sobota, 29 lipca 2017

SANCTUARY - Inception (2017)

W 2010 r powrócił kultowy band Sanctuary, który jest szeroko znany fanom heavy/power metalu jak i fanom speed/thrash metalu. Tu też na dobre rozpoczęła się kariera Warrela Dane'a, który potem trafił do Nevermore. Sam powrót w postaci „The year the sun died” niczym nie przypominał klasycznego „refuge denied” z 1988r. Teraz w 2017 roku zespół wydaje „Inception”, który jest określany jako prequel klasycznego „Refuge Denied”. Zespół znalazł stare demo z 1986 r i poddał jest obróbce technicznej, na nowo odtworzył i tak o to mamy „Inception” czyli odświeżone demo z 1986r. Większość z utworów, które się tutaj znalazło jest znana nam z debiutu. Jednak miło usłyszeć jak Sanctuary grał w 1986r i jak przygotowywał się do debiutu. Jest to o wiele ciekawsze i klasyczne niż ich ostatni krążek. Bardziej klasyczne i wzorowane na latach 80 brzmienie i świetna okładka Eda Repki. Na pewno uwagę przyciąga „Dream of incubus”, który nie trafił na debiutancki album. Warrel Dane potrafi oczarować swoim wokalem i gdy się tego słucha to na myśl przychodzi Savatage czy Metal Church. Heavy/power metal z górnej półki. Dobrze jest też usłyszeć lepszą wersję „I am insane”. Pozostałe utwory nie będę opisywał ponieważ są to klasyki z znanego nam już „Refuge Denied”, choć można pewne smaczki uchwycić. Nie jest to nowy materiał, ale miłe uzupełnienie klasycznego debiutu i może to będzie punkt zwrotny w karierze Sanctuary i może wrócą do swoich korzeni. Sam „Inception” oczywiście polecam!

Ocena: 9/10

środa, 26 lipca 2017

FAIRYTALE - Battlestar rising (2017)

Niemiecki Fairytale to solidny band, który skupia się na graniu heavy metalu z domieszką power metalu. W ich muzyce słychać gdzieś echa Rage, Grave Digger czy Sacred Steel. 6 lat zespół zbierał się do wydania drugiego albumy i poniekąd wynikało to ze zmian personalnych. Pojawił się wokalista Carsten Hille ze swoim specyficznym i zadziornym wokalem, a także gitarzysta Stefan Klempnauer, który jest znany z twórczości Custard. Jest powiew świeżości, ale najnowsze dzieło w postaci „Battlestar rising” nie wnosi żadnej rewolucji w świecie Fairytale. Dostajemy to do czego zespół nas przyzwyczaił, czyli solidny, zadziorny heavy metal z nutką power metalu.

Nowy album na pewno jest solidny, ale jest to tego typu płyta, którą się dobrze słucha, ale nie robi większego wrażenia. Na płycie pojawia się niemiecka toporność, ale nie brakuje też mocnych i zadziornych riffów, czy też jakiś ciekawych melodii. Niestety całość nie rzuca na kolana.

Do grona ciekawych utworów na pewno warto zaliczyć rozpędzony „Scar”, przebojowy „Viper Pilots” czy rozbudowany i marszowy „New Carpica”. Tytułowy „Battlestar rising” charakteryzuje się mocnym riffem i dużą dawką energii. Niby jest to wtórne, ale zagrane całkiem przyzwoicie. „Cain” czy „Man or Machine” na swój sposób przypominają dokonania Iced earth.

Nie ma tragedii, ale ta płyta nie ma szans zwojować świata. Brzmienie jest nieco przybrudzone, a zawartość troszkę mało spójna. Brakuje jakiś motywów, które by zostały na dłużej. Ot co poprawny album z solidnymi kompozycjami.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 25 lipca 2017

WINTERSUN - The forest seasons (2017)

Antoni Vivaldi to znaczący kompozytor muzyki poważnej i nawet jeśli ktoś nie jest fanem tego typu muzyki, to na pewno słyszał kultowy utwór " 4 pory roku". Piękna i ponadczasowa kompozycja, która potrafi przenieść słuchacza do świata magii i wciągnąć bez opamiętania. Niezwykła złożoność melodii i emocje, a wszystko żeby oczarować słuchacza. Co ma Vivaldi do muzyki Wintersun? Dobre pytanie.

Wintersun to zespół, który w zasadzie nie trzeba nikomu przedstawiać, to zespół, który już zapracował na swoją markę. Dla tych co ich nie znają, warto wspomnieć że jest to kapela, która powstała w 2003 r z inicjatywy Jari Mäenpää.To on jest mózgiem zespołu i to on pełni rolę wokalisty, gitarzysty, a także odpowiada za całą orkiestrację. Jemu też zawdzięczamy to jakie utwory powstają, bo jego talent kompozytorski jest nie do podważenia. Wintersun ma na swoim koncie 3 albumy, a na najnowszy przyszło czekać fanom 5 lat. I znów Wintersun zaskakuje i nagrywa album, który się różni od poprzednich. "The forest Seasons" wzbudza kontrowersje, pokazuje zespół z nieco innej strony, nieco przeciera szlaki w nieco skostniałym melodyjnym death metalu. Nie każdego stać na taki ruch jaki wykonał fiński band. Nagrać album, który składa się z 4 kolosów to odważny ruch. Nie dość, że muzycznie Winteresun ociera się o symfoniczny metal, power metal czy melodyjny metal. To jeszcze wzbogaca swój wachlarz gatunków o progresywny metal. Mieszanka wybuchowa, ale wypada wyśmienicie. Tym odważnym krokiem zespół osiągnął zaskakujący efekt i w zasadzie nagrali swój najlepszy album.

Trzeba być albo szaleńcem albo geniuszem muzycznym by stworzyć dzieło, które składa się z 4 długich, rozbudowanych i dojrzałych kolosów. Czasami taki wybór kończy się porażką, ponieważ długie kawałki mogą przynudzać, przytłaczać formą czy nie zapadać w pamięci. Jednak kiedy dany utwór kusi dużą paletą ciekawych i intrygujących melodii. Kiedy dany utwór cechuje ostry riff, podniosłe chórki i ciekawe o ozdobniki, a klimat bierze górę to nie trzeba się bać, lecz można swobodnie oddać się dźwiękom, które nas otaczają. Co ciekawe melodyjny death metal rzadko kiedy skłania do przemyśleń, do przeżywania i chłonięcia poszczególnych smaczków. Wintersun pokazał jednak, że i melodyjny death metal może być dojrzały, piękny i klimatyczny. Każdy utwór rzeczywiście oddaje nastrój danej pory roku.

"Awaken from the dark slumber (spring)" to nie tylko otwieracz, ale właśnie przykład, że można oddać klimat wiosny i tego, że wszystko budzi się do życia. Jest spokojne wejście, budowanie napięcia i potem wkracza mocny i rytmiczny riff. Słychać mieszankę Enisferum, Nightwish czy nawet Kalmah. Wintersun jest jednak sobą, ale od razu pokazuje że w szczytowej formie. W utworze dzieje się sporo. Pierwsza część to "The Dark Slumber" i tutaj jest bardzo melodyjnie, choć band ukazuje swojej całej mocy. Jari swoim wokalem nadaje death metalowego charakteru, ale stawia przy tym na melodyjność i technikę. W okolicach 7 minuty wkracza ciekawy i melodyjny motyw, który pozwala nam złapać oddech i przeżywać naprawdę ciekawą orkiestracje i całe bogate instrumentarium. Drugi utwór to "The forest that weeps (summer)" jest bardziej mroczny, bardziej stonowany, a przynajmniej w pierwszej fazie. Tutaj zespół wtrąca elementy folk metalu i słychać to niemal przez cały utwór. Znów bardzo miłe dla ucha są ciekawe popisy gitarowe w solowych partiach. Jest melodyjność i prawdziwy pazur Wintersun. Najostrzejszym kawałkiem na płycie jest bez wątpienia "Eternal Darkness (autumn)" . Tutaj już nie ma czasu na jakieś powolne budowanie napięcie, zespół po prostu atakuje z grubej rury. Death metal pełni tutaj znaczącą rolę i słychać, że miało być brutalnie. Nie brakuje zwolnień i urozmaiceń, dzięki czemu nie ma 14 minutowej, bezmyślnej nawalanki. Zima zazwyczaj jest ponura, chłodna i mroczna, tak więc i taki jest "Loneliness (winter)". Znów utwór bardzo bogaty w ciekawe melodie i motywy.

4 kolosy i każdy z nich jest dopracowany i zawiera sporo intrygujących elementów. Jest coś z progresywnego metalu, symfonicznego metalu i oczywiście melodyjnego death metalu.Winteresun pokazał klasę i że ma jaja by nagrać odważny album składający się tylko z 4 kawałków. Najlepsze jest to, że płyta jest po prostu piękna muzyczne i pobudza do przeżywania i wchłaniania niepowtarzalnego klimatu. To trzeba po prostu posłuchać.

Ocena:9.5/10

ALICE COOPER - Paranormal (2017)


6 lat przyszło czekać fanom Alice Coopera na nowy album 6 lat, ale warto było. "Paranormal" to album na miarę takich klasycznych albumów jak "trash: czy "Schools out". Jest to album bardzo rockowy i czasami można odnieść wrażenie, że słuchamy najnowsze dzieło Ozzy Osbourne. Na płycie jest dużo glam rocka, heavy metalu i stoner rocka, a sam Alice Cooper brzmi momentami niczym sam król ciemności. Lat upływają, a on wciąż zachwyca swoim charyzmatycznym wokalem. Cieszy fakt, że Alice Cooper odszedł od nieco komercyjnego grania i postawił na bardziej klasyczne rozwiązania. Dzięki temu dostajemy energiczny, przebojowy i rockowy materiał. Muzyka wspiera perkusista U2, Billy Gibson z ZZ TOP, czy Roger Glower.Brzmienie na miarę tego z lat 80, to zasługa Boba Ezrina. Kiedy wspomnę ostatnie dzieła Alice Coopera to doznaję szoku, że w końcu po tylu latach udało się nagrać dojrzały, rockowy i taki klasyczny materiał. Płyta nie męczy i każdy utwór jest intrygujący i potrafi zapaść w pamięci. "Paranoic Personality" poznaliśmy jako pierwszy singiel i sprawdził się w swojej roli. Utwór od razu pokazał, że Alice Cooper powraca w wielkim stylu. Ciekawe partie basu, odrobina Black Sabbath czy Deep purple i wyszedł udany rockowy hit. Dobrze wypadł też drugi singiel w postaci tytułowego "Paranormal". Ten kawałek sprawdza się jako otwieracz, gdyż ma w sobie hard rockowego kopa. Płyta o dziwo zawiera sporo mocnych, zadziornych hard rockowych kompozycji. Dobrym tego przykładem jest rytmiczny "Dead flies", czy melodyjny "Fireball" o nieco stonerowej konstrukcji. W "Fallen in love" słychać faktycznie ducha ZZ TOP i to dobry znak. Ten utwór to przede wszystkim wciągająca i złożona solówka. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest rock'n rollowy "Dynamite road". Dalej mamy stonowany "private Public breakdown", teatralny "Holy water" czy energiczny "Rats". Nawet dobrze wypada klimatyczna ballada "The sound of A", a całość zamyka radosny "You and all of your friends". W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, bo każdy utwór ma w sobie coś atrakcyjnego i każdy jest warty uwagi. Miło jest słyszeć, że mimo lat Alice Cooper wciąż potrafi nagrać przemyślany i dojrzały album rockowy. Pozycja obowiązkowa dla fanów wokalisty jak i samego gatunku hard rocka.

Ocena: 8/10

niedziela, 23 lipca 2017

AXXIS - Retrolution (2017)

Niemiecki heavy metal kryje wiele ciekawych zespołów, wiele mało znanych i solidnych, ale także sporo legend, które miały ogromny wpływ na muzykę z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Jednym z tych zespołów, które trzeba zaliczyć do tych największych i najbardziej rozpoznawalnych jest Axxis. Ta formacja zaczyna od hard rocka i melodyjnego metalu ocierając się o twórczość Accept, Deep Purple czy Def Leppard. Panowie szybko odkryli swój styl i dali się poznać jako specjaliści od prostych i chwytliwych przebojów. Cały czas się rozwijali i tak rozwinęli skrzydła w 2000r. „Back to the Kingdom” otwierał nowy rozdział zespołu, gdzie zespół nie bał się urozmaicać swój materiał. To był czas kiedy Axxis do swojej muzyki wlał nieco power metalu i to takiego znanego z Gamma Ray, Helloween czy Freedom Call. W tym czasie ukazał się ich najlepszy album tj „Paradise in Flames”. Niestety zespół wrócił do korzeni wraz z „Kingdom of the night”. To był nie równy materiał, ale miał przebłyski i mógł się podobać. „Retrolution” to kontynuacja grania z ostatniego albumu, czyli panowie znów próbują nas zabrać do lat 80, do swoich początków.

Paskudna okładka, która przypomina plakat do horroru „christine” i jeszcze gorsze brzmienie, które jest pozbawione pazura to złe symptomy. Niestety muzyka jest nie wcale lepsza. Panowie postawili na proste motywy, na krótkie i treściwie utwory, porzucając dynamikę i power metalowe tempo z „Utopia” czy „Paradise in Flames”. Zespół próbuje grać heavy metal z domieszką hard rocka. Choć jest to momentami przebojowe i melodyjne. To jednak kicz bierze tutaj górę i potrafi nieco zniesmaczyć słuchacza. Rock'n rollowy otwieracz „Burn, burn burn!” nie zwiastuje niczego dobrego. Niby prosty motyw, niby jest hard rockowe szaleństwo i przebojowość z pierwszych płyt. Niestety wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Nieco szybszy „This is my day” kusi dynamiką i szybkością, ale to nie jest to co chciałbym usłyszeć. Pazur jest w mocniejszym „Heavy metal brother” i to jest nawet udany utwór. Niestety teksty tutaj mocno kuleją i są kolejnym krokiem w stronę kiczu. Lekki „All my friends are liars” jest bardziej komercyjny, ale z drugiej strony jakiś taki nijaki.”Dream chaser” byłby udany gdyby nie słodkość i taki nieco chaotyczny podkład. Echa ery power metalowej gdzieś tam słychać w energicznym „Rock the night” i w sumie jest to najjaśniejszy punkt tej płyty. Zespół stara się grać z luzem co słychać w bluesowym „Do it better”, ale jakoś to się nie przedkłada na jakość płyty. Całość zamyka bezpłciowa ballada „Queen of the wind”, która jest idealnym podsumowaniem tego słabego i nijakiego albumu. Nie ma tutaj hitów, które by zapadłyby na długo w głowie. Jakieś to chaotyczne i bez wyrazu. Zespół wrócił do korzeni i szkoda. Trzeba było iść za ciosem i nagrywać kolejne płyty pokroju „Time machine” czy „Paradise in flames”. To był idealny styl Axxis. To co jest teraz jest poniżej ich możliwości.

Ocena: 4.5/10

czwartek, 20 lipca 2017

JR BLACKMORE - Destruction Mania (2017)

W 1964r na świat przyszedł jedyny son sławnego gitarzysty Deep Purple i Rainbow – Ritchiego Blackmore'a czyli Jurgen Blackmore. Właściwie żył on zawsze w cieniu ojca. Podobnie jak ojciec Jurgen poszedł w kierunku rocka i klasycznego brzmienia. Starał się znaleźć swój styl, znaleźć swoje miejsce w muzyce rockowej. Choć nie brakuje mu umiejętności, to nie odniósł takiego sukcesu jak ojciec i mało kto wie że wydał też on swoje płyty. Dał się poznać jako gitarzysta projektu Over The rainbow, gdzie z innymi członkami Rainbow dawali koncert grając największe hity Rainbow. Był też zespół Superstition oraz solowa kariera i właściwie solowe płyty były ciekawsze. Kto nie zna jego twórczości i chciałby to nadrobić to jest ku temu okazja. Ukazał się w tym roku komplikacja „Destruction mania”, które zawiera największe hity Jurgena Blackmore'a. Na pierwszy strzał idzie „Destruction mania” , który pochodzi z płyty „Voices”. Rozbudowane solówki, niezwykły klimat, w tym przede wszystkim z płyt Rainbow czy Deep Purple. Cathrine Jauer wzbogaca ten świetny utwór mocnym i podniosłym wokalem. Znakomita mieszanka romantyzmu i klasycznego rocka. Spokojny i stonowany „Your last chance” to nieco inny klimat rocka, ale dalej jesteśmy blisko tego co tworzył ojciec Jurgena na przestrzeni lat. Micheal Bormann to kolejny świetny wokalista, która potrafi wszystko zmienić w złoto. Tak też jest z energicznym i zadziornym „Beethoven”. Jest znacznie ostrzej, bardziej dynamicznie i Jurgen pokazuje na co go stać. To kolejna kompozycja z albumu „Voices”. Z płyty EBC Roxx „Winners” pochodzi rock'n rollowa petarda „Drivin Songs (it Rocks), która również imponuje wykonaniem i aranżacją. „Wild and Free” to kompozycja która utrzymana jest w klimatach heavy/power metalowych z nutką rocka. Utwór ukazał się pierwotnie na „Still holding on” z 2005 r. Z płyty „ Winenrs” pochodzi utwór „Fly”, który brzmi identycznie jak „All night long” Rainbow, co słychać zwłaszcza po riffie. Tony Carey i Ela wokalnie urozmaicają ten utwór i nadają mu typowej hard rockowej mocy. Bardzo zgrany duet, który idealnie wtapia się w klimaty Rainbow/Deep Purple. Na pewno niektórych może zdziwić, jak dobry wokalistą jest Tony, który kryje w sobie wiele talentów. Nam dał się poznać bardziej jako klawiszowiec Rainbow. Kolejnym stonowanym i klimatycznym utworem jest „Never Too late”. Najbardziej przypadł mi do gustu duet z Oliverem hartmannem, który jest świetnym gitarzystą i wokalistą. „Guardian angel” jest zadziorny, przebojowy i przepełniony ciekawymi melodiami. Prawdziwa petarda i przykład, że syn nie jest wcale słabszy od ojca. Równie mocny i zadziorny jest „Day by Day”, a całość zamyka „Red dirty Devils”, który przemyca nutkę bluesa. Nie ma słabych kawałków, a całość to taki Jurgen Blackmore w pigułce. Dobrze by było jakby JR Blackmore był bardziej aktywny i znalazł w końcu właściwie miejsce. Czekamy na kolejne płyty i więcej hard rocka w takim wydaniu.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 17 lipca 2017

SLEAZER - Fall into Disgrace (2017)

O miano debiutu roku 2017 na pewno powalczy „Fall into Disgrace” włoskiej kapeli Sleazer. Działają od 2011 r i w swojej muzyce starają się przemycać elementy Dokken, Savage Grace, Wasp, Judas Priest czy Iron Maiden. Tak więc mocno inspirują się latami 80 czy 90, a przy tym nie ustępują Striker, Skull Fist czy Enforcer. Debiutancki album to kawał solidnego heavy/speed metalu zagranego z polotem, lekkością i pomysłem. Niby to wszystko jest proste, ale na wysokim poziomie. Zespół jest napędzony przez dwóch naprawdę zgranych gitarzystów w postaci Edoardo i Clamente, którzy dają niezłego czadu. Riffy są mocne, chwytliwe i zagrane z lekkością. Jest klimat i prostota z lat 80. Do tego jeszcze do chodzi specyficzny i taki zadziorny wokal Andrea i mamy gotowy album w stylu lat 80. Nie ma mowy o oryginalności to akurat prawda, ale zespół nadrabia dynamiką, przebojowością i szczerością. Niby nic nowego, ale jest przyjemność z odsłuchu. „A falling Overture” to krótkie i klimatyczne intro, które przypomina filmy Johna Carpantera czy główny motyw z serialu „Stranger Things”. Jednym słowem strzał w dziesiątkę i znakomite oddanie lat 80. Potem szybko wkracza ostry riff i krzyk wokalisty, tak więc zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. „Heroes of disgrace” to speed metalowa petarda, która daje niezły przed smak całości. Zespół dobrze radzi sobie z bardziej hard rockowym granie co potwierdza w przebojowym „Straight on your way”. Fani Rocka Rollas czy Blazon stone na pewno polubią rozpędzony „Legion of the damned”, który jest jednym z najszybszych kawałków na płycie. Jest też coś dla fanów Dokken i mowa tutaj o stonowanym, hard rockowym „King of nothing”, który pozwala nieco odpocząć od szybkich petard. Jednym z moich ulubionych utworów jest zadziorny i dynamiczny „Sabbath lord”, w którym zespół znów pokazuje pazur. W podobnej formie utrzymany jest „Sleazer”, który przemyca pewne znamiona starego Running Wild. Bardzo prosty riff zdobi „Fall again” i jego chwytliwość i niezwykła melodyjność mają coś z twórczości Iron maiden. Zespół nie odpuszcza i cały czas trzyma wysoki poziom na płycie. Całość wieńczy szybki, speed metalowy „Deserter”, który idealnie podsumowuje ten album. Nie ma słabych kawałków, a każdy z nich dostarcza sporo frajdy. Zgrany zespół, ciekawe pomysły i aranżacje sprawiają, że debiut brzmi tak świetnie, a sam Sleazer ma szanse na spory sukces. Pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy metalu lat 80.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 16 lipca 2017

EDGUY - Monuments (2017)

Czy tego chcemy czy nie Edguy zalicza się do najbardziej rozpoznawalnych kapel z niemieckiej sceny metalowej i oczywiście jest szeroko znana ta formacja w power metalowym światku. W tym roku Edguy obchodzi 25 rocznicę swojej działalności. Mieli wzloty i upadki, ale nikt nie będzie kwestionował ich wkładu w power metalu oraz faktu, że mają kilka perełek w swojej bogatej dyskografii. Wystarczy wspomnieć o magicznym "Mandrake", o przebojowym "Vain glory opera", czy ostrym "Hellfire Club". Nawet ostatni album "Space police" też znów zaprezentował nam wysoki poziom zespołu. Kapela jest napędzana przez Tobiasa Sammeta, który jest nie tylko charyzmatycznym wokalistą i pomysłowym kompozytorem. Przez cały okres swojej kariery stworzył sporo hitów i w zasadzie te największe znajdziemy na składance "Monuments", która jest jubileuszowym dziełem. Gdybym sam miał stworzyć taki "the best of" to lista byłaby troszkę inna, ale i tak udało się Tobiastowi i spółce zawrzeć na dwóch płytach kawałki z całej swojej dyskografii, a także 5 nowych kawałków i wcześniej nie wydany "Reborn in the waste", który został nagrany podczas sesji "Savage poetry". Nie będę opisywał każdy utwór jaki tu znajdziemy, bo dobrze znamy te hity. Warto wspomnieć, że znajdziemy tutaj choćby "Space police", czy "Defenders of the crown" z ostatniej płyty. "Mysteria", czy "Piper never dies" z "Hellfire club" czy takie klasyki jak "Vain glory Opera" czy "Tears of Mandrake". Cieszy mnie też obecność przebojowego "Judas at the opera" z gościnnym udziałem Michealem Kiske. Skupmy się na nowych kawałkach, które wzbudziły najwięcej kontrowersji. "Reborn in the Waste" ma w sobie ducha starych płyt heavy metalowych i tu nawet nie chodzi o power metal. Sam klimat i charakter przypomina mi wczesne dokonania Running Wild. Główną atrakcją jednak jest 5 pierwszych kawałków, bo są to najnowsze utwory Edguy. W sumie pokazują, że Tobias i spółka jest wciąż w formie. Różnie to bywało z Edguy, a ostatnio bywało bardziej hard rockowo niż power metalowo. Jednak te nowe kawałki mimo wszystko zaskakują pozytywnie. "Ravenblack" jest mocny, ciężki i ma w sobie pokłady power metalu. Utwór mógłby spokojnie trafić na "Hellfire club" czy "Space Police".  Co mi się podoba w tym kawałku to mocny i zadziorny riff oraz podniosły refren. Największe kontrowersje wzbudził "Wrestle The Devil", który jest bardziej hard rockowy i bardziej komercyjny, aniżeli power metalowy. Ciężko mówić tutaj o typowym Edguy. Może bardziej wpasowałby się do kanonu Avantasia? Prawdziwa uczta zaczyna się od szybszego i przebojowego "Open Seasame", który już jest bliższy początkom Edguy. Właśnie takie utwory powinni tworzyć. Wejście "Landmarks" imponuje dynamiką, melodyjnymi partiami gitarowymi i przebojowym charakterem. Przypominają się czasy "Vain glory Opera" Mandrake". Tak dokładnie tak. Jest ta podniosłość, ta operowa otoczka. To jest to.  Moim faworytem szybko został "The mountaineer", który brzmi jak nawiązanie do Helloween i Gamma Ray. Prawdziwa petarda. Oby właśnie w takim kierunku poszedł Edguy na kolejnych albumach. "Monuments" to fajne podsumowanie 25 lat działalności zespołu i pokazanie w jakiej formie jest obecnie. Bardzo udana komplikacja. Dla fanów pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9/10

piątek, 14 lipca 2017

WOLFCHANT - Bloodwinter (2017)

Jeśli kocha się twórczość i folkowe melodie Suidakra, chłód Enisferum i pomysłowość Manegarm to nie można być obojętnym wobec niemieckiego Wolfachant. Nie trzeba być miłośnikiem niemieckiego języka, fanem pegan metalu, a ni też fanem niemieckiej mitologi by wpaść w sidła Wolfchant. Ich ostatnie dzieła są na naprawdę wysokim poziomie i nie można im odmówić perfekcjonizmu i pomysłowości. Najnowsze dzieło „Bloodwinter” potwierdza ich formę i styl w jakim ostatnio się obracają. Doczekaliśmy się udanej kontynuacji „Embraced by Fire”.

Z poprzedniej płyty na pewno zostało soczyste i dopieszczone brzmienie jak i klimatyczna okładka. Skład zespołu uległ zmianie, bo pojawiła się nowa sekcja rytmiczna i gitarzysta w postaci gorthrima. Sertorius zajął się basem, a Lug perkusją, ale nie zmienił się styl zespołu. Dalej jest mieszanka pegan metalu, melodyjnego death metalu i folk metalu. Nortwin i Lokhi na przemian wyśpiewują swoje partie wokalne, przez co muzyka też jest bardziej złożona i urozmaicona. „Nornesang” to klimatyczne i podniosłe intro. Bardzo dobry pomysł na otwarcie albumu. Dalej mamy bardziej stonowany i mroczniejszy „schicksalsmacht”. Pomysłowy riff, duża przebojowość i sporo atrakcyjnych melodii to cechy chwytliwego „Wolfchant ( a wolf to man)”. Z kolei w „Das Bollwerk” zespół zabiera nas w rejony folk metalu i jest bardzo klimatyczne w tym utworze. Kolejny hit odnotowano. Marszowy „Bloodwinter” to świetna wizytówka tego albumu. Jako fan power metalu pozwolę sobie wyróżnić dynamiczny „Heritage of Fire” z naprawdę atrakcyjnym riffem. Przypomniał mi się stary dobry Winterstorm. „Sechnsucht” to klimaty nieco bardziej w stylu Powerwolf i zespołowi wyszło to naprawdę bardzo dobrze.Mamy jeszcze klimatyczny „anthems of revenge” i epicki „New born killer”, który zamyka ten dopracowany album.

Wolfchant znowu nagrał bardzo dobry album, który potrafi oczarować klimatem i ciekawymi melodiami. Płyta wciąga na długo i za każdym razem odkrywa się nowe smaczki. Nic tylko słuchać i czerpać radość z odsłuchu.

Ocena: 9/10

wtorek, 11 lipca 2017

WRETCH - The Hunt (2017)

Amerykański Wretch, który gra heavy/power metal w amerykańskim wydaniu powstał już w latach 80, ale jakoś nie było mu dane trafić do szerszego grono słuchaczy i przepadli na kilkanaście lat. Wrócili w 2006 r z debiutanckim albumem i „Reborn” był udanym wydawnictwem. Tak o to Wretch został na dobre na rynku muzycznym i w tym roku powracają z trzecim dziełem w postaci „The Hunt”. Fani Metal Church, Jag Panzer, Attacker czy helstar będą zadowoleni.

Już sama okładka robi smaka na płytę i na pewno oddaje jej kształt. Jest agresywna, momentami tajemnicza czy mroczna. Jest bojowy charakter i wszystko to co amerykański power metal powinien zawierać. Ciekawe przejścia, zadziorne riffy i złożone popisy gitarowe. Tutaj szaleją Micheal i Nick, którzy dogadują się bez problemu. Jest energia, jest finezja i nutka szaleństwa, tak więc mamy prawdziwy power metal. Wretch ma obecnie nowego wokalistę – Juan Ricardo, który poradził sobie znakomicie. Jego specjalnością są wysokie rejestry, które potrafią oczarować słuchacza. „The Hunt” to jest album z którym trzeba się liczyć w roku 2017.

„Sturmbringer” to krótkie, ale jakie treściwe intro, które zabiera nas do lat 80 i klasycznych albumów heavy metalowych. Lubie takie intra, bo wtedy można poczuć magię. Dalej mamy już konkretny killer w postaci „The Hunt”. Jest szybko, melodyjne i zadziornie, a przy tym zespół nie próbuje nikogo kopiować. Bardzo dobry start. Nieco mroczniejszy i taki z nutką progresywności „Throne of Poseidon” pokazuje, że nie jest to album na jedno kopyto. Pomysłowe aranżacje i dynamika w „The final Stand” też imponują, zwłaszcza że zespół znów stawia na power metalowy styl. Zespół między killerami wtrąca spokojne przerywniki jak choćby „Fortunes Fool” co pozwala nieco odsapnąć i wciągnąć się w świat Wretch. Dalej mamy prawdziwe petardy w postaci „Straight to hell” i „The king is red”, które mają coś z twórczości Iron maiden. Zespół świetnie radzi sobie z bardziej złożonymi kompozycjami co potwierdza dynamiczny „Once in a lifetime” czy klimatyczny „She waits”, który przypomina ballady Blind Guardian.

Wretch idzie za ciosem i nie zwalnia swojego tempa. Nowe dzieło jest dowodem, że zespół zna się na rzeczy i wie jak tworzyć soczyste, zadziorne kawałki w stylistyce US power metal. Pozycja godna uwagi!

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 10 lipca 2017

BURNING SHADOWS - Truth in Legend (2017)

Jak ten czas leci. Burning Shadows istnieje już od 17 lat i w tym roku wydali swój trzeci album zatytułowany "Truth in Legend". Płyta oddaje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalu. Nie brakuje mocnych riffów, przybrudzonego brzmienia, odrobiny brudu i toporności. Jest gdzieś w tym wszystkim miejsce dla elementów Jag Panzer, Iced earth czy Manowar. Panowie wiedzą jak połączyć epicki charakter, z mroczniejszym klimatem i jak poruszać tematykę mitologii czy nawet opowieści Lovecrafta. To ich na pewno wyróżnia, a najnowsze dzieło potwierdza, że Burning Shadows jest zespołem, którego nie sposób pomylić.

Nowy album jest bez wątpienia bardzo dojrzały i uwypukla patenty znane z poprzednich wydawnictw. Zespół nie ucieka w eksperymenty i stara się ulepszyć jeszcze bardziej swoją formułą.  Sam album jest urozmaicony i znajdziemy tutaj różnego rodzaju kawałki. Od szybkich, po bardziej zadziorne czy epickie. Tom davy spisuje się w roli wokalisty i świetnie współgra jego głos z warstwą instrumentalną. Słychać nawiązania do klasycznych albumów z kręgu amerykańskiego power metalu, a to już dobrze świadczy o "Truth in legend".  Płytę otwiera "Day of Darkness" czyli bardzo mroczny i urozmaicony kawałek, w którym sporo się dzieje. Rycerski charakter sprawia, że kawałek wyróżnia się i napawa optymizmem jeśli chodzi o pozostałą część materiału. "Southwind" jest bardziej melodyjny i bardziej drapieżny. Fani heavy metalu spod znaku Manowar czy Crystal Viper będą zadowoleni. W amerykańskim power metalu przewija się często thrash metal i brudny heavy metal i to słychać w energicznym "Sworn in Victory". Bardzo dobrze wypada cięższy i bardziej stonowany "From The Stars". Tytułowy "Truth in Legend" to już epicki, marszowy 7 minutowy kolos, który przemyca mroczniejszy klimat i nieco rycerski wydźwięk. Utwór imponuje złożonymi partiami gitarowymi i dynamiką. Spokojniejszy "The blessed" pełni rolę ballady. Utwór zachwyca romantycznym klimatem. Całość zamyka epicki kolos "Deathstone Rider" , w którym dzieje się sporo, a zespół bawi się różnymi motywami i melodiami. Prawdziwa perełka i apogeum tego zacnego albumu.

5 lat czekania na nowy album Burning Shadows, ale warto było, bo album jest dojrzały, dopracowany i napchany ciekawymi kompozycjami. Znajdziemy tutaj wszystko co najważniejsze w amerykańskim heavy/power metalu. Pozycja godna uwagi dla fanów gatunku.

Ocena: 8.5/10

sobota, 8 lipca 2017

OVERKILL - The Grinding Wheel (2017)

Dyskografia amerykańskiej formacji Overkill robi ogromne wrażenie. Nagrać 18 albumów i wciąż być na topie, a przy tym nagrywać jedne ze swoich albumów to mało kto może się pochwalić. Panowie od lat grają speed/thrash metal na wysokim poziomie. Cechuje ich agresywność, duża dawka energii i taki speed/heavy metalowy pazur. Charakterystyczny wokal Bobbiego przypomina twórczość Metal Church czy Accept. Overkill od czasu wydania „Ironbound” przeżywa swoją drugą młodość. 18 krążek zatytułowany „The grinding Wheel” to w zasadzie nic nowego tylko kontynuacja tego co mieliśmy na ostatnich płytach. Pytanie czy formuła się nie wyczerpała?

Nie ma zaskoczenia i nie ma powiewu świeżości, a płyta momentami brzmi jak kalka ostatnich płyt. Najgorsze jest to, że już nie ma tej lekkości i przebojowości z „Ironbound” czy zadziorności z „The eletric Age”. Niby dalej jest ostro, jest melodyjnie i tak jak na ostatnich płytach, ale momentami brzmi to jak zespół grał na siłę i bez pomysłu. Soczyste brzmienie i świetny wokal Bobbiego, który przypomina czasami Mike Howe'a z Metal Church czy Marka Tornillo z Accept to jest bez wątpienia atut Overkill i motor napędowy nowego dzieła. Nie ma mowy o drugim „Ironbound”, ale nie oznacza to, że „The grinding Wheel” jest spisany na straty, bowiem nie brakuje tutaj naprawdę solidnych utworów. Początek płyty jest całkiem udany i daje prawdziwego kopa. Mamy rozbudowany „Mean, green, killing machine”, nieco punkowy „Goddamn trouble”, który ociera się o dokonania Anthrax i jeszcze dynamiczny i techniczny „Our finest hour”. Ten ostatni utwór jest bliższy poziomowi i stylowi z „Ironbound”. Bardzo dobry przykład, że zespół trzyma poziom i wciąż potrafi stworzyć świetny killer, który zapada na długo w pamięci. Nieco mroczniejszy i też bardziej heavy metalowy „Shine on” prezentuje się dobrze, ale troszkę się dłuży. Dużo dobrych melodii i zagrywek gitarowych uświadczymy w przebojowym „The long road”. Dalej mamy „Come heavy”, który też jest bardziej stonowany i bardziej heavy metalowy niż thrash metalowy. Ciekawy riff i taki rytmiczny wydźwięk riffów sprawia, że utwór wyróżnia się na tle innych z płyty. Do ostrych i thrash metalowych kawałków na pewno warto zaliczyć „Red white and blue” czy „The wheel”.Całość zamyka lżejszy „emerald”, który zaskakuje lekkością i dużą dawką melodyjności.

Sam album jest nie równy i taki trochę chaotyczny, ale są też plusy. Zespół dalej podąża ścieżką obraną na „Ironbound” i dalej trzyma dobry poziom. Nie brakuje thrash metalu i ciekawych hitów, które podbiją serce fanów heavy metalu. Oczekiwałem czegoś więcej, a dostałem solidny album który za jakiś czas przepadnie w gąszczu lepszych płyt.

Ocena: 7/10

piątek, 7 lipca 2017

BLIND GUARDIAN - Live beyond the Sphere (2017)

Kiedyś to powstawały prawdziwe albumy koncertowe. Były emocje, klimat, żywa publika i można było poczuć się jakbyśmy uczestniczyli w danym wydarzeniu. Dzisiejsze albumy to zazwyczaj obdarte z emocji i prawdziwego klimatu wydawnictwa, w których dopracowania w studiu zabijają wszystko. "Imaginations Through The looking glass" i album cd w postaci "Live" jakie zgotował Blind Guardian w 2003 i 2004 r były i dalej są prawdziwym majstersztykiem.  Blind Guardian przez ostatnie lata raczej nie rozpieszcza swoich fanów jeśli chodzi o wydawnictwa. 14 lat przyszło czekać na nowy album koncertowy, a nowe albumy studyjne ukazują się w odstępstwie 4-5 lat. Kiepska frekwencja. W 2015 roku światło dzienne ujrzał "Beyond the Red Mirror", który odniósł sukces komercyjny. Jest to bardziej progresywny i symfoniczny album. Nie jest to już ten Blind Guardian, który zasłynął z takich petard jak "Lost in the Twilight Hall" czy "Valhalla". Zespół ruszył w ogromną trasę i podczas tej trasy zaczęto nagrywać materiał na nowy album koncertowy. Nic dziwnego bo trasa cieszyła się sporym zainteresowaniem. "Live beyond the Sphere" to 3 płytowy album koncertowy, w którym zespół skompletował ciekawą setlistę, którą tworzą utwory z różnych momentów i miejsc podczas owej trasy.

Pomysł ciekawy, a jak z efektem? Cieszy na pewno spora ilość materiału i niektóre smaczki, ale nie jest to płyta idealna i na miarę "Live" z 2003r. Nie ma takiej energii, Hansi śpiewa łagodnie i jakoś tak bez ikry. Momentami jest to wszystko jakieś takie płaskie i ugrzecznione, a przecież ten zespół potrafi grać agresywnie i z wykopem. Tutaj zaczynają się mieszane uczucia, bo album jest solidny i słucha się naprawdę przyjemnie. Jednak nie jest to ta klasa co kiedyś. Cieszy mnie, że mamy utwory z różnych etapów kariery i że gdzieś w tym wszystkim, że publika dobrze się bawiła.

Na pewno dobrze na żywo wypada rozbudowany i progresywny "The Ninth Wave", który pochodzi z "Beyond the red Mirror". Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten kawałek, to jakoś mi nie podszedł do końca. Bardziej zyskał na żywo podczas koncertu w Warszawie. Cieszy fakt pojawienia się petardy "Banish From Sanctuary", ale właśnie tutaj słychać, że brakuje mocy i tego pazura co kiedyś było słychać. Nawet wokal Hansiego jest jakiś taki bez werwy i zadziorności.  Nie mogło zabraknąć klimatycznego "Nightfall", który zawsze sprawdza się na koncertach. Publika zawsze ożywa przy tym utworze.Z nowej płyty na pewno na uwagę zasługuje "Prophecies" , który zachwyca przebojowością i podniosłym charakterem. Bardzo koncertowy kawałek. Z power metalowych petard pojawia się też "Tanelorn" i jest to jeden z mocniejszych punktów płyty. "The last Candle" to jeden z moich ulubionych kawałków z mojej ulubionej płyty Blind Guardian. Pierwszą płytę zamyka kolos w postaci "and then there was the silence".

Drugą płytę otwiera "The lord of The Rings", czyli kultowa ballada Blind Guardian, która zawsze jest mile widziana przez publikę. Jeden z fajniejszych momentów, kiedy publika śpiewa razem z Hansim. Dobrze, że brzmienie nie zagłuszyło tego efektu całkowicie. "Fly" wzięty z koncertu w Warszawie wypada równie dobrze. Najlepszy kawałek z "A twist in the myth" i dzieje się sporo podczas tego kawałka. Kolejną petardą jest nieśmiertelny "Lost in the Twilight Hall" i w końcu zaczyna się coś dziać i jest pożądany power metal. Nie mogło zabraknąć magicznego"Imaginations from the other side", ale znów można odnieść wrażenie, że to nie to co kiedyś. Szkoda, że ucięto intro do "Into the Storm", ale i tak utwór się broni. Z najnowszego dzieła nie mogło zabraknąć energicznego "Twilight of the Gods", który zachwyca mocnym riffem i wciągającym refrenem. Drugi krążek zamyka mocny "And the story ends", który wyróżnia się mrocznym klimatem.

Trzeci album zaczyna się rozbudowanym i melodyjnym "Sacred Worlds", w którym naprawdę sporo się dzieje. Najpiękniejszy moment to "The bard songs (in the forest)", w którym publika dominuje i chyba fajnie byłoby gdyby Hansi mniej śpie kawał, a więcej publika. Pięknie to brzmi. Prawdziwy koncert na żywo. Ciężko sobie wyobrazić koncert bardów bez killera w postaci "Valhalla". Jeden z moich faworytów z całej twórczości Niemiec. Na koniec mamy trzy jakże fantastyczne kawałki. Podniosły "wheel of time", speed metalowy "Majesty" i wielki hit zespołu jaki jest "mirror mirror".

Można narzekać, że jest to wydawnictwo dalekie od ideału i momentami jest dalekim od starych koncertów, ale ma też kilka plusów. Dobra zabawa, ciekawa setlista, zbiór utworów z różnych okresów, również z ostatnich dzieł. Jak ktoś nie miał do czynienia z Blind guardian, to może śmiało sięgnąć po ten album koncertowy. Może nie jest to album koncertowy na miarę tych klasyków z lat 90 czy 80, ale płyta uwieczniła rozmach trasy promującej "Beyond the red mirror" i frajdę fanów podczas uczestniczenia w tym wielkim wydarzeniu. To chyba najważniejsze.

Ocena: 8/10

środa, 5 lipca 2017

MASTERPLAN - Pumpkings (2017)

Helloween, Kiske i Hansen szykują się do "Pumpkin united" i brakuje w tym składzie Uli Kuscha czy Rolanda Grapowa. Grapow dalej jest w niezbyt dobrej relacji z Weikathem i dlatego tez nie doszło do skutku powrót tych panów w ramach trasy koncertowej. Roland jednak w inny sposób przypomina swój czas w Helloween. Wybrał opcję albumu z coverami grupy Helloween, ale raczej jest to album który zawiera na nowo zagrane kawałki jakie stworzył Grapow podczas grania w Helloween. O "Pumpkings" była mowa znacznie wcześniej. Fani długo czekali na to wydawnictwo i wreszcie można ocenić jakoś tego dzieła.

Podczas słuchania często pojawia się myśl "Po co? Jaki był sens nagrywania na nowo te kawałki, które nie wymagają poprawki?". Jasne zyskują mocniejsze brzmienie, ostrzejszy styl grania, ale jakoś gdzieś nie ma tej magii, tego tajemniczego klimatu. W dodatku Masterplan jest w nieco innym składzie. Nie ma Jorna, nie ma też Uli'ego, no i niestety Rick nie jest rasowym, power metalowym wokalistą. Jego maniera pasuje do heavy metalowego grania jakie prezentuje w zespole Herman Frank. Tutaj niestety często słychać jak wiele dzieli jego i Kiske czy nawet Derisa. Tak więc mamy zgrabnie zagrany instrumentalnie album, ale nieco gorzej zaśpiewany. Cały czas powracają w myślach oryginalne wersje i w zasadzie żaden cover w wykonaniu Masterplan nie wypada lepiej od klasyka. Płytę promuje "The Chance" czyli jeden z najlepszych kawałków jakie stworzył Roland. Ten utwór jednak jest pisany pod Kiske. Rick nie daje w wysokich rejestrach i raczej działa na niekorzyść. Ślicznie zagrane solówki i riff to nie wszystko. Nie czuć, że to utwór zagrany przez Masterplan, tylko słychać po prostu Helloween. Klawiszy nie słychać, a same aranżacje niczym się nie różnią. Szkoda, że zespół nie postanowił odświeżyć kawałków i nadać im charakteru masterplan. "Someones Crying" to power metalowa petarda i utwór o nieco neoklasycznym zabarwieniu. Znów wokal jakoś mi tutaj nie pasuje i nijak ma się do tego co słyszymy.  Jak ktoś nie słyszał oryginału to może polubi tą wersją. Rick wokalnie najlepiej wypada w mrocznym i progresywnym "Mr. Ego". Nic dziwnego, bo tutaj rodził się już styl Masterplan. Dobrze wypada też melodyjny i energiczny "Still We Go", który brzmi nieco dojrzalej w wersji Masterplan. "Escalation 666" to jeden z najcięższych kompozycji jakie stworzył Roland Grapowe. Mroczny i ponury utwór, w którym odnajduje się Rick. Bliżej mu do maniery Andiego niż Kiske, dlatego też efekt jest bardziej zadowalający. W zasadzie moimi faworytami są z tego albumu nieśmiertelny i ponadczasowy "the Time of The oath", który zawsze pasował do twórczości Masterplan aniżeli Helloween. Rick dobrze wpasowuje się w mroczny klimat i ciężkie partie gitarowe. Szkoda, że Hellowen nie gra już tego kawałka na koncertach. Nieco wydłużony i jeszcze bardziej dopieszczony "the dark ride" to kwintesencja stylu gry Rolanda Grapowa. Utwór bardzo melodyjny, ostry i power metalowy. Jedna z moich ulubionych kompozycji stworzonych przez Rolanda.

Ciężko ocenić to wydawnictwo. Ciekawość moja została zaspokojona, ale czuję niedosyt z drugiej strony. Ta płyta powinna się ukazać za czasów Dimeo czy Lande. Rick jest solidnym wokalistą, ale nie radzi sobie z kawałkami Helloween, przez co płyta sporo traci. Instrumentalnie i brzmieniowa jest to płyta wyśmienita. Całościowo nie robi takiego wrażenia. Wracam jednak do klasyków Helloween i nie zaprzątam sobie głowy tym dziełem.

Ocena: 6/10

ANTHEUS - Silent Agony (2017)

Kiedy mówimy o udanym debiucie to mamy na myśli tak naprawdę album, który potrafi zapaść w pamięci i to na na znacznie dłużej. Taka płyta musi być dynamiczna, przebojowa i przede wszystkim zagrana z głową. Riffy czy melodie muszą być atrakcyjne i mieć w sobie to coś. Taka płyta musi być zagrana prosto z serca, z miłości do metalu. Wtedy taki krążek może odnieść sukces. W kategorii heavy metalu progresywnego na pewno nie można pominąć debiutu francuskiego Antheus. „Silent agony” spełnia kryteria, jeśli chodzi o udany debiut.

Kapela istnieje od 1999r i jakoś do tej pory nie udało się wydać pełnometrażowego albumu. Teraz w końcu udało się to wykonać. Ciekawe logo, klimatyczna okładka i soczyste brzmienie sprawiają, że ta płyta potrafi oczarować. Najlepsze jest to, że zespół jest zgrany i każdy z muzyków dokłada cegiełkę by płyta była wyjątkowa. Philippe Dumas odpowiada za klimatyczne i nieco futurystyczne klawisze. To one czynią muzykę francuzów progresywną i bardzo tajemniczą. Ludovic z kolei sprawia że płyta jest energiczna i pełna ciekawych zwrotów. Sporo się dzieje pod względem gitarowym, tak więc nie można narzekać na nudy. Antheus to przede wszystkim charyzmatyczny Franck.

Muzycznie Antheus przypomina momentami Queensryche, crimson Glory czy Dream Theater. Tak więc jest dużo progresji, ale i heavy metalu czy momentami power metalu. Właśnie taki jest dynamiczny i chwytliwy „Rising Kingdom”, który otwiera album. Jeszcze szybszy i bardziej przebojowy jest „The End of the Day”. Jest więcej zadziorności, więcej gitarowych popisów, ale i też ciekawszy klimat. Zespół świetnie buduje napięcie na płycie. Też sporo emocji dostarcza żywiołowy „Firemarks” , a zespół zwalnia nieco w mroczniejszym „Arms of winter”. Bardziej epicki jest bez wątpienia marszowy „Tears of the sun”. Wiele ciekawych smaczków i przejść można dostrzec w rozbudowanym „Soul commander”. Soczysty riff i nowoczesne patenty to cechy „In the Attic”, z kolei zamykający „Silent Agony” to prawdziwa petarda, która idealnie podsumowuje całość.

Długo przyszło czekać nam na debiut Antheus, ale warto było. Płyta jest dynamiczna, przebojowa i nie ma przerostu formy nad treścią, co mi jak najbardziej odpowiada. Przemyślany materiał zapada na dłużej w pamięci, a całość jest zagrane z pomysłem. Bardzo dobry start francuzów i czekamy na kolejne wydawnictwa.

Ocena: 8/10

wtorek, 4 lipca 2017

STALLION - From the dead (2017)

3 lata kazał nam czekać niemiecki band Stallion na nowy album, ale o to jest "From the Dead" czyli drugi krążek tej formacji. Dla wielu nazwa Stallion nie wiele mówi, ale ci co mieli przyjemność posłuchać debiutu z przed 3 lat w postaci "Rise and Ride" jest to kapela o ogromnym potencjale. Niby młoda kapela, która gra od 2013r., niby brak większego doświadczenia i bogatej dyskografii, ale szybko pokazali na co ich stać. Grają klasyczny heavy/speed metal, w którym słychać stary dobry Helloween, Blind Guardian, Running Wild, Agent Steel czy axxion. Ta kapela czerpie wzorce z lat 80 i klasycznych kapel i to słychać. Wokal Paula, duet gitarzystów i odnowiona sekcja rytmiczna wskazują jakby muzycy tworzyli w latach 80, a w cale tak nie jest. Nawet brzmienie jest tak podrasowane by przywołać klimat starych dobrych lat 80. To jest spory plus tej kapeli. Debiut był dynamiczny, zadziorny i przebojowy. Taki też jest nowy album w postaci "From the Dead". Kapela momentami ociera się o speed/ thrash metal rodem z płyt Toxik czy Anthrax. Najlepszym tego dowodem jest tytułowy "From the dead". Ostry riff, niezwykła dynamika i złowieszczy feeling. Świetna to współgra z klimatem okładki, która ma coś z okładek Sodom. Album otwiera "Underground Society" który brzmi jak zagubiony kawałek z debiutu "Running Wild". Niby 3 lata przerwy, a zespół nie zardzewiał, a wręcz przeciwnie. Rozwinął swoje umiejętności i udoskonalił swoje atuty i styl. Jest nie tylko szybko, przebojowo, ale też agresywnie i nawet momentami thrash metalowo. Paul bardzo urozmaica swoje partie wokalne. Raz brzmi jak King Diamond, a czasami niczym Kai Hansen czy Joe Belladona. Niezła mieszanka. Stallion to niemiecka kapela, więc nie brakuje odesłań do Warlock czy Accept i potwierdza to marszowy i toporny "Down and Out". Dalej mamy zadziorny i nieco hard rockowy "Hold the Line". W podobnym klimacie utrzymany jest stonowany "Waiting for A sign" , który przywołuje na myśl kapele Warriors czy Wasp. Nowy album jest bardziej zróżnicowany niż debiut, a jednocześnie tak samo energiczny i pomysłowy. Stallion króluje w speed metalowej konwencji i potwierdza to killer "Lord of the Trenches" czy zadziorny "Blackbox", który ma coś z NWOBHM. Całość zamyka bardziej rozbudowany i urozmaicony "Awaken the Night". Nie ma słabych kawałków, a zespół drugi raz pokazuje klasę. Można jednak nawiązać do lat 80, do kultowych kapel, a przytym zaskoczyć i rzucić słuchacza na kolana. Kolejny świetny band młodego pokolenia i to jeszcze w dodatku z mojego ulubionego rejonu, czyli Niemiec. Warto znać muzykę tych panów. Polecam

Ocena: 10/10

niedziela, 2 lipca 2017

ICY STEEL - Through the ashes (2016)

11 lat funkcjonowania włoskiego Icy steel minęło bardzo szybko, a przez ten czas zespół zdobył grono fanów i uznanie na scenie metalowej. Specjalizują się w graniu soczystego heavy/power metalu w którym nie brakuje rycerskiego pazura i epickiego charakteru. Ich sukces tkwi w szybkich i zadziornych riffach, dużej dawce melodyjności. Icy Steel to maszynka do tworzenia hitów. Na 4 albumie „Through the ashes” potwierdzają tylko, że trzeba się z nimi liczyć.

Najnowsze dzieło to dwu płytowe wydawnictwo, które daje nam 60 minut soczystego heavy metalu na wysokim poziomie. Choc okładka jest dość chłodna i bez wyrazu, to jednak panowie nadrabiają mocnym i zadziornym riffem, a także dopracowanym materiałem. Sama zawartość jest urozmaicona, przeplatana różnymi ciekawymi motywami, a wszystko po to, żeby słuchać był cały czas pobudzony. Każdy utwór ma w sobie coś co pozwala przeżywać i rozpamiętywać daną kompozycją. Icy Steel to przede wszystkim świetny i charakterystyczny wokal Stefano. Opanował śpiew w wysokich rejestrach, jak i te bardziej emocjonalne śpiewanie. Bez wątpienia jest on ważnym ogniwem zespołu. Z kolei partie gitarowe wygrywane przez Stefano i Pietro są klimatyczne, melodyjne i potrafią zaskoczyć pomysłowością. Nie ma powodów by narzekać.

Album podzielono na dwie płyty. Pierwsza ma podtytuł before i zawiera większą część materiału. Na sam start dostajemy petardę w postaci „Fire and flames”, który pokazuje że zespół jest w formie. Prosty, energiczny riff zdaje tutaj egzamin. Niby oklepane patenty, ale sprawdzają się. Tutaj też słychać ciekawe i wciągające pojedynki na solówki. Nieco rozbudowany „The day became night” jest bardziej toporny, bardziej złożony. Zespół daje upust swoim pomysłom i nie chce iść na łatwiznę. Echa iron Maiden czy Helloween można doszukać się w przebojowym „Ritual of the Wizzard”. Jest to jeden z mocniejszych punktów na płycie. Dalej mamy marszowy i bardziej epicki „last thing to destroy” w którym Icy steel momentami przypomina Crystal Viper. Oprócz szybkich i mocnych heavy metalowych hymnów jest też miejsce na lekki i przyjemny rockowy utwór w postaci „Today the rain cries”. „Ashes of glory” potrafi ukoić swoim ciepłym klimatem i druga płyta zatytułowana „After” jest bardziej spokojna i balladowa.

Nie ma mowy o rewolucji w muzyce Icy Steel, ale trzeba przyznać że zespół nagrał przemyślany i solidny album. Mocne riffy, chwytliwe melodie i urozmaicenie sprawiają że płyty nie nudzi. Icy Steel jest w formie i „through the ashes” to potwierdza.

Ocena: 7/10