okładkę narysował znany w metalowym światku Ed Repka, natomiast za produkcję odpowiedzialny jest Ermin Hamidovic. Muszę przyznać, że produkcja jest na swój sposób brutalna i nieco brudna i mogłaby reprezentować jakiś album thrash metalowy. Pod względem muzycznym można doszukać się inspiracji tradycyjnym heavy metalem spod znaku IRON MAIDEN,JUDAS PRIEST, a także trochę grania w stylu TESTAMENT. Jak przystało na materiał wzorowany na latach 80, jest krótko, szybko i do przodu. Materiał liczy osiem kompozycji, co łącznie trwa nie całe 40 minut, czyli norma. Już otwieracz w postaci”Barbed Wire Metal” jest wypadkową stylu w jakim obraca się zespół i czego należy się spodziewać w dalszej części. Dynamiczne partie gitarowe Bena Batresa/Aaron Adie, które zawierają sporo agresji wyjętej jakby z thrash metalu i melodyjności z heavy metalu. Technicznie się sprawdzają muzycy, ale słychać żyłkę rzemieślniczą, bo niczego nowego nie dostajemy, to wszystko już gdzieś było i to w lepszej formie. Co mnie do tej pory intryguje w muzyce tego zespołu to wokal Batresa, który bardziej pasowałby do...thrash metalu. „The Devil's Servants” to nacisk na chwytliwe melodie i przebojowość, której by się nie powstydził IRON MAIDEN. Jedna z najbardziej wyrazistych kompozycji na albumie. Toporny i nijaki jest „Elm Street Children”, gdzie stonowane tempo i mało wyraziste melodie czynią ten utwór słabym ogniwem tego krążka. Pod względem dynamiki i partii gitarowych wyróżniają się „Heavy Metal Power” czy też „Leatherface” i to jest przykład energicznego grania, gdzie sekcja rytmiczna jest zadziorna i dynamiczna, a duet gitarzystów skupia się na finezji i melodyjności. Nie wiele gorszy jest „King Of Kings” w którym słychać elementy, które obecnie wykorzystuje choćby nasz rodzimy CRYSTAL VIPER. Z kolei bardzo koncertowy wydźwięk ma „Mercilles Soldier”, zaś najbardziej rozbudowany „Metal is the Way” to miks MANOWAR i IRON MAIDEN i to całkiem udany. Choć kawałek nie nudzi to jednak uważam, że dałoby się to zamknąć w czterech minutach. Solidność to pierwsze słowo jakie nasuwa się w przypadku tego albumu. Dopracowane brzmienie, gdzie wszystko brzmi soczyście, mamy też true heavy metalową okładkę autorstwa Repki, do tego solidne kompozycje, które może niczego nie wnoszą do gatunku, może dalekie są od geniuszu, ale wstydu kapeli tez nie przynoszą. Drugie słowo jakie się nasuwa to rzemiosło, bo zespół gra odtwórczo, docierając do granic wtórności, ale przy tym nie dają jakiegoś większego popisu swoich umiejętności, wszystko jest tylko poprawne. To, że kapela ma potencjał to nie podlega dyskusji, ale to tutaj jeszcze tego nie słychać w pełni. Udany debiut, który można posłuchać dla zabicia czasu. Ocena: 7/10

SONIC PROPHECY - A Divine Act of War (2011)

Czy da się połączyć heavy metal z power metalem, z symfonicznymi czy też nawet epickimi elementami? Na to pytanie stara się odpowiedzieć na swoim debiutanckim albumie „A Divine Act of War”młodziutki SONIC PROPHECY wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych. Zespół powstał w roku 2008 i ich głównym powołaniem jest grać pod HELLOWEEN, czy też BLIND GUARDIAN. Kapela początkowo koncertowała i przy okazji wydała dema i w końcu przyszedł czas na debiutancki krążek. To że mamy do czynienia z żółtodziobami słychać nie mal od samego początku. Niezbyt udane brzmienie wypracowane przez Matta Hepwortha iAustina Dixona,który uwypukla to, że wszystko jest na tym albumie spłaszczone. Idąc dalej mamy Shane'a Provstgaarda, który po prostu jako wokalista irytuje swoją manierą ala Kiske i w tym wokalu jest sporo słodkości i niedociągnięć technicznych. Pod względem instrumentalnym jest chaotycznie. Klawisze lecą sobie w tle, momentami wręcz zagłuszają cało resztę, natomiast gitary zamiast współpracować, tylko robią chaos. Kompozycje same w sobie też nie przykuwają uwagę na dłużej. Co z tego, że zaczyna się epickim, podniosłym intrem „In Nomine Victoria”, skoro w „Call Of Battle” porzucono to na rzecz grania pod HELLOWEEN z ery strażnika. Kopii HELLOWEEN jest pełno na rynku i trzeba przyznać, że są lepsi spece od tego. Kompozycji nie można odmówić melodyjności i dynamiki, ale to już jest powszechność i wręcz minimum w takim graniu. Urozmaicenie w postaci bardziej heavy metalowych kompozycji jak choćby „Solar Run”, czy też „Heavy Artillery” też nic nie pomaga, bo to przeciętne utwory,w których jest silenie się na ciężkie partie gitarowe i hymnowe refreny, które nie trafiają do słuchacza. Wejście do „Lady In Flame” jest obiecujące bo tym razem zespół stara się zaprezentować melodic metal, w którym postawiono na chwytliwy motyw główny, tylko czar szybko pryska w dalszej części, gdzie znów jest monotonność i te same motywy podane po raz kolejny. Na największą uwagę zasługują : klimatyczny „A Warrior's Destiny” w którym oddano hołd dla BLIND GUARDIAN, a także podniosły, zadziorny i pełen ciekawych melodii „Sacred Ashes” i tutaj słychać nawiązania do TIMELESS MIRRACLE. Ta sama melodyjność i wyeksponowanie klawiszy. W takim „Canticle” słychać próbę grania pod obecny styl DREAMTALE, jednak poziom nie ten. Choć pod względem melodii czy też przebojowości utwór zaliczyć należy do najlepszych z tego albumu. Upust swojego kompozytorstwo zespół daje w tytułowym „A Divine Act of War” , który jest do bólu przewidywalny i monotonny, co jest spowodowane wałkowaniem w kółko tego samego nieatrakcyjnego głównego motywu. Wracając do pytania, uważam że zespół chciał za dużo zawrzeć, albo nie wiedział co chce grać i skończyło się na mało atrakcyjnej papce, gdzie jest wszystko i nic. Kilka melodii plus dwa utwory, które przykuwają uwagę to za mało, biorąc pod uwagę konkurencję i możliwości jakie teraz są. Rozpatrując to nawet w kategoriach debiutu, to też nie wypada ten album zbyt dobrze. Zaplecze heavy/ power metalu tego roku. Ocena: 4.5/10

poniedziałek, 17 października 2011

ICED EARTH -Horror Show (2001)

Niektóre zespoły tak jak ICED EARTH praktycznie cały czas trzymają się kurczowo swojego stylu. Kiedy to zespół w 2001 roku wydał swój szósty album zatytułowany „Horror Show” to już można było się domyśleć, z czym będziemy mieć do czynienia. Szybkie, dynamiczne granie, gdzie wymieszane są patenty heavy/ power metalowe z agresją, brutalnością wyjętą z płyt thrash metalowych. Choć jest to wciąż to samo granie, to jednak na tym krążku można się doszukać kilka innych rozwiązań. Zacząć należy od zmian personalnych w sekcji rytmicznej gdzie pojawili się Steve DiGiorgio i Richard Christy, znani skądinąd z DEATH. Jest mniejsza ilość solówek w porównaniu do poprzednich albumów, jest też mniejsza ilość balladowych momentów. Jednak nie ma to jakiegoś większego wpływu na prezentowany materiał. Jest to do czego zespół nas przyzwyczaił, czyli częste zmiany tempa, przejścia z wolniejszego grania do szybszego, pełnego agresji, do tego klimat i wciągająca warstwa liryczna. Dla jednych jest to „kolejny album ICED EARTH”, dla drugich jedno z najlepszych dzieł amerykańskiej formacji. Jak sam tytuł krążka wskazuje, tym razem liryka opowiada o bohaterach filmów i książek grozy. To jednak jedna strona medalu i jest tylko uzupełnieniem zawartości, która jest bardzo dynamiczna i przebojowa. Już sam otwierający „Wolf” zaliczam do najlepszych kompozycji jakie stworzył zespół. Zawarto w tym kawałku dużą ilość agresji, brutalności, a także melodyjności i duża w tym zasługa Jona Schaffera. W podobnym stylu utrzymany jest również jeden z najostrzejszych utworów na płycie, a mianowicie „Jack”, który opowiada o Kubie Rozpruwaczu Z kolei takim najbardziej power metalowym kawałkiem jest „Jeckyl & Hyde” gdzie główną atrakcją są popisy gitarowe duetu Tarnowski/ Schaffer, bo są agresywne i bardzo chwytliwe.
Na albumie nie zabrakło bardziej heavy metalowych kompozycji jak choćby przebojowy „Frankenstein”, czy też „Im-Ho-tep (Pharaoh's Curse)”, w którym partie gitarowe brzmią naprawdę ciężko i ponuro. Jedyną kompozycją, która pod względem lirycznym i stylistycznym nie pasuje do całości jest ballada „Ghost Of Freedom”. W tym utworze najlepiej można usłyszeć ekspresję oraz pasję jaką niesie ze sobą wokal Matta Barlowa. Na największą uwagę zasługują po raz kolejny najdłuższe kompozycje. Pełen gregoriańskich chórków i epickości „Damian” w którym zespół nawiązuje do filmu „Omen”. Diabelskich klimat, dużo rozmaitych melodii, zmiany temp i motywów i trzeba przyznać, że sporo się tutaj dzieje w ciągu tych dziewięciu minut. Punktem kulminacyjnym tego albumu dla mnie bez wątpienia jest „The Phanthom Opera Ghost” w którym to zespół pokusił się o pewne nowatorskie rozwiązanie, gdzie o to mamy pojedynek wokalny między Mattem, a Yunhui Percifield. A wszystko na potrzeby oddania klimatu dialogu pomiędzy kochankami Erikiem i Christine. Do tego dochodzi zadziorny i bardzo dynamiczny główny motyw poprowadzony przez chwytliwą partię Schaffera, a także przez organy, które dodają podniosłości i nieco patosu owemu kawałkowi. Dla mnie to po dzień dzisiejszy najlepsza kompozycja ICED EARTH. Warty wspomnienia jest również cover IRON MAIDEN, a mianowicie „Transylvania” i wykonanie równie interesujące co w przypadku oryginału. Jest soczyste, przejrzyste brzmienie, urozmaicony materiał, który zawiera piękną nastrojową balladę, kilka agresywnych killerów, a także bardziej rozbudowane kawałki, które wyróżniają się rozmachem, bogactwem i przepychem, jak również oryginalnym klimatem. Co można zarzucić krążkowi to że momentami jest nieco monotonnie oraz w pewnym stopniu wtórność i granie w kółko tego samego, ale po co zmieniać coś co wyniosło zespół na szczyt, co pozwoliło im zaistnieć? ICED EARTH tak grał i tak grać będzie. Jeden z najlepszych albumów amerykanów i to był ostatni album z Mattem Barlowem, który odszedł z kapeli na jakiś czas, by potem powrócić i nagrać jeszcze jeden krążek, ale to już historia na inną recenzję. Ocena: 9.5/10

KROKUS - Stampede (1990)

Czy można nagrać dobry album, tak dobry jak poprzednie, zmieniając przy tym nie mal cały skład zespołu? Czy jest możliwe utrzymanie przy tym nie mal takiego samego stylu jaki kapela prezentowała przez prawie dekadę? Słuchając jedenastego albumu szwajcarskiej kapeli KROKUS nie mam wątpliwości, że jednak można. „Stampede” który ukazał się w roku 1990 zawierał w dalszym ciągu heavy metal z dużą dawką hard rocka. Fernando Von Arb jest tym, który posłużył jako łącznik między graniem z poprzednich albumów, z tym prezentowanym na „Stampede”. Oczywiście Von Arb jest w znakomitej formie i wygrywa na krążku naprawdę melodyjne i drapieżne partie gitarowe i w tym wszystkim słychać zaloty pod AC/DC, choć tym razem KROKUS mierzy się z erą Briana Johnsonna. W sumie nie ma się czemu dziwić, nie ma Marca Storace, który miał manierę Bona Scotta, zaś jego zmiennik Peter McTanner ma manierę Briana Johnsonna. Choć mamy zupełnie inną sekcję rytmiczną, a także nieco inne brzmienie, to jednak w dalszym ciągu słychać, że to KROKUS, tylko że tym razem zmienił swoje inspiracje. Takie utwory jak „Rhytm Of Love”, „She Drives Me Crazy”, czy też „Rock'n Roll Gypsy” to typowe granie pod AC/DC z lat 80 i podobieństwa można doszukać się pod wieloma względami. A to wokal niemal identyczny jak ten u elektryków z lat 80, identyczne partie gitarowe, identyczna melodyjność, przebojowość i ta zadziorna, utrzymana w jednej tonacji sekcja rytmiczna i to wszystko tutaj mamy. Dla jednych będzie to marna kopia, a dla drugich kolejna dawka energicznego hard rocka/ heavy metalu. Do jednego worka z etykietą „AC/DC” nie można wrzucić rozpędzonego, heavy metalowego „Stampede”, „Novo Zano”, w którym mamy znów bardziej heavy metalowy wydźwięk, a także jedną z najlepszych solówek na albumie, która jest podyktowana niezwykłym wyczuciem i emocjami. Dalekie też od grania pod AC/DC jest nastrojowa ballada „In The heart Of The Night”, którą zaliczam do tych najlepszych w historii zespołu. No i pod względem stylu i całej konstrukcji należy z tego krążka przede wszystkim wyróżnić najdłuższy na albumie kawałek, a mianowicie „Wasteland”, który jest najszybszą i najbardziej rozbudowaną kompozycją na „Stempade” Utwór naszpikowany jest sporą ilością solówek, melodii i motywów i to zapewne główna atrakcja tego albumu. Natomiast ci którzy lubią łobuziarski, pełen szaleństwa hard rocka z jakiego znany jest AC/DC to zapewne pokochają dynamiczny „Shotgun Boggie”. Analizując dogłębnie to wydawnictwo to wyjdzie po raz kolejny, że za dużo wtórności, że za dużo w tym AC/DC, jednak taki właśnie jest styl KROKUS i tak grali w lat 80. Choć pierwszy raz zespół inspirował się erą z Brianem Johnsonnem i trzeba przyznać, że jest to wierna kopia stylu elektryków z lat 80. Dla jednych będzie to powód do narzekania, a dla drugich kolejne tribute to AC/DC. Warto zaznaczyć, że pomimo drastycznych zmian personalnych KROKUS był wstanie nagrać bardzo dobry album, który wstydu im nie przyniósł i śmiało można wliczać to dzieło do czołówki wydawnictw KROKUS. Ocena: 8/10

niedziela, 16 października 2011

ICED EARTH -Burnt Offerings (1995)

Sukces „Night of Stormrider” napawał optymizmem na przyszłość, jeśli chodzi o karierę ICED EARTH. Natomiast rzeczywistość była bardziej okrutna. W zespole źle się działo w owym czasie, były problemy z porozumieniem między muzykami, co przedłożyło się do kolejnych zmian personalnych i do przesunięcia premiery kolejnego albumu. Po raz kolejny pojawił się nowy perkusista i nowy wokalista. Rodney Beasley zastąpił Richey'a Secchiari'ego, zaś Matthew Barlow zastąpił John'a Greely'a. To właśnie z tymi muzykami został nagrany kolejny album, a mianowicie „Burnt Offerings”. Muzycznie mamy kontynuację stylu z 'Night of Stormrider”, w dalszym ciągu jest nacisk na warstwę liryczną i klimat. Nawet sama tematyka jest bliźniacza podobna do tej z „Night of Stormrider”. Oto mamy historię poruszającą ciemną stronę natury człowieka, a także zła które tkwi w owym człowieku. Jeśli doda się do tego wszystkiego najlepszego wokalistę jakiego miał zespół, z którym osiągnął największe sukcesy to mogłoby się wydawać, że znów mamy arcydzieło. Cóż to już kwestia gustu. Choć materiał wydaje się być bardziej melancholijny, bardziej urozmaicony i do tego przepełniony smutkiem, to jednak ma wrażenie de javu, że to już wszystko słyszałem na poprzednim albumie. Nie mogę nic zarzucić stylowi czy konstrukcji poszczególnym kompozycjom, a jedynie wtórność, podaną w nieco mniej przystępny sposób niż na „Night of Stormrider”. Gdzieś przepadły chwytliwe melodie, które zastąpiono ciężką, agresywną, z dużo dawką patosu muzyką. Można się zachwycać zadziornym „Burnt Offerings” w którym postawiono na bogactwo melodii i urozmaiconych motywów, jednak to nic innego jak pomysły i granie z poprzedniego albumu. Jednak to właśnie ten utwór stanowi czołówkę tego krążka. W”Last December” nie potrzebnie zniszczono tak ciężko wypracowany magiczny klimat z początku utworu. Potem jest długa lista solidnych kompozycji, które w dużej mierzy niczego nie wnoszą do twórczości ICED EARTH, czego nie można powiedzieć o najlepszym utworze na płycie, a mianowicie „Dante's Inferno”, który przedstawia mroczną wizję dziewięciu segmentów piekła. Cóż za ironia, że najlepszy na albumie jest jednocześnie najdłuższą kompozycją ICED EARTH, do tego inspirowana dziełem „Boska Komedia”. Jednak tutaj jest powiew świeżości, gdzie można wyczuć ten gregoriański, groteskowy klimat, w którym da się wyczuć mrok, melancholię i smutek, a także agresje i całe to piekielne zło. Kwintesencja stylu ICED EARTH i jak dla mnie jest to styl i geniusz Schaffera w pigułce i tutaj znajdziemy najlepsze solówki, które przepełnione są emocjami,czy też technicznym wyrafinowaniem. Czasami mam wrażenie, że to właśnie ten utwór przyniósł sławę i rozgłos temu albumowi, bo czy można mówić o takim geniuszu jak na poprzednim krążku? Czy można mówić o takim samym poziomie kompozycji? O tóż nie. Album jest solidny, bardzo dobry, ale nigdy nie dorówna poprzednikowi. Po pierwsze z byt dużo tutaj podobnych rozwiązań co na poprzednim krążku, zbyt duża jednostajność, po drugie momentami mam wrażenie że smutek tutaj zbyt przygnębia, a momentami irytuje, po trzecie dwa- trzy utwory spełniające rolę arcydzieła to za mało, a taki „Dante's Inferno” wręcz przyćmiewa całą resztę.Oczywiście dalej mamy znakomity warsztat, komponowanie, czy też brzmienie albumy, które znów cechuje się lekkim brudem i brutalnością. Udany debiut Matta Barlowa jako wokalistę zespołu, ale to jeszcze nie jest ten wysoki poziom, to jeszcze nie jest ostateczna granica jego umiejętności. Powtórka z rozrywki tylko w gorszym wydaniu. Ocena: 8/10

ICED EARTH - Night Of Stormrider (1992)

Czasami jest tak, że dana kapela podaje na drugim albumie praktycznie to samo co na debiucie, ale czasami wystarczy tylko drobna zmiana, lekkie dotknięcia palca i już można uzyskać arcydzieło. Tak tez się stało w przypadku amerykańskiego ICED EARTH. Na debiucie był kiepski, nieco odstający technicznie wokalista? No to zmieniamy go na frontmana, który ma charyzmę i technicznie lepiej radzi sobie z różnymi partiami wokalnymi. Postawiony w tym przypadku na Johna Grely. Na poprzednim albumie perkusista grał zbyt monotonnie i mało porywająco? To zmieniamy go na Richiego Secchiaria, który pod tym względem jest mistrzem. Nie podobało się brzmienie? Za bardzo niedopracowane? No to zatrudniamy innego producenta, w tym przypadku Tom Morris. Klimat nie był wyczuwalny na „Iced Earth”? To stawiamy ten element jako jeden z motywów przewodnich, który odgrywa znaczącą rolę na krążku. Brakowało przerażającej, pełnej mroku liryki? No to bierzemy pod tematykę historię człowieka opuszczonego przez Boga, który błądzi i odwraca się od wiary. Człowiek taki osłabiony jest łatwym kąskiem dla złych sił, które starają się go przeciągnąć swoją stronę i wykorzystać jako narzędzie do czynienia zła i niszczenia wszelkiego dobra na ziemi. Niestety na koniec bohater przyjrzy na oczy, ale już będzie za późno gdyż zostaje potępiony na męki w piekle. Mając taką historię można zrobić wszystko, nawet stworzyć koncept album, który przejdzie do historii zespołu, a także do kanonu muzyki heavy/power metalowej. W porównaniu do poprzedniego wydawnictwa można doszukać się sporo różnić i to nie tylko tych technicznych. Przede wszystkim, zespół wykształtował ten charakterystyczny styl dla siebie, w którym kładzie się duży nacisk na przesłanie i wartość liryczną, a także na klimat. Dopiero potem mamy pędzącą sekcję rytmiczną, brzmienie gitar wyjęte z thrash metalowych płyt, czy też przebojowość charakterystyczną dla heavy metalowych kapel. Materiał jest tak równy że ciężko jakąś kompozycję wyróżnić, czy też opisać. Pod względem monumentalności, podniosłości i klimatu wyróżnia się choćby otwierający „Angels Holocaust” w którym mamy te charakterystyczne wstawki balladowe, liczne zmiany tempa, czy też podniosłe chórki. Właściwie każdy utwór jest w podobny sposób rozegrany. Ale w takim „Stormrider” należy wyróżnić wokal prowadzony przez samego Johna Schaffera, który moim zdaniem rozgrywa na tym albumie jedne z najlepszych partii gitarowych, które są pełne polotu, finezji i drapieżności, nie wspominając o chwytliwości. Są one dynamiczne, pełne energii, a momentami bardzo klimatyczne i przytłaczające tym całym ponurym, wręcz mrocznym klimatem. Na wyróżnienie zasługuje najdłuższa kompozycja, a mianowicie „Travel in Stygian”, który przepełniony jest kontrastem pomiędzy dynamicznym i agresywnym graniem a tym łagodniejszym , bardziej klimatycznym, ale oba światy w sposób harmonijny skorelują ze sobą. Zespół słynie po dzień dzisiejszy z tych rozbudowanych kompozycji, które są bogate w różne motywy i pokręcone melodie. Jednak co jest zaskakujące w nich, że nigdy nie nudzą, ba intrygują swoim magicznym klimatem. Można zarzucić, że album jest w jednej tonacji, że tylko tutaj szybko, dynamicznie i do przodu i że jest granie na jedno kopyto. Tak, przydałby się jeden wolniejszy kawałek, może ballada, ale najwidoczniej takie killerskie albumy jak ten nie przewidują w swoim zestawie takich kompozycji? Jeden z najlepszych dzieł ICED EARTH, który jest wyznacznikiem ich stylu, który interpretuje go w zupełności. „Night of Stormrider” to definicja stylu grania ICED EARTH i jedna z tych płyt, który każdy fan takiej muzyki powinien znać i szanować. Ocena: 10/10

sobota, 15 października 2011

ICED EARTH - Iced Earth (1991)

Rok 1991 to rok pojawienia się debiutanckiego albumu ICED EARTH o tytule „Iced Earth”. Na scenie heavy metalowej pojawiła się nowa marka i ta marka gwarantowała i do dziś gwarantuje solidność. To właśnie ten amerykański zespół jako jeden z pierwszych tak odważnie połączył patenty iście thrash metalowe z elementami wyjętymi z takich gatunków jak heavy/ power metal. Zespół został założony w 1985 roku przez lidera ICED EARTH a mianowicie Jona Schaffera. Na początku kapela działała pod nazwą PURGATORY. Zostaje wydane demo „Enter The Realm" i to właśnie dzięki temu wydawnictwu zespół zdobył rozgłos i nie małą popularność. To z kolei przyczyniło się do tego, że wytwórnie płytowe były zainteresowane kapelą Schaffera. Zespół trafił do Century Media Receords i pod jej skrzydłem w 1991 wydał „Iced Earth” lecz już nie pod szyldem PURGATORY, a ICED EARTH. Muzycznie jest to wszystko to co jest charakterystyczne dla stylu tego zespołu. Tak więc mamy sekcję rytmiczną i brzmienie wyjęte prosto z thrash metalowych płyt,a także melodyjność i przebojowość, która jest charakterystyczna dla heavy/ power metal. Słychać inspirację IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy też METAL CHURCH. Jak na pierwszy album to trzeba przyznać, że ICED EARTH zaprezentował całkiem solidny materiał. Najlepszy z tego albumu jest tytułowy „Iced Earth” w którym to przeplata się sporo mrocznych motywów, które mogłyby zdobić któryś z albumów METAL CHURCH czy też BLACK SABBATH. Co jest charakterystyczne dla muzyki ICED EARTH to urozmaicenie i bawienie się różnymi motywami i melodiami. A to raz jest dynamiczniej,a to raz bardziej ponuro i pod tym względem album jest bardzo bogaty w melodie. Moim osobistym faworytem jest „Written On The Walls”, który wyróżnia się spośród innych kompozycji dynamiką i mrocznym klimatem. Czego jest najwięcej na „Iced Earth”? Bez wątpienia rozpędzonych kompozycji, gdzie położony spory nacisk na chwytliwe melodie. Do tej grupy zaliczę „Curse the Sky” czy też demoniczny „Nightmares”. Nieco inny styl zespół prezentuje w instrumentalnym „The Funeral”, czy też w rozbudowanym „Life And Death” gdzie postawiono na balladowe patenty i na emocje. Bolączką tego albumu nie są kompozycje, aranżacje czy też ich poziom, a surowe, nieco brudne brzmienie, a także wokal Gene Adam'a który technicznie wręcz irytuje. Z drugiej strony pasuje on idealnie do prezentowanej tutaj muzyki. Pod względem melodii i aranżacji jest to debiut bardzo udany. Ocena: 7.5/10

KROKUS - Heart Attack (1988)

Po wpadce w postaci „Change Of Adress” szwajcarski KROKUS postanowił dokonać kilka zmian, powracając jednocześnie do stylu, który zespół prezentował na albumie „The Blitz” czy też nawet „Headhunter”. Porzucono komercyjne granie na rzecz tego co zespołowi przyniosło sławę i niezliczoną ilość fanów. A więc powrócono do bardziej heavy metalowego wcielenia z dozą hard rockowego szaleństwa. Wyznacznikiem powrotu do starego stylu po części należy się doszukiwać w osobie Chrisa Von Rohra, który objął funkcję basisty, Kohler oczywiście na gitarze rytmicznej, natomiast na perkusji zasiadł Dani Crivelli. Oprócz tych personalnych zmian doszły też zmiany w postaci wytwórni, gdzie KROKUS dołączył do stajni MCA records. Również pojawił się nowy producent, a mianowicie Michael Wagener. Trzeba przyznać, że każda z tych zmian miała ogromny wpływ na muzykę zawartą na „Heart Attack” z 1988 roku. Po pierwsze wytwórnia nie naciskała na komercyjny materiał, po drugie jest o wiele bardziej dopieszczone brzmienie niż w przypadku „Change Of Adress”, a po trzecie zespół powrócił do stylu, który przyniósł im sławę. Podobnie jak na innych płytach nie brakuje przebojów, jednak tym razem zespół porzucił gdzieś granie pod AC/DC na rzecz grania pod DEF LEPPARD. Przykładem tego jest choćby „Everbody Rock's”, „Let It Go” czy też nieco balladowy „Winning Man”. W tych utworach słychać sporo nawiązań do Brytyjczyków. Podobne brzmienie gitar, sekcji rytmicznej, nawet pod względem struktury i całej konstrukcji można doszukać się podobnych rozwiązań. Właściwie mogłyby one trafić na „The Blitz” gdzie zespół też grał nieco pod DEF LEPPARD. Wspominałem na początku o nawiązaniu do najlepszego albumu KROKUS, a mianowicie „Headhunter”. Dowodem tego jest choćby zadziorny „Wild Love”, w którym zespół nawiązuje do twórczości JUDAS PRIEST z początku lat 80, czy też jeden z najszybszych utworów jakie KROKUS nagrał, a mianowicie „Axx Attack”. Pod względem dynamiki i ostrości można doszukać się nawiązań do wczesnego ACCEPT czy też JUDAS PRIEST. Warto podkreślić, że kompozycję zdobi jedna z najlepszych solówek na albumie. Jedynym takim typowym utworem w klimacie AC/DC jest „Shoot Downthe Night” i pod tym względem utwór idealnie by pasował na „One Vice At a Time”. Na wyróżnienie zasługuje również największy przebój z tego albumu, a mianowicie „Rock'n Roll Tonight”, a także sześciu minutowy „Speed Up” który jest ukłonem w stronę brytyjskiego heavy metalu spod znaku JUDAS PRIEST, czy też SAXON. Wydawnictwo ma sporo zalet, gdzie największą z nich jest wyrównany i urozmaicony materiał, a jedyną wadą jest wciąż owa wtórność. Jednak trzeba podkreślić, że ta wtórność wyniosła zespół na wyżyny i nic dziwnego, że zespół postawił na to po raz kolejny. Jedne z najlepszych albumów KROKUS i to powinno wystarczyć za rekomendację. Ocena: 9/10

piątek, 14 października 2011

ASTRAL DOORS - Jerusalem(2011)

Czasami pośpiech jest złym doradcą i takie można odnieść wrażenie, gdy się słucha nowego albumu szwedzkiej kapeli ASTRAL DOORS, a mianowicie „Jerusalem”. Płyta powstała szybko w porównaniu do „Requiem of Time” bo w ciągu jednego roku i najwyraźniej to przyczyniło się do takiego, a nie innego efektu. Zabrakło przede wszystkim pomysłu na jedenaście kompozycji, zabrakło wizji przy melodiach, czy refrenach. Album ma to do siebie, że nie zachwyca i nie zapada tak w pamięci jak poprzedni. Na „Jerusalem” mamy do czynienia przede wszystkim z solidnym materiałem, który ponad szeregi się nie wyróżnia i właściwie dotychczasowe doświadczenie i wizja grania pod kapele świętej pamięci Ronniego Jamesa DIO ratują przed totalną kompromitacją. Muzycznie, czy też technicznie nie można mówić o słabszej formie muzyków, bo w dalszym ciągu słychać że grać potrafią, jednak w przypadku tego krążka to troszkę za mało. Materiał jest nie równy i to słychać. Najlepiej wypadają na tym albumie te bardziej dynamiczne utwory, które skonstruowano w oparciu o rozpędzoną sekcję rytmiczną i melodyjne partie gitarowe. Do tych kompozycji można zaliczyć najlepszy na albumie „With A Stranger's Eyes” z przebojowym refrenem, a także „Babylon Rise” w którym śmiało można się doszukać wpływów RAINBOW, zwłaszcza gdy się zwróci uwagę na klawiszowe tło. Również w podobnym klimacie utrzymany jest rozpędzony „Operation Freedom” w którym słychać coś z bojowego SABATON. Co bez wątpienia wyróżnia ten utwór spośród innych to elektryzująca solówka Joachima Nordlunda, który na tym albumie za wiele nie pokazuje i właściwie takich elektrycznych i dynamicznych o popisów gitarowych za wiele nie ma. Na wyróżnienie zasługują też utwory te bardziej rozbudowane, te bardziej epickie, gdzie da się wyczuć nutkę tajemniczości, czy też epickości. Do tej kategorii należy zaliczyć „Lost Crucifix” w którym można doszukać się analogicznych rozwiązań jak w muzyce BLACK SABBATH z lat 80. W podobnej stylizacji utrzymany jest tytułowy „Jerusalem” w którym to zespół pokusił się o naprawdę mroczny klimat i nieco cięższe partie gitarowe i to dało pożądany efekt w postaci jednego z najbardziej charakterystycznych kompozycji na albumie. Na krążku jednak pełno jest średnich kompozycji lub tylko solidnych jak choćby zadziorny „7th Crusade”, który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Również zabiegi w postaci hard rockowego zacięcia w „Child Of Rock'n Roll” irytują i zmierza to ku komercji. Nic dziwnego, że to właśnie ten utwór został wybrany do promocji, bo ma takie zaloty pod stacje radiowe. Momentami ma się wrażenie, że zespół nie wie co chce grać i taki brak zdecydowania słychać w „The Day Before Yesterday”. W pozostałych utworach zespół maskuje wszelkie niedociągnięcia rasowym riffem, czy też refrenem oparty na dokonaniach DIO. Słychać lekką stagnację i zmęczenie materiału, a to przedkłada się na to, że album nie brzmi tak świeżo i przebojowo jak dwa poprzednie. ASTRAL DOORS zatracił gdzieś tą przebojowość i pomysłowość. Została tylko pusta struktura, szkielet, w którym to zespół gdzieniegdzie stara się wypełnić owe braki. Kapela opuściła się i to już nie ten wysoki poziom co kiedyś, ale mowy o gniocie nie ma. Jednak w tej bogatej dyskografii zespołu owe dzieło zajmuje najniższą lokatę. Ocena: 7/10

ICED EARTH - Dystopia (2011)

Kiedy świat obiegła hiobowa wieść, że dotychczasowy wokalista ICED EARTH Matt Barlow po raz drugi opuści zespół wszyscy zastanawiali się kim będzie nowy członek zespołu? Mogłoby się wydawać, że powróci Tim Ripper Owens, ale Jon Schaffer postawił na Stu Blocka znanego z INTO ETERNITY, który gra melodic death metal. Trzeba przyznać, że ta zmiana wyszła zespołowi na dobre. Stu bowiem łączy manierę swoich dwóch poprzedników i dodaje też nieco swojej charyzmy i tej brutalności, którą słychać na płytach INTO ETERNITY. Na efekt współpracy muzyków nie trzeba było długo czekać, bo zespół w tym roku wydał „Dystopia”, który w przeciwieństwie do dwóch poprzednich albumów nie jest koncepcyjnym albumem, nie jest już taki teatralny i efekciarski. Tym razem ICED EARTH postanowiło wrócić do korzeni i postawił przede wszystkim na power metal, na melodie, na dynamikę i drapieżność, której mi brakowało na dwóch poprzednich albumach. Oprócz tego jest powiew świeżości w postaci wokalisty, który nie tylko pełni funkcję wokalisty, ale też kompozytora, czego nie można było powiedzieć o takim Timie Owensie. W tym aspekcie nowy nabytek zespołu miał największy udział i chyba to przyczyniło się w głównej mierze, że nowe dzieło ICED EARTH zaliczam do najlepszych z całej dyskografii. Jest agresja i brutalność i tutaj można się doszukać analogii do INTO ETERNITY. Jednak o poziomie albumu decyduje na ładna oprawa graficzna, czy też czyste, mięsiste brzmienie, a poziom kompozycji. A ten prezentowany na nowym wydawnictwie jest szokująco wysoki i do tego nie ma grania na jedno kopyto. Otwieracz w postaci „Dystopia” jest bardzo epicki i nawet powiedziałbym o charakterystyce rycerskiej. Słychać nawiązanie do sagi „Somethin Wicked”, gdzie jest podobny tajemniczy klimat i nawet gdzieś lirycznie można wyłapać nawiązanie do tamtej tematyki. Stu Block dwoi i troi się a to śpiewając falsetem w stylu Rippera, a to trzymając się niskich partii podobnych do Matta Barlowa, a czasami po prostu śpiewa niczym frontman INTO ETERNITY i to zaloty pod melodyjny death metal da się wychwycić. Takich dynamicznych i melodyjnych utworów na albumie jest naprawdę dużo. Śmiało można tutaj wymienić brutalny „Boiling Point” który jest jedną z najbardziej brutalniejszych kompozycji w historii zespołu. Coś można doszukać się znów kilka patentów z cechami melodyjnego death metalu. A to popisowy wokal stu, a to pędząca i drapieżna sekcja rytmiczna. Warto podkreślić, że autorem tej kompozycji jest...Stu Block. W podobnej stylizacji utrzymany jest "Days Of Rage" autorstwa Schaffera. Nie zabrakło też na albumie typowych kompozycji dla tego zespołu, gdzie jest akustyczne, spokojne i bardzo klimatyczne wejście i potem hymnowy wydźwięk i stonowane tempo. Do tej grupy kompozycji należy zaliczyć „Anthem” z chwytliwym refrenem, komercyjny „End Of Innocance” , a także nieco balladowy "Anguish of Youth" , który idealnie odnalazł się na tym brutalnym krążku. To jest także dowód na to, że Stu Block potrafi także śpiewać emocjonalnie i klimatycznie. Jeszcze inny wydźwięk ma z kolei taki „V” w którym słychać dominację true heavy metalu z elementami power metalu. Atrakcją tego utworu jest jego rytmiczność, a także wzniosły, wręcz hymnowy refren, który potrafi porwać do walki. To co wyróżnia ten album na tle poprzednich, to że partie gitarowe są melodyjne, energiczne i dynamiczne, do tego odegrane z odrobiną szaleństwa i polotu. Świetnie powyższe słowa oddaje jeden z najlepszych utworów ICED EARTH, a mianowicie „Dark City”, w którym mamy prawdziwy popis geniuszu gitarowego Jona Schaffera. Jasne, można wytknąć że słychać tutaj wpływy europejskiego power metalu, ba nawet IRON MAIDEN, ale co z tego? Co mnie urzekło to, że solówka w tym przypadku jest zagrana z pasją i nie jest to jakieś mechaniczne i wymuszone jak przy większości dzisiejszych solówkach. Podobne wpływy da się wyłapać w dynamicznym "Equilibrium", gdzie melodyjność i galopująca sekcja rytmiczna, aż się prosi o powiązanie z IRON MAIDEN. Tak jak album się zaczyna tak się kończy, a mianowicie podniośle, z naciskiem na epickość, rycerski wydźwięk. „Tragedy and Triumph” podobnie jak otwieracz nawiązuje do sagi „Something Wicked” i pod względem stylistycznym jest podobny, bo również jest melodyjny i urozmaicony. Jedyną różnicą jest dłuższy czas trwania. Limitowana wersja albumu jest bogatsza aż o trzy utwory, a mianowicie "Anthem (String Mix)", "Iron Will", "Soylent Green".

Czasami wystarczy jedna zmiana personalna, żeby dokonać czegoś nie możliwego. Czasami wystarczy ktoś nowy, kto wniesie świeżą krew, nowe pomysły. Po kilku słabszych płytach ICED EARTH wraca w glorii i chwale do korzeni, grając przy tym brutalny power metal z dużą dawką melodii i energii. Jest dopracowane, soczyste brzmienie, jest urozmaicony materiał i styl do jakiego zespół już przyzwyczaił nas w ciągu swojej długo letniej działalności. Do tego mamy tematykę dystopii wzorowanej na takich filmach jak choćby „V for Vendetta” czy też „Dark City”. Stu Block to bez wątpienia bohater tego albumu i mam nadzieję, że nie będzie bohaterem jednego dzieła. Ocena: 9/10