niedziela, 30 sierpnia 2020

INCEPTION - Hell on earth (2020)


 W 2013 r w Kostaryce powstał band o nazwie Inception i jest to kapela, która z jednej strony lubi sięgać po patenty z lat 80 i klasycznego heavy metalu. Z drugiej strony band chce być autentyczny i brzmieć przy tym nieco współcześniej, z nutką nowoczesności. Tak też jest. Tak brzmiał band na debiucie i na najnowszym dziele zatytułowanym  "Hell On Earth". W ich muzyce nie brakuje odesłań do twórczości Attacker czy Mercyful Fate, ale band nie idzie na łatwiznę i stara się mieć swój własny styl. Ta sztuka dobrze im wychodzi, a najlepszym tego dowodem jest "Hell on earth".

Co raz więcej pojawia się płyt tego typu, właśnie z taką muzyką w klimatach lat 80. Wszystko zależy od zawartości, od tego jak brzmią kawałki i czy mamy chwytliwe melodie. Trzeba przyznać, że Inception dość zgrabnie tworzy hity i nie brakuje na nowej płycie mocnych riffów, czy chwytliwych melodii. Wszystko jest przemyślane, a to daje w efekcie naprawdę bardzo udany krążek. Uroku całości dodaje specyficzny i klimatyczny wokal Daniela Chanto. Dodatkowo warto tu pochwalić klasyczne partie gitarowe i wciągające solówki. Brawa dla Franklina i Daniela, którzy nie doprowadzili do monotonni i grania w kółko jednego motywu. Na płycie troszkę się jednak dzieje.

Mrok i ciężki riff to bez wątpienia atuty tytułowego "Hell on earth". Ciekawy klimat i ciekawa konstrukcja samego kawałka. Pierwszym takim rasowym hitem jest "Gypsy kiss" i jest energia, a także chwytliwe solówki. W podobnych klimatach utrzymany jest rozpędzony "Princess of the Night" i w takiej stylistyce band najlepiej wypada. Dużo się dzieje w tym utworze, a band znów zaraża pozytywną energią. Inception potrafi też zwolnić i zagrać nieco stonowany heavy metal i taki właśnie jest "Brothers". Nutka progresywności pojawia się w "Midnight Skies", a energiczny "Kill your Demons" to kolejny killer na płycie.

Płyta ma swój klimat i swoją energię, którą band zaraża nas od pierwszych sekund. Znajdziemy tutaj mocne riffy, wciągające solówki, hity, a także zróżnicowanie. Inception się popisał i nagrał naprawdę udany album, który trzeba posłuchać i poznać potencjał tej kapeli. Pozycja godna uwagi.

Ocena: 8/10

sobota, 29 sierpnia 2020

HELL FREEZES OVER - Hellraiser (2020)


 Heavy/ speed metal w stylu lat 80 rozwija się na dobre i co raz więcej pojawia się kapel idących w tym kierunku. Kocham taką stylistykę i z miłą chęcią sięgnąłem po debiutancki krążek Hell Freezes Over zatytułowany "Hellraiser". Tym razem jest to propozycja prosto z Tokyo.  Kapela działa od 2013r i nie boi się czerpać garściami z twórczości Enforcer, Rocka Rollas, czy Skull Fist. Nic w tym złego, jeśli robi się to na poziomie i tworzy się przy tym własną muzykę. Debiut wart grzechu!

Okładka ma coś z pierwszych okładek Iron Maiden. Jest tajemnicza i pełna grozy postać, jest podobne tło i klimat, a także nutka kiczu. Czuć klimat lat 80. Ten klimat zostaje przeniesiony na proste, nieco przybrudzone brzmienie. Band gra prosty i chwytliwy heavy/speed metal. Mamy hity, energiczne riffy i przemyślane i pełne swobody solówki. Najważniejsze, że band stawia na klasyczne, sprawdzone chwyty. Siła tkwi w charyzmatycznym wokaliście Treble Gainer, który nadaje całości pazura i klimatu lat 80. Hirotomo i Ryoto dają czadu w sferze partii gitarowych i cały czas pojawiają się ciekawe zagrywki. Panowie sięgają po patenty z lat 80 i to przedkłada się na miły odsłuch tego debiutu.

Wszystko zostało przemyślane, a najlepsze w tym wszystkim to przede wszystkim materiał. Czy można lepiej zacząć album niż od rozpędzonego i zadziornego "Hellraiser"? Utwór zachwyca prostym motywem i dużą dawką energii. Na taki heavy/speed metal zawsze warto czekać. "Roadkill"   to rasowy killer i tutaj można w pełni się przekonać jak świetny jest ten band. Kapela potrafi wykorzystać patenty Accept czy Judas Priest co potwierdza heavy metalowy "Grant You Metal". Oj czuć klimat lat 80 i to jest piękne. Przyspieszamy w "Burn Your Life" i jest speed metal, a nawet coś z Motorhead czy Agent Steel.  Jest też coś z Iron Maiden w "The last Frontier" i coś z Enforcer w "Overhelm" , który promował ten album. Na sam koniec dostajemy perełkę w postaci "Eternal March of Valor" i to piękny instrumentalny kawałek utrzymany w klimatach iron maiden.

Bardzo udany debiut i jest tutaj wszystko co potrzebuje wysokiej klasy album z heavy/speed metalem. Wyrazisty wokal, melodyjne solówki, chwytliwe riffy i duża dawka energii. Poukładany album i dużo się tutaj dzieje. W zespole drzemie ogromny potencjał i mam nadzieje, że kolejne płyty jeszcze pozwolą się rozkręcić kapeli.

Ocena: 8.5/10


FROM THE DEPTH -Moments (2020)


 Stało się! Wrócił włoski From the Depth i to po 9 latach od wydania debiutanckiego krążka zatytułowanego "Back to Life". Band już wtedy pokazał, że potrafi grać melodyjny power metal w klimatach Vision Divine, Helloween czy Sonata Arctica. Brakowało wtedy precyzji i dopracowania. Najnowsze dzieło nosi tytuł "Moments" i trzeba przyznać, że po upływie takiego czasu band prezentuje się okazale i nowy album naprawdę może się podobać.

From the depth to przede wszystkim zgrany i dobrze wyszkolony techniczne duet gitarowy Simone/Gianpiero. Panowie na nowym albumie brzmią naprawdę dobrze i stawiają na chwytliwe melodie i pomysłowe riffy. Dzięki temu płyta jest dynamiczna i łatwa w odbiorze. Na pochwałę zasługuje Raffaele Albanse, który swoim głosem nadaje całości power metalowej otoczki. Wokalista potrafi budować klimat i nadać kompozycjom przebojowości. To właśnie dzięki nim nowy album tak błyszczy. Płyta dopieszczona pod względem brzmienia, a i materiał potrafi zaskoczyć dopracowaniem i pomysłowością. Odnoszę wrażenie, że nowe dzieło jest ciekawsze od debiutu.

Na samym wstępie pojawia się energiczny "Immortal", który zachwyca mocnym riffem i dynamiką. Jest też agresywniejszy i nieco mroczniejszy "Spread Your Fire". Po raz kolejny band zachwyca ostrymi partiami gitarowymi i przebojowością. Nieco lżejszy "Ten years" przemyca patenty rockowe czy progresywne. Prawdziwy power metal pojawia się w rozpędzonym "Forget and survive" i tutaj słychać power metal reprezentowany przez takie ekipy jak Helloween czy Gamma ray. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest przebojowy "Missed" i to prawdziwa perełka. Tak powinien brzmieć power metal. Całość zamyka klimatyczna ballada w postaci "Somewhere".

Długo kazał czekać From the depth swoim fanom na nowy materiał, ale warto było czekać. 'Moments" oddaje to co najlepsze we włoskim power metalu. Nie brakuje hitów, mocnych riffów i ciekawych rozwiązaniach. Całość dobrze się prezentuje i tą płytę warto znać. Bez wątpienia nowe dzieło przebija średnio udany debiut. Oby kolejny album ukazał się znacznie szybciej.

Ocena: 7.5/10


VERITAS - Threads of Fatality (2020)


Na amerykańskiej scenie metalowej pojawił się nowy band o nazwie Veritas. Działają od 2012r i swoją muzykę określają jako mieszankę progresywnego metalu i power metali. Faktycznie taką muzykę zawiera ich debiutancki album zatytułowany "Threads of Fatality". Nie jest może to jakieś wielkie arcydzieło, ale należą się słowa uznania za poziom muzyczny i  umiejętności muzyków. Płyta jest skierowana do fanatyków Queensryche, Fates Warning czy Dream Theater.

Na pewno płyta przyciąga uwagę mroczną okładką i stonowanym i dopracowanym brzmieniem. Płyta pod tym względem nie ustępuje innym wielkim wydawnictwom i płyta ma swój charakter. Ważną rolę w zespole odgrywa perkusista Mark Zonder, czy wokalista Denny Anthony. Mark Zonder grywał w Fates Warning, więc nic dziwnego że słychać wpływy tej formacji. Denny ma ciekawą barwę i potrafi budować emocje. Sam materiał jest zróżnicowany i ma dobre momenty, jak i nieco słabsze. Brakuje może nieco wyrazistych kompozycji, troszkę mocy.

Band nie boi się progresywnych rozwiązań i to już potwierdza w "Frail". Dobrze sprawdza się nieco rockowy "Love and Burn". W końcu band pokazuje smykałkę do tworzenia hitów. Veritas stawia na pokręcone melodie i motywy, a to właśnie słychać w takim "Fates Warning". Choć grać panowie potrafią, to jednak przy takich kawałkach jak "Starlight", czy "Dying to Live" męczą swoją formułą. Mało w tym wszystkim power metalu i niestety na dłuższą metę męczy materiał, który przez długi czas jest utrzymany w podobnej konwencji.

Nie jest źle, nie jest też dobrze. Płyta skierowana do maniaków progresywnego metalu. Ja takim nie jestem, więc może dlatego tak odbieram ten album i może był taki ciężki w odbiorze. Band ma potencjał i kto wie co przyniesie przyszłość.

Ocena: 5/10

piątek, 28 sierpnia 2020

MENTALIST - Freedom of speech (2020)

 




Debiut kapeli Mentalist miał namieszać w power metalowym światku, a płyta "Freedom of Speech" miała być kandydatem do płyty roku. Najwyższa pora zweryfikować rzeczywistość. Kapela powstała w 2018r i składa się z doświadczonych muzyków. Jest w końcu Thomen Stauch na perkusji, jest Rob Lundgren na wokalu czy Kai Stringer na gitarze. Niestety nie ma fajerwerków, nie ma materiału który rzuca na kolana. Jest tylko solidny materiał, ale to za mało kiedy stoją za tym takie gwiazdy.

Mocnym punktem tego wydawnictwa jest bez wątpienie lekkie i łagodne brzmienie, a także klimatyczna okładka. Techniczne aspekty nie zawodzą, szkoda tylko że muzyka jest jakby bez energii i bez wyrazistych przebojów.

Brakuje mi mocnych riffów, czy dynamiki, a całość troszkę senna jest. Początek płyty nie jest zły, bo przecież atakuje nas na początku "Freedom of the press", który zachwyca melodyjnością. Jednak mało w tym ognia i power metalu. Niczego nie wnosi nijaki "Life" i w tym momencie zastanawiam się co ten band tak naprawdę chciał grać. Znacznie ciekawszy jest zakręcony i bardziej zadziorny "Digital Mind". Sam refren również szybko zapada w pamięci i to za sprawą wpływów Helloween.  To bardzo dobry kawałek, choć bardzo wtórny i bez powiewu świeżości. Rob Lundgren to naprawdę dobry wokalista i ma ciekawą barwę i technikę, ale niczym nie zaskakuje. "Your Throne" też potrafi oczarować melodyjnością i lekkością. Za mało w tym power metalu, nie ma mocy. Rozbudowany "run benjamin"  jest troszkę za długi i troszkę przewidywalny.

Tak bardzo czekałem na ten album i niestety się zawiodłem. Może miałem zbyt duże oczekiwania? Może podziała wyobraźnia widać te wielkie nazwiska? Niby band gra power metal, ale jakoś tego tutaj nie słyszę. Nie ma mocy, nie ma dynamiki, ani pazura. Wszystko jest ugrzecznione i bez polotu. Brzmi to jak płyta, która powstała na siłę. Wielka szkoda, może jeszcze kiedyś Mentalist zaskoczy nas?

Ocena: 5/10

piątek, 21 sierpnia 2020

RAVEN - Metal city (2020)

Pod skrzydłami wytwórni Steamhammer został wydany najnowszy krążek brytyjskiej formacji Raven. "Metal City" może i bawi śmieszną okładką, ale sama muzyka jest na serio i dostajemy typowy album dla tej kapeli. Jest dużo  prostych i chwytliwych riffów, a przede wszystkim nie brakuje hitów i klimatu lat 80. Raven jest w bardzo dobrej formie i to słychać.

Kiczowata okładka rodem z lat 80 i proste, zadziorne brzmienie idealnie tu pasuje i przypominają nam stare wydawnictwa grupy. Na pewno co zaskakuje to naprawdę dobra forma gitarzysty Marka, który od 1974r odgrywa kluczową rolę w Raven. Na nowej płycie wygrywa solidne i ciekawe riffy. Nie brakuje też ciekawych melodii i klasycznych rozwiązań. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze się słucha popisów gitarowych Marka.  Mimo upływu lat również wokalista John Gallagher śpiewa zadziornie i nie szczędzi swojego głosu. To dzięki tym panom Raven tak dobrze funkcjonuje mimo długiego stażu.

Materiał jest przemyślany i bardzo oldchoolowy. Na wstępie atakuje nas rozpędzony, energiczny "The Power" i już czuć ten surowy klimat lat 80. Nie brakuje tutaj hitów i jednym z nich jest "Top of the mountain". Bardzo dobrze wypada "Human Race", który przemyca patenty Accept, czy Judas Priest. Elementy hard rocka pojawiają się w "Battlescarred", z kolei dynamiczny "Motorheadin" przypomina dokonania Motorhead. Kolejny chwytliwy hit z tej płyty to bez wątpienia "Not so easy" i troszkę za mało tutaj takich wyrazistych hitów. Troszkę odstaje zamykający album "When worlds collide". Miało być mrocznie, a wyszło jakoś tak nijako.

Raven w roku 2020 brzmi nadzwyczaj dobrze. Kapela dalej gra swoje i wciąż potrafi nagrać solidny i miły w odsłuchu materiał, który jest hołdem dla lat 80. Dla fanów tej grupy jest to pozycja obowiązkowa, a i ci którzy nie znają Raven mogą się przekonać do nich za sprawą "Metal city". Udany album, który ma wszystko to co powinien mieć heavy metalowy album z klasycznym metalem.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 16 sierpnia 2020

SEASON OF DREAMS - My shelter (2020)

 
No i jak tu przejść obojętnie o takiej okładki? Od razu mówi mi, że czeka mnie soczysty heavy/power metal. Klimat okładki przypomina mi Blind Guardian, Crystal Viper czy Monstrum. Ciekawa kolorystyka i sam motyw przewodni. Mrok i las zawsze się sprawdza. Jednak nie jest to muzyka, która przypomina dokonania Blind Guardian czy Crystal Viper.  Season of Dreams  w tym roku prezentuje swój debiutancki krążek "My Shelter" i jest to płyta skierowana bardziej do fanów muzyki z pogranicza Bloodbound, Beast in Black  czy nawet Sabaton.

Na wstępie troszkę faktów o Season of Dreams. To projekt muzyczny który powstał z inicjatywy Johannesa Nyberga (Zonata) i Jeana Micheala Volza ( a taste of freedom). Volz odpowiada za partie wokalne i robi to naprawdę bardzo dobrze. Momentami nawet brzmi niczym Bruce;a Dickinson. Z kolei Nyberg zadbał o ciekawe i pomysłowe melodie na debiutancki krążek. Znajdziemy coś dla fanów rasowego heavy metalu, melodyjnego power metalu czy nawet symfonicznego metalu. Każdy znajdzie coś dla siebie, a najlepsze jest to że płyta nie jest nudna i zagrana na jedno kopyto. Nie brakuje urozmaicenia, hitów czy solidnego poziomu. Wszystko jest przemyślane i poukładane.

Płytę otwiera rozbudowany i podniosły "In the rubble", w którym band nie boi się wykorzystać progresywnego metalu. Dużo się tutaj dzieje i band zaskakuje ciekawymi melodiami. Pierwszy rasowy hit to bez wątpienia "We are Soldiers" i co zapada od razu w pamięci to nieco kiczowate i melodyjne partie klawiszowe. Jeszcze więcej rasowego power metalu mamy w rozpędzonym "The land of forgotten dreams".Bardzo dobrze się tego słucha i cała otoczka i aranżacje robią tutaj robotę. "Monsters" również zaskakuje niezwykłą melodyjnością i słodkimi klawiszami. Gdzieś tam słychać echa Beast in black i to również nic złego. Tytułowy "My shelter" to prawdziwa petarda i jeden z mocniejszych utworów na płycie. Bije z tego kawałka niezła energia i finezja. "Angel Forever" to słodka i pełna romantyzmu ballada, które wnosi trochę spokoju do płyty. Dobrze też wypadają chwytliwe "Mr. Blacky" czy "United".

"My shelter" to solidny krążek, który bardzo dobrze się słucha. Problem tkwi, że materiał jest bardzo długi i nieco przeciągnięty w czasie. Pomysł na granie jest i talent też, pozostaje jeszcze troszkę dopracować styl i jakość utworów i będzie bardzo dobrze. Póki co bardzo dobry start i czekam na kolejne wydawnictwa Season of Dreams.

Ocena: 7/10

sobota, 15 sierpnia 2020

TERRA ATLANTICA - Age of Steam(2020)

 
Co za piękna, ręcznie namalowana okładka, która daje sygnał, że czeka nas piracki heavy/power metal w stylu Running Wild, czy może Blazon Stone. Echa jasne może i gdzieś tam są, ale to nie ten kierunek. Niemiecki Terra Atlantica zmierza w kierunku melodyjnego power metalu w stylu Winterstorm, Orden Ogan, Helloween, ale trzeba wiedzieć, że ta młoda formacja nie ma zamiaru być kopią tych znanych kapel. Terra Atlantica stara się tworzyć własną muzykę, a co łączy ich z tymi tuzami power metalu to budowanie klimatu, pomysłowość i przebojowość. Najnowsze dzieło Niemców to majstersztyk i prawdziwa uczta dla fanów gatunku. "Age of Steam" to płyta, która ma w sobie to coś i zostaje na długo w pamięci.

Okładka robi furorę i jest to najpiękniejsza okładka metalowa roku 2020, a przynajmniej dla mnie.  A jak jest z muzyką? Tak jak to jest z niemieckim power metalem. Zawsze bije od tych kapel z tego kraju pomysłowość, ciekawy patent na przeboje i jakiś taki ogólny geniusz. Kocham tą scenę metalową, bo zawsze czymś mnie zaskoczą i zawsze wiem że dostanę płytę wysokich lotów. Terra Atlantica to kolejny żywy dowód na to. "Age of Steam" to płyta, która niszczy swoim dopracowanym i mocnym soundem. Słucha się tego bardzo przyjemnie i chce się więcej.Warto też pochwalić samych muzyków za kunszt, aranżacje i oddanie hołdu dla wielkich kapel z niemieckiej sceny power metalowej. Tristian Harders to wyjątkowy wokalista, który zaskakuje wyrazistą barwą i niezwykłym budowaniem klimatu. Główna atrakcja na "Age of Steam", ale nie jedyna. Mike Terman to drugi ważny członek tej młodej ekipy. Jego partie gitarowe są lekkie, ale zarazem pełne emocji i energii. Klasa sama w sobie i w dodatku nie ma męczenia jednego motywu.

Klimat z okładki udziela się w nastrojowym "Rebirth 1815" i bije z niego niezła podniosłość i taki symfoniczny wydźwięk. Jakby słyszał soundtrack "Piratów z Karaibów" i to miły akcent. Piracki styl daje o sobie znać cały czas i to taki przypominający nasz rodzimy Kingdom Waves. Jakże klasycznie brzmi "Across the sea of Time". Coś z Winterstorm, coś z Helloween czy Timeless Miracle, a to najlepsza rekomendacja tego kawałka. Te smaczki i dodatki w tym kawałku dodają tylko tego pirackiego charakteru. Na taki power metal to ja zawsze czekam z utęsknieniem. Zwalniamy w lekkim i przyjemnym "Mermaids Isle", który potrafi oczarować podniosłością i atrakcyjnymi solówkami. Tytułowy "Age of steam" to kwintesencja stylu Terra Atlantica i oddanie to co najlepsze w power metalu. Folkowe akcenty i echa Timeless Miracle słychać w melodyjnym i przebojowym "Forces of the oceans, unite". Trzeba przyznać, że świeżość i pomysłowość pojawia się w nieco radośniejszym "Quest into the sky" i  można tutaj usłyszeć wpływy Winterstorm. Znalazło się miejsce na nastrojową balladę i "Believe in the dawn" znakomicie urozmaica ten krążek. Całość zamyka podniosły i rozbudowany "until the morning sun appears" i tutaj band dopiero rozwija skrzydła. Co za znakomita dawka ciekawych motywów i pomysłowych rozwiązań. Znakomite zwieńczenie tej świetnej płyty.

Terra Atlantica to nowa gwiazda na niemieckiej scenie metalowej. Specjalista od tworzenia przebojów, budowania klimatu pirackiego i energicznego power metalu, które czerpie wzorce od najlepszych. Najlepsze jest to, że ta młoda kapela ma swój styl i pomysł na power metal. "Age of steam" to płyta, którą każdy fan tego gatunku powinien znać!

Ocena: 9/10

piątek, 14 sierpnia 2020

SAVAGE BLOOD - Downfall (2020)

 Savage Blood powstał na gruzach niemieckiego Enola Gay, który trzymał się power metalowej stylistyki. Nowy wcielenie Enola Gay powstał w roku 2016 z inicjatywy Marca Konnocke i Petera Diersmanna. W tym roku Savage Blood wydał debiutancki krążek "Downfall", który jest skierowany do maniaków heavy/thrash metalu.

Kluczową rolę w tym zespole odgrywa wokalista Peter, który stawia na brutalność, ale i heavy metalowy pazur. Troszkę jego maniera przypomina mi Johna Busha z czasów śpiewania w Anthrax. To jeszcze bardziej mnie nakręca podczas słuchania "Downfall". Wyrazista okładka i soczyste, mocne brzmienie, sprawiają, że ta płyta jest autentyczna i bardziej współczesna. Najważniejsze jest w tym wszystkim muzyka, która jest naprawdę bardzo dobra. Jeśli ceni się agresywność, a razem atrakcyjne melodie, które mają nam umilić odsłuch to jest to płyta właśnie dla takiego słuchacza.

Album składa się z 8 utworów i już wstęp w postaci "Downfall" przyprawia mnie o ciarki. Co za pomysłowe wejście i ubarwienie melodyjnym riffem. Pierwsze skojarzenie to iced earth. Dalej mamy równie drapieżny i nieco nowocześniejszy "Release the Beast" i ten ton utrzymuje stonowany i bardziej thrash metalowy "Savage Blood". Power metal w końcu wybrzmiewa w energicznym "Violent Attack" i tutaj stylistycznie band przypomina mi nieco Persuader. Mamy też melodyjny "Queen on the run", który również dobrze się prezentuje. Band potrafi grać też szybko i agresywnie co potwierdza "We sweat blood" . Co za chwytliwy kawałek! Całość zamyka solidny "Guardian Angel", który już tak nie błyszczy jak pozostałe kawałki.

Savage Blood nagrał udany album w klimatach power/thrash metalu. Jest klimat, jest pazur, jest agresja i atrakcyjne melodie. Wszystko jest na miejscu, a kapela potrafi grać na naprawdę solidnym poziomie. Dla fanów takiej mieszanki gatunków jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

ANUBIS - Anubis Ep (2020)

 W tym roku wyszło naprawdę sporo świetnych płyt i ciężko będzie stworzyć top 10, ale wśród wielkich wygranych, w zaciszu, z dala od medialnego huku rodzi się nam nowa gwiazda. Anubis to początkujący, młody band, który postanowił grać power/thrash metal. Słuszny wybór! Ta kapela ma przed sobą świetlaną przyszłość. Na swoim koncie mają tylko dwa mini albumy i wciąż czekam na pełnometrażowy debiut, póki co można śmiało sięgnąć po najnowszą epkę zatytułowaną "Anubis".

Ta płyta zawiera 3 kawałki, ale to taka wizytówka stylu i jakości muzyki Anubis. Niby mało, żeby coś więcej napisać o zespole, ale już można sporo wywnioskować. Przede wszystkim słychać, że muzycy są utalentowani i znają się na swojej robocie. Devin Reiche to nie tylko utalentowany basista, ale pierwszoligowy wokalista. Co za charyzma, co za power w nim drzemie. Szczęka opada przy pierwszym kontakcie z Anubis. Duet gitarowy John i Tom też lśni i tutaj panowie pokazują klasę światową. Jest energia, jest pazur i przebojowość. Stylistycznie Anubis przypomina mi poniekąd Helloween z czasów "Walls of jericho" czy Metal Church z debiutu. Pamiętajcie o tym, że band stara się być sobą, a nie kolejnym klonem tych wielkich kapel.

"Everthing Dinstegrates
" już od samego początku zaskakują melodyjnym riffem i energią. Band nie zapomina o agresji i klasycznych rozwiązaniach. Ja to kupuję i jestem w szoku jak Anubis powala techniką i pomysłowością. Pierwszy killer zaliczony !

"Sin for me" to również mieszanka mocnego, zadziornego riffu i dużej dawki melodyjności. Brzmi to obłędnie i klasycznie. Pozycja obowiązkowa dla fanów wczesnego Helloween czy Metal Church, ale nie tylko.

"Pray for the Pray" i w tym utworze mamy jakby więcej elementów thrash metalu i brzmi to troszkę jak współczesny Kreator, co jeszcze bardziej mi odpowiada.

Anubis to dla mnie kapela znikąd. Nie słyszałem o nich, ani też nie napotkałem w mediach. Jednak to jest miła niespodzianka, że rodzi się taka gwiazda. Czekam na debiut i liczę właśnie granie na takim poziomie. Ocenić ciężko bo to tylko 3 utwory, ale jakiś werdykt musi być.

Ocena: 9.5/10



środa, 12 sierpnia 2020

GHOST AVENUE - Even angels fail (2020)


Jakoś nie było okazji zapoznać się z twórczością norweskiego Ghost Avenue. Teraz przy okazji premiery nowego dzieła tej formacji, przyszedł czas zapoznać się z tym co grają. "Even Angels Fail" to płyta skierowana do fanów melodyjnego metalu z domieszką hard rocka. Bez wątpienia odnajdą się tutaj fani Dokken, Loudness, czy Wasp, ale nie tylko.

Ghost Avenue powstał w 2013r na gruzach kapeli Ghost. To już ich trzeci album i sprawdzają się w melodyjnym metalu. Łatwo przychodzi im tworzenie lekkich i przyjemnych melodii. Band bez wątpienia napędza wokalista Kim Sandvik, którego wokal i technika przypomina mi nieco Ronniego Romero. Co za barwa i talent. Można go słuchać i słuchać i wcale się nie nudzi. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze radzi sobie duet gitarzystów Andre i Petter. Panowie wygrywają zadziorne riffy i nie boją się czerpać od zasłużonych kapel, które przetarły szlaki w takim graniu. To żaden wstyd grać wtórnie. Grunt to robić to z głową i grać szczerze, prosto z serca.

Właśnie prostota i szczere intencje są atutem tego wydawnictwa. "Best of the Best" otwiera ten album i już na wstępie słychać hard rockowy pazur. Klasyczny riff znakomicie wprowadza nas w ten krążek. Toporny "Breakdown" jest bardziej heavy metalowy i tutaj band stawia na mroczny klimat. "The fallen" to z kolei kawałek utrzymany w stylizacji melodyjnego metalu i podobnie jest z "Take cover", który przemyca patenty iron maiden. Ciekawie wypada marszowy "Norrthman", w którym band zaskakuje epickością i pomysłowymi aranżacjami. Całość zamyka nieco progresywny "Even angels fail" , który pokazuje band z nieco innej strony.

"Evan angels fail" to solidna mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka. Wszystko jest zagrane solidnie i każdy motyw coś wnosi do płyty. Brakuje troszkę dopracowania i hitów. Potencjał jest i kto wie co przyszłość przyniesie?

Ocena: 5.5/10

SELENSEAS - The outer limits (2020)



"The Outer Limits" to pierwszy anglojęzyczny album rosyjskiej formacji Selenseas. Ta rosyjska formacja powstała w 2010r z inicjatywy Vladislav Tyushin i gra mieszankę melodyjnego metalu, power metalu, progresywnego metalu i hard rocka. Nie tak łatwo ich zaszufladkować i muzyka jaką znajdziemy tutaj jest na swój sposób atrakcyjna. Na pewno jest to najlepsze dzieło Selenseas i przebija ich wcześniejszy krążek.

Duży plus dla tej formacji za klimatyczną okładkę, która od razu kojarzy się z Blind Guardian. Do tego dochodzi podniosłe, dopieszczone brzmienie, które nasuwa albumy z symfonicznym metalem. To wszystko jest przyrządzone na wysokim poziomie i nie mam do czego się przyczepić.  Mocnym filarem tej kapeli jest wokalista Mikhail Kudrey, który potrafi budować napięcie i nadawać muzyce podniosłości. Mikhail zachwyca techniką i stylem śpiewania. Ivan i Denis dobrze sobie radzą w sferze partii gitarowych, choć troszkę brakuje mi tutaj energii i jakiś takich bardziej chwytliwych melodii. Brak rasowych hitów to największa bolączka tej płyty. Jednak mimo wszystko band stara się utrzymać solidny poziom.

"Hope" to jeden z najlepszych utworów na płycie. Jest energia, jest szybkość, symfoniczne smaczki. Całość zagrana jest z pomysłem i w takim kierunku powinni pójść.  Podniosłość i progresywne elementy to atuty "Frigate" i znów band zaskakuje lekkością i pomysłowością. Bardzo dobrze wypada zadziorny i melodyjny "Time", który jeszcze bardziej eksponuje talent muzyków. Uroczy jest "Asgard", w którym band nie boi się wykorzystywać elementy folk metalu i power metalu.Ciekawe popisy gitarowe mamy w "The mirror" czy w przebojowym "The milky way".

Selenseas potrafi grać i robi to bardzo dobrze. Potrafią stworzyć ciekawy klimat i nadać całości epickości. Wystarczy jeszcze tylko dopracować aranżacje i przebojowość w kompozycjach, a wtedy band będzie miał większą siłą przebicia.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 11 sierpnia 2020

SORCERER - Dire Prophecy (2020)

Nie ma już wśród nas Warrela Dane'a, ale miło że jego muzyka wciąż potrafi inspirować młode pokolenia. Echa twórczości Sanctuary znajdziemy na debiutanckim krążku argentyńskiej formacji Sorcerer. Ten młody band działa od 2017r i w ich muzyce słychać echa amerykańskiego heavy/power metalu. "Dire Prophecy" to bez wątpienia pozycja skierowana do fanów Attacker, Sanctuary, Queensryche czy nawet Agent Steel.

Jak na debiut to nie ma mowy o kiepskim i mało atrakcyjnym heavy/power metalu, bowiem band pokazuje się z jak najlepszej strony. Mocnym atutem jest mocny i agresywny wokal Charly Coria, który przyczynia się do tego że całość brzmi bardzo amerykańskiego. Imponuje mi jego technika i styl śpiewania. Arturo Santa Marina też dobrze wypada jako gitarzysta i słychać, że stawia na proste i chwytliwe rozwiązania. Sprawdzają się sprawdzone chwyty i triki. Niby nie ma w tym nic odkrywczego, ale gitarzysta znakomicie oddaje kunszt amerykańskiego heavy/power metalu. Muzycy grają na solidnym poziomie, a miły dodatkiem do tego wszystkiego jest soczyste, zadziorne brzmienie, które jeszcze bardziej przybliża nas do amerykańskiego heavy/power metalu.

Klimat i styl Sanctuary słychać już w otwierającym "Down into the netherworld" czy w mocnym i mrocznym "Cosmic Ice". Sorcerer zaskakuje dobry warsztatem i nie przeciętnymi umiejętności. To przedkłada się na jakość kompozycji. Dużo technicznego grania mamy w pokręconym "Theater of Delusion" i tutaj można doszukać się elementów Queensryche. Kto lubi Agenst Steel z okresu Johny Cyrrisa ten po kocha od razu rozpędzony "One with the universe".  Mroczna stylistyka wraca w ponurym "Strange and twisted gods", który po raz kolejny zabiera nas w rejony Sanctuary. "Of dietes and wrath" to przykład, że band potrafi wykreować chwytliwe melodie. Z całej zawartości warto jeszcze wyróżnić energiczny "Winged Savior", który ma coś z Attacker.

Sorcerer to młoda i głodna sukcesu kapela, która wie co chce grać i robi to bardzo dobrze. "Dire prophecy" to znakomity hołd dla amerykańskiego heavy/power metalu i twórczości Sanctuary. Bardzo dobrze się tego słucha i nie brakuje killerów. Czekam na kolejne płyty tej kapeli, bo drzemie w nich potencjał.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 9 sierpnia 2020

DEEP PURPLE - Whoosh ! (2020)




"Infinite" miał być ostatnim albumem Deep Purple. To byłoby w miarę udane zwieńczenie wieloletniej kariery muzycznej tej już kultowej kapeli. Były koncerty pożegnalne, jednak jak się okazało band nagle zmienił zdanie i postanowił dalej grać, a przy okazji udało się nagrać kolejny album. "Whoosh!"  to w zasadzie kontynuacja stylu wypracowanych na poprzednich płytach. Jednak odnoszę wrażenie, że ta płyta jest wymuszona i tak troszkę zagrana bez pomysłu. 

Jaki był cel nagrania płyty, w której panowie nie mają konkretnych pomysłów. Celem pewnie było chęć kontynuowania swojej kariery i danie fanom kolejnej dawki nowej muzyki i zachęcić do koncertów. Tylko po co? Band nie ma już co udowadniać, bo wszystko już osiągnęli. Prawdziwa gwiazda rocka. Najgorsze jest to, że taki Alcatrazz pokazał, że klasyczny hard rock może być atrakcyjny. Zagrali tak jak powinien dzisiaj grać Deep Purple czy Rainbow. Deep Purple jest cieniem samego siebie i ciężko o coś dobrego na nowym albumie. Wokal Iana Gillana jest bez mocy i polotu, a najgorsze że słychać jak się męczy. Brzmi to jak pop rock niestety. Najlepszy punktem tej płyty jest oczywiście gra Steve'a Morse'a, który na ostatnich płytach daje więcej z siebie. Pojawia się więcej ciekawych zagrywek gitarowych czy pomysłowych riffów. Niestety reszta muzyków nie wiele wnosi, co powoduje że i te partie gitarowe Steve'a  zostają zagłuszone i ciężko je wyróżnić.

Piękna okładka i dobre brzmienie to nie wszystko, bo przecież chodzi o muzykę. Ta tutaj jest nudna i szybko męczy. Dobrze spójrzmy chłodnym okiem na zawartość. Troszkę przesadzili z tym, że na płycie jest 13 utworów. Nie najgorzej się zaczyna, bo od chwytliwego i nastrojowego "Throw my Bones". Przede wszystkim zapada w pamięci udany riff i rockowy feeling. Nie najgorzej wypada "Drop the weapon", choć tutaj przeszkadzają ozdobniki wokalu Iana i dziwne chórki. Od strony instrumentalnej naprawdę nie jest źle. Gdzieś echa starych płyt jest w "We'are all the same in the dark" i znów dobra gra Steva Morsa się kłania. Szkoda tylko, że wokal Iana i refren jakoś nie trafione.Nastrojowy i rockowy "Nothing at all" to kolejny dobry kawałek z tej płyty. W końcu też Don Airey wygrywa pomysłowe partie. Klasycznie zaczyna się "No need to Shout" i to również udany utwór, który oddaje to co najlepsze w Deep purple. "Step by step" troszkę taki nijaki i bez energii. Tutaj niestety zaczyna wiać nudą. Mamy też rocknrollowy "What the what" i też dobrze się tego słucha, ale nie ma szału. Coś z klasycznego deep purple mamy w nieco mocniejszym "The long way round". Nieco przekombinowany jest "Man Alive" i znów dobre momenty to solówki. Dobrze prezentuje się instrumentalny "And the address", w którym Steve może się popisać.

Z tą płytą jest tak, że ma naprawdę dobre momentami, czasami nawet słychać echa starych płyt i to jest dobre. Jest też dużo zagrywek gitarowych Steve;a, ale na dłuższą metę album troszkę jest za długi i i może nieco przynudzać. Nie jest to ani ich najlepszy album ani najgorszy, ale czegoś mi tu brak. Wokal Iana też jakoś mnie drażni i gdyby może ktoś inny by zaśpiewał to płyta by zyskała, ale czy byłby to dalej Deep Purple? O to jest pytanie. Płyta zasługuję na uwagę, bo miewa momenty i troszkę szkoda że wdziera się tutaj nuda. Skrócić nieco materiał i dopracować troszkę utwory i byłoby lepiej. No jest to co jest i też trzeba się cieszyć z tego że ten band wciąż znajduje siły do grania.

Ocena: 6/10

HELL GUN - Kings of beyond (2020)



Mam słabość do heavy/speed metalu, w którym słychać klimat lat 80. Ciągnie mnie do grania, gdzie band nie kryje swoich inspiracji. Czasami wystarczy klimatyczna okładka, czasami przyciąga uwagę pomysłowo logo zespołu, a czasami podziała usłyszany kawałek z danej płyty. Wszystkie owe czynniki sprawiły, że nie mogłem pominąć premiery debiutanckiego krążka brazylijskiej formacji Hell Gun. "Kings of beyond" to kwintesencja heavy/speed metalu, w którym mamy też echa thrash metalu.

Kapela powstała w 2013 r i kluczową rolę odgrywa tutaj wokalista Matheus Luciano, który nadaje płycie thrash metalowego feelingu i klimatu lat 80. Specyficzny głos idealnie pasuje do zawartości i czyni go jeszcze bardziej atrakcyjnym. Duże brawa należą się gitarzystą, bo zarówno Jean jak i Lucas nie tylko trzymają się wysokiego poziomu technicznego, bowiem nie zapominają o ciekawych melodiach czy agresywnych riffach. W tej sferze dużo się dzieje i nie ma miejsca na nudę. Przede wszystkim jest energia, jest pomysł, a wszystko zagrane z niezwykłą dbałością o detale.

Płyta zaczyna się dość spokojnie i klimatycznie. "Dracula"  to znakomite wprowadzenie za sprawą instrumentalnego kawałka. Po dwóch minutach wkracza rozpędzony "Kings of Beyond" i to jest prawdziwy strzał między oczy. Co za killer! Znakomite przejścia, zwolnienia i ta energia, która bije z tego kawałka. Prawdziwe cudo!  Więcej technicznego grania mamy w zadziornym "Tears of Ra". Imponują umiejętności muzyków, bo ciężko mówić tutaj o debiutantach, którzy dopiero uczą się wszystkiego. Band zachwyca przebojowością w "Night of the necromancer", który jest bardziej heavy metalowy. Po raz kolejny dużo dobrego dzieje się w partiach gitarowych i to tylko pokazuje jak ten band jest utalentowany. Kolejna dawka speed metalu jest w agresywniejszym "Revolution blade", który imponuje rycerskim klimatem. Pomysłowy riff i zadziorność to atuty drapieżnego "Devil Dogs", a najlepsze jest że udało się zachować równy poziom materiału.  Całość zamyka "Emillys Possession", który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie.

Hell Gun bardzo dobrze zaczyna swoją przygodę z metalem i ten pierwszy ich album jest naprawdę udany. Soczyste, dopieszczone brzmienie, wyrazisty wokalista i przemyślany materiał czynią "Kings of beyond"  naprawdę atrakcyjnym albumem.

Ocena: 8/10

wtorek, 4 sierpnia 2020

BYFITS - In the End (2020)




Ostatnie płyty Metal Church, czy Vicious Rumors nie zachwycają i w sumie ciężko ostatnio o jakiś ciekawy album z kategorii amerykańskiego power metalu. Pojawia się jednak nadzieja w postaci "In the End" zespołu Byfist.  Premiera przewidziana jest na 25 września i choć jest to pierwszy pełnoprawny album tej formacji, to jednak warto wspomnieć, że korzenie tej kapeli sięgają lat 80. Warto było reaktywować zespół i wydać ten znakomity album.

Byfist działa od 1987r i te nawiązania do lat 80 są słyszalne i tak naprawdę stanowi o atrakcyjności tej płyty. Stylistycznie band troszkę przypomina wczesny Vicious Rumors, Metal Church czy Liege Lord i trzeba przyznać, że znakomicie odnajdują się w takim granie i potrafią oddać klimat i charakter tamtych kapel. Sporym atutem jest charyzmatyczny głos wokalisty Raula Garcia, który potrafi przyprawić o ciarki i nadać całości mocy. Byfist to przede wszystkim duet Nacho i Erniego, który stawia na pomysłowe riffy i pełne klimatu melodie. Od pierwszych dźwięków słychać, że panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i oddają hołd zespołom z lat 80. Kwintesencja amerykańskiego power metalu.

Najlepsze jest w tym wszystkim wyrównany, przemyślany i dojrzały materiał, który potrafi zaskoczyć i porwać słuchacza. Czy można lepiej rozpocząć album niż od rozpędzonego i dynamicznego "Universal  Metal". Kawałek niezwykle zadziorny i przebojowy, a takich kawałków tutaj więcej. W podobnych klimatach utrzymany jest tytułowy "In the End", który odzwierciedla poziom tej płyty i potencjał tej kapeli. Mocny riff i drapieżne wokale Raula sieją tutaj zniszczenie. Tak się gra amerykański power metal.  Dobrze wypada też "Guaranteed death", który przypomina ostatnie dokonania Attacker. Pojawia się też  7 minutowy, rozbudowany "Ship of illusion", który wnosi do płyty nutki epickości i rozmachu. Całość zamyka równie energiczny i pomysłowy "Scattered Wits".

"In the end" to dobrze wyważony album, gdzie jest miejsce na klimat, na energiczne, power metalowe kawałki, jak i na bardziej epickie. Duży plus za odzwierciedlenie klasyki amerykańskiego power metalu i troszkę ostatnio ciężko o takie granie i to jeszcze na poziomie. Debiut godny uwagi.

Ocena : 8/10

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Dimitriy Pavlovskiy Powersquad - Mysterizer (2020)




Co może kryć ta bajkowa okładka? Wygląda jak wycinek z jakiejś bajki i taka okładka wręcz zachęca by sięgnąć po ten krążek. Co kryje się za tą szatą graficzną? Bez wątpienia bardzo ciekawa muzyka. Na wstępie warto zadać sobie pytanie czy kojarzymy Majesty of Revival i gitarzystę Dimitriy Pavlovskiy. Jeśli tak to będzie Wam łatwiej odnaleźć się w Powersquad. To projekt solowy tego uzdolnionego gitarzysty i pod tym szyldem gra od 2011r. Najnowsze dzieło zatytułowane "Mysterizer"  to tak naprawdę płyta, którą nie da się łatwo zaszufladkować. Nie jest może to jakiś majstersztyk, ale płyta może się podobać.

Skład Powersquad uzpełniają wokalista Vitalli i klawiszowiec Ruslan, a tak za całość odpowiada multiinstrumentalista Dimitriy, którego potrafi stworzyć ciekawym motyw gitarowy, czy jakąś atrakcyjną melodię. Sama stylistyka tego projektu to taka mieszanka progresywnego metalu, neoklasycznego metalu i power metalu. Tego ostatniego czynniku jest jednak najmniej. Dominuje bez wątpienia melodyjny metal. Echa neoklasycznego grania mamy już na wstępie i "Book of myths" to udany utwór z szybkim tempem i dużą dawką przebojowości. Dobry start. Elementy progresywne pojawiają się w "Fill the sky" i to jest troszkę pokręcony utwór, ale ma też dobre momenty.  Bardzo przypadł mi do gustu melodyjny i energiczny "Vivid" i to się nazywa miły dla ucha neoklasyczny power metal. Dimitriy pokazuje tutaj swój talent i kunszt gry na gitarze.  W podobnym klimacie utrzymany jest melodyjny "Endless Sun" i tutaj też nie brakuje power metalu, co mnie bardzo cieszy. Nie w pełni zachwyca mnie tytułowy "Mysterizer", gdzie czasami pojawiają się nie potrzebne motywy. Jednak mimo wszystko, to wciąż atrakcyjny kawałek, który jest mieszanką neoklasycznego power metalu i progresywnego metalu. Całość zamyka nieco mało wyrazista ballada "Gardens of Eden".

"Mysterizer" to solidne wydawnictwo, które może zachwycić wąskie grono słuchaczy. Dalekie to ideału i brakuje troszkę mocy i bardziej trafionych przebojów. Gra Dimitriya ratuje to dzieło przed klęską, ale potencjał jest i kto wie może jeszcze się kiedyś rozkręcą? Oby!

Ocena: 5/10

niedziela, 2 sierpnia 2020

SKELETOON - Nemesis (2020)



Brakuje Wam klasycznego power metalu, który jest utrzymany w duchu pierwszych płyt Helloween, Freedom Call, Dreamtale czy Insania Stockholm? Już we wrześniu ma się ukazać najnowsze dzieło włoskiego Skeletoon, które jest utrzymane w takim klimacie. Często ich porównuje się z innym włoskim przedstawicielem "happy metalu" czyli trick or treat. Nic dziwnego skoro oba zespoły startowały jako cover band Helloween.  "Nemesis" to 4 album w dyskografii tej kapeli i początek trylogii w klimatach s-f zatytułowanej "Nerdmetal Saga".

Jak widać jest to spore przedsięwzięcie i warto wspomnieć że pojawia się wiele gości, które wspierają muzyków. Wśród nich jest Giacomo Voli, Allesio Lucatti, czy właśnie Alessandro Conti. Za klimatyczną okładkę utrzymanej w klimacie s-f odpowiada Stan W Decker. Jeśli chodzi o muzykę to jest to słodki, melodyjny i energiczny europejski power metal. Ten "happy metal" słychać już od pierwszych dźwięków.  Przypominają mi się nieco ostatnia płyta Victorious, gdzie panował podobny klimat.Nie brakuje szybkiego tempa, ani pomysłowych riffów, a najlepsze jest to że słychać faktycznie stary, dobry power metal znany z lat 90 czy wczesnego Helloween.

Materiał jest przemyślany i naprawdę solidny, a to przedkłada się na łatwy odbiór całości. Czy można lepiej rozpocząć album niż od rozpędzonego "Brighter than 1000 suns" to taki klasyczny power metal mocno inspirowany Helloween, Gamma ray czy Freedom Call. Szybkie tempo, chwytliwy riff i wciągający refren sprawiają, że mimo słodkości ciężko przyczepić się do tego kawałka.  W podobnych klimatach utrzymany jest "Will you save all?".  Znów dostajemy szybki utwór z prostym i melodyjnym motywem. Troszkę gorzej wypada przekombinowany "Nemesis", który na siłę próbuje być nowoczesny.  Jest chwila aby złapać oddech przy balladzie "Cold the night", która jakoś do mnie nie przemawia.   Stary dobry Helloween słychać w power metalowej petardzie "Follow Me Home" i taki słodki, melodyjny power metal nigdy się nie znudzi. Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Arcana Opera" czy chwytliwy "The nerdmetal superheroes". Całość wieńczy cover Angra, czyli "Carry On" i w sumie cover wypada całkiem dobrze.

Skeletoon nagrał udany album z klasycznym power metalem. Nie brakuje szybkości, słodkich melodii, nawiązań do Helloween z okresu "Keeper of the seven keys". Jedyna różnica jest taka, że nie ma tutaj takich hitów, ani takiej siły uderzenia. Słucha się tego dobrze, ale nie jest to płyta która niszczy obiekty i jest najlepsze co słyszałem w tym roku. . To też jak dla mnie najsłabszy album tej grupy. Tak dużo tych negatywnych emocji, ale mimo wszystko to wciąż solidny album, który jest warty uwagi.

Ocena: 7/10

DAMNATION ANGELS - Fiber of our being (2020)




Do trzech razy sztuka, jak to mawia klasyk. Dopiero przy trzecim albumie poczułem geniusz brytyjskiego Damnation Angels. Poprzednie wydawnictwa tej kapali imponowały mi klimatem i aranżacjami, ale czegoś mi brakowało. Nie mogłem dostrzec magii, która czaiła się w tle, a może za mało je osłuchałem. Potencjałem widziałem i wierzyłem w to, że kiedyś nadejdzie taki dzień w którym zachwycę się w pełni Damnation Angels. Ten dzień w końcu nadszedł. Premiera trzeciej płyty zatytułowanej "Fiber of our Being" zmienia mój pogląd co do tej kapeli. Jednak sama muzyka też troszkę jakby przesiąknięta klasycznym rockowym feelingiem i gdzieś tam można doszukać się finezji Rainbow, czy zapomnianego nieco Cornerstone.

Nie tak łatwo sklasyfikować to co słyszymy na tej płycie. Melodyjny metal z symfonicznymi elementami to taka najprostsza definicja. Jednak warto mieć na uwadze, że band nie boi się stosować rockowych czy hard rockowych rozwiązań. Nie brakuje też elementów bardziej progresywnych i dało to efekcie pełną magii i nastroju mieszankę. Bije z tego świeżość i szacunek dla klasycznego grania, ale też chęć bycia współczesnym. Damnation Angels odrobił zadanie domowe i tym razem stworzył 9 zróżnicowanych kawałków, które jakby ktoś napisał pod mój gust muzyczny. Warto wspomnieć, że to pierwszy album gdzie śpiewa Ignacio Rodriguez i znakomicie zastąpił Pelleka. Jak on potrafi budować klimat i poruszyć emocje słuchacza. Coś pięknego.

Pomówmy o zawartości, bo tutaj dopiero jest nad czym się rozpisywać. Zawsze ważną rolę odgrywa otwieracz, bo ma nas wprowadzić w nowy album i ma nas zaskoczyć. Taki właśnie jest finezyjny, przebojowy i rockowy "More than Human". Gdzieś w tym słychać tuzy melodyjnego hard rocka czy metalu, bo przecież można doszukać się patentów Cornerstone, ale też takiego Kamelot. Najlepsze jest to, że band nie kopiuje nikogo i tworzy swoją własny styl. Ktoś powie, że komercją wieje z nastrojowego i lekkiego "Railrunner". To tylko pozory. Pod delikatnością kryje się mocny i epicki riff, a także wciągające aranżacje.To co wokalnie wyprawia Ignaccio przyprawia o dreszcze. Świetny występ. Zawsze z ciekawością wypatruje tytułowego kawałka, bo takie utwory mają być kwintesencją danego albumu. "Fiber of our Being" to mieszanka symfonicznego metalu i progresywnego metalu, ale to wszystko jest bardzo pomysłowe podane. Nie ma nachalności, ani banału. Można też odpłynąć przy bajecznej balladzie "Our last light". Oj co za piękność, za emocje wzbudza. Cudo! Fanom Nightwish może przypaść do gustu przebojowy i energiczny "Rewrite the Future" i to jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Panuje na tej płycie niezły balans między magią, nastrojowym graniem, a prawdziwym zadziornym symfonicznym metalem. Słucha się tego jednym tchem. Niech wszyscy uczą się jak tworzyć podniosły przebój w kategorii symfonicznego metalu. "Fractured Amygdala" to ukłon w stronę nowoczesnego melodyjnego metalu i progresywności. Efekt końcowy w pełni mnie zadowala.  Przyspieszamy w energicznym "Greed and Extinction" i to kolejny jeden z agresywniejszych kawałków na płycie, choć takich jest mało. Znalazło się miejsce dla kolosa i "Remnants of dying Star" powala swoim przepychem i natłokiem różnych ciekawych motywów. Sporo się dzieje i nie ma mowy o nudzie.

Ciężko, naprawdę ciężko do czegoś się przyczepić. Piękna, klimatyczna okładka, soczyste, wysokiej klasy brzmienie i zróżnicowane i pełne pasji i smaczków materiał. Do tego przepiękny głos Ignaccio. Ta płyta nie ma wad i jak dla mnie to jest najlepsze dzieło Brytyjczyków. Chcesz doznać magii i być pochłoniętym przez piękne i wciągające melodie? To jest to płyta dla Ciebie. Płyta skierowana do fanów grupy, ale nie tylko. Ja jestem przykładem, że zawsze warto dać szansę zespołowi. Czasami może nas coś zaskoczyć.

Ocena: 10/10



STORMZONE - Ignite the machine (2020)



Brytyjski Stormzone może się pochwalić sporym stażem grania, który liczy już 16 lat. W tym czasie udało się wydać 7 albumów i umocnić swoją pozycję na rynku klasycznego heavy metalu i hard rocka.  Fundamentem kapeli jest jej sekcja rytmiczna i wokalista John Harbinson. To za ich sprawą kapela wciąż trzyma się swojego stylu i nie eksperymentuje. Najnowsze dzieło "Ignite The Machine" to kwintesencja muzyki Stormzone. Teraz trzeba sobie tylko zadać pytanie czy poprzednie płyty Stormzone się podobały i czy przemawia do nas prosty, melodyjny heavy metal z elementami hard rocka, które całość potrafi nie raz ocierać się o komercyjność?

Wielki fanem tej kapeli nie jestem i może dlatego chłodno podszedłem do nowego dzieła i stąd też będzie surowa ocena. Problem tkwi jednak od kilku lat w samych kompozycjach. Band grać potrafi i tego im nie ujmuję, ale same pomysły jakoś do mnie nie przemawiają. Co z tego, że technicznie band dobrze gra i nawet dobrze brzmi ta mieszanka hard rocka i melodyjnego metalu, jak brakuje przebojowości i wciągających melodii.

Z kompozycji, które warto wyróżnić to na pewno lekki i chwytliwy otwieracz w postaci "Tolling of The Bell", aczkolwiek dalekie to jest od ideału. Najlepiej wypada energiczny i bardzo melodyjny "Ignite the machine" i w takiej stylistyce powinien być utrzymany album. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Dobrze wypada też zadziorny "Each setting sun", który pokazuje jak dobrym wokalistą jest John Harbinson. W końcu jakiś ciekawy i miły dla ucha refren. Ballada w postaci "Nothing to Fear" zupełnie nic nie wnosi do tej płyty. To tylko potwierdza, że mamy na przemian ciekawe utwory jak i ten zupełnie nie trafione. Dobrze wypada też zadziorny i nieco agresywniejszy "revolution" czy marszowy "Under Her Spell".

Stormzone wydał kolejny album, który albo można lubić albo nie. Posłuchałem i niektóre momenty były ciekawe, ale jako całość to niestety to wydawnictwo wypada blado. Za mało konkretów i za mało atrakcyjnych melodii, które by uczyniły ten album nieco mocniejszym. Album jest za długi i bez wyrazistych hitów. Płyta skierowana do zagorzałych fanów Stormzone.

Ocena: 5/10

sobota, 1 sierpnia 2020

ICE WAR - Defender, Destroyer (2020)



Multiinstrumentalista Jo Capitalicide powraca ze swoim projektem muzycznym Ice war.  "Defender, destroyer" to już 4 album wydany pod tym szyldem.  Ice War działa od 2015 r i skupia się nagraniu prostego heavy metalu z domieszką speed metalu. Znajdziemy tu wpływy Iron Maiden czy Heavy Load. Czy jednak wykorzystanie sprawdzonych patentów sprawi, że Ice War stworzył genialny album?

No niestety to niszowy album  z prostym i mało wymagającym heavy/speed metalem, ale w tej kategorii ta muzyka się broni. Nie do końca przemawia do mnie wokal Jo, ale pod względem instrumentalnym jest szybko, jest kilka ciekawych melodii i mocniejszych riffów. Wszystko jest dobrze przyrządzone i nawet dobrze się tego słucha.

Brzmienie może nie powala swoją jakością i jest troszkę garażowe, ale jakoś nie przeszkadza to w odbiorze. Z kolei pod względem zawartości to dostajemy solidny kawałki, które próbują nas zauroczyć energią i zadziornością. Nie zawsze to wystarczy.

"Power from Within" to melodyjny kawałek, który ukazuje zamiłowanie Jo heavy metalem lat 80. Prosty riff sprawdza się tutaj idealnie. Intrygujące solówki to motor napędowy "Soldiers of Frost". Wczesny Running wild można odczuć w "Rising from the Tomb" i to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Dobrze wypadają też speed metalowy "Demonoid"  czy przebojowy "Crucified in Fire" i to tylko potwierdza, że taka banalna płyta też może dostarczyć sporo frajdy słuchaczowi.

Płyta może nieco przewidywalna, może zagrana na jedno kopyto, ale dostarcza całkiem sporo prostych i chwytliwych melodii. Całkiem udana mieszanka heavy/speed metalu w klimacie lat 80. Nie jest to jakieś odkrywcze granie, ale frajda z odsłuchu jest.

Ocena: 6/10

VANISHING POINT - Dead Elysium (2020)




To już 25 lat istnienia australijskiego Vanishing Point i przez te wszystkie lata ta kapela umacniała swoją pozycję. W kategorii melodyjnego, progresywnego metalu to wciąż czołówka i każdy album Vanishing Point potrafi zauroczyć ciekawymi melodiami, wciągającymi aranżacjami. Nic nowego nie wnosi "Dead Elysium", ale jest to wciąż muzyka na wysokim poziomie i nie można sobie jej odpuścić.

Kto lubi poprzednie wydawnictwa i gustuje w melodyjnym metalu, ten szybko odnajdzie się na nowym dziele australijskiej formacji. Nowy album ukaże się 28 sierpnia pod skrzydłami wytwórni Afm records i nie można tego przegapić. Warto wspomnieć, że to pierwszy album z nową sekcją rytmiczną. Basista Gaston Chin i perkusista Damian Hall odnajdują się w takim graniu. Nadają całości mocy i szybkości.  Vanishing Point to przede wszystkim świetny głos Silvio Massaro, który odnajduje się w wysokich rejestrach jak i w tych niższych. To za jego sprawą mamy elementy progresywne i melodyjne.

Płytę otwiera niezwykle mocny i agresywny kawałek w postaci "Dead Elysium", które przemyca patenty evegrey, Borealis czy Masterplan. Mocny riff robi tutaj robotę i to się nazywa dobre otwarcie płyty. Stonowany i bardziej podniosły "Count Your Days" zaskakuje epickością i niesamowitym klimatem. Band zadbał o lekkość i finezję, co przedkłada się jakość odbioru tego kawałka. Jest progresywność, jak i komercja w nastrojowym "Salvus". Energia i pazur wracają w rozpędzonym i rozbudowanym "Free". No i końcówka płyty to kolejna dawka grania z pogranicza melodyjnego power metalu i progresywnego metalu. Taki "The healing" czy "Shadow world" to rasowe killery.

Vanishing point wciąż nie zawodzi i pomimo 6 lat przerwy udało się nagrać kolejny bardzo udany album. Zachwycają elementy progresywne jak i te melodyjne. Płyta jest zróżnicowana tak więc nie ma miejsca tutaj na nudę.

Ocena: 7/10