Nie jest łatwo znaleźć
taki zespół metalowy, który gra w ciekawy sposób
progresywny power metal, który ma zamiar zaskoczyć słuchacza,
stara się stworzyć bardziej własny styl, aniżeli być klonem.
Brakuje kapel, które nie tyle stawiają na dziwne motywy i
wydłużanie danych kompozycji, co po prostu stawiają na złożone
konstrukcję i pomysłowość. Ja mam zawsze z tym problem. Zazwyczaj
takie wycieczki w rejony progresywne kończą się w moim przypadku
nie powiedzeniem. A co powiecie na norweski zespół, który
dysponuje wokalistą podobnym manierą do Grahama Bonneta, czy Jeffa
Scotto Sotto? Młody zespół, który powstał w 2005
roku i w 2012 nagrał znakomity debiut „Faces”, który był
ciekawą krzyżówką power metalu, melodyjnego metalu,
progresywnego i symfonicznego metalu. Nie ma zimnej kalkulacji, nie
ma próby grania czegoś wbrew sobie, nie ma też próbowania
bycia modnym. Postawiono wszystko na jedną kartę. Dzięki czemu
debiutancki album nie brzmi jak dzieło młodych, przestraszonych
chłopaków, lecz jak dzieło dojrzałych i doświadczonych
muzyków, którzy wiedzą czego chcą i jak to osiągnąć.
Jestem wybredny jeśli chodzi o progresywny metal, ale Oceans of Time
ukradł moje serce i przekonał mnie, że można zaskoczyć w tym
gatunku, że można nagrać ciekawy album z muzyką progresywną.
Zaskoczenie, urozmaicenie, przebojowość, dbałość o szczegóły
to wszystko znajduje się w muzyce norwegów. Nie brakuje power
metalowej mocy, szybkości, agresji, ale też i bogatych aranżacji
czy podniosłego klimatu. Wokalista Ken Lyngfoss to mało komu znany
muzyk, jednak to powinno się zmienić. Został on obdarzony mocnym,
wyrazistym, ostrym głosem, który spełnia się w takim
graniu, zwłaszcza że technika śpiewania jest z górnej
półki. Gitarzysta Jensen czy klawiszowiec Henriksen to też
kluczowi muzycy decydujący o ostatecznym brzmieniu Oceans of Time.
Ten układ sprawdza się i przypomina momentami Stratovatius, czy
Symphony X. Brzmi to znakomicie, bo wszystko zagrane z pomysłem i z
dbałością o atrakcyjność. Początek może i zaskakuje, bowiem
„Walls of Silence” bardziej pokazuje nowoczesność,
agresję, ale też tutaj można poczuć potencjał owej formacji. Ze
świecą szukać tak zagranego progresywnego power metalu w
dzisiejszych czasach. W „The Beast” można doszukać
się powiązań z najlepszym okresem Masterplan. Kolejny pomysłowy
riff, kolejna dawka mocnego grania i już wszystko wiadomo. To płyta
zgranego zespołu, który gra prosto z serca i sprawia im to
radość. To wszystko słychać, muzyka w tym przypadku nie kłamie.
„Faces” ukazuje atuty Jensena i to że dysponuje
niezwykłymi umiejętności, a jego riffy i solówki są
niezwykle pomysłowe i pełne różnych smaczków. Jak
grać melodyjny power metal nawiązując do lat 90, jednocześnie
zagrać z polotem i bez kompleksów? Oceans of Time znakomicie
to pokazuje w rozpędzonym „Kingdom Falls”. Ciekawa
mieszanka w stylu Silent Forces, czy Stratovarius, zaś rycerski
refren potwierdza obecność epickości. Czystą progresję i piękno
tego gatunku uświadczyć można w nieco dziwnym, ale i intrygującym
w pozytywny sposób „A Touch of Insanity”.
Dzieje się tutaj sporo i jest to dość wymagająca kompozycja. O
„Uncertainty” można się wypowiedzieć jak o
klimatycznej i romantycznej balladzie. Całość zamyka rozbudowany
„You're so Cold” i to najlepsza wizytówka z
jakim zespołem mamy do czynienia i na jakim poziomie został zagrany
ten album. Więcej nie trzeba udowadniać. Niech muzyka przemówi
do was i niech pokaże co to prawdziwe piękno progresywnego power
metalu.
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz