wtorek, 29 września 2015

CRYSTAL BALL - Liferider (2015)

Szwajcarski Crystall Ball przeżywa obecnie drugą młodość. Muzycznie przypominają nieco Gotthard, Krokus, czy Edguy. W 2013 roku powrócili po 6 letniej przerwie i był to udany powrót. Dobra passa trwa, bo najnowsze dzieło w postaci „Liferider” umacnia zespół i potwierdza, że przeżywa właśnie swoją drugą młodość. Nowe nabytki zespołu tj basista Cris Stone i wokalista Steven Mageney dali zespołowi energii i nieco świeżości. Dalej trzymają się ram hard rocka i power metalu. W takim klimacie jest utrzymany nowy album. Podobnie tak jak inne wydawnictwa tej doświadczonej formacji tak i ten wyróżnia się przebojowością i pozytywną energią, Z albumu kipi energia i powiew świeżości. Zespół postawił na proste, ale skuteczne pomysły, które łatwo wpadają w ucho. Dzięki temu album jest łatwy w odbiorze i można go zapuścić w ramach relaksu, jak i jako umilacz w podróży. Może okładka bardziej nasuwa nam wydawnictwo rockowe, to jednak nie ma się tym co kierować, bo nie brakuje heavy jak i power metalu. Mieszanka jest wybuchowa i już daj nam popalić w chwytliwym „Mayday”. Dobrze dopasowano tutaj melodie i wstawki klawiszy, czyniąc ten kawałek rasowym hitem. Jeden z ciekawszych tegorocznych przebojów w kategorii ciężkiego brzmienia. „Eye to Eye” to właśnie utwór o podłożu power metalowym skierowanym do fanów Gamma Ray czy Battle Beast. Tutaj swoją rolę dobrze odegrała Noora z Battle Beast. Wyszedł z tego energiczny i dość agresywny kawałek a to musi się spodobać fanom gatunku. Warto zaznaczyć, że nad produkcją czuwał Stefan Kaufmann i te wpływy UDO dają się we znaki w „Paradise”. Zespół nie boi się grać nowocześnie, z polotem i z pomysłem co pokazuje żywiołowy „Balls of Steel”. Słucha się tego naprawdę przyjemnie i brakuje takich właśnie rytmów, które brzmią z jednej strony klasycznie, a z drugiej mają nutkę nowoczesności. Gitarzyści tj Flu i Leach też przy każdej możliwej okazji dają czadu i nie oszczędzają się. Sporo ciekawych i atrakcyjnych solówek jak na album utrzymany w takiej formule. Marszowy, nieco bardziej epicki „Hold Your flag” to w sumie coś dla fanów Manowar, Accept czy właśnie UDO. Brakuje tutaj w sumie głosu Udo Dirkschneidera. Choć pan Mageney daje radę sobie w takich klimatach. „Take it All” to też klasyczny heavy metal przesiąknięty starym dobry UDO. Nieco toporny i mroczniejszy riff to tylko podkreśla. Stefan Kaufmann gościnnie wystąpił w balladzie „Bleeding” i choć nie jest jakaś genialna to zapada w pamięci. Heavy/power metal pełną gębą mamy w żywszym w „Liferider”. Ten utwór oddaje najlepiej to jak brzmi nowe dzieło Crystal Ball. Z pewnością nie można pominąć tego krążka, zwłaszcza jak się lubi Udo, Edguy, czy Battle Beast. Energia, prosta chwytliwa melodia, ostry riff to chwyty jakie stosuje zespół na tej płycie. Efektem tego jest naprawdę bardzo dobry album, który pokazuje że Crystall Ball jest w formie. Polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 28 września 2015

DARK MOOR - Project X (2015)

Większość zespołów stara się trzymać jasno określonego stylu i zachować swój własny charakter na przestrzeni lat. Rzadko kiedy można trafić na zespół, który dość często kombinuje z własnym stylem stojąc u progu ryzyka i zatracenia swojego stylu. Hiszpański Dark Moor to żywy przykład, że można ewoluować, zmieniać swój styl, trzymając się pewnych już sprawdzonych patentów. Dark Moor kojarzony był początkowo jako band power metalowy, potem otarli się o neoklasyczne granie, co było słychać na „Beyond the Sea” czy „Tarot”, które uchodzą za najlepsze dokonania zespołu. Potem zespół otarł się o symfoniczny metal na „Autumnal”, zaś „Ancestral Romance” ukazał romantyczny klimat i nawiązań do tradycji i hiszpańskiej muzyki. Ostatni album „Ars musica” ukazała nieco inne oblicze bo bardziej progresywne. To czego można oczekiwać po nowym „Project x”?

Już patrząc na okładkę można odnieść wrażenie, że szykują się spore zmiany i faktycznie jest to znów nieco inny album. Bardziej progresywny, czy też w myśl okładki futurystyczny. Tak zespół zabiera nas w świat s-f i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Można poczuć się jak w nieco innej przestrzeni i pełno tutaj smaczków, które mają podkreślić ten klimat. Muzycznie zespół też jakby ewoluował i szukał na nowo swojego stylu. Tym razem zespół zabiera nas w rejony progresywnego rocka i melodyjnego metalu, odsuwając power metal na daleki plan. Właściwie power metalu nie uświadczymy tu już w takiej ilości co byśmy chcieli. Właściwie to tych elementów nie ma za wiele. Ma być nacisk na rock i progresję i to jest właśnie znakiem rozpoznawczym nowego krążka. Produkcja nasuwa nam takie zespoły jak Rhapsody czy Stratovarius i to zasługa Luigi Stefaniniego. Pod tym względem album błyszczy, tylko gorzej już z samą zawartością. Zaczyna się od futurystycznego intra „November 3023” i słychać, że to będzie inny album. Klawisze nasuwają nowoczesny progresywny heavy metal z domieszką orkiestry. Na pewno może się spodobać filmowy klimat, jednak czy na taki Dark Moor czekaliśmy? „Abduction” to jeden z mocniejszych kawałków na płycie, ale daleko mu do petard z „Tarot” czy „Beyond The Sea”. Ma spore ilości symfonicznego metalu i tutaj kłania się „Autumnal”. Choć zespół starał się brzmieć tutaj bardziej progresywnie i momentami ciężko stwierdzić że to ten sam band co nagrał taki „Tarot”. „beyond the Stars” jest bardziej rockowy, bardziej podniosły i na plus można zaliczyć wpływy Queen. Właśnie Dark Moor sporo czerpie z twórczości Queen i stara się to upchać niemal w każdym utworze. „Conspiracy Revealed” miał być pewnie bardziej power metalowy, a wyszedł z tego nieco dziwny utwór, ale z pewnością jego zaletą jest to że zapada w pamięci przez chwytliwy refren. Kolejnym smętnym i bardziej rockowym kawałkiem na płycie jest „I want to believe” i nie wiem czemu płytę wypełniają takie kawałki, które stawiają zespół w mniej korzystnym świetle. No chyba, że ktoś ceni sobie komercyjny rock i Queen pod każdą postacią. Echa dawnego Dark Moor można uświadczyć w bardziej melodyjnym „Bon Voyage”. Zespół wziął sobie do serca klimat s-f i tworzenie progresywnego grania i nie boi się nawiązać do Eletric Light Orchestra w takim „The existance”. Powiew agresji i neoklasycznego grania można doszukać się w chwytliwym „Gabriel”, z kolei zamykający „There's Something in the Skies” to dobre podsumowanie albumu, które pokazuje nawiązania do Queen, nacisk na progresywność i klimat s-f.

Dobrze widzieć, że Dark Moor lubi eksperymentować i kombinować z stylem. Miło widzieć, że się rozwijają i wciąż nie boją się odgrywać nowych rejonów. Jednak nie każdy musi to akceptować i doceniać. Dark Moor zbyt często kombinuje i było lepiej dla nich gdyby dłużej zostali przy jednym stylu. Najlepiej by jednak było, jakby wrócili do korzeni i przypomnieli sobie swoje korzenie i jak się gra neoklasyczny power metal. Nie przekonuje mnie to co Dark Moor gra obecnie i właściwie ciężko poznać że to ten sam zespół co nagrał „Tarot” a szkoda, bo zawsze należy do grona moich ulubionych zespołów.

Ocena: 4.5/10

niedziela, 27 września 2015

TANK - Valley of Tears (2015)

Patrząc na rozłam brytyjskiego Tank to można pogubić się w tym wszystkim. Algy Ward coś tam też próbuje tworzyć pod swoim szyldem Tank, zaś najważniejszym obozem jest ten tworzony przez Tuckera i Evansa. Nagrali dwa świetne albumy z Doggie Whitem, które miały w sobie powiew świeżości, ale brzmiały jednocześnie jak klasyczny Tank. Kiedy pojawiły się informacje, że nowy album zostanie zarejestrowany z byłym wokalistą Dragonforce czyli Zp Heartem to przeraziłem się, że to może nie wypalić. Doggie sprawdza się w klasycznym graniu, które ma ducha lat 70 czy 80. Zp heart to inny wokalista, który bardziej pasuje do power metalowej formuły. Jak to wpłynęło na jakość muzyki zawartej na „Valley of Tears”? O to jest pytanie.

Skład Tank uległ zmianie i właściwie zostali z poprzedniego składu tylko Evans i Tucker. Nowa sekcja rytmiczna wywiązuje się ze swojego obowiązku. Tak więc obyło się bez większej wpadki. Sprowadzenie nowych muzyków nie odbiło się w większym stopniu na jakość muzyki, nawet zwerbowanie power metalowego wokalisty nie sprawiło, że zmienił się styl Tank. Dalej mamy klasyczny heavy metal przesiąknięty latami 80, dalej mamy sporo elementów hard rocka i NWOBHM. Może nieco uleciała przebojowość, może nieco za mało hitów jest na nowym albumie, ale z pewnością jest to solidny materiał, który miło się słucha i nie przynudza. Na pewno dobrym rozwiązaniem okazało się tutaj postawienie na treściwy materiał pozbawiony zbędnych dłużyzn. „War Dance” to przede wszystkim solidny, taki typowy riff, który ma coś z Saxon czy Judas Priest. Jest klasyczne brzmienie i do tego chwytliwy refren, co w efekcie daje nam godny uwagi otwieracz. Tytułowy „Valley of Tears” nadrabia mrocznym klimatem i epickością. Trudno uwierzyć, ale Zp heart sprawdza się nawet w hard rockowym graniu co potwierdza w znakomitym „Eye of Hurricane” czy „hold on”. Moim ulubionym kawałkiem z nowej płyty jest szybki „Make a Little Time”, który spokojnie można zaliczyć do najlepszych utworów Tank jakie powstały w przeciągu ostatniej dekady. Ostry riff, szybsze tempo i chwytliwy refren. Klasa sama w sobie. Pomysłowy riff też zdobi stonowany „Heading for Eternity”. Dalej mamy nieco bluesowy „Living a Fantasy” z bardzo pomysłowymi i finezyjnymi solówkami. Na koniec chciałbym też wyróżnić szybki i agresywny „World on Fire”, który pokazuje że Tank jest naprawdę w formie. Brakowało ostatnio w ich twórczości właśnie takiego zrywu, takiego powera. No jest moc i oby nie zabrakło jej na kolejnym albumie.

Nie ma Doggie white, nie ma może już też tyle hard rocka w Tank. Jednak zyskali nieco świeżości i agresji i mając Zp hearta na pokładzie mogli nieco pokombinować i urozmaicić kompozycje. Udała się ta sztuka i w efekcie wyszedł naprawdę bardzo fajny album. Nieco inny, ale ma swój potencjał i zasługuje na uwagę, nawet jeśli Zp heart nie pasuje do Tank i nie należy do grona waszych ulubionych wokalistów. 46 minut soczystego heavy metalu, który pochłania w całości.

Ocena: 8.5/10

A SOUND OF THUNDER - Tales from the deadside (2015)

Amerykański band A Sound of thunder ma coś problem z utrzymaniem swojej formy i raz mamy dobre wydawnictwo, a raz płytę pokroju „The Lesser key of solomon”, którą chce się zapomnieć jak najszybciej. Ciężko im złapać coś stabilizację i poziom prezentowanej swojej muzyki. Choć próbują nawiązać do lat 80, do mieszanki heavy metalu , power metalu i hard rocka, próbują gdzieś tam wtrącić wpływy Hellion czy Warlock, to jednak nie zawsze to przynosi sukces. W przypadku „Tales from Deadside” możemy być spokojni, bo jest to równie udany krążek co „Time's Arrow”.

Komiksowa okładka wypada znacznie ciekawiej niż te ostatnie szaty graficzne. Zespół zadbał o każdy szczegół i to słychać. Mamy dopieszczone i mocne brzmienie, które stara się podkreślić jakość muzyki i umiejętności muzyków. Ten aspekt wypada znacznie lepiej niż na ostatnim wydawnictwie, które było pomyłką jeśli można to tak ująć. Wokal Niny jest bardziej przekonujący i bardziej budzi grozę, niż na dwóch poprzednich wydawnictwach. Teraz można w końcu poznać jakim mocnym głosem dysponuje i jak umiejętnie się nim posługuje. Kawał dobrej roboty odwalił przede wszystkim gitarzysta Josh, który stworzył kilka mocnych i wartych zapamiętania riffów. Sporo ciekawych solówek i urozmaiceń przez co materiał tylko zyskuje w oczach słuchacza. Takich petard jak „Tower of Souls” brakowało mi na poprzednim wydawnictwie. Zespół właśnie przoduje w takim ostrzejszym graniu na pograniczu heavy i power metalu. Dobrze wypada też otwieracz „Children of The Dark”, który mimo komercyjnego wydźwięku, potrafi ująć swoim rockowym klimatem. Zespół nie boi się progresywnych elementów i nawiązań do lat 80, co słychać wyraźnie w „Can't go back”. Nie brakuje na płycie stonowanego grania, gdzie można doszukać się wpływów Black Sabbath, a właśnie taki jest „Losing Control”. Trzeba przyznać, że amerykanie mają dobre poczucie humoru i ożyli na tym albumie co pokazuje energiczny „Punk Mambo”. To jest właśnie to co lubię w ich muzyce, potrafią stworzyć ciekawe kawałki przypominające gdzieś lata 80 i muzykę pokroju Hellion. Jazzowe wtrącenie w środkowej części może nie jednego słuchacza zaskoczyć i to pozytywnie. W takim „Tremble” można poczuć ducha starych płyt Dio. Całość zamyka monumentalny „End Times”, który śmiało mógłby zdobić płytę Black Sabbath.

A sound of Thunder stać na bardzo dobre albumy i pokazali to po raz kolejny, szkoda że czasami muszą wydać słaby album, który nic nie wnosi do ich dyskografii. Akurat „Tales from Deadside” zabiera nas do lat 80, do świata heavy metalu, hard rocka i power metalu. Mamy mocne riffy, urozmaicony materiał, który często zaskakuje, a największym plusem są nawiązania do Black Sabbath, twórczości Dio czy Hellion. Polecam.

Ocena: 8/10

THE VINTAGE CARAVAN - Arrival (2015)

W roku 2014 niezwykle miłym zaskoczeniem i największym moim odkryciem muzycznym był The Vitange Caravan. Młoda formacja pochodząca z Islandii, która ma na celu namieszać na rynku muzycznym. Z pewnością im się to udało. Debiutancki album to było coś wyjątkowego i świeżego na rynku muzycznym. Fani stoner rocka, hard rocka i psychodelicznego rocka piali z zachwytu i nic dziwnego, bo w końcu zespół stworzył intrygujący styl. Mimo że jest w tym progresja, nutka finezji i psychodelii to jednak musiało to się spodobać ze względu na pomysłowość, wykonanie i nawiązanie do klasyków z lat 70. Któż z nas nie lubi starych płyt Deep Purple, Whitesnake czy Black Sabbath. Ta młoda formacja zabrała nas w niezapomnianą wycieczkę po takich właśnie rejonach muzycznych. Debiut to właściwie płyta idealna i oczekiwania względem nowego wydawnictwa były spore. Bycie członkiem rodzinny wytwórni Nuclear Blast też zobowiązuje do czegoś. Tak w efekcie dostaliśmy w tym roku „Arrival”. Udana kontynuacja tego co zespół zaprezentował na debiucie i właściwie można mówić o swoistym klonie, który nie wiele się różni od swojego pierwowzoru. Wystarczy spojrzeć na okładkę frontową utrzymaną w stonerowym/doom metalowym klimacie, czy na przybrudzone brzmienie, które ma podkreślić hołd dla lat 70. Co ciekawe pod względem muzycznym też można odnieść wrażenie, że słuchamy dokładnie to co rok temu. Progresywne kawałki, pełne melodyjności, ciekawych przejść i wyrafinowania. Może jest tu jakiś schemat i jest to przewidywalne. Jednak ciężko sobie tutaj wyobrazić coś innego niż granie w stylu Deep Purple czy Led Zeppelin. Oskar Logi to motor napędowy tego zespołu i swój talent już prezentuje w znakomitym otwieraczu „Last day of light”. Psychodeliczny, specyficzny wokal to jest coś co go wyróżnia na tle innych wokalistów z tych kręgów. Sam utwór to znakomity hołd dla Led Zeppelin czy twórczości Blackmore'a. Logi pokazuje, że jest przede wszystkim uzdolnionym gitarzystą. „Monolith” nieco bardziej energiczny i bardziej treściwy w swojej formie. Kto lubi szybsze granie i riff rodem ze starych płyt Black Sabbath czy Deep purple ten powinien posłuchać przebojowego „Babylon”. Niesamowity klimat udało się wykreować w posępnym „Eclipsed”, który ma coś z Black Sabbath i to cieszy bo brzmi bardzo klasycznie. Sam utwór bardziej dla fanów spokojniejszego grania. Doom metal z elementami hard rocka świetnie wybrzmiewa w pomysłowym „Crazy Horses”, który również jest jednym z ciekawszych utworów na płycie. Równie podobny ładunek energii zawiera nieco bluesowy „Sandwalker”. Do szybszych utworów zalicza się też w sumie klimatyczny „Carousel”. Jest jeszcze rozbudowany i progresywny „Winter Queen”, który pokazuje dlaczego ten zespół odniósł taki sukces. Całość zamyka lekki i przyjemny „Five months”, który oddaje to co piękne w rocku z lat 70. Płyta brzmi jak prawdziwy klasyk nie tylko ze względu na brzmienie, ale właśnie za sprawą świetnego materiału. Jest przebojowo i klimatycznie, a płyta potrafi zaskoczyć. Miło jest znowu się wybrać do czasów kiedy swoje pierwsze kroki stawiały Deep Purple czy Led Zeppelin. Znów The Vintage Caravan dał czadu i pozamiatał scenę hard rockową. Brawo.

Ocena: 9.5/10

piątek, 25 września 2015

DAVID SHANKLE GROUP - Still a Warrior (2015)

A co powiecie na power metal z elementami neoklasycznego metalu czy tez shredowego grania? W tej kategorii na pewno warto wspomnieć o David Shankle Group znanym również pod skrótem DSG. Jest to kapela, która została założona w 2002 roku i główną rolę odgrywa maestro Shankle, który dał się poznać jako znakomity gitarzysta już gdy grał w Manowar. Choć teraz w swoim zespole może rozwijać się i pokazać na co go stać. Pod tym szyldem wydał 3 albumy, z czego ostatni pojawił się teraz nie dawno, więc możemy jeszcze na świeżo przeżywać nowe dzieło dawnego muzyka Manowar. „Still a Warrior” to album, który pokazuje że David wciąż ma to w sobie i trzeba się z nim liczyć w metalowym światku.

Nie dajcie się zwieść nieco kiczowatej okładce, bo za nią kryję się naprawdę bardzo solidny materiał z kręgu heavy/power metalu. Wszystko skupia się na mocnych i intrygujących popisach Davida. Faktycznie zna się na technice i potrafi oczarować gracją i finezją. Ma ciekawe pomysły i to właśnie one czynią ten album taki wyjątkowy i godny uwagi. Słychać, że mamy do czynienia z amerykańskim bandem. Wystarczy wsłuchać się w album by poczuć to mocarne brzmienie, które oddaje to co najpiękniejsze w US heavy/power metal. Pomijając już te kwestie to sam materiał wypada bardzo dobrze. Jest urozmaicenie, są przeboje i każdy utwór ma nieco innych charakter, tak więc nie można narzekać na nudę. Może i David kradnie całe show, ale trzeba przyznać że kawał dobrej roboty odwala wokalista Warren, którego wokal jest specyficzny i się wyróżnia na tle innych. Już dobrze zostały uchwycone jego umiejętności w zadziornym otwieraczu „Still a Warrior”. Utwór z jednej strony prosty, a z drugiej zapada w pamięć przez swoją przebojowość. Nieco toporniejszy jest „Resurection” i może brzmi nieco nowocześniej, ale to wciąż heavy/power metal na wysokim poziomie. Nie brakuje też szybszych kompozycji czego dowodem jest rozpędzony „Glimpse of Tommorow” i chciałoby się jak najwięcej takich utworów na płycie. Kto wątpi w talent Davida, ten niech posłucha lepiej „Demonic Solo”, które pokazuje małą próbkę talentu tego pana. Do grona najciekawszych utworów śmiało można zaliczyć „Fuel For The Fire” czy „Eye for An Eye” które przypominają heavy/power metal spod znaku Helstar czy Vicious Rumours. Nieco odstaje przekombinowany „Hitman”, gdzie zespół oddalił się w stronę rocka. Na szczęście niesmak zacierają szybszy „Into The Darkness” i chwytliwy „Across the Line” z magiczną solówką Davida.


8 lat przyszło czekać fanom Davida ale warto było, bo w nagrodę dostaliśmy solidny album, który oddaje to co najlepsze w muzyce Shankle. Sporo shredowych popisów gitarowych, ale nie zapomniano o kompozycjach, które mają porwać nie tylko pod względem gitar. Długa przerwa nie odbiła swojego piętna na jakości zawartości. Solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu, gdzie partie gitarowe są prawdziwą atrakcją. Wielki powrót dawnego gitarzysty Manowar.

Ocena: 8/10

środa, 23 września 2015

NORTHWINDS - Eternal Winter (2015)

Mroczny doom metal w połączeniu z progresywnym rockiem z lat 70, stoner rockiem i nutką NWOBHM daje mieszankę z pewnością wybuchową, a przede wszystkim klasyczną. Któż z nas nie chciałby się przenieść do czasów Black Sabbath, starego Deep Purple, czy Whitesnake. W końcu pojawił się równie ciekawy band co Ghost. Francuski band o nazwie Northwinds ma sporo do zaoferowania, a ich piąty album „Eternal Winter” to prawdziwy wehikuł czasu i prawdziwa przygoda dla fanów tradycyjnych dźwięków, dla klimatycznego grania. Jeżeli w Ghost nie pasuje Wam wokal, to Northwinds może Was miło zaskoczyć.

Ta kapela ma doświadczenie i pomysły. Grają od 1987 r i na swoim koncie mają już 5 albumów i liczne koncerty. Pomimo pewnych zawirowań personalnych zespół wciąż nagrywa i tworzy nową muzykę. A ta jest naprawdę wysokich lotów. Nowy album francuskiej formacji to płyta skierowania do koneserów prawdziwego piękna i w dodatku klasycznego brzmienie. Zespół zabiera nas do krainy mrocznego doom metalu, soczystego progresywnego rocka wzbogaconego przez klawisze i zapożyczenia z NWOBHM. Zespół stworzył mroczny, magiczny klimat, który osadzony jest w latach 70 i słychać inspiracje Black Sabbath czy Deep Purple. Thomas jako gitarzysta wypada naprawdę świetnie i można uświadczyć jego pomysłowość. Często wygrywa bardziej złożone motywy i aż się roi od pomysłowych solówek. Dobitnie ten aspekt wybrzmiewa w kolosie „A light in The Black” , który klimatem i stylem przypomina wczesny Black Sabbath, zaś drugi kolos „Under the Spell” ma coś z Deep Purple. Długie, ale jakże bogate w aranżacje i pomysły są to utwory. Northwinds na tle takiego Ghost pod względem wokalnym wypada znacznie lepiej. Sylvain brzmi nieco jak Ozzy Osbourne co pokazuje w otwierającym „Eternal Winter”. Nie brakuje wpływów stoner rocka co znajduje swoje odbicie w „Chimeres” i właściwie zespół cały czas trzyma wysoki poziom. Taki mroczniejszy „Crossroads” mimo spokojniejszego tempa wypada znakomicie, a wszystko przez piękne partie gitarowe, magiczny i wciągający klimat. To wszystko przedkłada się na jakość zawartości. Na płycie dominują bardziej rozbudowane kawałki i właściwie od tej reguły odstają melodyjny „From the Cradle to the Grave” czy spokojniejszy „No peace at least”.

O francuskim Northwinds mało się słyszy i nie należą do zespołu rozchwytywanego i czas to zmienić. Kapela zasługuje na rozgłos i nowy album to tylko potwierdza. Profesja i doświadczenie przedkładają się na jakość. Styl mocno osadzony w twórczości Black Sabbath czy Deep Purple z lat 70. Fani doom metalu i progresywnego rocka nie mogą tego przegapić. W tej kategorii jedna z najciekawszych pozycji.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 21 września 2015

HOUSE OF LORDS - Inderstructible (2015)

Jeśli chodzi o hard rock to są pewne zespoły, które po prostu nigdy nie zawodzą. Każdy ich album wciąż brzmi klasycznie i wciąż zachwyca pomysłowością jak i jakością. Jednym z takich niezawodnych bandów jest bez wątpienia kalifornijski House of Lords. To doświadczona formacja, która wypracowała swój własny styl i śmiało ich porównać z Magnum, Deep Purple czy Def Leppard, choć tutaj wachlarz jest znacznie szerszy. Zespół regularnie wydaje albumy od czasu reaktywacji z roku 2000. Przyzwyczaili nas do muzyki lekkiej, klimatycznej i pełnej emocji. Najnowsze ich dzieło „Inderstructible” tylko potwierdza tą regułą. Standardowo płytę zdobi miła dla oka okładka, brzmienie jest soczyste, ale ma swoje łagodną stronę. Tak jak dotychczas mamy tutaj mieszankę melodyjnego metalu i czystego hard rocka. Nie brakuje też pewnych elementów progresywnego rocka. Wszystko tak wymieszane z pomysłem, że płyta nie nudzi w żaden sposób. Co może się podobać w nowym albumie to swego rodzaju różnorodność od agresywnych i rytmicznych kawałków, po te bardziej spokojne i przesiąknięte romantyzmem. Rozmach robi wrażenie i najlepiej to słychać w tych bogatych aranżacjach. To się nazywa muzyka rockowa wysokich lotów. Urok House of Lords tkwi w niesamowitym głosie Jamesa Christiana, który odpowiada również za aspekt partii gitarowych. Choć na tym polu wspiera go Jimi Bell. Na płycie roi się od ciekawych i intrygujących popisów gitarzystów. Właśnie dzięki temu jest to jeden z najciekawszych albumów kalifornijskiej formacji. Utworów jest całkiem sporo bo 12 z bonusem, ale nie można narzekać na nudę, to na pewno. Mamy mocny i energiczny otwieracz „Go to hell”, przebojowy tytułowy to całkiem dobry start. Bardzo dobrze prezentuje się „100 mph” który ma w sobie spore pokłady Axel Rudi Pell czy Rainbow. Kto lubi AOR i nieco łagodniejsze oblicze rocka, ten powinien zagłębić się w niesamowity klimat „Call my bluff”, który jest kolejnym rasowym hitem na płycie. Trzeba przyznać, że klawisze odgrywają na tym wydawnictwie znaczącą rolę, bo dzięki im utwory mają przestrzeń i niezwykłą przebojowość. Dobrze to słychać w „Another Down”, który ma coś z Def Leppard. Gdybym miał wskazać najlepszy utwór z płyty to bym bez problemu wskazał na rozpędzony „Ain't Suicidal”. Fanom Rainbow i twórczości Ritchiego Blackmore'a może się spodobać energiczny i nieco rock'n rollowy „Stand and Deliver”. Materiał jest równy i dobrze wyważony. Od samego początku dostajemy mocną porcję klasycznego hard rocka i kto lubi muzykę na wysokim poziomie i ceni sobie przebojowość, ten z pewnością szybko wchłonie nowy album House of Lords. W tej kategorii bez wątpienia jedna z ciekawszych rzeczy jakie się pojawiły.

Ocena: 8.5/10

sobota, 19 września 2015

WINGS OF DESTINY - Time (2015)

Z każdym rokiem przybywa nam tych kapel power metalowych i naprawdę jest w czym wybierać. Począwszy od tych grających bardziej nowocześniej, aż po te formacje, które dążą do klasycznego brzmienia. Jednym z takich zespołów, który obrał sobie za cel granie w stylu Angra, Dragonfly czy Helloween jest młody band o nazwie Wings of Destiny. Znany wcześniej pod nazwą Destiny. Jako zespół grają od roku 2013 i dopiero w tym roku pokazali światu swoje pierwsze wydawnictwo. Przyciąga okładka „Time”, która jest nie zwykle kolorystyczna no i wreszcie sama nazwa zespołu jest prawdziwym magnesem.

Wszystko jest schematyczne i bardzo przewidywalne. Typowe oklepane melodie przesiąknięte Helloween czy Angrą, w dodatku słodkie brzmienie i typowy power metalowy wokalista zauroczony Micheal Kiske. To wszystko już było. Z jednej strony jest to wada tego wydawnictwa, ale ma to też swoje dobre strony. Mamy materiał wzorowany na latach 90 i solidny power metal o jaki dzisiaj ciężko. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale nie brakuje ciekawych melodii czy motywów gitarowych. To właśnie te aspekty decydują o tym, że Wings of Destiny wypada całkiem dobrze na debiutanckim albumie. Za brakło nieco większej liczby hitów i próby zaskoczenia słuchacza. Jednak solidność i zgranie sprawiło, że dostajemy 50 minut solidnego power metalu. Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na bardziej progresywny „Destiny” o niezwykłej szybkości. Ciekawa mieszanka Helloween i Angra. Klimatyczny i stonowany „Fallen Angel” też potrafi oczarować swoją konwencją. Im prościej tym lepszy efekt i taka jest prawda. Ta metoda zdała egzamin w przebojowym „From shadows to the light”, który pokazuje na co stać zespół. Rytmiczny „Into the Black Horizon” to nieco słodszy power metal w stylu Stratovarius czy Freedom Call. Godny odnotowania jest również „Forgive but not forget”. Tutaj znów sporo dawka energii i pełno ciekawych i atrakcyjnych solówek w klimacie neoklasycznym. Przypomina to nieco Iron Mask, co należy uznać za spory atut. Na płycie znajdziemy jeszcze hołd dla Helloween czyli cover „I want out”, który wypadł tragicznie. Chcieli nieco zmienić wydźwięk kawałka, ale nie wyszło tak jakby to chcieli.

„Time” to płyta z serii posłuchać i zapomnieć. Typowy power metal z lat 90, który jest pełen utartych schematów i powielonych pomysłów. Jest to solidne, jest to miłe dla ucha, ale brakuje większego zaangażowania i bardziej zaskakującego materiału, który będzie czymś więcej niż hołdem dla wielkich kapele z kręgu power metalu. Może nie jest to najlepsze co słyszałem w roku 2015, ale z pewnością jest to album po który warto sięgnąć w wolnej chwili.


Ocena: 6.5/10

czwartek, 17 września 2015

STARQUAKE - Times that Matter (2015)

Świat pędzi do przodu i wiele muzyków stara się zdążyć za trendami i stworzyć coś na miarę naszych czasów. Jednak są jeszcze takie zespoły jak The Vintage Caravan czy choćby Starquake, które żyją latami 70 czy 80. Starają się za sprawą swojej muzyki oddać hołd dla takich kapel jak Praying Mantis, Deep Purple, Rainbow , Whitesnake czy Iron Maiden. Nie jest łatwo zagrać coś w takim stylu i na równie wysokim poziomie, ale niemiecki band Startquake dał popalić w tym roku i ich drugi album „Times that matter” to klasyczny progresywny rock mocno zakorzeniony w latach 70 czy 80. Zresztą czy ta okładka w stylu Asia może kłamać?

Niemiecka formacja daje dobry przykład, że w dzisiejszych czasach można nagrać klasyczny materiał i to bez wdawania się w nowoczesne smaczki. Nie trzeba było ulegać eksperymentom czy trendom. Wystarczyło podążyć za głosem serca i swoimi pasjami, za muzyką która ich ukształtowała jako muzyków. Mamy tutaj organy niczym z najlepszych płyt Deep Purple, psychodeliczny klimat, specyficzny wokal Mikeya no i naszpikowane emocjami i finezją partie gitarowe. To wszystko tworzy magiczny świat, który przenika nas już od samego początku. Brzmienie zostało tak podrasowane, by jeszcze bardziej nas zbliżyć do tamtych lat i przypomnieć nam starą szkołę hard rocka. Na sam start zespół wybrał 8 minutowy kawałek w postaci „Scenes from a Revolution” i to okazał się idealny wybór. Jak na otwieracz jest niezwykle klimatyczny i rozbudowany, a co ciekawe ma w sobie spore pokłady NWOBHM. Sporo tutaj ciekawych zwariowań i motywów. Głównie zapada ten zagrany na cymbałkach, który jest prosty, ale w tej swojej formie jest po prostu niesamowity. Rainbow i twórczość Blackmore'a to nie tylko niesamowite popisy gitarowe, to przede wszystkim wysokiej jakości przeboje, które podbijały listy przebojów w swoim czasie. Co ciekawe Startquake też potrafi stworzyć swoje. Jednym z nich jest energiczny „Close Encounter”, psychodeliczny „Im going mad” czy wreszcie rytmiczny „Here i go again”. Progresywność pojawia się nie tylko na papierze jeśli o to pytacie, bowiem najlepszym na to dowodem jest kolos w postaci „Rise and fall”. Niezwykła przygoda do lat 70 i świata progresywnego rocka, która trwa ponad 21 minut. Kto lubi ballady Metaliki ten z pewnością polubi balladę w postaci „Times that matter”. Nie zabrakło na płycie mocniejszego akcentu również, a jest nim bez wątpienia „No more Hate”, który brzmi nieco cover „Wasted Years” Iron Maiden. Na koniec mamy ukłon w stronę Queen czyli „Fairytale”.

Ciężko dzisiaj o dobry hard rockowy album utrzymany w klimacie takich bandów jak Whitresnake, Rainbow czy Deep Purple. Nie tak łatwo stworzyć taki sam klimat, wypełnić pewien schemat, szkielet zapadającymi w głowie motywami czy melodiami. Jednak tutaj wszystko brzmi tak jak powinno i sam zespół pokazał klasę i potencjał jaki w nich drzemie. Więcej takich płyt i pustka po Rainbow zostanie wypełniona. Polecam fanom klasycznych dźwięków.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 15 września 2015

STRATOVARIUS - Eternal (2015)

Niektóre zespoły są jak wino. Z każdym rokiem zamiast tracić na swojej jakości, wręcz przeciwnie tylko zyskują. Jednym z takich zespołów, który przeżywa swoją drugą młodość i który ostatnio jeszcze lepiej niż na początku jest bez wątpienia fiński band o nazwie Stratovarius. Ta kapela to prawdziwa żyjąca legenda jeśli chodzi o melodyjne granie i power metal europejski. Mieli spory wpływ na gatunek i szybko wykreowali swój styl. Charakterystyczne melodie, riffy mocno osadzone w klimacie fantasy i s-f, słodkie klawisze i specyficzna konstrukcja sprawiają, że od razu rozpoznać styl Finów. Na przestrzeni lat nagrali sporo albumów i właściwie kiedy odszedł lider Timo Tolkki, to zastanawiano się czy to nie odbije się na kapeli. Jednak wraz z wydaniem „Polaris” zespół odżył i ma się naprawdę bardzo dobrze. Każdy album wydany po odejściu Timo Tolkiego zasługuje na miano jednego z najlepszych. Wydany w 2013 r „Nemesis” pokazał, że zespół potrafi nagrać power metalowy i ostry album. Poziom wysoko zawieszono i właściwie kto mógł przypuszczać, że jest to jeszcze do przebicia? „Eternal” z roku 2015 to jeden z najlepszych albumów tej grupy, jeśli nie najlepszy. Herezje? Być może. A może kapela dojrzała i zaskoczyła swoim kompozytorstwem?

„Eternal” to o tyle ciekawy krążek, że z jednej strony przemyca znane nam rozwiązania i pomysły, ten styl który nie da się pomylić z innym zespołem. Takie nawiązanie do klasycznych albumów i to w najlepszy sposób. Najlepsze jest to, że zespół stara się brzmieć świeżo, czy też zaskoczyć. Zespół dojrzał i nie jest to już ten sam słodki band, który gnał do przodu bez wizji i większego pomysłu. Teraz każdy ich album to nowa przygoda, nowe doznania i muzyka z kręgu melodyjnego heavy metalu i power metalu. Za każdym razem jest pewien schemat. Piękna i miła dla oka okładka, która utrzymana jest w klimacie s-f. Zwarty i przemyślany materiał, który pozbawiony jest nie potrzebnych dłużyzn czy wstawek. Zespół też dba o to żeby pojawił się jakiś kolos. „Eternal” powiela te pewne schematy, a mimo to muzycznie zaskakuje, pokazuje nową jakość. Zaczyna się mocno i z kopyta. „My Eternal Dream” to power metalowa petarda, która pokazuje że zespół jest w szczytowej formie. Dobrze dopasowane klawisze, szybkie tempo, niestarzejący się Timo Kotipelto i do tego mocny riff. Zespół pędzi nie tylko do przodu ale pokazuje tez pazurki. „Shine in The Dark” zaczyna się bardzo klimatycznie i od razu można się połapać że to Stratovarius. Choć Stratovarius nigdy nie brzmiał tak soczyście, tak klimatycznie, wręcz magicznie. Kolejna petarda, choć nie brakuje tutaj podłoża bardziej rockowego, co słychać w początkowej fazie. Zespół bardzo umiejętnie łączy power metalową motoryką z podniosłością i gdzieś nutką progresywnego rocka. To właśnie słychać w melodyjnym „Rise above it”, który jest kolejnym killerem. Melodyjny heavy metal najwyższych lotów uświadczymy w rytmicznym „Lost Without Trace”, który mimo swojej rockowej maniery i średniego tempa niszczy. To jest właśnie Statovarius naszych czasów. Są dojrzali i potrafić piękne utwory, które nie są przesłodzone ani też nie trafione pod względem pomysłu. To wszystko jest takie jak być powinno. Gitarzysta Matias okazał się powiewem świeżości dla zespołu i choć może nie ma takiego stylu rozpoznawalnego jak Timo Tolkki, to jednak nadał zespołowi nieco innego brzmienia. Potrafi zaskoczyć i często atakuje nas mocnym riffem czy ciekawymi solówkami, które nie tylko ukazują pazur, agresję, technikę czy pomysłowość. Jest w tym magia, jest nutka finezji i lekkość. Wszystko zagrane z polotem i bez zbędnego silenia się. Dlatego też nowy materiał tak łatwo się słucha i tak szybko zapada w pamięci. Świetnie jego talent odzwierciedlają takie hity jak „Feeding The Fire” czy rozpędzony „In My Line of Work”. Płyta przepełniona jest hitami z górnej półki i wystarczy wsłuchać się w takie kompozycje jak „Few are those” czy „Man in the Mirror”. Słabszym ogniwem jest ballada w postaci „Fire in Your Eyes”. Na koniec mamy opus magnum i jeden z najlepszych utworów zespołu jakie stworzył. Tak kolos „The Lost Saga” zasługuje na to miano. Złożona i rozbudowana kompozycja to jest, ale ile ciekawych motywów udało się tutaj upchać.


Stratovarius to zespół, który osiągnął wiele i tak naprawdę nie musi już nic udowadniać. Nagrał albumy, który miały wpływ na gatunek power metalu. Zespół do pewnego czasu nagrywał dobre albumy, ale potem gdzieś to wszystko zaczęło znikać i wszystko szło ku upadkowi. Odejście Timo Tolkkiego pozwoli odetchnąć i złapać wiatr w żagle. Stratovarius nagrywa jedne z najlepszych swoich albumów i „Eternal” to już w ogóle prawdziwa jazda bez trzymanki. Niezwykle dojrzałe dzieło, które zawiera to wszystko co składa się na ich styl, ale tez reprezentuje nową jakość. Jedno z największych zaskoczeń roku 2015. Statovarius jest jak wino, im starsze tym lepsze.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 13 września 2015

BULLET FOR MY VALENTINE - Venom (2015)

Nie jestem jakimś wielkim fanem sceny metalcorowej, nie do końca pojmuje ten styl i to co przejawia się w tym gatunku. Jednak są niektóre zespoły, które grają mieszankę melodyjnego metalu,power metalu, metalcoru czu groove metalu jak np. Bullet for My Valentine. Ich recepta na nowoczesny heavy metal bardzo mi odpowiada. Co ich wyróżnia na tle innych kapel tego typu? Bez wątpienia pozytywna energia, umiejętność tworzenia chwytliwych przebojów, a także dość czysty i bardziej techniczny wokal Matthewa Tucka. To wszystko sprawiło, że kapela zdobyła swoje grono fanów i szybko też zdobyła sławę. Miejsce w metalcorze już zagrzali na stale i są zaliczani do najciekawszych kapel z tego kręgu. Tak więc nic udowadniać nie muszą, a swój najlepszy album nagrali w 2008 roku. „Scream aim Fire” to było coś, to był pewien swoisty powiew świeżości w melodyjnym graniu. Jednak kolejne dwa albumy, pokazały że zespół gdzieś zatracił swoją tożsamość i potencjał. „Venom”, który był zapowiadany od dłuższego czasu, miał być znów powrotem to szybszego i ostrzejszego grania. Wróciła nadzieja, że czasy „Scream aim Fire” powrócą na dobre.

Faktycznie tak jest. Ten polot, ta lekkość, ta przebojowość i niezwykła melodyjność powróciły wraz z „Venom”. Okładka prost, schludna i potrafi podziałać gdzieś na zmysły. Z pewnością nie zdradza co tak naprawdę kryję się za okładką. Zespół tym razem podarował sobie kombinowanie z stylistyką i postawił na dawną szybkość, energię, drapieżność i przede wszystkim na dobre melodie. Matthew też gra o wiele ciekawiej niż na ostatnich płytach, słychać zaangażowanie i to, że pracował na dobrymi motywami znacznie dłużej. Jest gdzieś w tym wszystkim duch z „scream aim Fire”, który sobie tak cenie. Przede wszystkim produkcja tej płyty też jest na wyższym poziomie niż dwóch ostatnich albumach, które było niedopracowane. Materiał jest krótki i treściwy, tak więc zespół też podarował sobie nie potrzebne wstawki i zagrania. Promocyjny „No Way out” to właśnie takie miłe nawiązanie do czasów „Scream aim Fire”. Mamy agresję, szybkość, ale jest miejsce na lżejszy i bardziej melodyjny refren. Wszystko dobrze wyważone, tak żeby było w tym metalcore, melodyjny metal nutka thrash metalu, groove metalu a nawet power metalu. Co mi od samego początku podobało się w tym zespole to bez wątpienia wokal Tucka, który ma w sobie to coś. Wokal taki nieco inny od tych co znamy. Potrafi śpiewać agresywnie, ale też lżej i tak bardziej rockowo. „Army of Noise” to utwór brutalniejszy i ma w sobie pewne znamiona thrash metalu, co też ma swoje plusy. Dobrze wpasuje się w setlistę koncertową taki hymnowy „You Want a Battle?” w którym idealnie wpasowano chórki. Sam utwór ma w sobie sporo z hard rocka, co pokazuje jak zespół elastycznie porusza się pomiędzy różnymi stylistykami. „Broken” to z kolei kawałek przesiąknięty nie tylko metalcorem, ale tez thrash czy power metalem. Tytułowy „Venom” to utwór który przypomina to co było najlepsze w „Scream Aim Fire”. Umiejętność wtrącenia w tą agresję ciekawych spokojnych, rockowych motywów. Tuck i Paget o wiele lepiej wypadają jeśli chodzi o ich partie. Więcej dynamicznych i pełnych finezji solówek, więcej chwytliwych melodii i wszystko jest lepiej dopracowane. Słychać, że kompozycje rodziły się prosto z serca, że pracowano nad nimi i szykowano coś wielkiego. Kiedy słucha się takich petard jak „Skin” czy przebojowego „Pariah” to się wie, że faktycznie tak jest.

Zespół obiecywał, że nagrywają znacznie agresywniejszy album, że będzie więcej petard, killerów i mocnych riffów. Słowa dotrzymali i faktycznie stworzyli dzieło, które można postawić obok znakomitego „Scream aim Fire” Nowy album prezentuje się okazale i nie wiele mu brakuje do krążka z 2008 roku. „Venom” to dawka agresji, dynamiki, dobrych melodii, chwytliwych przebojów i właściwie jest to jedna z najciekawszych płyt z taką muzyką jeśli chodzi o rok 2015. Wielki powrót Bullet For My Valentine po 7 latach błądzenia tak można opisać najnowsze dzieło, które już można nabyć w sklepach muzycznych, do czego też zachęcam. Dobra robota.

Ocena: 8.5/10

piątek, 11 września 2015

CRIMSON SUN - Towards The Light (2015)

Przychodzi czasami taki dzień, że ma się już dość wałkowania ostrego heavy metalu czy też typowego europejskiego power metalu i ma się ochotę na coś innego. Ostatnio poczułem głód na jakiś melodyjny metal, taki nieco może bardziej komercyjny, gdzie główną rolę odegra kobiecy wokal. Tak poniekąd udało mi się trafić na fiński Crimson Sun. Na scenie są już od 2001, jednak dość często zmieniali nazwę zespołu, a ta obecna jest z zespołem od 2005 roku. Problemy były też z zarejestrowaniem debiutanckiego krążka i właściwie udało się Crimson Sun wydać pierwszy album w postaci „Towards The Light” w tym roku. Ich celem było nagrać album zróżnicowany, pełen nowoczesnego feelingu, pełen rocka i komercji, jednocześnie pozostając wiernym melodyjnemu metalowi. Czy ta sztuka się udała?

Kiedy zaczniemy wsłuchiwać się w materiał i rozkładać go na czynniki pierwsze to można stwierdzić, że zespołowi udało się osiągnąć zamierzony cel. Przede wszystkim komercja jaka tutaj jest zawarta nie jest groźna czy też odstraszająca. Jak ktoś zna ostatnie dzieła Within Temptation czy Xandria ten powinien wczuć się w to co gra Crimson Sun. Jest w ich muzyce też sporo progresywnego rocka, czy też nutki symfoniki, a to wszystko zagrane tak żeby podkreślić melodyjność. Właśnie nacisk na melodie sprawił, że dostaliśmy chwytliwy i lekki w odbiorze materiał i to jest to co mi przypasowało w „Towards the Light”. Zespół nie trzyma się kurczowo jednego motywu czy melodii, stara się zaskakiwać i tworzyć coś własnego. Otwierający „The Storm” to kompozycja bardziej progresywna, bardziej złożona, a mimo to robi dobre wrażenie. Wokalistka Sini nie tylko dobrze wygląda, ale tez jednak dobrze radzi sobie ze śpiewaniem. Dalekie jest to od rasowego metalowego śpiewania, ale pasuje do tego co gra zespół. Oczywiście są też przeboje o czym świadczy „Eye of the Beholder” czy ostrzejszy „Awaken”. Sporą rolę odgrywa też klawiszowiec Miikka, który otacza utwory niezłą przestrzenią, jednocześnie nadając niezwykłej melodyjności. Nutka elektroniki też jest dobry sposobem na urozmaicenie co potwierdza „Enter The Silence”. Zespół przede wszystkim chce brzmieć nowocześnie i zarazem podbić świat środków masowego przekazu i takimi kawałkami jak „Clockwork Heart”. Całość zamyka bardziej klimatyczny „Memories Burning”, ale to wciąż ciekawe granie, które odpręża na swój sposób.

W pewnych kategoriach ten album nie jest taki zły jak mogłoby się wydawać. Jest lekkość, jest niezwykła melodyjność, jest nawet parę przebojów. Bolączką jest tutaj bez wątpienia komercja i za mało w tym heavy metalu. Coś kosztem czegoś. Na pewno w wolnej chwili warto zapoznać się z tym ciekawym krążkiem, jakim bez wątpienia jest „Towards the Light”.

Ocena: 6/10

środa, 9 września 2015

IRON MAIDEN - The Book of Souls (2015)

Eddie – maskotka Iron Maiden przybierała różne wcielenia jeśli chodzi o swoją budowę czy wygląd. Co ciekawe za każdym razem miało to swoje odbicie w muzyce. Można stwierdzić, że za każdym razem okładka, w tym Eddie była zobrazowaniem co nas czeka. Był Eddie polujący na ofiary przy użyciu siekiery, był też motyw piramid, czy przyszłości. Zespół zawsze próbował stworzyć odpowiedni klimat, nadać swojej muzyce pewną strukturę zostając gdzieś przy swoim stylu. Tak samo było z Eddiem. Ostatnio jego wygląd nie był zbyt ciekawy i okładki Iron Maiden nie wzbudzały już takiej euforii jak kiedyś. W sumie muzykę żelaznej dziewicy też to dopadło. Wypalenie? A może zbytnia chęć udowadnianie że panowie są w życiowej formie i mają głowy pełne pomysłów. Nie, Iron Maiden nie nagrał jeszcze słabej płyty i nawet progresywny i nieco przekombinowany „The Final Frontier” mógł się podobać. Jednak fani czuli głód i chcieli czegoś pośrodku. Z jednej strony album klasyczny i taki pełen smaczków z przeszłości. Tych charakterystycznych popisów gitarowych i klimatu z lat 80 czy 90. Z drugiej strony zachować umiejętność tworzenia świetnych kolosów przesiąkniętych progresywności. Coś nowego, coś starego, ale będące 100 % tworzywem Iron Maiden. Tego brakowało i w sumie przyszło poczekać 5 lat by się przekonać co ma jeszcze do powiedzenia największy zespół heavy metalowy.

O samym albumie i procesie tworzenia „The Final Frontier” było dość cicho. Znacznie głośniej było o walce wokalisty z ciężką chorobą jaką jest rak. Stąd też poniekąd pewne opóźnienie co do wydania następcy „The Final Frontier”. Kiedy zespół ujawnił szczegóły nowej płyty to świat zamarł. 16 album w historii zespołu miał się okazać pierwszy dwu płytowym albumem, dający ponad 90 minut muzyki. Zespół poszedł krok na przód i nagrał jeszcze dłuższy materiał. Jednak pojawiły się niuanse, które dawały nadzieję, że czeka nas jednak miła niespodzianka. Po pierwsze widok starego loga, po drugie mroczna, tajemnicza okładka, z Eddie wzorowanym na starego mają, do tego sam tytuł wzbudzający nutkę nie pewności i grozy. Takie uczucie brakowało przy ostatnich płytach, a które towarzyszyło przy tych starych i dobrze nam znanych. Znów ten sam producent, choć zespół sam materiał nagrywał w studiu gdzie powstał „Brave New World”. Kolejną jakże ważną rzeczą jest to, że na płycie mamy dwa kawałki skomponowane samodzielnie przez Dickinsona, a ostatni takie zjawisko miało miejsce na „Powerslave”. Pierwszy z nich to otwierający „if Eternity Should Fall”. Rozpoczyna się nie zwykle klimatycznie i faktycznie można odczuć klimat bijący z okładki. Można się poczuć jak w wiosce majów i ten klimat grozy. Troszkę tutaj można wyłapać progresji, która była motorem napędowym poprzedniego albumu. Sam utwór potem utrzymany jest w średnim tempie, z nieco szybszą i bardziej urozmaiconą solówką. To wszystko zbliżone jest do stylistyki ostatnich albumów, a najbliżej do „Brave New World” pod względem jakości. Refren spokojny, ale zapadający w pamięci,a najlepsze co jest w tym utworze jak i na całej płycie to niezwykle pomysłowe solówki. Pod tym względem dzieje się spory i w końcu wykorzystano potencjał trzech gitarzystów. Również w tym utworze Nicko pokazuje że też jeszcze potrafi grać bardziej różnorodnie. Nie do końca dobrze pomyślano z przetworzoną gadką pod koniec utworu. W sumie pełno tego było na dawnych płytach, więc i to można zaakceptować. Utwór progresywny, ale ma znamiona starych klasycznych kawałków. Na nowej płycie nie brakuje szybkości, nie brakuje smaczków dla starych fanów. Takim ukłonem do czasów „No prayer of Dying” czy „The Number of The Beast” jest bez wątpienia chwytliwy hit „Speed of Light”. Może pierwszy raz jak usłyszałem ten singiel to czegoś mi brakowało, nie wiem w sumie czego. Teraz kiedy odpalam ten utwór, to słyszę mocny riff, zakorzeniony w latach 90 i 80, no i świetną solówkę. Sam kawałek ma jakże ciekawy i pomysłowy klip, który pokazuje że zespół wciąż ma się dobrze i chce ożywiać scenę metalową na tyle na ile jest to jeszcze możliwe. Dalej mamy kolejny utwór przy którym macał Adrian Smith. Wciąż pokazuje on swoje zapędy progresywny, lecz na nowym albumie chce też brzmieć ostrzej i bardziej klasycznie. „The Great Uknown” pod względem riffu czy konstrukcji przypomina „Brave New world” czy „A matter of life and death”, Utwór z pewnością niezwykle rytmiczny i mający kopa. Troszkę zaniedbano refren, ale zostaje to nadrobione w kolejnym niezłym popisie umiejętności gitarzystów. Kolejną petardą na płycie jest 13 minutowy kolos autorstwa Steve'a Harrisa, czyli „The Red and Black”. Ten pan wciąż mnie zaskakuje. Kiedy myślę że już wszystko co najlepsze już stworzył, a tu nagle wyskakuje z takim melodyjnym utworem, przepełnionym ciekawymi i złożonymi popisami gitarowymi zabierającymi nas do lat 80. Sam riff też mocno kojarzy się z wczesnym Iron Maiden. Jest też coś z ery „Fear of The Dark” czy też ostatnich płyt. Ciekawa mieszanka i jest nawet motyw wyjęty z „Heaven can;t Wait” i mam tu na myśli koncertowe „łooo”. Energiczna kompozycja, która znów dodaje kopa płycie i nam. Jeszcze szybszy i bardziej klasyczny jest „When The River Runs Deep”, który można wcisnąć w okres „Somewhere in Time” czy „Seventh Son of The Seventh Son”. Jest to kompozycja szybka, przebojowa i mająca w sobie ducha starych klasycznych kawałków. Bruce Dickinson mimo swoich problemów zdrowotnych daje świetny popis swoich umiejętności. Ma już swoje lata, a wciąż brzmi jak za dawnych lat. To się nazywa talent. Pierwszą płytę zamyka tytułowy „The Book Of Souls” autorstwa Gersa. Dobrze, że został w zespole, bo wnosi on do każdej płyty naprawdę świetne kompozycje. To co tutaj mamy to naprawdę mroczny utwór, który zabiera nas gdzieś poniekąd do czasów „Powerslave” . Mocny riff, który konstrukcją przypomina Deep Purple czy Black Sabbath. Klasyka metalu i ciężkiego grania w prostej i pomysłowej formie. Do tego mroczny klimat, który powiązany jest z historią Majów i tego co się dzieję z duszą po śmierci. Czym wyróżnia się jeszcze utwór? Pewnym zapleczem symfonicznym i niezwykłymi solówkami, ale to w sumie nic nowego jeśli chodzi o ten album. Każdy utwór wykazuje podobne cechy. Dobra odpalamy drugą płytę a tutaj na wstępie kolejny hit i wycieczka do lat 80. „Death or Glory” to utwór w którym siły łączą Smith i Dickinson. Podobać może się tutaj energiczny riff, klimat z lat 80, przebojowy charakter, nutka zaskoczenia i kolejna porcja ciekawych solówek Adriana. Ciekawy jakby album brzmiał jakby było więcej takich treściwych kawałków? Nawiązania do klasyki i lat 80 ciąg dalszy w „Shadows of The Valley”. Sam początek nawiązuje do „Wasted Years” , ale sama konwencja nieco inna. Dominuje tutaj średnie tempo, struktura nawiązująca do „Brave New World” i tutaj Gers pokazuje jak świetnie radzi sobie z melodyjnymi solówkami, które mają zapaść w pamięci. Cały kunszt i styl Ironów wybrzmiewa w tych solówkach i to jest właśnie piękne. Progresywność i era „The Final Frontier” wybrzmiewa w marszowym „Tears of Clown” który jest poświęcony Robinowi Williamsowi czy nieco balladowym „The Man of Sorrows” . Całość zamyka kolejny utwór, który samodzielnie skomponował Bruce Dickinson. „Empire of The clouds” porusza historię katastrofy sterowca rR101, który w 1930 roku pochłonął 84 istnień. Jest to kompozycja niezwykle podniosła, klimatyczna, epicka i pełna zawirowań. Niezwykłe emocje biją z tego kawałka. Dickinson gra na pianinie na wstępie i ten motyw jest po prostu piękny. Kawałek trwa 18 minut a ma się wrażenie, że jest krótszy. Dzieje się tutaj naprawdę i w sumie mamy pełno różnorodnych solówek, ale i tak najlepszy jest początkowy motyw, który buduje napięcie. Troszkę ma to filmowy wydźwięk, ale i tak nie zmienia to faktu, że kompozycja jest wyjątkowa i magiczna.

Tradycyjnie jak przy ostatniej płycie znów mamy podzielone zdania. Jedni krzyczą, że to jedna z najlepszych płyt żelaznej dziewicy, a inni, że koniec tej kapeli jest bliski. Ja bliżej jestem tej pierwszej grupy. „The Book of Souls” to z jednej nic nowego, bo w sumie pełno tutaj pewnych starych znanych nam smaczków, ale są też pewne nowe rozwiązania i próby zaskoczenia. Zespół podjął się wyzwania, żeby nagrać podwójny album i żeby nie okazał się on nudny w swojej formule. Jest klasycznie, jest mroczny klimat, nutka tajemniczości, jest przebojowość, są przede wszystkim znakomite i chwytliwe popisy gitarowe, które napędzały również klasyczne albumy. Wokalista mówi że to nie jest ostatni album żelaznej dziewicy i oby tak było, bo chce więcej takich kompozycji jak „Death or Glory”, The Book of Souls” czy „Empire of The Clouds”. Nie mogę się uwolnić od tej płyty, od tych dźwięków i chyba moja dusza została pochłonięta dogłębnie przez nowe dzieło Iron Maiden. I wy otwórzcie swoją duszę na „The Book Of Souls”.

Ocena: 9/10

SOUNDS OF FURY - Mediocracy (2015)

Jesteś fanem technicznego death metalu? Cenisz sobie agresywność, która przejawia się w w warstwie instrumentalnej jak i w wokalu? A może preferujesz nutkę nowoczesności? Jeśli tak, to szwajcarski Sounds of Fury będzie strzałem w dziesiątkę. Zespół łączy elementy technicznego death metalu i nowoczesnego metalu, stawiając na brutalność i agresję. Na scenie są od 2011 i w tym roku udało im się wydać drugi album „Mediocracy”, który zabiera nas do mrocznego i ponurego świata, który może przytłoczyć swoją formułą.

Już sama okładka jest daleka od radosnej i pozytywnej jeśli tak to można ująć. Z pewnością w pełni współgra z tym co zespół gra. Największy udział w tworzeniu miał Axel, który zajmuje się śpiewaniem i graniem na gitarze. Radzi sobie z tymi funkcjami, choć jego wokal nie do końca przekonuje. Jest troszkę mało charakterystyczny i ginie w gąszczu warstwy gitarowej. Kiedy skupimy się na stylistyce to można dojść do wniosku, że zespół właściwie nie potrafi urozmaicić swój materiał, bo wszystko zlewa się w jedną całość. Kolejnym minusem jest z pewnością brak melodii, które wyróżniały by się na tle całości, które pozwoliły by łatwiej odebrać to co zespół gra i tym samym pamiętać ową zawartość nieco dłużej niż tylko parę minut. Na pewno plusem jest tutaj brzmienie, które jest nad wyraz soczyste i dobrze wyważone. Jeśli chodzi o kompozycje to warto wyróżnić energiczny „Disregard” , melodyjny „The Art of Avoidance”. Te dwa kawałki dobrze pokazują, że zespół potrafi stworzyć ciekawą melodię, która sprawdza się w roli głównego motywu. Czasami jednak Sounds of Fury za bardzo podkręca tempo tak jak to jest w „Siudewalk Buisness” czego efektem jest totalny chaos. Tytułowy utwór to z kolei nie potrzebne wydłużanie kawałka. Do dobrych kompozycji można za to zaliczyć mroczny „Learning Process” czy niezwykle melodyjny „Pain Through Procrastination”. Szkoda tylko, że każdy utwór brzmi identycznie i brakuje w tym wszystkim jakiejś ikry i zaskoczenia. Tak jakby zespół gdzieś zatracił zapał i chęć urozmaicenia swojego materiału.

Z jednej strony mamy album niezwykle agresywny i brutalny, a z drugiej materiał, który tak naprawdę niczym nie porywa. Za mało utworów godnych zapamiętania, za mało atrakcyjnych melodii i w końcu za mało w tym wszystkim urozmaicenia. Album nieco monotonny na dłuższą metę i to jest jego przekleństwo. „Mediocracy” to dzieło, które można polecić zagorzałym fanom zespołu jak i technicznego death metalu.

Ocena: 4/10

poniedziałek, 7 września 2015

GUILTYS LAW - Rise Again (2015)

Tak wiem, mamy rok 2015 i mało kogo interesują jakieś zaległe starocie. Czas płynie i rzadko chcemy oglądać się za siebie i wolimy wyczekiwać rzeczy, które mają się pokazać. Jednak czasami po czasie można natrafić coś co nam umknęło. Rok 2014 bacznie obserwowałem i starałem się niczego nie pominąć jeśli chodzi o power metal. Jednak gdzieś umknął mi Guiltys Law. Japońska formacja działająca od 1994 r. Liczne problemy ze składem i pewne inne przeszkody sprawiły, że zespół musiał przekładać swoje plany co do pierwszego materiału. Ukazał się on w 2009 roku. „Rise Again” to już drugi album tej kapeli. Szkoda, ze przyszło czekać tak długo na przejaw aktywności Guiltys Law bo stać ich na dużo.

To doświadczenie muzyków zdobyte na przestrzeni lat słychać od samego początku. Słychać, że jest to dzieło zespołu, który wie czego chce, który wie jak odnaleźć się w swoim świecie. W ich muzyce pojawiają się echa klasyki w postaci Gamma Ray, Helloween, Rage, czy Iron Maiden. Z jednej strony może to odstraszyć słuchacza, bo w końcu to już wszystko było. Z drugiej strony wciąż jest głód na takie granie, zwłaszcza jeśli jest na wysokim poziomie. To co gra Guiltys Law jest właśnie zagrane z polotem i zaangażowaniem. Każdy utwór niesie z sobą jakieś emocje, jakieś ciekawe melodie i motywy. To coś więcej niż kolejny oklepany power metalowy album. Tutaj zespół stara pokazać swoją tożsamość i pokazać moc tego gatunku. Wychodzi im to naprawdę dobrze, bo mają w zespole utalentowanego wokalistę w postaci Saitoh. Typowy rasowy power metalowy wokalista, który specjalizuje się w górnych rejestrach. Dobrze prezentuje swoje umiejętności w lżejszym i emocjonalnym „Open Your Eyes”. Trzeba przyznać, że gitarzyści dają tutaj niezłego czadu. Otwieracz w postaci progresywnego „Requiem for a dream” to prawdziwa uczta dla fanów popisów gitarowych, gdzie liczy się finezja, pomysłowość i zgranie. Gitarzyści czerpią niezłą frajdę z tego co grają, a my radujemy się razem z nimi. Gdzieś tam są echa Iron Maiden i innych klasyków, ale to akurat działa na korzyść utworu jak i płyty. „Die Another Day” to przykład, że zespół potrafi tworzyć łatwo wpadające w ucho hity. Mocniejszy riff, więcej zadziorności i toporności uświadczymy w „Keep the Faith”. Nie mogło zabraknąć szybszego tempa i większej dawki power metalu. Tutaj znakomicie sprawdza się killer w postaci „Fight The Fight”, który można porównać do wczesnego Scanner. Nie tylko tylko riffy robią wrażenie, bo równie dobrze sprzedają się prezentowane refreny. Zapadają w pamięci, więc zadanie zostało osiągnięte. W tej kwestii wyróżnia się bez wątpienia „We Will Rise Again”, zróżnicowany „Play of The stranger” czy przesiąknięty Helloween i Gamma Ray kawałek „Only The good die Young”. Cały album kipi energią i nic dziwnego że całość zamyka kolejna szybka kompozycja utrzymana w power metalowej konwencji. Tak się składa że „Revival from the edge of Depair” znakomicie odzwierciedla to co tak naprawdę znajduje się na płycie i czego tak naprawdę słuchaliśmy.

Wcale nie słychać, że to propozycja z Japonii. Bardziej kłania się tutaj niemiecka maniera, ale to jest spory plus dla albumu i zespołu. Europejskie brzmienie, czerpanie garściami z najlepszych kapel power metalowych, do tego jakże udane pomysły na kompozycje sprawiły, że Guiltys Law nagrał wyjątkowo mocny materiał, który w sumie przeszedł bez większego echa w 2014. Oczywiście niesłusznie i czas nadrobić to, zwłaszcza że jest to rasowy power metal w najlepszym wydaniu. Fani Gamma Ray, czy Scanner nie będą zawiedzeni.

Ocena: 8/10

sobota, 5 września 2015

GHOST - Meliora (2015)

Jednym z najbardziej intrygujących zespołów w historii metalu i rocka jeśli chodzi o ostatnie lata jest bez wątpienia szwedzki band o nazwie Ghost. Ta ich tajemniczość, ta cała maskarada i robienie wokół siebie szumu ma swój urok. Trzeba im oddać, że stworzyli ciekawy image, jeszcze bardziej intrygujący styl, który gdzieś ociera się stoner rock, doom metal czy psychodeliczny rock. Pierwszy album wywołał spore zamieszanie na scenie metalowej czy rockowej. Zespół zaintrygował swoją konwencją, pomysłowością i stylem. Nie łatwo jest ich skatalogować do konkretnego gatunku, zwłaszcza że zespół cały czas się rozwija. Pierwszy album był bardzo rockowy, drugi album już był bardziej psychodeliczny, ale każdy z nich oddawał to co najlepsze w tym zespole. Ghost to przede wszystkim specyficzny wokal Papa, który może nie jednego słuchacza drażnić, również mroczny klimat i ta nieco mistyczna otoczka. Dali się też poznać jako zespół, który potrafi gdzieś połączyć przebojowość godną świata popowego z mocnym brzmieniem i prawdziwą rockową formułą. Cały czas to debiut był dla mnie ich największym osiągnięciem i w sumie nie wierzyłem że zespół stać na jakiś zryw i pokazanie czegoś innego. Myliłem się i ich najnowsze dzieło w postaci „Meliora” przeniosło mnie do innej rzeczywistości.

Zespół nie dopadła stagnacja ani wypalenie, wręcz przeciwnie. Przekroczyli kolejną granicę, zrobili krok na przód jeszcze bardziej podkręcając klimat. Jest jeszcze mroczniej, jest więcej ponurego, psychodelicznego klimatu, a co ciekawe spora w tym zasługa nie tylko głosu Papa ale klawiszy. Tutaj jest pierwsze pozytywne zaskoczenie i słyszalna zmiana. Druga to taka, że zespół pokazał w końcu pazur i zabrał nas do świata bardziej heavy metalowego niż rockowego. Riffy są pewne, mocne, złowieszcze i agresywne w swojej strukturze. Jest nutka doom metalu, ale nie pominięto melodyjności. Tak melodie i typowa przebojowość dlatego zespołu jeszcze bardziej się nasiliła na tym krążku. „Meliora” to przede wszystkim wyrównany materiał, który zabiera nas do lat 70 i hitów Deep Purple, Eletric Light Orchestra czy Black Sabbath. Zespół to zrobił w świetny sposób, nie wdając się w klonowanie, pozostając wierny swoim patentom. To jest właśnie sztuka pójść na przód, rozwinąć się i jednocześnie pozostać sobą. Brawo dla szwedów, bo dokonali niezwykłego czynu. Nawet brzmienie jest jakby cięższe i bardziej dostrojone do tego co zespół nagrał. Jest sporo smaczków i miłych wtrąceń, które czynią ten album jedyny w swoim rodzaju. Jednak po kolei. Zaczyna się od „Spirit”, który potrafi wzbudzić lęk i strach. Taki utwór mający coś z klimatu Kinga Diamonda, jednak muzyka to już nieco inna bajka. Rockowy, dość mocny riff od razu daje nam znać, że ta płyta będzie inna. Gdzieś w tym słychać echa debiutu i jest ta rockowa natura. Jednak same gitary już brzmią ciężej. Niezwykłe zaskoczenie, bo utwór jest niezwykle przebojowy i ta jego klasyczność potrafi zauroczyć. "From the Pinnacle to the Pit" to idealny przykład, że zespół gra ciężej. Taki mocny bas na sam początek, mocniejszy riff, a wszystko bardziej skierowane w stronę doom metalu aniżeli psychodelicznego rocka. Zmiana jak najbardziej na plus. Zespół wspina się na wyżyny swoich umiejętności w mrocznym „Cirice”, który jest jednym z ich najlepszych kawałków. Taki nieco marszowy, taki pełen smaczków wyjętych z twórczości Black Sabbath. Jest ciężko, ale zespół wciąż jest sobą, wciąż jest ta niezwykła melodyjność. Sporo się tutaj dzieje i zespół prezentuje swoje atuty i to jak się zmienił i to na lepsze. Ghost na nowy albumie nie szczędzi nam niespodzianek. Jedną z nich jest instrumentalny „.Spöksonat". Gitara akustyczna i przepiękne instrumentarium pokazują jak zespół stawia na emocje i jak potrafi zaskoczyć ciekawym motywem czy aranżacją. Moje serce podbił od samego początku spokojny, akustyczny „He is”, który przypomniał mi twórczość Simon and Garyfunkel. Piękna kompozycja, która wzruszyła i pokazała, że Ghost potrafi stworzyć coś zupełnie innego niż to co już zaprezentował. Jedna z najlepszych kompozycji jakie usłyszałem w tym roku. Szybko wracamy do ciężkiego grania w mrocznym „Mummy Dust”, zaś „Majesty” to ukłon w stronę Deep Purple, co jeszcze bardziej mnie rzuciło na kolana. Kolejnym jakże udanym przerywnikiem jest „Devil Church”, w którym to klawisze odgrywają kluczową rolę. Zespół nie kryje swojej przebojowości i wpływów Abba co słychać w chwytliwym "Deus in Absentia".

Płyta się kończy, a emocje nie opadają i to przez długi czas. Niezwykła mieszanka mroku, ciężaru, przebojowości, lekkości, emocji, grozy. Ghost przeszedł samego siebie na „Meliora” pokazując, że muzyka z kręgu heavy metalu i rocka może być mocna i zarazem piękna. Wszystko tutaj jest idealne i nie jestem w stanie wyszukać jakąś wadę. Każda kompozycja ma swoją wartość. Ghost się rozwija i cały czas nagrywa dobre albumy. Ciekawe co będzie dalej? Aż strach pomyśleć. Jedna z najbardziej intrygujących kapel, jedna z najbardziej tajemniczych i najbardziej rozpoznawalnych. Nowy album potwierdza, że słusznie.

Ocena: 10/10

HORACLE - Dead Eyes Revelations (2015)

Coraz więcej kapel które żyją latami 80, coraz więcej klonów Helloween, wczesnego Blind Guardian, czy też innych znanych nam kapel. Można łatwo się pogubić i rozróżnić który zespół zasługuje na uwagę i dłuższe zainteresowanie a które na zapomnienie. Belgia zawsze słynęła z ciekawych kapel jeśli chodzi o rasowy heavy metal czy speed metal. Tamte złote lata 80 są już za nami i nie powrócą, ale to wcale nie oznacza że nie ma już ciekawych kapel, wciąż wierzących w prawdziwy i wysokiej klasy speed metal rodem z lat 80. Horacle idzie właśnie z taką misją. Grać głośno, szczerze i na własny rachunek speed metal, który sięga gdzieś twórczości Abbatoir, Agent Steel czy Liege Lord. Ich debiutancki album zatytułowany „Dead Eyes Revelations” to coś więcej niż kolejny odgrzewany kotlet, który jest nam już tak dobrze znany, że działa wręcz odstraszającą. }

Tym razem jest zupełnie inaczej. Okładka mroczna, utrzymana w klimacie okładek Kinga Diamonda jest po prostu hipnotyzująca. Nie ma tutaj klimatu grozy i to może jest mały minus, bo taka okładka robi niezłego smaka. Ten klimat towarzyszy nam w sumie tylko przy intrze w postaci „Premonition”. Potem ustępuje on niezłej dawce prawdziwego, soczystego heavy/speed metal, który może jest daleki od oryginalności, ale ma w sobie to coś co przemawia do słuchacza od pierwszych sekund. Ta nutka magii, ta szczerość, pomysłowość, oddanie i umiejętność komponowania po prostu to są atuty, którym nie da się oprzeć. W przypadku takich mało wymagających płyt ważne by jest stworzyć atrakcyjną warstwę instrumentalną. Trzeba tak tworzyć kompozycje, by nie nie brakowało im energii i każda melodia była wpadająca w ucho. Bez przebojów nie da rady zbyt długo utrzymać zainteresowanie słuchacza. Tutaj Horacle zaskakująco dobrze sobie poradził z tym. „Carnage Stallion” to prawdziwa petarda i hołd dla starej szkoły speed metalu. Running Wild? Abbatoir? Agent Steel? To wszystko gdzieś przemawia w tym co gra Horacle. To nie wada lecz zaleta, którą trzeba uszanować. Siła tego zespołu tkwi przede wszystkim w samych muzykach. Pozwolę sobie wyróżnić pomysłowych gitarzystów Alexeya i Dyno. To dzięki nim taki prosty „King Slayer” można zaliczyć do grona przebojów jeśli chodzi o ten album. Dobrym przykładem jeśli chodzi o złożone popisy gitarowe i ciekawe pojedynki gitarowe to z pewnością należy tutaj wymienić „Signs of Beast” czy „Passage of Eternity”, który ma w sobie spore pokłady Iron Maiden. Fanom szybkiego grania, w którym jest nutka power metalu polecam bez wątpienia „Revenge at Hand”. Niby wszystko jest proste, oklepane, ale miło tego się słucha i przypominają się kapele, płyty na których się wychowałem. Końcówka płyty to przede wszystkim rozbudowany „Awakening of a Crimson Shelter” i rytmiczny „The Hounds”, który ma w sobie nutkę hard rocka.

Nie chodzi tutaj o bycie oryginalnym, o nagranie czegoś odkrywczego, czy też wpasowanie się w to co jest teraz modne. Nie, tutaj Horacle pokazuje że liczy się szczerość i miłość do metalu. To w ich muzyce słychać, a to się przedkłada na jakość. Kolejny ciekawy debiut, kolejna pozycja obowiązkowa dla maniaków metalu i speed metalu wykreowanego w latach 80. Nie jest to idealna rzecz, lecz bez wątpienia zagrana na wysokim poziomie. Odpalić i słuchać głośno. Na pewno nie pożałujecie.

Ocena: 8/10

czwartek, 3 września 2015

BACKHILL - Shadow Man (2015)



Kimmo Perämäki to muzyk który powinien nam być znany z takich zespołów jak choćby Celesty  czy Masquerage.  W tym roku powraca z solowym projektem Backhill.  Jest to coś innego niż to co prezentował do tej pory. Ten projekt pokazuje, że zna się on też na progresywnym rocku, AOR, czy melodyjnego metalu.  To właśnie znajdziemy na albumie „Shadow Man”.  Najlepsze w tym wszystkim jest to że Kimmo postanowił nawiązać do klasycznych zespołów i mam tu na myśli Whitesnake czy Deep Purple. Dzięki temu płyta brzmi old scholowo i klimatycznie. Jest w tym nutka magii i nostalgii, ale to jest właśnie piękne w tym krążku. Może nieco przesadzono z wolnymi i smętnymi utworami, które mają nas wzruszyć i dać do myślenia.  Okładka nasuwającą płyty z lat 70 to nie jedyny trik jaki tutaj zastosowano. Wystarczy wsłuchać się w przybrudzone brzmienie czy wokal Kimmo, który jest pod wpływem Iana Gillana.  For the White Flag” to znakomity przykład tego hard rockowego grania w stylu lat 70. Sporo na tej płycie wolnych kawałków i to potwierdza „Little Lighthouse” czy komercyjny „Living a lie”.  W tych kompozycjach wieję trochę nudą i jest przerost formy nad treścią.  Lepiej zespół wypada w szybszym „Morning Sun  czy przesiąkniętym Power metalem „She Said”, który pokazują nie banalne umiejętności Kimmo. Jest on nie tylko charyzmatycznym wokalistą, ale też gitarzystą, który wychował się na twórczości Blackmorea. Właśnie takie energiczny kawałki są mocnym atutem tego wydawnictwa i pokazują jak utalentowany jest Kimmo. Potrafi odtworzyć hard rock lat 70/80 i to musi się podobać fanom klasycznych dźwięków.  Również dobre wrażenie robi stonowany „Rich Inside” , który ma coś z twórczości Alice Coopera.  Z kolei „Shadow Man” to  taka kwintesencja Hard rocka i w ogóle stylu Backhill. Całość zamyka „Time won’t  wait Your Crying”, który też jest bardziej energiczny, bardziej radosny i z pewnością bardziej finezyjny.  Podsumowując  jest to nie lada gratka dla fanów hard rocka, dla muzyki lat 70 i Deep Purple. Może nie jest to nic odkrywczego, ale jest to solidny album, który ma w sobie to coś.

Ocena: 7.5/10