czwartek, 6 października 2011

DORO - Love me in Black (1998)

Eksperymenty mogą wnieść powiew świeżości w muzyce albo tak jak w przypadku DORO obrzydzenie i spadek formy. Końcówka lat 90 i Doro Pesch pod wpływem nowoczesnego industrial czy nu metalu wydaje kolejny kontrowersyjny album, a mianowicie „Love me in Black”. Płyta została wydana pod skrzydłem wytwórni WEA, ponieważ wygasł w owym czasie dotychczasowy kontrakt z Polygram/ Vertigo. Jeśli chodzi o ludzi pracujących nad nowym albumem to zaszło kilka zmian. Pojawił się choćby Jimmy Harry jako kolejny amerykański producent i muzyk sesyjny DORO. Poza nimi znów kilku sesyjnych muzyków, jednak to tylko jeden z wielu minusów na tym albumie. Brakuje tej chemii między muzykami, co słychać w takim „Terrorvision”, który jest chaotyczny pod względem instrumentalnym, ale to cecha większości utworów na tym albumie. Porównując „Love me in Black” z „Machine II Machine” można się wiele analogicznych rozwiązań. Choćby w dalszym ciągu słychać ukłon w stronę industrial metalu, czy też nawet metalu. Słychać to w takim „Do you like it?” który jest utrzymany w stylu do jakiego Doro przyzwyczaiła nas na albumie z 1995 roku. Nie ma ani atrakcyjnych melodii, ani jakiegoś hymnowego refrenu. Chęć grania nowoczesnego metalu takiego jaki można usłyszeć w „Brutal and Effective” okazało się gwoździem do trumny. Utwór nie jest ani brutalny ani efektywny, a taką muzykę Doro chce grać na tym albumie. Niestety pod względem wokalnym krążek jest też męczący i nie atrakcyjny i najlepszym tego dowodem jest taki „I don't Care”. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu mamy kilka miłych ballad, co przyczynia się do tego, że krążek nieco zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Weźmy taki tytułowy „Love me in Black”. To ten utwór pilotował krążek i to do niego nakręcono futurystyczny klip. Kompozycja jak przystało na balladę, utrzymana w spokojnym tempie i w romantycznym klimacie i słychać coś z płyty „Doro”. Oczywiście nie mogło zabraknąć ballady odśpiewanej w ojczystym języku wokalistki, ale „Tausend mal gebalt” to tylko średniej klasy łamacz serc, ponieważ zabrakło tutaj przyciągającego uwagę motywu. Tak więc mamy klika ciekawych refrenów jak choćby ten w „Prisoners of love” i kilka ciekawych melodii, ale to jednak nie wystarczyło, żeby przyciągnąć mnie jako ,słuchacza na dłużej. Nawet nie pomógł w tym wypadku cover zespołu HEART, czyli słynny „Barracuda”.

Album ma sporo błędów i banalnych wad. Jak choćby kiepska produkcja, zbyt długi materiał, nie atrakcyjne melodie, chaotyczna warstwa instrumentalna i kiepska forma zespołu. W porównaniu do poprzedniego albumu nie wiele się zmieniło, ale przynajmniej pojawiły się ciekawe ballady i to właściwie one nieco podwyższają ostateczną ocenę. Nie wiem czym Doro się kierowało wydając ten album, jak i poprzedni „Machine II Machine” ale na pewno nie fanami, na pewno nie zdrowym rozsądkiem, czy gustem muzycznym. Ocena: 2,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz