czwartek, 30 października 2014

VINDICATOR - United We Fall (2012)

Thrash metal z Bay Area i niemiecki, teutoński thrash metal to inspiracje, po które często sięgają młode kapele. Nie inaczej jest z amerykańskim bandem o nazwie Vindicator, który został założony w 2005 roku. Dzisiaj skład wygląda nieco inaczej niż na początku, ale muzyka nic na tym nie straciła, a na ostatnim wydawnictwie zatytułowanym „United We Fall” tylko to potwierdzają,

Nie często zdarza się tak, że zmiany personalne nie szkodzą zespołowi, ani muzyce jaką gra. W przypadku Vindicator, można nawet poczuć pewien powiew świeżości. Nie jest jednak to dalej nic oryginalnego, a zespół wciąż wykorzystuje spore ilości patentów wypracowanych przez znane zespoły reprezentujące thrash metal Bay Area czy też niemieckiego thrash metalu. Można ich nazwać drugim Sodom, Exodus czy Heathen, ale to od nas zależy czy godzimy się z tym stanem rzeczy, czy od razu przechodzimy do karcenia tego zespołu za wtórność i brak własnej inicjatywy. Może jest niesmak, może niedosyt, ale Vindicator ma coś w zamian dla nas. Chłopaki nadrabiają energią, agresją i szybkością, które pozwalają zapomnieć choć na chwilę o wtórności. W swojej wtórności Vindicator wypada całkiem dobrze i jedyne co irytuje to wokal Vica Stowna. Bycie drugim Hettfieldem nie jest jednak takie proste. Jego niedoskonałości słychać choćby w „Mac Undone”. To co grają amerykanie jest przewidywalne i mało skomplikowane, bo nie ma ani rozbudowanej warstwy instrumentalnej, nie ma pomysłowych melodii, a przebojowość schodzi tutaj na dalszy plan. Gdy pojawia się coś ciekawego jak choćby „Fatal Infection” to jednak też można ponarzekać, że za mało w tym agresji. Ten utwór to jeden z moich ulubionych, a powodem tego jest rozpędzona sekcja rytmiczna i ciekawa mieszanka stylu Exodus, Agent Steel czy Destruction. Do tego jest to jeden z nie wielu kawałków, które wybija się pod względem melodyjności. Kapela próbuje też sił w bardziej heavy metalowych kompozycjach i „Hail to The thief” to znakomity przykład. Od strony aranżacyjnej nie jest tak źle, bo słychać w tym wszystkim wpływy Dio czy Anthrax, ale znów czegoś brakuje. Można odnieść wrażenie, że jedyną nadzieją Vindicator są gitarzyści Stown i Larue, którzy radzą sobie naprawdę dobrze. Wiedzą jak rozgrzać słuchacza dynamiczną solówką, jak zaskoczyć mocnym riffem, w którym jest nutka agresji i melodyjności. Jedynym problem jest wtórność i bardziej rzemieślniczy styl grania. Więcej emocji wzbudza na pewno energiczny „Fire Escape”. Reszta utworów bardzo szybko zmywa się w jedną całość i nie zapada w pamięci.

To jest może i negatywna recenzja, bo słyszałem ciekawsze płyty z gatunku thrash metalu, ale wiedzcie że Vindicator nie jest takim złym zespołem. Grają thrash metal i to nawet na dobrym poziomie. Tylko za mało tutaj dają od siebie, za mało pomysłowości. Nawet mierząc ich potencjał w kategorii wtórności to też jest niski. „United We Fall” to solidny album solidnej kapeli i nic ponadto.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 28 października 2014

SPELLCASTER - Spellcaster (2014)

Nie tak dawno bo w roku 2011 fani heavy/speed metalu cieszyli się debiutem amerykańskiego Spellcaster, który pokazał, że mimo oklepanej formuły i wtórności można nagrać jakże udany album zawierający właśnie taki rodzaj muzyki. Czas jednak nie stoi w miejscu, a kapela musi iść do przodu i musi się rozwijać i nagrywać kolejne albumy, które potwierdzą co tak naprawdę zespół jest wart. Przyszedł czas sprawdzianu dla Spellcaster, a ich nowy album zatytułowany po prostu „Spellcaster” zweryfikuje co oni tak naprawdę potrafią.


Debiut miał w sobie ikrę, sporo ciekawych kompozycji, a przede wszystkim pokazywał, że wciąż można tworzyć heavy/speed metal na miarę lat 80. Z tamtej płyty biła energia, a przede wszystkim swoboda i zespołowi nie brakowało tam ciekawych pomysłów na melodie czy refreny. Było czym się zachwycać. Jednak zmiany personalne, pojawienie się nowego perkusisty, gitarzysty i objęcie funkcji wokalisty przez Tylera sprawiło, że coś się zmieniło. Znów trzeba szukać chemii i zgrania, a słuchając nowego albumu można odnieść wrażenie, że nie ma tej harmonii co na debiucie. Trochę chaosu, trochę zgrzytów jest. Przede wszystkim uleciał ten czar, a sami muzycy nie mieli jakby pomysłu co by tutaj zrobić żeby było dobrze. Samo brzmienie i styl na miarę lat 80, trochę szybkich riffów to ewidentnie za mało. Nawet gdy odpuścimy sobie muzyków i skład Spellcaster, to zostaje i tak kwestia materiału, który nie zadowala w pełni, a raczej pozostawia ogromny niedosyt. W końcu na nowej płycie jest kilka naprawdę dobrych momentów. Choćby chwytliwy „As Darkness Falls”, prosty, ale przebojowy „Bound” czy szybszy „Haunted” to przykłady, że Spellcaster wciąż potrafi grać atrakcyjny heavy/speed metal, tylko co z tego jak ta garstka dobrych momentów to za mało, zwłaszcza że płyta jako całość nie powala. Tyler jako wokalista nieco się męczy i co za tym idzie my razem z nim. Dobitnie to wybrzmiewa w dwóch kolosach i mam tutaj na myśli „Eyes of Black” czy „Voyage”. Utwory długie, ale nie przedkłada się to na jakość, ani tym bardziej na pokazanie zespołu z jak najlepszej strony. Męczenie w kółko jednego motywu to kiepski pomysł.

Za mało speed metalu, za mało ognia, za mało hitów, za mało ciekawych popisów gitarowych, które by napędzały całość. Uleciał czar jaki zespołowi towarzyszył podczas debiutu. Może gdy się rozgrzeją i dojdą do porozumienia to nagrają coś wartościowego? Póki co brzmi to jak dzieło niedoświadczonego zespołu, który szuka swojego szczęścia na rynku muzycznym, a przecież Spellcaster ma za sobą jakże udany debiut.

Ocena: 4/10

niedziela, 26 października 2014

SISTER SIN - Black Lotus (2014)

Sin zagościł na rynku muzycznym znacznie dłużej niż myślałem i co ciekawe zespół zyskał nawet popularność. 12 lat działania i 5 albumów na koncie szwedzkiej formacji należy uznać za dobry wynik. Może nie robią niczego czego wcześniej nie robił Hellion czy Warlock, ale brakuje w sumie heavy metalowych kapel, gdzie na wokalu jest kobieta. Tutaj Sister Sin się wyróżnia. W dodatku ich muzyka to kawał porządnego heavy metalu przesiąkniętego klimatem lat 80. W tym roku zespół postanowił nas uraczyć nowym wydawnictwem i „Black Lotus” to typowy album Sister Sin. Prosty, do bólu przewidywalny heavy metal, który został zbudowany na znanych nam patentach. Jeśli ktoś nie ma wygórowanych wymagań i wystarczy mu solidny heavy metal ten będzie zadowolony z nowego dzieła Szwedów. Jednak jeśli miałbym być szczery to czuję spory niedosyt, zwłaszcza że „Switchblade Serenades” był udanym albumem, który wciąż po tylu latach zachwyca. Niestety „Black Lotus” ustępuje tamtej płycie pod względem przebojowości, pomysłowych kawałków i energii. Tutaj zespół jakby nieco osiadł na laurach. Weźmy choćby takie kawałki jak „Desert Queen” czy „Count Me Out”, które ukazują jakby wypalenie kapeli i wyczerpanie ciekawych pomysłów. Można dostrzec, że nuda to jeden z elementów nowej płyty. Popowo-rockowy „The Jinx” można by usłyszeć w radiu, bo to taki chwytliwy, radiowy kawałek, przesiąknięty komercją. Najlepiej z całej płyty prezentuje się rozpędzony „Sail North” czy „Au Revoir”, ale to niestety za mało żeby pozostawić pozytywne wrażenie po całej płycie. No to jest sygnał, że czas coś zmienić w Sister Sin. Jest niedosyt i płyta skierowana do zagorzałych fanów tej kapeli oraz heavy metalu.

Ocena: 4.5/10

OCEANS OF TIME - Faces (2012)

Nie jest łatwo znaleźć taki zespół metalowy, który gra w ciekawy sposób progresywny power metal, który ma zamiar zaskoczyć słuchacza, stara się stworzyć bardziej własny styl, aniżeli być klonem. Brakuje kapel, które nie tyle stawiają na dziwne motywy i wydłużanie danych kompozycji, co po prostu stawiają na złożone konstrukcję i pomysłowość. Ja mam zawsze z tym problem. Zazwyczaj takie wycieczki w rejony progresywne kończą się w moim przypadku nie powiedzeniem. A co powiecie na norweski zespół, który dysponuje wokalistą podobnym manierą do Grahama Bonneta, czy Jeffa Scotto Sotto? Młody zespół, który powstał w 2005 roku i w 2012 nagrał znakomity debiut „Faces”, który był ciekawą krzyżówką power metalu, melodyjnego metalu, progresywnego i symfonicznego metalu. Nie ma zimnej kalkulacji, nie ma próby grania czegoś wbrew sobie, nie ma też próbowania bycia modnym. Postawiono wszystko na jedną kartę. Dzięki czemu debiutancki album nie brzmi jak dzieło młodych, przestraszonych chłopaków, lecz jak dzieło dojrzałych i doświadczonych muzyków, którzy wiedzą czego chcą i jak to osiągnąć. Jestem wybredny jeśli chodzi o progresywny metal, ale Oceans of Time ukradł moje serce i przekonał mnie, że można zaskoczyć w tym gatunku, że można nagrać ciekawy album z muzyką progresywną. Zaskoczenie, urozmaicenie, przebojowość, dbałość o szczegóły to wszystko znajduje się w muzyce norwegów. Nie brakuje power metalowej mocy, szybkości, agresji, ale też i bogatych aranżacji czy podniosłego klimatu. Wokalista Ken Lyngfoss to mało komu znany muzyk, jednak to powinno się zmienić. Został on obdarzony mocnym, wyrazistym, ostrym głosem, który spełnia się w takim graniu, zwłaszcza że technika śpiewania jest z górnej półki. Gitarzysta Jensen czy klawiszowiec Henriksen to też kluczowi muzycy decydujący o ostatecznym brzmieniu Oceans of Time. Ten układ sprawdza się i przypomina momentami Stratovatius, czy Symphony X. Brzmi to znakomicie, bo wszystko zagrane z pomysłem i z dbałością o atrakcyjność. Początek może i zaskakuje, bowiem „Walls of Silence” bardziej pokazuje nowoczesność, agresję, ale też tutaj można poczuć potencjał owej formacji. Ze świecą szukać tak zagranego progresywnego power metalu w dzisiejszych czasach. W „The Beast” można doszukać się powiązań z najlepszym okresem Masterplan. Kolejny pomysłowy riff, kolejna dawka mocnego grania i już wszystko wiadomo. To płyta zgranego zespołu, który gra prosto z serca i sprawia im to radość. To wszystko słychać, muzyka w tym przypadku nie kłamie. „Faces” ukazuje atuty Jensena i to że dysponuje niezwykłymi umiejętności, a jego riffy i solówki są niezwykle pomysłowe i pełne różnych smaczków. Jak grać melodyjny power metal nawiązując do lat 90, jednocześnie zagrać z polotem i bez kompleksów? Oceans of Time znakomicie to pokazuje w rozpędzonym „Kingdom Falls”. Ciekawa mieszanka w stylu Silent Forces, czy Stratovarius, zaś rycerski refren potwierdza obecność epickości. Czystą progresję i piękno tego gatunku uświadczyć można w nieco dziwnym, ale i intrygującym w pozytywny sposób „A Touch of Insanity”. Dzieje się tutaj sporo i jest to dość wymagająca kompozycja. O „Uncertainty” można się wypowiedzieć jak o klimatycznej i romantycznej balladzie. Całość zamyka rozbudowany „You're so Cold” i to najlepsza wizytówka z jakim zespołem mamy do czynienia i na jakim poziomie został zagrany ten album. Więcej nie trzeba udowadniać. Niech muzyka przemówi do was i niech pokaże co to prawdziwe piękno progresywnego power metalu.

Ocena: 8.5/10

sobota, 25 października 2014

LONEWOLF - Cult of Steel (2014)

„Cult of Steel” to już 7 album francuskiej formacji Lonewolf, której muzyka przypomina takie zespoły jak Running Wild, Grave Digger, czy Crystal Viper. Zdobyli szerokie grono fanów na całym świecie i zawdzięczają to pomysłowości, stylowi jaki reprezentują, a przede wszystkim tym że nagrywają solidne albumy. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ostatnim czasy wydawnictwa Lonewolf ukazują się każdego roku. Takie zjawisko bardzo cieszy, bo muzyki tej zacnej kapeli nigdy za wiele, zwłaszcza że panowie nie schodzą poniżej pewnego poziomu. To jest jeden z tych zespołów, który wie jak kształtować już dawno określony styl, jak go ulepszać i rozwijać. Nowy album Lonewolf to właściwie kontynuacja poprzednich wydawnictw. Mamy dalej szybkie, agresywne granie utrzymane w stylu heavy/speed metal, okraszony tradycyjną oprawą i klimatem lat 80. Ten sam sposób konstruowania utworów, refrenów i wykonanie, choć nowy album stylem przypomina bardziej „Made in Hell” niż np. ostatni „The Fourth and the Final Horseman”, który był niemal idealnym albumem. Nawet okładka przypomina tamten album. Jest klasyczne brzmienie i bardziej heavy metalowy wydźwięk, ale to wciąż ten Lonewolf, który kochamy. Znajdą się tacy co zarzucą im zjadanie własnego ogona, bo przecież otwieracz „The Cult of Steel” brzmi bardzo znajomy. Oczywiście klimaty Running Wild ogrywają tutaj kluczową rolę. Nie przeszkadza mi wtórność w tej kapeli, bo nadrabiają w innych aspektach. Mało kto potrafi grać tak energicznie, z takim powerem i pomysłowością. Szybkość i przebojowość to zgrany duet i Lonewolf to potwierdza. Warto też podkreślić, znakomicie sprawdza się nowy perkusista, a mianowicie Bubu Banner, który w takim „Hordes of The night” pokazuje na co go stać. Running Wild na sterydach słychać w rozpędzonym „Blood Of The Heretic” i taki Lonewolf nie prawa nudzić, nawet jeśli jest to kolejny podobny utwór o takiej formule. Na szczególne wyróżnienie z pewnością zasługuje „Hell's Legacy”, choćby ze względu na ciekawe popisy gitarowe Alexa i Jensa. Panowie bardzo dobrze się rozumieją i ta współpraca przynosi naprawdę znakomite efekty. Bardziej hard rockowy „Funeral Pyre” kojarzy mi się z Powerwolf. Tutaj zespół pokazał, że nie tylko szybkość im w głowie i nie mają trudności z stonowanym kawałkiem. Potem mamy serię petard w postaci „Force to Fight”, „Open Fire” i treściwego „The grey Wolves”, który zamyka ten album. Dostalismy typowy album Lonewolf. Płyta zdominowana przez szybkie kompozycje, przez przebojowość i dużą ilość ciekawych melodii, które są mocno zakorzenione w twórczości Running Wild. Póki co ta formuła się sprawdza, pytanie na jak długo jeszcze starczy pomysłów? Oby na jak dłużej.

Ocena: 8.5/10

piątek, 24 października 2014

ELMSFIRE - Thieves of The Sun (2010)

W 1999 roku na ziemi niemieckiej powstał kolejny ciekawy zespół metalowy, a mowa tutaj o Elmsfire. Jest to o tyle ciekawa kapela, bowiem w swojej muzyce zawierają patenty wyjęte z Winterstorm, Elvenking, Orden Ogan, Running Wild czy Blind Guardian. Nie było w tym może nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że robią to z pomysłem i szacunkiem do tych wielkich marek. Może w ich muzyce nie ma oryginalności, może nie szukają nowych horyzontów, ale zabierają nas w wycieczkę w znane nam rejony muzyczne. Te patenty, te zwolnienia, klimaty pirackie, te melodie rodem z Running Wild czy Orden Ogan sprawiają, że muzyka Niemców jest ciekawa i godna uwagi. Niestety kiczowata i niedopracowana okładka może już pewne osoby odsiać i pozostawić na polu bitwy tylko wytrwałych. Na wstępie mamy klimatyczne intro, które nie wiele wnosi do całości, ale liczy się tutaj „Worth A Tale” który pokazuje że jest coś w tej kapeli. Wiedzą jak stworzyć mocny riff, pomysłowy motyw i jak zrobić z tego przebój. Dobrze też wpasowano w to wszystko klawisze. Jest nutka symfoniki, ale nie dominuje tutaj w żaden sposób nad gitarowym duetem Doro/ Sanna. Ich gra jest tutaj godna podziwu. Z jednej strony popisują się pomysłowością, a z drugiej dbałością o szczegóły. Nic nie jest na siłę zagrane i słychać, że to właśnie gra w ich sercach. Za wokale na tej płycie odpowiada Ross Thompson, który był tylko sesyjnym muzykiem, ale spisał się i to na medal. Nadał tego klimatu nieco folkowego, nieco może i nawet pirackiego. „Eolian” to właśnie taki melodyjny utwór, który nieco brzmi jak krzyżówka Running Wild czy Blind Guardian. Od „Stormchild” zaczynają się rozbudowane kompozycje i bez wątpienia to jest mocny atut Niemców. „Escape” to klimaty bliższe Blind Guardian czy Orden Ogan, zwłaszcza jeśli chodzi o klimat, budowanie nastroju. Nie ma może tutaj power metalu, czy też tej przebojowości, ale utwór z pewności wnosi do płyty urozmaicenie. Najmocniejszy na płycie jest bez wątpienia „Ahab”, na którym zespół stawia na nowoczesność, na zabawę melodiami i przebojowość. Jeśli ktoś szuka power metalu to znajdzie go choćby w zamykającym „Thieves of The Sun”, ale o geniuszu nie ma tutaj nie ma mowy. Wiele tutaj przemawia, za tym że mamy do czynienia z ciekawą kapelą, w której drzemie potencjał i którą stać na wiele. Póki co jeszcze nie dali z siebie wszystkiego, dlatego czekam na kolejny album. Kto wie może obiorą własną ścieżkę?

Ocena: 7/10

środa, 22 października 2014

SIXTY NINE - Just for Fun (1988)

Nie, nie, nie. Nie przekonuje mnie to co zaprezentował belgijski band o nazwie Sixty Nine na swoim jedynym albumie zatytułowanym „Just For Fun”. Z pewnością nie grali thrash metalu dla zabawy, a przy najmniej nie dali tego poznać po sobie. Nagrali płytę w idealnym czasie dla gatunku, kiedy wtedy thrash metal zdobywał ogromną popularność i choć belgijska formacja nie kryje zapatrzenia w Sodom czy Kreator, czy Death. Co z tego, skoro nie przedkłada się ani na jakość prezentowanej muzyki, ani na atrakcyjność. Album wydany został w 1988r i to słychać przede wszystkim po brudnym i szorstkim brzmieniu i to jest bez wątpienia najmocniejszy punkt tej płyty. Podobać może się też brutalny charakter granego thrash metalu, ale traci na tym styl zespołu. Jest sporo chaosu, brak składni i pomysłu. Muzycy nie przywiązują uwagi ani do techniki, ani melodii, co sprawia że płyta jest dość ciężko strawna i niezbyt zapadająca w pamięci. Najbardziej irytuje mnie w tym wszystkim wokalista Manny H, który na siłę chce być agresywne i bez kompromisowy, ale nie dba o styl ani technikę, co brzmi dość amatorsko. Lepiej radzi sobie tutaj Patsy H w roli gitarzysty, bowiem ma swoje momenty. Na przykład taki „Christal eyes” został obdarzony prostym i chwytliwym motywem, zaś „Eternal Life” przejawia elementy Megadeth i technicznego thrash metalu. Czasami pojawi się ciekawy, pomysłowy riff, które potrafi odmienić losy płyty, tak jak ma to miejsce przy „Uniform”. Tylko co z tego skoro płytę zdominowały takie utwory jak „Contamination” czy „Help Me” ukazuje wszelkie wady kapeli. Ta płyta pokazuje, że w thrash metalu trzeba czegoś więcej niż tylko agresję i szybkość. Zabrakło ciekawych pomysłów i umiejętności. Nie udany debiut zakończył karierę zespołu.

Ocena: 3/10

poniedziałek, 20 października 2014

QUARTZ - Stand up and Fight (1980)

Reaktywowali się w 2011 roku. Obecnie pracują nad nowym materiałem i choć młodość nie jest ich atutem to jednak nie złożyli broni i dalej chcą grać heavy metal, a raczej NWOBHM. W końcu brytyjska formacja Quartz założona w 1977 reprezentowała ten rodzaj metalu. Udało im się nagrać w sumie 3 albumy, z czego największą sławę przyniósł im „Stand up and Fight”. Moje zdanie w tym temacie jest podobne. Ten album jest najbardziej dojrzały, najbardziej dopracowany i najlepiej oddaje charakter NWOBHM. Choć w muzyce Brytyjczyków można doszukać się pewnych elementów wyjętych z płyt typu „British Steel „ czy „Iron Maiden” to jednak Quartz w swojej naturze nie kryje zamiłowań hard rockiem. Słychać nawiązanie do Krokus, Deep Purple, czy Dokken. Dzięki temu Quartz okazał się bardziej wyróżniający i bardziej zaskakujący. W połączeniu z pomysłowością i umiejętnościami muzyków stało się to niezawodną bronią. Rycerskości czy też epickiego charakteru który widzimy na okładce niestety nie został przeniesiony na kompozycje. Może to i dobrze? Bo wyszłoby z tego niezłe zamieszanie. Hard rockowe, nieco ciepłe brzmienie znakomicie pasuje do właśnie tego typu utworów, o czym przekonuje nas „Can't Say no to you”. Lekki, przyjemny i stonowany rockowy kawałek, który pokazuje że mamy do czynienia z solidnym zespołem znającym się na swojej pracy. Fani mocnego metalowego grania, woleliby by zapewne więcej ostrzejszego grania, jakie dostajemy w otwieraczu „Stand up and Fight”. Wszystko brzmi tak jak powinno z tym, że gitarzysta Mick Hopkins nieco się oszczędza i nie daje nam poznać jego prawdziwych możliwości. Wiemy że nie są mu obce klimaty Judas Priest co pokazuje w „Charlie Snow”, zaś bogaty w solówki jest choćby taki „Revenge” czy energiczny „Questions” który zaliczam do tych najciekawszych utworów z tej płyty. Muzyka prosta, bardzo treściwa i miła w odsłucha. O tym, że płyta zapada w pamięci przesądza wiele czynników, a jednym z nich również bez wątpienia jest wokal Mike'a Taylora, który dysponuje intrygującą manierą i techniką. Oby nowy materiał był równie ciekawy.

Ocena: 7/10

niedziela, 19 października 2014

MASTERCASTLE - Enfer (2014)

Regularne wydawanie albumów to bez wątpienia atut włoskiego Mastercastle. Jak dla mnie jest to wciąż jedyny plus tej kapeli. Muzyka będąca skrzyżowaniem heavy/power metalu, symfonicznego rocka i gothiku średnio do mnie przemawia. Jest to głównie podyktowane tym, że zespół nie potrafi to przedstawić właściwie. Nie potrafią tego poprzeć ciekawymi pomysłami, ani też wykonaniem. W połączeniu z dość komercyjnym wydźwiękiem i popowym wokalem Giorgie czyni to zespół i ich muzykę nie do końca atrakcyjną. Jednak każdy album to nowa szansa i tak też potraktowałem „Enfer”. Na pewno płyta ta jest bardziej dopracowana i bardziej spójna niż poprzednia. Mamy kilka ciekawych, godnych zapamiętania momentów, jest kilka przebojów. Może za mało metalu, za mało energii i hitów, ale jest poprawa. Oczywiście, wciąż najwięcej robi gitarzysta Giergio, który potrafi zagrać progresywnie, ale jak trzeba to i agresywniej. Jest on motorem napędowym tego zespołu i to dzięki niemu mamy takie petardy jak choćby „Venice” czy przebojowy otwieracz „The Castle”, który pokazują, że zespół stać na więcej. Jego gitarowe umiejętności znajdują również potwierdzenie w instrumentalnym „Coming Bach”, który ociera się o neoklasyczny power metal. Bardziej stonowany „Let Me Out” też ma w sobie coś tajemniczego i intrygującego, zaś „Naked” ukazuje agresywniejszą stronę włoskiej formacji. Tempo płyty siada właściwie przy rockowym „Pirates”, który nie do końca mnie przekonuję. Symfoniczny „Straight to the bone” też więcej ukazuje wad niż zalet Mastercastle. Takie komercyjne granie jest w ich naturze, ale nie jest to coś co przemawia do mnie. Mieszaną uczucia są, bo jest kilka niedopracowanych momentów, kilka nie potrzebnych komercyjnych rozwiązań, ale w sumie i tak album wypada korzystnie. Zwłaszcza w zestawieniu z innymi płytami Mastercastle. Może jest jeszcze jakaś nadzieja, że w przyszłości ten zespół nagra naprawdę udany album. Póki co mamy solidny album z ciekawymi przebłyskami i nic więcej. Jest niedosyt, dlatego czekam na dalszy rozwój Mastercastle i kolejne wydawnictwo, które rozwieje moje wątpliwości.

Ocena: 6/10

sobota, 18 października 2014

EXODUS - Blood in Blood Out (2014)

Dawno już żadna płyta thrash metalowa nie była tak wyczekiwana i tak promowana jak nowy album doświadczonej kapeli Exodus. „Blood In Blood Out” nie tylko przyciąga uwagę za sprawą klimatycznej okładki i listą gości w postaci Kirka Hammmeta czy Chucka Billy'ego. Wielkie nazwiska w wielkim zespole to już działa jak magnez, to co dopiero pomyśleć o fakcie, że na płycie mamy Steve'a „Zetra” Souza na wokalu. Powrót wokalisty, który kojarzy się z bardziej klasycznymi albumami zespołu stało się faktem i dla jednych był to zły omen, a dla drugich nadzieja na w końcu ciekawszy materiał ze strony amerykanów. Dawno nie wydali nic o czym można by dyskutować całymi dniami. Brakowało może nie tyle energii co dobrych pomysłów na materiał, brakowało ikry i weny. Nowy album jest z pewnością ciekawszym dziełem. To co nam zespół oferuje na nowej płycie to agresywne granie przesiąknięte może i wtórnością i utartym schematem. Jednak to jest właśnie ten Exodus, który znam i lubię. Co można płycie zarzucić to, że bywa momentami nieco monotonna i przewidywalna. Zespół nie bawi się tutaj w urozmaicenie. Rzadko kiedy sięga po jakiś inny patent. Wyróżnić marszowy, bardziej heavy metalowy „Btk” z Chuckym Billym, który odstaję pod względem wykonania i stylu. Utwór ma nieco z progresywnego grania, ale z pewnością jest to ciekawy kawałek. „Blood in Blood Out” na tle poprzednich wydawnictw wyróżnia się melodyjnością i większą przebojowością, co potwierdza przede wszystkim tytułowy utwór czy „Wrapped in The Arms of Rage”, które oddają to co najlepsze w thrash metalu i potwierdzają formę Exodus. Soczyste brzmienie i zadbanie o każdy szczegół w sferze brzmienia to żadna nowość, ale nowy album tutaj wypada wręcz wzorowo. Nasuwa się od razu „Ironbound”Overkill i te skojarzenia są nawet przy klimatycznym otwieraczu „Black 13”. Na pewno wielu porównuje Dukesa i Souzem, co jest normalnym zachowanie. Souza śpiewa bardziej technicznie i bardziej pasuje do muzyki Exodus, a to że nie jest może w szczytowej formie to już inna kwestia. Z pewnością Souza odwala tutaj kawał dobrej roboty. To właśnie dzięki niemu taki „Colleteral Damage” jest agresywny i energiczny, a to z kolei sprawia że utwór zapada w pamięci. Oczywiście są też momenty jak choćby „Salt The wound” z Kirkiem, które nie robią większego wrażenia. Ot co solidne granie bez fajerwerków. Gdyby cały album był zróżnicowany i emocjonujący jak „Body Harvest” to wtedy zdania fanów nie byłyby tak podzielone. Ogólnie udany album, ale niedosyt pozostaje.

Ocena: 7/10

THUNDERSTORM - S.N.A.F.U (1989)

Jestem nienasycony heavy metal lat 80 i grzebanie w przeszłości stało się moim hobby. Tutaj nie chodzi o to kto jakim czasem dysponuje, czy tym że w nowościach nie ma nic ciekawego. Chodzi o to że wtedy wszystko było prostsze, bardziej szczery i zagrane prosto z serca. Dzisiaj ciężko o to. W tamtych czasach heavy metal był tworzony na wysokim poziomie i co byśmy nie złapali to w większości przypadkach perełkach. Podobał się wam to co grał Gravestone, Predator czy Warriors? Brakuje wam czegoś na miarę pierwszych płyt Scanner, wielkich płyt Accept? A może chcielibyście poczuć się jak w latach 80? Posmakować prawdziwego heavy metalu stworzonego przez kolejną ciekawą niemiecką formację, która została zapomniana przez fanów muzyki heavy metalowe? Thunderstorm to idealna pozycja w tej kategorii. Powstali w 1988r, jednak debiutancki album „S.N.A.F.U” ukazał się rok później. Co z tego że był to jeden z ciekawszych debiutów, skoro przepadł bez większego zainteresowania, a kapela musiała się rozejść. Rozgoryczenie i zawód pozostał, bo chciałoby się jak najwięcej metalu w wykonaniu tej niemieckiej kapeli. No cóż, trzeba się zadowolić tym co nagrali w 1989r. Płyta wyróżnia się i nie mam tutaj na myśli kiczowatej okładki, która sugeruje że zespół nie dysponował wysokim budżetem. Chodzi tutaj o styl muzyczny jaki udało im się wykreować. Nie był to toporny heavy metal w stylu Accept, choć ich wpływu tutaj nie brakuje. Muzycznie mieli wspólnego z takim serbskim Warriors o którym wcześniej wspomniałem. Obie te kapele w podobny sposób tworzą lekkość na płycie, ustawiają brzmienie gitar i to w jaki sposób wygrywane są melodie. Jest tutaj również podobna energia i przebojowość. Różnica taka, że Thunderstorm to kapela metalowa, która nie trzyma się kurczowo określonych granic. W takim „Thunder Machine” udają się w rejony progresywne, zaś w mroczniejszym „The Ballad of Patient Man” nie powstrzymuje się od pięknych i złożonych solówek, które są przesiąknięte neoklasycznym charakterem. Ten utwór to dobry przykład, że Thunderstorm to prawdziwi spece od tworzenia zaskakujących kawałków i ten miał w sobie sporo pomysłowości. O przesycie formy nad treścią nie ma mowy, pomimo że kompozycja naszpikowana różnymi smaczkami. To jest heavy metal i nie zapominajcie o tym. To potwierdza rasowy niemiecki otwieracz w postaci „Screamer”. Mroczny klimat rodem z horrorów czy filmów s-f też nie jest tutaj problemem i w „On His Own” mamy dowód. Znaczącą rolę odegrały tutaj klawisze, które nadały odpowiedniego charakteru i zrobiły tą tajemniczą otoczkę. Na wokalu był Kai Schmitz i nie był to ten typ niemieckiego wokalisty który śpiewa agresywnie i topornie. Tutaj Kai pokazał zupełnie inny rodzaj wokalu. Śpiewa czysto, z emocjami i bardzo technicznie. Pasuje on do spokojnej, urokliwej ballady w postaci „Victim of Circumstance” czy melodyjnego „Certain death”. Nieco przybrudzone brzmienie wydobywa to co najlepsze z sekcji rytmicznej, która jest taka pełna mocy. Również ma to dobry wpływ na to co wygrywa Simon Simonson, który jest pod wpływem brytyjskiej sceny metalowej. Dzięki temu jego partie są lekkie, z pomysłem i urozmaicone. Takich hitów jak „Under The table” było pełno w owym czasie i pewnie dlatego ciężko było przebić się Thunderstorm. Szkoda, bo przecież grali na wysokim poziomie, a debiut to kwintesencja heavy metalu, to perełka jeśli chodzi o starocie. Są melodie, przeboje, jest zabawa. Brać w ciemno.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 16 października 2014

LOUDNESS - The Sun Will Rise Again (2014)

Straciłem rachubę jeśli chodzi o liczenie albumów japońskiego Loudness. Problem z tym może mieć wiele osób, bo ta wielka formacja intensywnie nagrywa nowy materiał i album ukazuje się w regularnych odstępach które zazwyczaj liczą okres maksymalnie dwóch lat. Samych pełnometrażowych albumów mają ponad 30 i wciąż tworzą kolejną dawkę heavy metalu. Nie mają dość, ale po co odchodzić na emeryturę, kiedy mimo swoich lat nagrywa się takie albumy jak „The Sun Will Rise Again”. To jest cały Loudness. Napiętnowany mocnym, soczystym heavy metalem, w którym słychać brytyjską manierę, zwłaszcza w tym jak konstruowane są melodie i konstrukcja utworów. Same brzmienie i nastrojenie gitar są jakby wzorowane na amerykańskich produkcjach. To cieszy, że płyta nie brzmi jakby nagrało ją banda Japończyków, tylko doświadczeni europejczycy. To w loudness jak i Anthem od zawsze mi się podobało. Co zachwyca w nowym Loudness to fakt, że zespół mi swoich lat, mimo nagraniu tylu albumów wciąż ma pomysły na kolejne wydawnictwa, wciąż potrafią grać heavy metal na wysokim poziomie. Uroczą was tym co zawsze, czyli wyrazistym i zadziornym wokalem Niihary, który manierą przypomina Biffa z Saxona czy Patrika z Astral Doors czy w końcu pięknymi zagrywkami Takasaki. To wszystko było i to wiele razy, ale nie przeszkadza to w czerpaniu radości z słuchaniu „The Sun Will Rise Again”. Płyta miewa sporo ciekawych momentów i nie raz tak jak to ma miejsce w „The best” zespół zaskakuje pomysłowością. W tytułowym „The Sun Will Rise Again” można doszukać się wpływów Judas Priest z „Painkillera”, co tylko potwierdza jak mocny jest to album. Loudness stawia na nowoczesność, na agresję i mocne riffy, co przynosi pożądany efekt. „Got to be strong” to utwór który znakomicie obrazuje nam jak powinien brzmieć heavy metal naszych czasów. Wszystko zostało tutaj dobrze wyważone i nie ma przesytu formy nad treścią. Jest też oczywiście miejsce na szybsze granie co pokazuje japoński zespół w „Never Ending Fire”. Nawiązanie do Iron Maiden w „Mortality” może i celowe, ale zagrane z wizją, z polotem i nie ma mowy o plagiacie. Spokojny, nieco ponury „Shout” ciężko zaliczyć do ballady, ale właśnie taką role tutaj pełni, co nie zmienia faktu, że to najsłabszy punkt nowego krążka. Całość zamyka nieco hard rockowy „Not Alone”, który ma w sobie coś z Deep Purple czy Uriah Heep i to kolejna ważna pozycja z tego wydawnictwa. Płyta się kończy, a mnie bierze na przemyślenia jak oni to robią? Ponad 30 płyt, tyle lat na scenie, tyle lat grania, a oni wciąż nagrywają bardzo dobre albumy, wciąż pokazują że można. Inni wielcy muzycy powinni brać z nich przykład, zwłaszcza jeśli chodzi o regularność wydania nowych płyt. Loudness to sprawdzona marka która nie zawodzi, a „The Sun will rise again” to tylko potwierdza.

Ocena: 8/10

wtorek, 14 października 2014

GAME OVER - Burst into The Quit (2014)

Pamiętacie te czasy kiedy speed/thrash metal cieszył się ogromnym zainteresowaniem i miał szerokie grono fanów? Miło jest sobie powspominać początki Slayer, złote lata Exodus czy Agent Steel. To jest przeszłość i trzeba szukać nowych gwiazd, które sprawią że ten płomień nigdy nie zgaśnie, a kto wie może znów będzie się palił takim płomieniem jak przed laty? Kandydatów jest pełno, ale jednym z tych najlepszych jest bez wątpienia włoski Game Over. Już wydając debiutancki album „For Humanity” w 2012 pokazali że trzeba się z nimi liczyć i że to oni mają zamiar przypomnieć najlepsze lata speed metalu. Choć tamto wydawnictwo zostało wydane 2 lata temu to jednak zostało w pamięci i wywarło spory wpływ, to też z niecierpliwością wyczekiwałem drugiego albumu, jednocześnie stawiając pewne wymagania. Miało być po prostu szybkie, energetycznie, wszystko miało być zagrane z radością, pomysłem, jednocześnie zachęcając słuchacza do zabawy z Game Over. „Burst Into The Quit” to album stanowiący kontynuację stylu opracowanego na debiucie, co niezmiernie cieszy, zwłaszcza że to przesądziło o ich sukcesie. Wiele schematów udało się przerysować i mam tutaj na myśli konstrukcję kompozycji, dynamikę, przebojowość, szybkość czy klimat lat 80. Nawet brzmienie nie uległo większym kosmetycznym zmianom. Renato Chiccoli wciąż brzmi agresywnie, a z pewnością przez te lata nabył większej pewności siebie i podszkolił się trochę pod względem techniki. Jego wokale to jeden z atutów nowej płyty, ale podobnie jak w przypadku debiutu to gitary napędzają całość. To one nakreślają motyw, to co ma być, a reszta jakby ten szkielet uzupełniała. Zespół dojrzał pod względem jakości grania i dbałości o techniczny aspekt muzyki, ale można odnieść wrażenie, że tym razem mamy nieco słabsze pomysły, ale na szczęście to wciąż speed/thrash metal wysokich lotów. Otwieracz „Masters of Control” to mocne uderzenie i potwierdzenie wielkości tego zespołu. Grają z miłości do muzyki, jednocześnie szanują lata 80 i wielkie kapele, które tak grały przed laty. Bo przecież pierwszy album Slayer, czy Exodus kłania się w melodyjnym „Seven Doors to Hell”. Włosi nie chcą grać kombinacyjną muzykę, nie w głowie i progresywność, nie znają się też na zaskoczeniu. Tutaj mamy jasny cel. Szybkie, bez kompromisowe granie i to w dodatku bez złudnego i przymusowego wydłużania kompozycji, co pokazuje krótki i zwarty materiał, który trwa około 33 minuty. Nie ma słabych utworów, a taki „C.H.U.C.K” czy „The Eyes” to rasowe killery, który odzwierciedlają prawdziwe piękno thrash/speed metalu. Nie trzeba też daleko szukać tych cech, które odróżniają ich od innych kapel. Wszelkich dowodów dostarcza nam „No More”. Otóż włosi potrafią grać melodyjne, energicznie, z pomysłem, jednocześnie nie tracąc na agresji, ani na technice, a wszystko utrzymane w klimacie lat 80. O to dzisiaj ciężko. Nie potrzebne jest tutaj błądzenie w mrocznym klimacie co pokazuje „Nuk'em high”, jednak jest to wada która nie przekreśla atrakcyjności całości. Poza tym tytułowy „Burst into the Quit” pozostawia dobre wrażenie i podkreśla że było to przyjemne 30 minut, które spędziliśmy z Game Over w speed metalowym świecie. Pojawiła się w końcu jakaś jasna gwiazda speed metalu, którą interesuje coś więcej niż ciężar i brutalny thrash metal. Słychać, że speed metal mają w swoich sercach i sprawia im radość granie tego typu muzyki. To zawsze się ceni, a ja potrzebuję większej dawki muzyki Game Over. Ich muzyka naprawdę uzależnia.

Ocena: 9/10

niedziela, 12 października 2014

TANKARD - R.I.B (2014)

Wiele kapel thrash metalowych przemija, wiele próbuje się odbić od dna, wiele chce utrzymać swój status, natomiast Tankard jest jakby cały czas w miejscu. Robi swoje, nie odnosi większego rozgłosu, ale nie udaje kogoś kim nie jest, nie bawi się w udziwnianie i eksperymentowanie. Pozostają sobą do końca i oczywiście ich zamiłowanie piwem pomimo tyle lat i tyle albumów wciąż jest obecne i wciąż wyróżnia Tankard na tle innych. 16 album zatytułowany „R.i.B” to najnowsze dzieło niemieckiej formacji i pierwszy raz od tylu lat zespół wzbudził tak pozytywne uczucia u mnie. Przede wszystkim udało się wykreować nieco poważniejszy materiał, udało się stworzyć agresywny i zarazem melodyjny styl, a najlepsze to że dalej jest to radosne granie, przesiąknięte miłością do piwa. Niemcy dobrze się bawią, zresztą tak jak zawsze, ale jest więcej powagi, jest nacisk na materiał, a nie na klimat i granie z jajem. To może się podobać. Weźmy taki „Riders of The Doom”. Nieco heavy metalowy, w którym mamy większy nacisk na gitarową motorykę i melodyjność. To jest przykład, że Tankard stać na stworzenie przeboju które nie jest utworem na jeden sezon. Na nowym albumie roi się od ciekawych pomysłów, które przyczyniają się do urozmaicenia płyty. Tutaj wymienić należy rytmiczny „Hope Cant Die” czy otwierający „War Cry” odegrany w stylu Metaliki. Takie bardziej thrash metalowe kompozycje czynią album ostrzejszy, a to musi się podobać. Dawno wokalista Gerre nie brzmiał tak poważnie, tak mocarnie i nie śpiewał z takim pazurem i pewnością siebie. „Fooled By your Guts” to szybki, nieco speed metalowy kawałek, który perfidnie ukazuje to co Gerre potrafi. Do promocji nowego krążka wykorzystano „R.I.B” i ten utwór z pewnością cechuje się godnym zapamiętana refrenem i mrocznymi chórkami, które tworzą bardziej tajemniczy klimat. Nie mogło też zabraknąć topornego heavy metalu rodem z Grave Digger i to właśnie otrzymujemy w „Breakfest For Champions”. Poprzednie albumy były jakby jednostajne i mało atrakcyjne, a tutaj proszę, od początku do końca Andy gra znakomite riffy, w których jest agresja i naszpikowane są melodyjnością, a to już jest progres. Jego umiejętności odzwierciedlają ostrzejszy „Clockwise to Deadline” czy „Enemy of Order” złudnie przypominający Kreator z ostatnich płyt. Już dawno Tankard nie wzbudził we mnie takich emocje jak przy nowym albumie. Dawno nie słuchałem tak dojrzałego i dopracowanego albumu Tankard. Mam wrażenie, że tym razem zależało im na muzyce w większym stopniu niż na jarcarskim klimacie i to sprawiło, że dostaliśmy kawał dobrego thrash metalu. Z pewnością jest to jedna z ważniejszych płyt w tym gatunku jeśli chodzi o rok 2014. Bardzo miłe zaskoczenie.

Ocena: 8/10

MEDAN AGAN - Lacrima Dei (2014)



Mamy nowego zawodnika w dziedzinie symfonicznego metalu, a jest nim  grecki band o nazwie Meden Agan.  Działają od 2005 roku i mają na swoim koncie już 3 albumy, z czego ostatni „Lacrima Dei” ukazał się stosunkowo nie dawno.  Ten album jest skierowany do fanów symfonicznego Power metalu i różnorakiego rodzaju melodyjnego metalu.  Operowy wokal Majii Kampaki i sam styl zespołu nasuwa na myśl Epica, Nightwish czy Within Temptation.  Warto zwrócić uwagę, że Maja to najnowszy nabytek zespołu, ale i tak szybko się odnalazła w muzyce zespołu.  Jej wokal może nie jest tutaj najlepszym elementem całej układanki, ale podkreśla symfoniczny charakter materiału.  Na pewno może się podobać postapokaliptyczna okładka czy też soczyste brzmienie.  Jednak największą niespodziankę sprawia tutaj zawartość płyty. Bardzo poukładany materiał, a przede wszystkim przemyślany i bez zbytecznych mielizn.  Zespół zaczyna od mocnego uderzenia i „Divine Wrath to strzał w dziesiątkę.  Ten utwór ma w sobie prawdziwy Power, domieszkę progresywności i sporą dawkę symfonicznego metalu. Robi to wrażenie i czeka się na kolejny utwór z większą ciekawością. „Lacrima Dei” urzeka klimatem i tajemniczością , zaś w „Embrace The Sorrow” słychać już więcej Power metalu.  Najlepiej się prezentuje agresywny „Portal of Fear” gdzie miłym dodatkiem jest growl basisty Arisa. Nie miałbym nic przeciwko, gdybym w przyszłości bardziej poszli w takim kierunku.  Pod względem pomysłowości i aranżacji wyróżnia się bez wątpienia rytmiczny „Web of Shadows”. Końcówka płyta również emocjonująca i również trzyma w napięciu, pomimo że zabiera nas bardziej w progresywne rejony.  Taki „Commemorate The Fallen” jest bardziej rozbudowany i jest sporo ciekawych tutaj motywów, które podkreślają  znakomitą współpracę gitarzysty Dimana oraz  klawiszowca Tolisa.  Oboje się rozumieją i tworzą fenomenalną warstwę instrumentalną. Jest bardzo melodyjnie i zarazem klimatycznie. Ten ostatni utwór to przykład właśnie  zgrania zespołu i ich umiejętności. Jedna z ciekawszych płyt w kategorii symfonicznego metalu, która ma w sobie Power, klimat i masę przebojów. Można brać w ciemno.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 10 października 2014

RONNY MUNROE - Eletric Wake (2014)

Jednym z najlepszych wokalistów na rynku heavy metalowym, pomimo swojego wieku wciąż jest bez wątpienia Ronny Munroe, którego płyty zawsze cieszą się wielkim zainteresowaniem, zwłaszcza te wydane pod szyldem Metal Church. Nie można też w żadnym wypadku zapomnieć o jego solowej karierze w której również realizuje swoje bardziej autorskie pomysły. Wielkiej różnicy między solowymi płytami a tymi wydanymi pod szyldem Metal Church nie dostrzeżemy, to też często fani wyczekuję rozwinięcie pomysłów z Metal Church. Dość nie dawno metalowy kościół powrócił z nowym albumem w postaci „Generation Nothing” i pomimo upływu czasu trzeba przyznać, że był to solidny album który miał potencjał. Jednak nie został on w pełni wykorzystany, to też liczyłem na to że Ronny pokaże klasę i nagra ostry album w którym nie będzie takiej degustacji jak przy ostatnim wydawnictwie Metal Church. Kwestią czasu było pojawienie się następcy „Lords of The Edge”, ale „Eletric Wake” zawodzi i to jest dopiero niespodzianka. Jeszcze większą niespodzianką jest fakt, ze nowy album Ronniego przegrywa w starciu z „Generation Nothing”. Stylistycznie słychać podobieństwa i można bez większego problemu wyłapać analogiczne riffy, czy konstrukcję utworów. Na pewno z Metal Church został przerysowany mocny, agresywny wokal Ronniego, mocniejsze, amerykańskie brzmienie czy wreszcie ostrzejsze riffy które wygrywa nie kto inny jak Stu Marschall, który powinien nam być znany choćby z Death dealer. Muzycy doświadczeni i znają się na swojej robocie, a mimo to zawodzą. Materiał dopada nuda i to już przy samym starcie. „Burning Time” to czysty Metal Church i to może się podobać. Jest w tym agresja, odrobina mroku i nutka thrash metalu. Można było się pokusić o szybsze tempo, ale i bez tego utwór zasługuje na uwagę. No i przekombinowany „Ghost” psuje urok i to co zostało wypracowane przy otwieraczu. Wokal Ronniego to jedyna atrakcja nie tylko w tym utworze, ale i na całej płycie. Szkoda, że tło pozostawia wiele do życzenia. Nieporadność muzyków słychać dobitnie w „Turn To stone”. Ciężar i mrok to nie wszystko w amerykańskim heavy metalu. Nie brzmi to najlepiej, zwłaszcza że utwór został obdarty z melodyjności i chwytliwości. „My Shadow” to typowy średniak, który nie wiele wnosi, ale słucha się go przyjemnie. Ileż to było ballad zatytułowanych „Pray” ? Ronnie też pozwolił sobie na autorską balladę o takim tytule, tylko że nie jest ona godna uwagi. Zaczyna się klimatycznie, ale potem gdzieś ta atmosfera ulatuje i wieje nudą. Dawno, żaden album nie sprawił mi takiej męki podczas słuchania. Tyle kompozycji, ale brak urozmaicenia i ozdobienia ciekawymi motywami, sprawia że wszystko zlewa się w jedną całość. To z kolei determinuje fakt, że nie wiele się pamięta z słuchania. Może po prostu nie chce się pamiętać tak średniego i nijakiego heavy metalu, którego jedyną ozdobą jest wokal Ronniego? Ten album ma właściwie dwóch bohaterów. Jednym jest sam Munroe, którego wokal jest taki hipnotyzujący, a drugim jest utwór „The Others”, który promował ten album. Liczyłem na muzykę właśnie w takim stylu, ale się przeliczyłem. Szkoda bo utwór ma wszystko to co trzeba. Melodyjność, ciekawą, rozwiniętą solówkę i dobrą energię. Tego brakuje niestety pozostałej części „Eletric Wake”.

Ocena: 3.5/10

środa, 8 października 2014

EXECUTER - Helliday (2014)

Fanom thrash metalu lat 90 powinien być znany brazylijski Executer, który nie kryje swoich zamiłowań do Bay Area i Whisplash. Co ciekawe kapela przepadła po wydaniu debiutanckiego albumu „Rotten Authorites”. Jednak był głód na ich muzykę i tak o to Executer powraca w 2001. Nagrał kolejne dwa znaczące wydawnictwa i znów przepadł bez wieści na kolejne lata. Nie łatwo było odliczać 8 lat, ale w końcu pojawił się nowy krążek zatytułowany „Helliday”. Jeden rzut oka na okładkę i od razu wiemy co zespół gra. Zakorzeniony w latach 80 i 90, w okresie rozkwitu thrash metalu, zwłaszcza tego z Bay Area. Zespół też nie kryje swoich zamiłowań niemieckim thrash metalem spod znaku Kreator czy Sodom. Potwierdzeniem tego jest agresywny i toporniejszy „Brain washing machine”. Co ciekawe nawet wokalista Juca brzmi identycznie jak Tom Angelripper. Można, a nawet trzeba uznać za komplement. Okładka narysowana w stylu Eda Repki, brzmienie nieco przybrudzone i takie ostrzejsze to wszystko sprawia, że płyta jeszcze bardziej przypomina nam stare dobre czasy thrash metalu. Słuchając ich nowego albumu ma się wrażenie że nagrała to amerykańska formacja, która trzyma się jasno określonych ram i stylu, a tutaj proszę brazylijska kapela, która ma za sobą doświadczenie i kilka trudnych chwil. 8 lat zajęło im wydanie tego albumu, ale słychać że został dopracowany pod każdym względem i dzięki temu otrzymaliśmy równy i agresywny album. Nie brakuje na płycie prawdziwych petard i jedną z nich jest „Helliday”, który określa to czego należy się spodziewać, czyli ostry, oparty na znanych nam chwytach thrash metal. „Insomnia” ukazuje nieco progresywnego zacięcia, z kolei w „Damn Speech” można poczuć bardziej speed/heavy metalowy feeling, zaś „Hangover” potwierdza że na płycie nie brakuje trafionych i dobrze skonstruowanych melodii. Płyta utrzymana jakby w jednej tonacji i nie uświadczymy tutaj wolniejszych kawałków, ani też prób urozmaicenia. Może to być ich zgubą, ale na szczęście płyta trwa 33 minut, co nie wywołuje zbytnio negatywnych emocje. Ostry, prosty i oparty na tradycji thrash metal, który przypadnie do gustu fanom Whisplash, Sodom czy Destruction.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 6 października 2014

DEEP MACHINE - Rise of the Machine (2014)

Deep Machine to ciekawy przypadek. Powstali w 1979r, jednak nigdy nie było im danej wydać swojego debiutanckiego albumu. Nagrali 4 dema i w 1983r rozpadli się, pozostawiając po sobie nie wiele. Brytyjska formacja grała NWOBHM i właśnie z tym powróciła w 2009 roku. Ich odrodzenie było miłym zaskoczeniem, a jeszcze większym zaskoczeniem było wydanie w końcu upragnionego debiutanckiego albumu. „Rise of The Machine” może i ma cechy NWOBHM, ale więcej tutaj rasowego heavy metalu, który rzeczywiście ma echa lat 80. Nic dziwnego, w końcu kompozycje powstały lata temu. Nie można o tym albumie mówić jak o jakimś wielkim dziele, ale z pewnością fanów takiego grania zadowoli. Wszystko zależy od tego czy jesteśmy wymagający i oczekujemy czegoś naprawdę znakomitego czy liczymy na po prostu dobry album. Brytyjczycy robią swoje, szkoda tylko że to wszystko jest dość przewidywalne i dość spóźnione. To wszystko było wałkowane już kilkanaście razy. Obstukane melodie i motywy to nie najgorsza rzecz, bowiem bardziej przeraża niskich lotów aranżacja. Pomysły też są co najwyżej dobre. Brakuje ikry, brakuje dobrej interpretacji pomysłów i ciekawych kawałków. Wokalista Lenny Baxter jest irytujący i przydałby się ktoś bardziej wyszkolony, również gitarzyści nie dają z siebie wszystkiego, przez co płyta też jest średnich lotów. Choć otwieracz wypada przyzwoicie i „The Wizard” to taki prosty, nie wymagający heavy metal lat 80.Stonowany, marszowy „The Gathering” jest do przyjęcie, lecz takich utworów w latach 80 było sporo. Większe emocje wzbudza żywszy „Hell Forest” czy judasowy „Witch Child”. Ponury „Iron Cross” przesiąknięty Black Sabbath to przykład, że nie wszystko poszło po myśli Deep Machine. Najbardziej utkwił mi w pamięci rozpędzony i melodyjny „Whispers in the Black”. Nie jest to najlepsze co ukazało się w roku 2014 i raczej jest jest to płyta do jednorazowego przesłuchania i zapomnienia. Czy uda się Deep Machine zostać tym razem na dłużej to się jeszcze okaże.

Ocena: 5/10

sobota, 4 października 2014

ENCELADUS - JOURNEY TO ENLIGHTENMENT (2014)

Zawsze mile widziany jest power metal, który ma nieco cukru, sporą dawkę melodyjności, a przede wszystkim przypomina nam erę lat 90, kiedy był boom na ten gatunek heavy metalu. Dzisiaj ciężko znaleźć zespół, który obiera sobie za cel granie power metalu właśnie z tamtego okresu. Kto z nas nie chciałbym posłuchać czegoś na miarę starego Helloween, Edguy, Insania czy Dark Moor. Jasne pojawił się Gloryhammer czy Twilight Force. To za mało i dobrze, że z odsieczą nadciąga Enceladus. To młody zespół, który ma spore ambicje i chce namieszać na rynku power metalowym. W głowie im europejski power metal z lat 90 i debiut „Journey to Enlightenment” to potwierdza. Mniejsza o to, że jest to kapela amerykańska.

Dziwna nazwa zespołu, jeszcze dziwniejsza okładka albumu. Jednak nie dajcie się speszyć, bowiem tutaj muzyka jest prawdziwym skarbem. Zespół gra europejską odmianę power metalu, robią to tak jakby grali w latach 90, a przecież kapela działa od 2012 roku. To tutaj można doznać prawdziwego szoku, bo muzycy nie dość, że młodzi i bardzo utalentowani, to jeszcze wiedzą jak odtworzyć power metal w takiej formie jaki był prezentowany w połowie lat 90. Imponujące. Niby debiutanci, a wcale tego nie słychać. Enceladus nie gra oryginalnej muzyki, nie odkrywają nowych rejonów muzycznych, ale robią coś równie istotnego. Odświeżają ten styl jaki odszedł nieco w zapomnienie. Dzisiaj liczy się mrok i ciężar, a amerykański Enceladus wręcz odwrotnie. Liczy się dla nich zabawa, radosny wydźwięk i melodyjność, nawet z pewnym ładunkiem cukru. To wszystko stało się możliwe dzięki naprawdę muzykom. Basista Judas brzmi jak Markus Grosskopf, wokalista Soikkam wyciąga górne rejestry niczym Micheal Kiske z okresu „Keeper of The Seven Keys”, a Geo i James złudnie przypominają najważniejsze duety gitarowe europejskiego power metalu. Jest energia, jest pomysłowość w tym graniu, jest szczerość, a wszystko jest dobrą zabawą. Nie mogło się obyć bez instrumentalnego kawałka, który pełni rolę otwieracza. Tytułowy „ Journey to Enlightenment” robi dobry grunt pod interesy. Trzeba iść za ciosem i „Live or Submit” to power metalowa petarda,w której jest szybkość, nutka progresywności, a przede wszystkim przebojowość. Zespół potrafi grać równie szybko co Dragonforce co potwierdzają w „Seven Years Solstice”. Ciekawe, złożone popisy gitarowe i bardziej wyszukane melodie, to nie jest nic obcego dla Enceladus. Słychać te cechy w energicznym „Awakened Eyes”. Pomysłowy riff i ostrzejszym zabarwieniu sprawił, że „Ethereality” to kolejny hicior. Niby zespół balansuje wokół określonego i dość mocno ograniczonego stylu, ale udaje im się jakoś odpędzić monotonność i nudę. Kluczem do sukcesu okazuje się pomysłowość i tworzenie przebojów. „Frigid Vigor” bez wątpienia się wyróżnia swoim melodyjnym riffem i werwą. „Darkened Aura” to kontynuacja poprzednich motywów, choć tutaj pojawia się trochę progresywności, a nawet coś z agresywniejszych odmian metalu. Potem jest seria dość krótkich power metalowych hitów i tutaj należy wymienić „Break Away” czy „Wings Of Time” . Enceladus podobnie jak Dragonforce nie kryje zamiłowań do gier komputerowych i to słychać w „Ancestral Venture”, który pokazuje na co stać zespół, a przede wszystkim wokalistę Soikkama. Prawdziwy power metalowy wokalista z powołaniem. Całość zamyka nie rozbudowany kolos, a kolejny szybki kawałek i „Book of Pure Evil” przypomina Gamma Ray co bardzo cieszy.

Zespół i płyta można by rzec znikąd. Pewnie wiele osób zlekceważyło ten album, a to przez to że to debiutanci, że okładka jest dziwaczna i o samym zespole było cicho. Czas to nadrobić, bo szkoda byłoby nie znać tak znakomity album jak „Journey to Enlightenment”. Dla fanów power metalu, zwłaszcza tego z lat 90 jest to pozycja obowiązkowa i kto wie może najciekawszy album z taką muzyką od bardzo dawna.

Ocena: 9.5/10

HELLION - Karma's a Bitch EP (2014)

Wiele kapel, które były znane w latach 80 stara się powrócić i przypomnieć o sobie swoim fanom. Takie powroty mogą być niebezpieczne, ponieważ nie tak łatwo jest nawiązać do dawnych lat, poza tym nie tak łatwo jest nagrać godny uwagi materiał. Drugiej młodości poszukała też Ann Boleyn, czyli ikona amerykańskiego heavy/speed metalu i jedna z najbardziej znanych wokalistek heavy metalowych. Oczywiście dała się nam poznać za sprawą kapeli o nazwie Hellion. Pamiętny debiut „Screams in the Night” po dzień dzisiejszy zachwyca i jest to klasyka gatunku. Helion powrócił, choć to już inny zespół, to jednak wciąż jest Ann na wokalu i w sumie więcej do szczęścia nie trzeba. Póki co Hellion wydał mini album zatytułowany „Karmas a Bitch”.

Na pełen album przyjdzie jeszcze czas, ale to jest już mały krok, który zbliża nas do tego wydarzenia. Celem było sprawdzenie jaka będzie reakcja fanów, słuchaczy na powrót Hellion po tylu latach, w końcu ostatni ich album „Will Not Go Quietly” ukazał się w 2003 roku. Zespół może być spokojny, bo nowy materiał przypomina ten z debiutu, bowiem jest mieszanka heavy/speed metalu, a także hard rocka. Słychać szkołę Accept, Warlock czy Judas Priest, tak więc czuć klimat lat 80. Najważniejsze, że jest to dalej Hellion, taki jaki był w latach 80, wciąż mogący wiele, wciąż grający na poziomie. Ann wciąż brzmi znakomicie pomimo takiego upływu czasu i to jest klasa sama w sobie. Udało się uzyskać odpowiednie brzmienie płyty, które przypomina nam lata 80, spora też w tym zasługa Wrighta i Warrena, którzy grali z samym Dio. Wpływy Ronniego i jego działalności też bardzo mocno dają o sobie znać w muzyce Hellion. Wystarczy zapuścić szybszy „Watch The City Burn”, który ma klimat „Last in Line”. Dobre tempo, chwytliwy motyw i duża dawka energii. Przypominają się stare dobre czasy i tutaj bardzo miło mnie zaskoczył gitarzysta Maxwell Carlisle, którego znam z solowej kariery. Zawsze widziałem w nim tylko solidnego muzyka, który niczym się nie wyróżnia. Teraz można dostrzec, że ma swój styl i potrafi grać. To właśnie dzięki jego grze taki „Hell Has no Fury” brzmi tak znakomicie. Ten utwór utrzymany w średnim tempie ukazuje przede wszystkim przebojowe oblicze kapeli. Płyta trzyma w napięciu i to już właściwie od samego początku. Spokojne wejście „Betrayer” przypominające dokonania Metaliki jest tutaj bardzo tajemnicze i zaskakujące. Pojawiają się wątpliwości co do dalszej części. Szybko zostają one rozwiane i to się nazywa mocne uderzenie na samym wstępie. Tytułowy „Karma's a Bitch” przypomina posępny „Shades of Death” Accept i to potwierdza że w wolniejszym tempie Hellion też sobie radzi całkiem dobrze. Wokal Ann wpasowuje się tutaj idealnie w ten mroczny klimat. Na koniec podsumowanie w postaci „Rockin Till The end” , które podkreśla formę Hellion, znakomity materiał, który dobrze zapowiada przyszły pełnometrażowy album, a przede wszystkim fakt, że Hellion powrócił.

To już inne czasy, to już inni muzycy, ale Hellion wciąż jest sobą. Niby mamy rok 2014, a Hellion brzmi jakby żył wciąż latami 80, jakby nie liczyło się to co jest popularne, tylko co gra im w sercach. Szczery, bardzo chwytliwy heavy/speed metal skonstruowany przez doświadczonych muzyków dla prawdziwych koneserów starych kapel i dla tych co stęsknili się za Hellionem. Witamy z powrotem.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

VANISHING POINT - Fantasy of Future (1987)

Znikający punkt to dobra nazwa, wręcz adekwatna do kapeli, która nie zagościła długo na scenie metalowej, która znikła niczym punkt. Vanishing Pont to japoński zespół, który zdecydował się grać melodyjny heavy metal, z domieszką hard rocka. Za czasów swojej działalności udało im się nagrać debiutancki album „Twilight Zone” oraz mini album„Fantasy of Future”. To właśnie ten mini album był pierwszym krokiem w stronę zdobycia fanów. Płyta ukazał się w 1987r. czyli w okresie w którym pojawiło się wiele znakomitych albumów. Mimo tego warto zwrócić uwagę na Vanishing Point i „Fantasy of Future”.

Słuchając tej płyty można odnieść wrażenie, że kapela inspirowała się Rainbow, Uriah Heep, czy też Eletric light Orchestra. Nie brakuje klawiszy, kosmicznej otoczki, czy też w końcu bardziej wyszukanych melodii. Jest w tym wszystkim nutka hard rocka ale też i progresywnego metalu. Wyjątkowy styl, który przypasował do wokalu Rei. Spokojny, lekki i rockowy wokal, który nadał całości przyjemnego, ciepłego wydźwięku. Dobrze to ukazuje „Vanishing Point”. Lekki rockowy, ale też bardzo melodyjny kawałek, który wydobywa to co najlepsze z Rei. Ktoś powie, że takich kapel było pełno, ale mało kto tak znakomicie tworzył kosmiczny, futurystyczny klimat. Otwierający „Fantasy of future” interpretuje styl zespołu najlepiej. Te klawisze ocierające się o Jarre'a czy Marka Bilińskiego znakomicie współgrają z tym co wygrywa gitarzysta Mr. Shinji. Stara się nadać kompozycjom rockowe, finezyjnego charakteru, ocierając się o neoklasycyzm co wychodzi mu całkiem dobrze. Energiczny „End of Summer” to tylko przedsmak tego co nas czeka. Zespół stara się nas zaskoczyć świeżością i wychodzi im ta sztuka, bo taki „Kansahimi No Naka De” zaskakuje. Podobają mi się zwłaszcza odesłania do twórczości Ritchiego Blackmore'a, które słychać w „Change Myself” czy w przebojowym „Street Driver”.

Muzyce nie zawiedli, ciekawy styl zrobił swoje, ale kiepska promocja, brak siły przebicia i niskiej jakości brzmienie pogrzebało ten potencjał jaki drzemał w Vanishing Point i tak o to kolejna ciekawa kapela znikła w sferze nicości. Mini album trwa 36 minut, więc można go potraktować jak debiut, który jest jakże udany.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 2 października 2014

HIPERION - Hiperion Rise (2013)

Nie tak dawno, bo w 2013 r ukazał się debiutancki album portugalskiego Hiperion zatytułowany po prostu „Hiperion Rising”. Płyta przeszła bez większego echa. Nic dziwnego, młoda kapela która nie odkrywała niczego nowego na swoim albumie. Potwierdziła za to, że Iron Maiden czy Judas Priest mimo tylu lat, wciąż są inspiracją dla młodych kapel. Hiperion powstał w 2010 i słychać, że nie mają większego doświadczania. Jednak mimo to Hiperion cechuje się tym, że wie jak grać heavy metal przesiąknięty latami 80. To dzięki temu ich debiut mimo wtórnego charakteru pozostawał solidnym wydawnictwem, któremu można śmiało poświecić czas. Już okładka potrafi przyciągnąć uwagę, no i na szczęście materiał podtrzymuje to zainteresowanie. „Wheels of Destiny” otwiera album i na samym wstępie pokazuje, że kapela stawia na klimat lat 80. W głowie im szybkość i prostota. Od razu też można wyłapać, ze mamy do czynienia z heavy/speed/ power metalem. „For The king” podkreśla wagę melodii w muzyce Hiperion. Jest gdzieś w tym odrobina surowości, co podkreśla „Justice or Faith”. Wtórność jest tutaj wszechobecna, zwłaszcza za sprawą sekcji rytmicznej wzorowanej na tej z Iron Maiden. Riff znany znany z „Soldier of Fortune” Running Wild zostaje powielony w „Hiperion Rise”. Sam utwór przejawia cechy NWOBHM. Nie za dobrze zespół wypada w hard rockowym „This is metal”, który jest nijaki i strasznie nudny. Dość często aranżacje brzmią sztucznie i plastikowo. Przykładem tej wady jest „Let Me Rock”, To nie jedyna wada jaka daje o sobie znać. Jest jeszcze irytujący wokalista Paulo i niskiej jakości brzmienie. Co należy odnotować? Hiperion to kapela jakich wiele na rynku. Kopiują Ironów i robią to dość nie udolnie. Mają pomysły, ale nie wszystkie są do zaakceptowania. Kto wie może jeszcze o nich usłyszymy? Debiut tylko dla zagorzałych fanów heavy metalu lat 80 i Iron Maiden.

Ocena: 4.5/10