środa, 31 października 2012

PŁYTA MIESIĄCA LIPIEC 2012

Początek wakacji pod względem nowości płytowych z gatunku heavy metal był raczej niezbyt udany i miesiąc lipiec raczej będzie mi się kojarzył z dużą liczbą słabych albumów i też kilkoma rozczarowaniami. Najbardziej zabolała porażka GRAVE DIGGER, który po wydaniu w 2010 „The Clans Will Rise Again” który był znakomity sprawił, że czekałem na powtórkę z rozrywki, jednak moje wymagania były chyba zbyt wielkie, ponieważ „Clash Of The Gods” jest nudnym i mało porywającym albumem. Kto podzielił los znanego zespołu z Niemiec? Z pewnością ANDRE MATOS, który ostatnio nie potrafi nic ciekawego wydać, a „The Turn Of The Lights” to jeden z najgorszych albumów w przeciągu całej jego kariery. Do mało ciekawych albumów można śmiało zaliczyć power metalowe papki serwowane przez DARK TRIBE, czy EMERALD. Heavy Metal zaprezentowany przez FOZZY, też nie wykracza poza przeciętność. Każdy zapewne na coś czekał w tym miesiącu, a ja czekałem jak większość fanów na premierę nowego albumu TESTAMENT i choć szum był wielki i sporo mówiono o albumie to jednak „Dark Roots Of The Earth” jest tylko dobrym albumem i w kategorii thrash metal lepiej prezentuje się nowy album „Bonded By Blood” choć też nie jest to jakiś znakomity album. Sporo uwagę na pewno przykuł nowy album amerykańskiego HERETIC, w którym występował były wokalista METAL CHURCH – Mike Howe i „Time Of Crisis” to bardzo dobry album oddający charakter kapeli, która łączy power i thrash metal i to z niezłym skutkiem. Były jeszcze premiery nowych albumów takich kapel jak SCEPTOR, czy SIX MAGICS, ale są krążki niszowe i raczej nie nadające się do polecenia komukolwiek. Większej konkurencji nie było, to też problem z wybraniem 3 najlepszych albumów z Lipca nie było trudne. Pierwsze miejsce zajął u mnie album IN VAIN „In Death We trust” który przypomina nieco obecne dokonania HELLOWEEN. Drugi album to również gatunek power metal, a mianowicie udany powrót BLACK MAJESTY z albumem „Stargazer”, zaś trzecie miejsce oddaje wspomnianemu wcześniej HERETIC, który nagrał bardzo udany album.

1. IN VAN - In death We Trust  (31.07.2012)

Mocny power metal, w którym mamy ostre gitary, gdzie pojawia się agresja godna thrash metalowych produkcji i jeśli ktoś lubi takie ostre granie, gdzie są melodie, dynamika i mocny wokal i jeśli lubi się power metal to trzeba to znać!


2. BLACK MAJESTY - Stargazer (20.07.2012)

Coś dla fanów HELLOWEEN,  GAMMA RAY, GAIA EPICUS, coś dla tych co lubią melodyjny, energiczny power metal, przepełniony rasowymi przebojami. Udany powrót kapeli, po dwóch słabszych albumach.


3. HERETIC - A Time of Crisis (26.07.2012)

Jeden z najlepszych zespołów lat 80, po dłuższej przerwie wraca z nowym, bardzo dobrym albumem, który jest rarytasem dla fanów METAL CHURCH, a także amerykańskiej sceny heavy metalowej, która znana jest z udanego łączenia patentów thrash metalowych z power metalowymi.

PŁYTA MIESIĄCA CZERWIEC 2012

Batalia o czerwcowe miejsca na podium w ramach rozliczeń metalowych była zacięta i choć minęło trochę czasu od tamtych wydawnictw, to jednak jest sporo płyt, które zapadły w pamięci na dłużej i zapowiada się że będę do nich wracał dość często. Właściwie czerwiec to miesiąc, w którym wyszło sporo ciekawych wydawnictw, jest to miesiąc gdzie znane i sławne kapele musiały potwierdzić po raz kolejny swoją wielkość. Każdy z tych znanych zespołów myślę że misję wykonał i nagrał albumy w swoim stylu i na swoim poziomie. JORN nagrał kolejny mocny album, który zadowoli fanów heavy metalu i rocka, a także fanów DIO i „Brong Heavy Rock To The Land” powinien zadowolić nie jednego słuchacza metalu, jednak czy jest to płyta która zasługuje na podium? Nie bardzo, a przynajmniej w moim prywatnym odczuciu. Do wyczekiwanych produkcji należy zaliczyć „The Lord Of Steel” MANOWAR, który raczej zaliczę do rozczarowań, aniżeli zachwytów, również wydany pod własnym nazwiskiem Luca Turilliego „Ascending To Infinity” wyznaczający nowy rozdział RHAPSODY, który jest jednym z dwóch obliczy. Nowy wokalista, znany z występów TRICK OR TREAT spisał się doskonale i ów album należy rozpatrywać jako jeden z najlepszych dzieł RHAPSODY ostatnich lat. W power metalowej formule mamy tez cąłkiem dobry POWER THEORY. W moim przypadku batalia miała miejsce przeciwko 2 nieznanym bandom a 3 znanymi już markami. W grupie nienznaych : NATUR – Head Of death i METALLHEAD zaś w drugiej grupie nowe albumy HERMAN FRANK, KREATOR i TANK. Każda z tych 5 płyt jest świetna. NATUR to specjalisty od mrocznego klimatu, od łączenia tradycji, NWOBHM z specyficznymi wokalem i ciekawymi pomysłami na dość ciekawe kompozycje. METALLHEAD to z kolei band, który czerpie garściami z MERCYFUL FATE i robi to na równie wielkim poziomie, a mając dobrego wokalistę przypominającego manierą Kinga można osiągnąć wiele. HERMAN FRANK na „Right In The Guts” rozwinął skrzydła dostarczył metal spod znaku ACCEPT, energiczny, pełen ciekawych rasowych przebojów, budując wszystko na ostrej gitarze. Przeżywający drugą młodość KREATOR – jedna z moich ulubionych kapel thrash metalowych powraca z jakże świetnym albumem, łączącym starą agresję, brutalność, z nowym obliczem znanym z dwóch poprzednich albumów – a więc melodyjnym, przebojowym. Te cechy sprawiają, że „Phathom Antichrist” to jedna z ciekawszych płyt thrash metalowych tego roku. No i TANK kapela z kręgu NWOBHM, kapela sławna w latach 80, która z Doggie white nagrywa kolejny świetny album, który zaspokoi wymagania starych fanów kapel heavy metalowych/hard rockowych. Jednak z tej wyśmienitej piątki wypadałoby by coś wybrać i pokierowałem się bardziej umysłem niż z sercem, które pewnie by wybrało znane zespoły.


1. NATUR - Head Of Death (04.06.2012)
 Jeden z najciekawszych tegorocznych debiutów, który przenosi do słuchacza do przeszłości, do czasów, kiedy królował NWOBHM, liczył się klimat i ciekawe pomysły. W dobie różnego rodzaju nowoczesnego grania jest to ciekawa płyta, która przesiąknięta jest różnego rodzaju klasycznymi patentami i przypominają się takie kapele jak ANGEL WITCH, czy też MERCYFUL FATE. To nie tylko muzyka, to magia.


2. METALLHEAD - Metallhead (08.06.2012)
Brakuje wam kapel grających pod MERCYFUL FATE, KINGA DIAMONDA? brakuje wam dynamicznego heavy metalu, który przesiąknie was niesamowicie mrocznym klimatem, muzyka zniszczy, a wokal przyprawi o dreszcze? No to jest to płyta dla was!


3. KREATOR - Phanthom Antichrist (01.06.2012)

Kolejna wyśmienita płyta zasłużonego thrash metalowego zespołu prosto z Niemiec. Świetne połączenie agresji, brutalności z której zespół zawsze słynął z nieco bardziej melodyjnym, momentami power metalowym charakter robiąc to na wysokim poziomie. Okładka w pełni odzwierciedla zawartość!

poniedziałek, 29 października 2012

CUSTARD - Infested By Anger (2012)

Niemiecki CUSTARD, który grał do tej pory taki typowy, podręcznikowy power metal przypominał twórczość HELLOWEEN, czy wiele innych takich rasowych power metalowych zespołów i taki też był ich ostatni nawet bardzo dobry „Wheel Of Time” i tak było do roku 2012, kiedy to kapela postanowiła obrać nieco inny kierunek, a jaki?

Po rzucono takie typowe power metalowe granie w stylu HELLOWEEN, choć pewne elementy jeszcze gdzieś tam nasuwają ową niemiecką kapelę, lecz teraz więcej jest rycerskiego power metalu, z dużą dawką heavy metalu, takiego można by rzec true niczym MANOWAR, CRYSTAL VIPER, MAJESTY, czy też SOLEMNITY, tak więc również porzucono teksty o życiu i fantasy, a pojawiły się utwory poświęcone wojnie. CUSTARD od roku powstania, czyli 1987 roku aż do roku 2012 trzymał się pewnego sprawdzonego stylu i teraz wydając swój 5 album po 4 leniej przerwie o tytule” Infested By Anger” nieco mnie z szokowali i w sumie zaskoczyli owymi zmianami. Czy są to zmiany na plus? W pewnym stopniu tak, bo jest coś innego, jest pewna świeżość, nieco inna struktura utworów, jednak gdzieś też w niektórym momencie przesadzono z tym wszystkim, bo album można uznać za koncept album, który ma sporo przerywników i cały materiał jest jak dla mnie za długi, no bo 15 utworów trwających ponad godzinę, to już sporo. Zespół też nigdy nie należał do wybitnych to też na dłuższą metę można poczuć zmęczenie i przeciętność, jednak poza tymi pewnymi odstępstwami trzeba pochwalić kapelę za spróbowanie czegoś nowego, za pokierowanie swojego stylu w nieco innym stylu, za próbę zaskoczenia i zagranie ciekawego bojowego power metalu z elementami heavy metalu. Forma może się podobać, bo są szybkie melodie, takie bardzo proste i zapadające w pamięci, czyli to co do tej pory zespołowi zawsze wychodziło, mamy też specyficzny wokal Olivera Strassera, który może nie do końca pasuje do takiej oprawy, ale stara się i słychać gdzieś ten zadzior, jednak technika została tutaj nieco położona. Jest dynamiczna sekcja rytmiczna, jednak tym razem skierowana w stronę heavy metalu i to słychać zwłaszcza po partiach basu, gdzie Markus Berghammer stara się grać pod Steve;a Harrisa i to słychać w niemal każdym utworze. Tak więc jako nowy członek, który dołączył w 2009 roku spisuje się całkiem dobrze. „Infested By Anger” to album na którym swój debiut zalicza również gitarzystka Anna Olejniczak i tutaj mam nieco mieszane uczucia, bo jest nawet solidne granie, a le w dużej mierze są mało wyraziste owe partie gitarowe, nieco mało atrakcyjne, nieco zbyt ciężkie i takie zbyt proste.

Sama okładka sugeruje, że to nieco już inny CUSTARD bo o to mamy mrocznego rycerza na koniu co już podpowiada nam czego można się spodziewać po materiale, który jest nieco zbyt wydłużony w czasie. Album otwiera epicki można by rzec „Calls Of War”, który brzmi niczym bojowy hymn i ma w sobie to coś. Mogłoby się wydać, że motyw zostanie pociągnięty na „Gods Of War” lecz tutaj mamy jeszcze pozostałości po starym dobrym CUSTARD, który lubi czerpać z działalności HELLOWEEN, choć już można wyczuć zmianę w samej sekcji rytmicznej, która bardziej nasuwa heavy metalową konstrukcję. Ogólnie jest to solidny kawałek, jednak też nie wykraczający poza dobry poziom. Miks heavy metalu z power metalu już można uświadczyć w takim dynamicznym „Death From above”, który jest jednym z tych najlepszych kawałków na płycie, choć w porównaniu z innymi propozycjami tegorocznymi jest to nic specjalnego. Gdzie jeszcze usłyszymy power metal? W melodyjnym „300”, który jest najszybszą kompozycją na płycie, w bojowym „Fire And Sword”, czy też przebojowy „My Last breath” i to byłoby na tyle. Reszta utworów już bardziej heavy metalowa, posępna, momentami nieco mroczna, o bardziej stonowanym charakterze, z wolniejszą sekcją rytmiczną i bardziej bojowym, true metalowym wydźwięku i słychać to wyraźnie po energicznym „Black Friday”, nieco rozbudowany „Time To Bleed”, w ciężkim „A Knight” gdzie pojawiają się tez kobiecy wokal i gdzieś tam można poczuć urozmaicenie. Średniej klasy true heavy metal otrzymujemy w „Hell Heart”, czy też w „Death Shall Arise”.

CUSTARD miał ciekawy pomysł na urozmaicenie, nawet ciekawy kierunek obrali, szkoda tylko, że „Infested By Anger” jest raczej przeciętnym albumem z kilkoma ciekawymi momentami. Można rzec że jest to ciekawy pomysł, ale kiepskie wykonanie. Średni wokal Oliviera, niezbyt porywające partie gitarowe, niezbyt ciekawe pomysły na kompozycje, sprawiają że więcej jest tutaj wad niż zalet. Ot co kolejny przeciętny album, który nie zapada w pamięci. Chyba CUSTARD lepiej sobie radził jako kolejna kopia HELLOWEEN.

Ocena: 4/10

sobota, 27 października 2012

HELLFUELED - Emission Of Sins (2009)

Jeśli się lubi BLACK LABEL SOCIETY, BLACK SABBATH i OZZIEGO OSBOURNE, jeśli lubi się muzykę z pogranicza heavy metal i stoner rocka, to droga do polubienia szwedzkiego HELLFUELED jest bardzo krótka.

Co można więcej napisać o tej młodej kapeli? Że powstali w roku 1998 pierwotnie pod nazwą FIREBUG jednak nazwa ta nie przyjęła się ostatecznie i zmieniono ją na „HELLFUELED” i w 2004 roku ukazał się debiutancki album „Volume One”. I po upływie 5 lat kapela wydała swój czwarty i póki co ostatni album, który się się zwie „ Emissions of Sins”, który jest dobrym przykładem tego jak kapela dobrze się czuje w rytmach BLACK SABBATH, BLACK LABEL SOCIATY czy OZZIEGO OSBOURNE. Powiązania z owymi kapelami słychać przede wszystkim w instrumentarium, gdzie gitarzysta Jocke Lundgren stara się być drugim Zakkiem Wylde i słychać wyraźne inspiracje owym gitarzystą. Jest gdzieś ta zadziorność, nieco lekki mrok, ciężar. Może klasa nie ta, może wyszkolenie techniczne też nie te, jednak klimat identyczny i solidności też nie można odmówić Lundgrenowi. Idąc dalej tropem składu mamy Andy Alkmana, który brzmi niczym Ozzy Osbourne i nie żartuję. Ten styl, ta specyfika i na pewno nie jednego słuchacza zachwyci owym podobieństwem i bez wątpienia jest to najmocniejszy element muzyki szwedzkiej kapeli. Styl nie jest skomplikowany, bo wszystko idzie zgodnie z zasadą panującą w heavy metalu, a więc dynamicznie, melodyjnie, w oparciu o mocne riffy, zadziorny i zapadający w pamięci wokal, chwytliwe refreny i takie granie przesiąknięte elementy heavy metalu z lat 80. Jest to dla tego zespołu ciekawe zjawisko, bo początki tej formacji wiąże się bardziej z death metalem, ale to jest jeszcze inna bajka, którą można sobie darować. Wracając do opisywanego albumu, wartoz wrócić, że zespół nie ma zamiaru wytaczać nowych ścieżek w muzyce, nie ma zamiaru zaprezentować niczego nowego, a jedynie pokazać, że wychowali się na starym dobrym metalu i starają się oddać temu hołd, hołd dobrej muzyce, która pochodzi z serca, z miłości do muzyki i słychać, że zespół świetnie się przy tym bawi. Tak więc jest to wtórne i oklepane granie, jednak z dobrym brzmieniem, ciekawą okładką i melodyjnym materiałem sprawia, że jest to ciekawa propozycja dla fanów starego metalu, zwłaszcza BLACK LABEL SOCIATY czy BLACK SABBATH, OZZY OSBOURNE.

Materiał? Właściwie utrzymany w jednej tonacji, cały czas z naciskiem na ciężar, mroczny klimat, stonowane lub nieco szybsze tempo i to może nieco zmęczyć, zanudzić na dłuższa metę, ale to już zależy od tego jak mocno lubimy wpływy wcześniej wspomnianych kapel. Mocnych, z wykopem kompozycji nie brakuje, bo mamy cięższy „Where Angels Die” , rytmiczny „I am Blind”, dynamiczny „Stone By Stone”, energiczny „End Of The Road”, czy też nieco rockowy „For My Family And Satan”. Niczym im nie ustępują takie utwory jak „Los Forever” z ciekawymi partiami gitarowymi, żywiołowy „Save Me” czy też cięższy „I'm the Crucifix”, ale to właśnie te 3 utwory są dla mnie najciekawsze, takie najbardziej zapadający w pamięci, najbardziej wyraziste, że tak ujmę.

Emissions of Sins” to kolejny solidny album heavy metalowy, to kolejny wtórny i nieco przewidywalny i nieco jednostajny album, jednak dla fanów BLACK SABBATH, BLACK LABEL SOCIATY, a także głosy Ozziego jest to pozycja obowiązkowa.i najlepiej po prostu samemu na własne uszy się przekonać, że muzycy dają radą i dostarczają słuchaczowi solidnego heavy metalu z elementami stoner rocka, że brzmienie jest mocne, dość ciężkie, podobnie jak partie gitarowe.

Ocena: 6.5/10

piątek, 26 października 2012

SISTER SIN - Now And Forever (2012)

Pamięta ktoś poprzednie albumy SISTER SIN? Pamięta ktoś jakiś konkretny utwór z poprzednich wydawnictw? Czy może też ogarnęła was pustka, mrok i nic nie pamiętacie?

Nic dziwnego, bo przecież szwedzki zespół SISTER SIN, który gra heavy metal prosty i dość wtórny czerpiąc z działalności JUDAS PRIEST, WARLOCK,DORO, czy też ACCEPT i nic się właściwie nie zmieniło w tej kwestii od momentu powstania zespołu tj 2002 roku i tak też jest i dzisiaj kiedy po 10 latach zespół prezentuje światu 4 album w swojej historii i „Now And Forever” to nic innego jak powtórzenie jasno oklepanego stylu, dość prostego i wtórnego, bez większego zaangażowania, prób urozmaicenia formy, czy też dostarczenia większych emocji słuchaczowi. Jest to kolejna solidna porcja heavy metalu z mocnym, energicznym wokalem Liv Jargell, który jest pod dużym wpływem Doro Pesch, z dynamiczną sekcją rytmiczną i zadziornymi partiami gitarowymi Jimmiego Hitula, który daleki jest od stylu związanego z wirtuozerią czy wysokim poziomem technicznym, jednak grać potrafi i robi to solidne, stawiając na zadziorność i melodyjność. Tak więc jest to kolejny solidny album tej młodej formacji, oddający to co najlepsze w metalu, a więc dynamika, przebojowość i melodyjność, szkoda tylko że poziom nie wykracza poza przeciętność, tudzież dobry. Właśnie zespół jest skuty łańcuchem wtórności i solidnego grania, bez szans na coś więcej. „Now And Forever” to krążek który kipi energią, który zawiera pełno ciekawych zagrywek, chwytliwych refrenów, nie brakuje mocnego, nowoczesnego brzmienie, a jednak słuchając materiału, czuć niedosyt i oklepane granie jakiego pełno jest teraz na rynku.

Materiał składa się 11 krótkich, zwartych, dynamicznych utworów z czego jeden utwór to intro. Jednym z pierwszych mocnych uderzeń na albumie jest oczywiście melodyjny, energiczny „End Of Line”, który jest rasowym przebojem, z tym, że ma mowy i strukturę taką dość oklepaną, przez co traci nieco na atrakcyjności czy też świeżości. Podobnie jest z rytmicznym „Fight Song” utrzymany w nieco hard rockowym feelingu, czy też z szybszym „In It for Life” lecz są to solidne kawałki, które zapewniają porządną rozrywkę. Fanom mocnego heavy metalu, przesiąkniętym ACCEPT na pewno przypadnie do gustu „Hearts of Cold” z chwytliwym refrenem, który gdzieś tam zapada w pamięci. Oprócz szybszych kawałków, mamy też nieco bardziej stonowane jak choćby „The Choosen Few”, który jest kolejnym utworem o hard rockowym zacięciu. Warto wspomnieć także o melodyjnym „Running low”, czy też hymnowym „Shades Of Black”.

Ten kto oczekuje od SISTER SIN czegoś ambitnego,czegoś świeżego ten może się grubo rozczarować, bo szwedzka formacja gra dalej swoje, dalej wtórny i oklepany heavy metal, gdzie nie ma mowy o zrywie w kierunku czegoś nowego, powiewu świeżości. Jednak mimo tego, mimo że utwory są tylko dobre, albo momentami nieco ponad przeciętność, to jednak miło się tego słucha i na pewno nie było to wielką stratą czasu, jednak w owym roku były o wiele ciekawsze rzeczy jeśli mowa o gatunku heavy metal.

Ocena: 6/10

czwartek, 25 października 2012

DARK ANGEL - Leave Scars (1989)

Najbrutalniejszy thrash metal? SLAYER? KREATOR? MORBID SAINT? Czy jest jakaś kapela, która może się pochwalić albumem, równie ciężkim, agresywnym, złowieszczym, oddającym to co najlepsze w gatunku thrash metal, jednocześnie sprawiając, że na nowo definiuje się pojęcie „agresji” czy też „brutalności”?

Tak jest taka kapela i się zwie DARK ANGEL. Już sama nazwa zapada w pamięci i przez dłuższy czas sprawia, że przechodzą dreszcze. Amerykańska kapela, która została założona w 1983 roku, która dostarczała fanom thrash metalu niezwykłych emocji w latach 80 i 90 dorobiła się 4 albumów, z czego największym ich osiągnięciem na tle całej działalności jest bez wątpienia „Leave scars”, który ukazał się w roku 1989 i jest to dzień na pewno istotny dla fanów prawdziwego thrash metalu, bo to właśnie w tym roku ukazał się jeden z najciekawszych thrash metalowych albumów jakie znam. „Leave scars” to album, która sprawia, że na nowo definiuje się takie słowa jak „agresja” czy tez „brutalność” , album odzwierciedla to co najlepsze w gatunku thrash metal, a więc agresywny, mocny, złowieszczy wokal i Ron Rineheart takim głosem jest obdarzony. Śpiewa z werwą, z dzikością, szaleństwem przypominający nieco Hatfielda, a także Petrozze, jednak ma swój styl i brzmi świetnie na tle ostrych gitar, które są kolejnym ważnym elementem thrash metalowego grania i uważam że duet Meyer/Durkin to maszyna, która napędza ów zespół, która sprawia że „Leave scars” jest agresywny, dziki, momentami szalony, dynamiczny, ostry, że jest to album 100 % thrash metalowy, że jest to album który oddaje to co najlepsze w tym gatunku, stając się jednym z najlepszych w tym gatunku. Duet gitarzystów wie jak zadowolić słuchaczy, zarówno tych wymagających, dostarczając im długie, rozbudowane, zróżnicowane, złożone, pełne różnych zwrotów utworów typu „No One Answers” , „Older Than time Itself” , rytmiczny „The Promise Of Agony” czy też zamykający „Leave scars” i są to utwory w których dzieje się dużo, które pokazują że można tworzyć długie, trwające 7-8 minut kolosy utrzymane w dynamicznej, agresywnej stylistyce thrash metalowej. Dzieje się sporo i nie ma mowy o zanudzaniu i graniu na siłę. Kto lubi ambitny thrash metal, jednocześnie oddający jego agresywny, bez kompromisowy charakter ten pokocha te utwory. Muzycy, zwłaszcza gitarzyści potrafią taż zadowolić fanów bardziej prostszych rozwiązań, bardziej melodyjnych i zwartych partii gitarowych co świetnie odzwierciedla otwierający „The death Of innocence”, energiczny „Never to Rise Again”, zaś utworami które sprawiają że album brzmi dość zróżnicowanie są ponad 7 minutowy instrumentalny „Cauterization” który znakomicie prezentuje melodyjne oblicze zespołu, zaś instrumentalny „Worms” zachwyca mrocznym klimatem, a „Immigrant Song” pokazuje że kapela potrafi też nagrać ciekawy cover znanej i zasłużonej kapeli jaką bez wątpienia jest LED ZEPPELIN.

Amerykańska kapela DARK ANGEL dorobiła się 4 albumów, z czego bez wątpienia najlepszym ich wydawnictwem jest „Leave Scars”, który jest jednym z najlepszych albumów thrash metalowych jakie słyszałem, oddając co najlepsze w tym gatunku. Ci którzy, mają słabość do agresywnego, brutalnego thrash metalu z ostrymi gitami i mocnym wokalem bez wątpienia docenią styl DARK ANGEL na ich albumie z roku 1989. Klasyka thrash metalu, którą wstyd nie znać.

Ocena: 10/10

SAINT - Too Late For Living (1988)

Jak się zwie jeden z najbardziej znanych kapel, reprezentujących christian heavy metal? Jak się zwie formacja, która w latach 80 wydała dwa albumy, z czego drugi stał się jednym z tych bardziej znanych, apotem rozpadła się by w 2003 roku się reaktywować?

Tak, tą kapelą oczywiście jest amerykański SAINT, który został założony początkowo pod nazwą THE GENTLES w roku 1981, jednak w roku 1982 kapela zmieniła nazwę na SAINT. Formacja w tym roku wydała swój 10 album „Desperate Night” jest daleki od tych klasycznych wydawnictw typu „Time's End”, który był ich debiutanckim albumem i ukazał się w 1986 roku. Jednak moim skromnym zdaniem ich najlepszym osiągnięciem na przestrzeni tej długiej działalności jest drugi album, a mianowicie „Too Late For Living”, który ukazał się w 1988r. i zamknął pewien okres dla zespołu, bo to był ich ostatni album przed dłuższą przerwą. Czym się różni drugi album od debiutu? Przede wszystkim tym, że jest bardziej dojrzały, bardziej dopracowany i muzycznie jest to o wiele ciekawszy album, jakby wszystko jest dwa razy więcej. Więcej ciekawych partii gitarowych, więcej elektryzujących solówek, więcej chwytliwych melodii i na pewno swoje zrobiła roszada w składzie, bo o to pojawił się nowy perkusista John Perrine, który sprawia że płyta jest dynamiczna i dość mocna, to właśnie dzięki jego grze, takie utwory jak „Star Pilot” czy też „Through the Sky” pokazują, że zespół potrafi zaoferować dynamiczne kompozycje, oparte na nieco szybszym tempie, na nieco ostrzejszej grze. Również sporo świeżości wprowadził drugi gitarzysta, a mianowicie Dee Haringhton, który sprawił że kapela ma większą siłę rażenia, że partie gitarowe są jeszcze bardziej urozmaicone, jeszcze jakby ostrzejszej i miło tez usłyszeć jak gitarzysta John Mahan pojedynkuje się z kimś na solówki. Ich współpraca jest tutaj doprawdy bardzo ciekawa i przypominają się takie klasyczne metalowe zespoły jak JUDAS PRIEST i nawiązań do Brytyjczyków jest całkiem sporo. Owe skojarzenia pojawiają się na tle stylistyki. Mocny heavy metal, z ostrymi, zadziornymi gitarami i mocnym wokalem Josha Kramera, który stylem śpiewaniem, jak wysokimi rejestrami przypomina Roba Halforda i jest to bez wątpienia kolejny istotny element muzyki SAINT. „Too Late For Living” to album, który przykuwa uwagę bez wątpienia klimatyczną okładką i motyw z nagrobkiem jest tutaj na plus. Od strony technicznej też można zauważyć, a raczej usłyszeć że brzmienie zostało dopracowane i mimo lekkiego brudu, słychać bardzo dobrze poszczególne dźwięki.

Tak samo dobrze prezentuje się materiał,który jest równy, zwarty, lekki, rytmiczny i wypchany po brzegi przebojami. No bo jak inaczej nazwać otwierający „Too late For Living” przesiąknięty „British steel”, szybki, energiczny „Accuser”, nieco hard rockowy „The Rock” , melodyjny „Oh The street” który ma prosty i zapadający w pamięci motyw, ale to nie jedyna jego zaleta, nie można zapomnieć o chwytliwym refrenie, który sprawia że kolejna kompozycja jest łatwa w odbiorze i słuchanie jej to czysta przyjemność dla fanów czystego, rasowego heavy metalu w stylu JUDAS PRIEST. Na pewno na szczególne wyróżnienie zasługuje złożony, pełen ciekawych motywów, melodii instrumentalny „Returning” który pozwala jeszcze dobitnej pokazać jak dobrzy są muzycy i że ich technika nie jest taka zła i nijaka. Jest niezła lekkość, radość z grania, jest dynamika i rytmiczność, a przesiąknięcie NWOBHM w stylu IRON MAIDEN można również uznać za duży plus. „The Path” tez się wyróżnia, bo to w końcu jeden z najbardziej stonowanych utworów na płycie i również klimat ma taki dość ciekawy. Całość zamyka również nieco lżejszy „The War Is Over” który utrzymany jest w stonowanym tempie, z dużą dawką melodyjnych partii gitarowych i lekkością w partiach wokalnych.

Tak o to narodził się jeden z najbardziej znanych i najbardziej solidnych zespołów reprezentujących christian metal. SAINT zdobył sławę dzięki dwóm albumom z lat 80, zwłaszcza wydanym w 1988 r „Too Late For Living”, który wg mnie jest ich najlepszym osiągnięciem. Tutaj nie popełniono jakieś rzucającego się na uszy błędu. Jest solidne brzmienie, który świetnie się komponuje z ostrymi, przesiąkniętymi JUDAS PRIEST partiami gitarowymi, mocnym wokalem i przebojowym charakterem utworów. Mocna rzecz! Coś dla fanów kapeli Roba Halforda, a także rasowego heavy metalu.

Ocena: 8/10

środa, 24 października 2012

EXCITER - Heavy Metal Maniac (1983)

Jaki album odegrał znaczącą rolę dla gatunku speed metalu? Która z kapela wzbudziła dość spore zainteresowanie w roku 1983?

Powyższe pytania kierują nas właściwie do jednego takiego albumu a jest nim „Heavy Metal Maniac” , który był pierwszym pełnometrażowym albumem kapeli EXCITER. Kanadyjska formacja wydała swój pierwszy album w 1983 dając podwaliny pod speed metalu, przechodząc tym samym do historii metalu. Jednakże historia sięga nieco wcześniej, bo aż roku 1978 kiedy została założona pod nazwą HELL RAZOR. Na początku latach 80 kapela będąc pod dużym wpływem JUDAS PRIEST zaczerpnęła nazwę z jednego z ich utworów tj. „Exciter” na rzecz nazwy zespołu i tak już zostało. Kapela dorobiła się niezwykłej sławy i pokaźnej dyskografii liczącej 10 albumów, jednak wciąż największą rolę w ich działalności odgrywa debiutancki album „Heavy metal Maniac” który mimo upływu prawie 30 lat wciąż niszczy, wciąż potrafi porwać, przyciągnąć rzeszę nowych fanów, a to już świadczy o klasie tego wydawnictwa. Stylistycznie jest to taki miks JUDAS PRIEST i MOTORHEAD z tym że słychać już tutaj jakieś tam elementy thrash metalu, to też jest tutaj naprawdę szybko i sekcja rytmiczna, wciąż przyprawia o szybsze bicie serca. Dan Beehler to człowiek odpowiedzialny za mocną, dynamiczną grę perkusji, która daje o sobie znać w dynamicznym, nieco rock'n rollowym „Under Attack” czy też szybkim „Cry OF the Banshee”. Jednak Dan to człowiek, który jest również odpowiedzialny za zadziorny, nieco niedopracowany pod względem technicznym wokalem, który może niektórych odsiać nie pewnością i specyfiką, jednak sprawdza się w szybkim graniu, gdzie sekcja rytmiczna pędzi do przodu, a gitara wygrywa ostry, zadziorny, szybki riff, czy tez energiczne solówki, świetnie to odzwierciedla przebojowy „Stand Up and Fight” który jest rasowym heavy metalowym hymnem. Jednak trzeba pamiętać, że EXCITER to nie tylko Dan, to również dobrze spisujący się basista, który odpowiada za dość ciekawy klimat, za odpowiednią głębię utworów i o jego szczególnej roli najlepiej świadczy rozbudowany „Black witch”, który wyróżnia się na tle innych kompozycji. Jest bardziej złożony, o wiele bardziej rozbudowany, trwając przy tym 7 minut i kto lubi stonowane klimaty, mrok, granie pod BLACK SABBATH, METAL CHURCH, ATTACKER ten polubi ten utwór od razu. Można zauważyć, że choć mamy jasno określone granice na tym albumie, góruje speed metal to jednak pojawiają się urozmaicenia jak choćby spokojna ballada, mroczny instrumentalny „The Holocaust”, który zachwyca mrocznym, dreszczowym klimatem i niezwykłym ładunkiem energiczności i melodyjności. Również wyróżnia się ciężki, stonowany „Iron Dogs”. Jednak co stanowi o potędze tego albumu to tak naprawdę szybkie speed metalowe killery pokroju „Heavy metal Maniac” , rytmiczny „Ministress Of Evil”, czy też „Rising Of the dead”, które przekonują że również gitarzysta John Riccci ma coś do powiedzenia i że też może popisać się niezwykłymi umiejętnościami i potrafi grać szybko, agresywnie, nie zapominając o melodiach.

Heavy Metal Maniac” to bardzo znaczący album dla gatunku speed metalu. EXCITER dał bez wątpienia podwaliny pod gatunek, pokazując, że można grać na szybkich obrotach, agresywnie, dynamicznie, ale zarazem bardzo melodyjnie. Można zarzucić nieco niedopracowane brzmienie, gdzie jest nieco brudu i szorstkości, ale świetnie się wpasowuje do tła, podobnie jest z wokalem, który nie powala pod względem wyszkolenia technicznego. Mocna rzecz dla fanów speed metalu, szybkiego, ostrego grania, bez wypełniaczy i komercyjnego charakteru. Czysty speed metal lat 80! Polecam!

Ocena: 9/10

wtorek, 23 października 2012

GHOST - Opus Eponymous (2010)

Czy można stworzyć coś świeżego, nie powtarzalnego korzystając z elementów znanych? Czy można wzbudzić zainteresowanie słuchaczy poprzez tworzenie mrocznego klimatu w stylu KINGA DIAMONDA, MERCYFUL FATE, jednocześnie stawiając na własny styl? Czy bazując na patentach z lat 70/80 można stworzyć coś jednocześnie nowego?

Powyższe pytania nie pozostają bez odpowiedzi, na pewno nie w przypadku szwedzkiego GHOST, który został założony w roku 2008. Tutaj zaczyna się coś czym nie może pochwalić się właściwie żadna inna mi znana kapela, o to wytwórnia Rise Above jak i sam zespół zrobili ciekawy chwyt marketingowi i owiali tajemnicą wszelkie informacje na temat zespołów i muzyków, którzy go tworzą. Występując na scenie bawią się w swój teatrzyk i tam też dbają o swoją anonimowość, przebierając się w mroczne stroje kapłanów, zaś wokalista przebiera się za papieża i taki wątek już sprawia, że jest zainteresowanie ową kapelą. "Opus Eponymous" to ich debiutancki krążek, który wzbudził nie małe zainteresowanie w roku 2010 początkowo wśród poszukiwaczy mniej znanych i oryginalnie brzmiących kapel, potem bardziej od strony medialnej i tak dobre rozkręciła się machina wzrostu popularności owej szwedzkiej kapeli. Młody zespół zasłużył sobie na owe zainteresowanie i uwagę słuchaczy nie tylko ze względu na tajemniczość, czy ciekawy strój sceniczny i niezwykłe show podczas koncertów, ale w dużej mierze dzięki stylowi muzycznemu jaki prezentują na płycie no i poziomowi kompozycjom. GHOST to nie jeden z wielu podobnych zespołów, a raczej jeden z nie wielu, o czym świadczyć może klimatyczna okładka, która nasuwa lata 70/80 i ten styl jej narysowania też potrafi przykuć uwagę i wzbudzić grozę w słuchaczu. Podobnie jest z tym co usłyszmy już odpalając płytę. Szwedzi poszli tak jak większość młodych kapel po stare, zakurzone patenty, motywy, jednak zrobili to z niezwykłym smakiem. Zespół nawiązuje do starych lat 70/80, do wielu kapel zapomnianych i tych bardziej kultowych typu MERCYFUL FATE czy KING DIAMOND. Jednak warto zaznaczyć, że styl młodego zespołu jest o wiele bardziej rozbudowany i wykracza poza tak jasno określone granice, ponieważ tutaj rasowego metalowego łojenia w stylu MERCYFUL FATE nie uświadczymy i więcej tutaj jest nawiązań do psychodelicznego rocka, do occult rocka, czy post rocka. Stąd też może wynikać pewień nie dosyt, że album nie jest może nieco cięższy, bardziej metalowy. Na pewno nie ujmuje to zespołowi oryginalności, pomysłowości, czy też talentu, który jest słyszalny niemal na każdym kroku. Wokalista wokalnie przypomina oczywiście Kinga Diamonda, a gitarzyści starają się tworzyć niesamowity klimat i jest mrok i chwytliwość, a także niezwykła lekkość. Momentami można by zarzucić komercyjność utworów co słychać choćby w takim „Ritual” czy też przebojowym „Stand By Him”, który wyróżnia się niesamowicie zapadającym refrenem i choć można by wytknąć tu w pewnym momencie kicz, to jednak świetnie się to miesza z przebojowością i owa świeżość oraz kilka znanych chwytów sprawiają, że jest to jedyny w swoim rodzaju album. Materiał jest właściwie zwarty, melodyjny i wypchany przebojami. Jedynie ciężko ocenić intro w postaci „Deus Culpa” który jest nastawiony klimat, na wprowadzenie słuchacza w świat GHOST i w ten ich mroczny klimat, tak więc zadanie wykonane w 100 %. Dalej już mamy właściwie przeboje przesiąknięte psychodelicznym rockiem i patentami znanymi z MERCYFUL FATE czy KING DIAMOND co słychać w partiach wokalnych, w mrocznym klimacie, tematyce utworów. Każdy z utworów za wartych na płycie można uznać za potencjalny przebój, czy jak kto woli „killer”. Rytmiczny "Con Clavi Con Dio" z ciekawym motywem ala BLACK SABBATH, dynamiczny, energiczny „Elizabeth” z chwytliwym, wręcz popowym refrenem, „Satan Preyer”z niesamowitym klimatem i budzącymi grozę klawiszami, melodyjnym, nieco kosmicznym „Genesis” będącym instrumentalnym popisem umiejętności muzyków. Nieco słabiej wypada na albumie wg mnie „Prime Mover”, a moim ulubionym kawałkiem na płycie jest „Death Kneel”. Czemuż to? Przede wszystkim ciekawy i oryginalnie brzmiący riff, niesamowity klimat, który potrafi przyprawić o dreszcze, a i melodyjności i lekkości mu nie brakuje.

Odpowiadając na wczesniej stawione pytania, GHOST to jeden z niewielu przykładów tego zjawiska, gdzie sięgając po znane patenty, które niegdyś stosowały inne kapele, bo słychać tutaj wpływy MERCYFUL FATE czy KING DIAMOND to jednak, jest to muzyka świeża, jest to coś nowego i właściwie ciężko wskazać z marszu coś podobnego. Choć słychać tutaj sprawdzone chwyty to jednak jest to coś zupełnie innego, świeżego. Do tego dochodzi ciekawy image zespołu, tajemniczość, jaką jest okryty zespół, ciekawy pomysł na styl, na wykonanie, gdzie kapela łączy elementy takich gatunków jak retro-rock, psychodeliczny rock, hard rock, stoner, doom i heavy metal i wszystko to stanowi znakomitą całość. Bardzo ważnym elementem, który odegrał równie kluczową i nie wiem czy nie najważniejszą rolę na tym albumie to klimat, który sprawił, że ta płyta stała się czymś zjawiskowym, czymś czego brakowało po tym jak King ucichł i popadł w problemy zdrowotne. Pozycja obowiązkowa dla fanów KINGA DIAMONDA, czy też psychodelicznego rocka. Jedna z najciekawszych płyt roku 2010.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 22 października 2012

FATES WARNING - The Spectre Within (1985)

Ameryka to kraj kryjący wiele ciekawych kapel, które przeszły w szybkim tempie do historii heavy metalu i obok takiego METAL CHURCH, SAVATAGE śmiało można zaliczyć jakby nieco przypominający SAVATAGE – FATES WARNNING, który przoduje prym wraz SAVATAGE w progresywnym heavy metalu z elementami power metalu. Czym sobie kapela z Hartfodu zasłużyła na takie wyróżnienie? Co takiego nagrali, co pozwoliło im szybko przejść do tych najlepszych zespołów, dzięki czemu FATES WARNNING stał się jednym z najlepszych zespołów w historii metalu?

Kapela, która w progresywnym metalu znalazła miejsce obok takiego QUEENSRYCHE, CRIMSON GLORY, czy też wcześniej wspomnianej kapeli typu SAVATAGE powstała w roku 1984 r z inicjatywy wokalisty Jona Archa i gitarzysty Jima Matheosa. Kapela zadebiutowała w 1984 roku albumem „Night On Brocken” , który ukazywał potencjał zespołu, lecz jest to nieco prymitywny album i przesiąknięty dużą ilością IRON MAIDEN. Znaczącym punktem w karierze zespołu okazał się drugi album, a mianowicie „The Spectre within”, który ukazał się w 1985 roku. Tym albumem zespół otworzył sobie furtkę do wielkiej kariery i sławy, a wszystko przez postawienie na własny styl, na oryginalne podejście w sferze instrumentalnej, gdzie mamy urozmaiconą, dynamiczną, pełną różnych urozmaiceń sekcją rytmiczną, która ma coś z IRON MAIDEN, czy też z SAVATAGE. Jednak dobra mocna, dynamiczna sekcja rytmiczna to tak naprawdę tylko część układanki i jest to właściwie tzw tło pod specyficzny wokal Jona Archa, który rozwinął się na tym albumie jeszcze bardziej, śpiewając agresywniej, mocniej, nie żałując śpiewania w górnych rejestrach i co jak co, ale jest to jeden z najciekawszych popisów wokalnych jakie można usłyszeć. Ten niesamowity, wyjątkowy wokal świetnie się wpasował w to całe instrumentarium, w którym znaczącą rolę odegrał duet gitarowy Matheos/Arduini i ich pojedynki są takie wręcz wzorowe, pełne luzy, zamiłowania do metalu, lekkości, pasji, ambicji, a wszystko jest energiczne i bardzo melodyjne. Moc tego zespołu tkwi bez wątpienia w geniuszu Matheosa i Archa i to wokół ich umiejętności, talentu skupia się słuchacz i właściwie reszta im tez niczym nie ustępuje. „The Spectre within” to album bez wątpienia bardziej dojrzały, przemyślany, bardziej oryginalny pod względem stylu, aranżacji.

Mroczna, budząca grozę okładka, mocne brzmienie to właściwie tylko część plusów jakie się nasuwają przy pierwszym kontakcie z płytą, jednak prawdziwa uczta zaczyna się po odpaleniu płyty. Otwierający „Traveller In Time” to znakomity kawałek na otwarcie, bo jest ciekawy klimat, który jest wsparty odgłosami wiatru, zegara i dzwonów i zaczyna się wręcz epicko. Słyszało się to i owo, ale ten utwór potrafi zaskoczyć swoją rozbudowaną formą, ciekawym stylem, który przejawia się w dużej liczbie pokręconych motywów, opartych na nieco połamanych melodiach, które sprawiają, że cały czas się coś dzieje, że mamy i szybkie momenty jak i wolne. Wymieszanie progresywnego metalu z elementami power metalu okazało się drogą do sukcesu zespołu. Mroczniejszym kawałkiem jest „Orphan Gypsy”, który zaczyna się od ciekawych popisów gitarowych, będący pokazaniem umiejętności Matheosa, który nie szczędzi tutaj wirtuozerskich zagrywek. Utwór pod tym względem na pewno się wyróżnia, zresztą podobnie jak i pod względem dynamiki, melodyjności. Nie wiem czemu, ale w początkowej fazie skojarzył mi się z „Flight Of Icarus” IRON MAIDEN. Mniej progresywnego charakteru, a więcej prostoty pojawia się w dynamicznym „Without trace” , który jest bardzo melodyjny i pełen urozmaiceń. Kolejnym rozbudowanym, pełnym urozmaiconych melodii, motywów jest „Pirates of Underground”, który również ma pełno w sobie progresywnego charakteru i cały czas się coś dzieje. Jest dynamicznie, jest spokojnie, a duża liczba chwytliwych i atrakcyjnych popisów gitarowych sprawia, że jest to kolejna perła, która upiększa zawartość tego wydawnictwa. Rytmiczność, głównym motyw i partia gitarowe, przebojowość godna IRON MAIDEN, zaś wykonanie i pomysłowość godna SAVATAGE takie cechy można przypisać melodyjnemu „The Apparition". Z kolei „Kyrie Eleison” to mimo mrocznego charakteru bardzo dynamiczna kompozycja, przyozdobiona w początkowej fazie gregoriańskimi chórami i na pewno jest to taka najszybsza kompozycja, oddający power metalowy styl. Całość zamyka 12 minutowy „Epitaph”, który zawierał wszystko co się przewijało na całym albumie. Szybkie, wolne motywy, sporo zawiłych, połamanych melodii i progresywnego charakteru. Klimat oczywiście też sprawia, że utwór trzyma w napięciu. Co ciekawe tutaj za główny motyw mamy nieco prostszy motyw, ale nie ma to negatywnego wpływu na całość. Czy tylko ja mam skojarzenia z „Heaven And Hell” BLACK SABBATH?

Z tego długiego opisu można dojść do jednego słusznego wniosku, że „The Spectre Within” to jeden z najlepszych dzieł z kategorii progresywnego heavy metalu z elementami power metalu, który umocnił ten gatunek, który sprawił, że rosnąca w siłę kapela stała się szybko jednym z najlepszych zespołów w tej dziedzinie i szybko zaczęto ich stawiać obok SAVATAGE czy QUEENSRYCHE i nic dziwnego bo to co stworzył ten zespół w 1985 r przeszło wszelkie wyobrażenia. Jest to dzieło skończone, dopracowane i jedyne w swoimi rodzaju. Ktoś wytknie ironów czy SAVATAGE, jednak mając w składzie specyficznego, wyjątkowego Archa i uzdolnionego gitarzystę Matheosa można wszystko. Albumowi towarzyszy niesamowity mroczny klimat, spora w tym zasługa różnych ciekawych wstawek, a także rasowego brzmienia. Ten kto lubi progresywne elementy, połamane melodie, specyficzny wokal, przebojowe utwory, ten kto lubi słuchać ambitnego metalu, klasycznego, ponadczasowego, ten powinien odpalić jeden z najlepszych albumów FATES WARNIRNG, jeden z najlepszych albumów prosto z Stanów Zjednoczonych, z złotych lat 80, a mianowicie „The Spectre Within” do czego też zachęcam.

Ps. Dzięki kornel za kolejny zajebisty album!

Ocena: 10/10

niedziela, 21 października 2012

PARAGON - Force Of Destruction (2012)

Jednym z takich charakterystycznych niemieckich zespołów, które oddają to co najlepsze w niemieckim stylu, czyli kwadratowe melodie, pewne elementy toporności, ale także owa niezwykła przebojowość, nacisk na zapadające motywy, styl który przejawia się w mocnym, szorstkim, agresywnym wokalu, ostrych, ciętych riffach i elektryzujących solówkach jest bez wątpienia power metalowy PARAGON, który śmiało można postawić obok IRON SAVIOR, GRAVE DIGGER, czy też GAMMA RAY. Czy ktoś by przypuszczał, że zespół który swoje najlepsze lata ma za sobą, zepnie się i nagra jeden z swoich najlepszych krążków w dziejach swojej kariery, być może nawet najlepszy?

Ja osobiście postawiłem krzyżyk na kapelę z Hamburga, która została założona w 1990 r z inicjatywy gitarzysty Martina Christiana, zespół który za debiutował w 1994 roku albumem „World Of Sin” i który najlepszy okres miał podczas współpracy z Pietem Sielckiem, który pomógł temu zespołowi stworzyć odpowiednie brzmienie, które sprawiło że ów zespół zaczął brzmieć jak drugi IRON SAVIOR i to już nie tylko pod względem gitar, stylu, wokalu Andreas Babuschkin ale również pod względem brzmienia. Takie albumy jak „Steelbound” czy też „Law Of the Blade” to są dzieła, który definiują styl zespołu i odzwierciedlają ich najlepszy czasy w których grali agresywnie, nie zapominając o dynamice, melodyjności i właśnie z tamtego okresu pochodzą największe przeboje zespołu. Okres kiedy zespół współpracował z Pietem był świetny, jednak wszystko się kiedyś kończy i od „Forgotten Prophecies” z 2007 zespół miał już innego producenta i choć skład cały czas też ulegał pewnym roszadom, tak po nagraniu tego albumu basista zespołu Jan Bünning, który był w zespole 10 lat odszedł z powodów różnic muzycznych, a jego miejsce zajął Dirk Seifert. W tym czasie doszło również do zmiany wytwórni na Massacre Records i to pod jej skrzydłem został wydany w 2008 roku „Screenslaves”, który dumy zespołowi raczej nie przynosi. W połowie roku 2009 zespół wziął przerwę od tworzenia, grania i spory na to wpływ miało odejście dwóch członków z zespołu, a mianowicie gitarzysty Günny Kruse który grał na trzech płytach z okresu 2005–2008 i basisty Dirk Seifert . Dopiero pod koniec tego roku zespół dał oznaki życia w postaci newsów na stronie internetowej że zespół reaktywował w sumie basista Jan Bünning, który był znaczącym elementem muzyki,s tylu tego zespołu. Ze starego składu oczywiście jest wokalista Andreas, zaś duet gitarowy w postaci Wolfgang Tewes/ Jan Bertram to nowe nabytki i z nowym składem rozpoczęto pracę nad nowym albumem i informacja że produkcją zajął się poraz kolejny ...Piet Sielck, że gościnnie wystąpili na albumie oczywiście Piet Sielck i guru power metalu Kai Hansen napawały optymizmem i były podstawy sądzić, że zespół wraz z „Force Of Destruction” chce wrócić do gry, jednak nie sądziłem że jest to możliwe, a już na pewno przebić wielkie albumy typu „Steelbound” czy „Law Of the Blade”, dlatego podchodziłem do tego dość z dużym dystansem, ale nie powiem oczekiwania były no i ciekawość jak to wszystko wypali.

Patrząc na okładkę widać stary sprawdzony styl i widać sporo nawiązań do starych okładek i tutaj zespół zrobił dobry chwyt, jednak wszystko zaczyna się po odpaleniu płyty. Narasta niepewność, ciekawość i tylko czeka się na uderzenie dźwięków. Materiął zawiera w podstawowej wersji 11 utworów liczących ponad 50 minut, a w limitowanej mamy lepszą wersję „Blood & Iron ( bo więcej kwestii ma Kai Hansen) oraz „Son Of bitch” czyli cover ACCEPT i jest to bardzo udana interpretacja. Co można rzec o materiale? Jest dynamiczny, agresywny, przebojowy i bardzo melodyjny i kto kocha styl zespołu właśnie z ich najlepszego okresu, kiedy współpracowali z Pietem Sielckiem ten pokocha od razu to co usłyszy, ten poczuję tą samą magię, tą agresję, podobny wydźwięk, z tym że jest to jeszcze lepsze granie, bardziej przemyślane, pomysłowe, bardziej dojrzałe i nie ma mowy o wypełniaczach czy chwilach zwątpienia, gdzie wtrąca się nie dopracowanie, chybione pomysły. Album jest dopracowany zarówno pod względem technicznym jak i kompozycyjnym. Ostre i typowe dla IRON SAVIOR brzmienie, niesamowita forma wokalna Andreasa, który śpiewa agresywnie i bardzo ostro i właściwie pod tym względem zawsze dobrze się prezentował, jednak tutaj daje niezły popis swoich umiejętności. Warto wspomnieć że z muzyków wyróżnia się bez wątpienia basista Jan co świetnie odzwierciedla choćby taki „Dynasty” który utrzymany jest w średnim tempie i przesiąknięty jest true metalowy wydźwiękiem czy też rytmiczny „Tornado” który przesiąknięty jest elementami GAMMA RAY .Również nowy duet gitarzystów sprawdza się i kto by pomyślał że świeże nabytki tak sobie dobrze poradzą? Nie brak im swobody, lekkości w przechodzeniu między motywami, a ich partie są po prostu bardzo chwytliwe i zapadające w pamięci. Bez wątpienia w gatunku power metal tegoroczny „Force Of Destruction” jest jednym z najbardziej gitarowych albumów co słychać po solówkach i riffach. Materiał jest bardzo dynamiczny, agresywny i melodyjny, o czym mogą świadczyć takie petardy jak „Iron Will”, agresywny, nieco toporny „Gods Of thunder” z bardzo chwytliwym refrenem, rozpędzony „Bulletstorm”z dzikimi, agresywnymi solówkami i kto kocha GRAVE DIGGER, IRON SAVIOR czy tez właśnie GAMMA RAY ten zakocha się w tej kompozycji od pierwszego usłyszenia. W podobnej szybkiej, power metalowej konwencji utrzymany jest przebojowy „Blades Of Hell”, chwytliwy „Rising From the Black” który sprawia że zespół potrafi tworzyć jeszcze takie killery i w takiej ilości. Poza ten typowy styl dla tego zespołu wykracza bez wątpienia najdłuższy na płycie „Blood & Iron” przesiąknięty mrocznym klimatem i kto lubi „Majesty” GAMMA RAY czy też „Lochness” JUDAS PRIEST ten będzie zachwycony tym utworem, do tego świetny występ Kaia i Pita, również inny jest spokojny, klimatyczny „Demon's Liar” czy tez rytmiczny „Secrecy”.

Niespodziewanie PARAGON odradza się i powraca w wielkim stylu dając fanom, słuchaczom najlepszy album jaki mogli nagrać! Odzwierciedlający najlepsze czasy znane z „Steelbound” czy „Law Of The Blade” podnosząc poziom, wyrzekając się błędów, dostarczając masę killerów, przebojów. Mocne brzmienie, ostre partie gitarowe, wciągające pojedynki na solówki i świetni goście to elementy które powinni zachęcić. Jeden z najagresywniejszych power metalowych albumów roku 2012. Polecam.

Ocena : 10/10

sobota, 20 października 2012

MOB RULES - Cannibal Nation (2012)

Jednym z tych zespołów power metalowych, którego fenomenu i sławy nie pojmuję jest niemiecki MOB RULES, który został założony w 1994 roku przez gitarzystę Matthiasa Mineura i basistę Thorstena Plorina. Skład szybko uzupełnili wokalista Klaus Dirks i perkusista Arved Mannott. Choć zespół nie tworzył niczego oryginalnego, ani też perfekcyjnego i właściwie daleko im było zawsze do jakiegoś porządnego power metalowego zespołu to jednak w przeciągu tych 18 lat nagrali 6 albumów, a ostatnio wydali swój 7 studyjny krążek, który niczego nowego nie wnosi do ich twórczości. „Cannibal Nation” to album który przyciąga uwagę tytułem i z pewnością faktem że teksty wiążą się z kanibalizmem na terenach afrykańskich, szkoda że już warstwa czysto muzyczna tak nie przyciąga i nie zapada w pamięci. MOB RULES zawsze był dla mnie zespołem złożonym z rzemieślników, którzy grać potrafią, lecz nic z tego nie wynika, bo otrzymujemy wtórne, oklepane patenty, czasami przez to kompozycje są nudne, nijakie, bez większych emocji, a przecież można nagrać coś na dobrym poziomie, o czym mógł świadczyć choćby „Radical Peace” z 2009 r który jest dla mnie jednym z tych najlepszych albumów tej formacji, ot co solidny power metal z dużą dawką atrakcyjnych melodii. Nowy album pod tym względem jest gorszy. Choć stylistycznie zespół nie dokonał żadnych zmian i dalej kontynuuje mieszankę Power Metal, Progresywnego Metalu,Hard Rock i Heavy Metalu, to jednak forma podania, pomysłowość jest o kilka klas niższa. Jednym z plusów na tym albumie jest bez wątpienia mocne, dynamiczne brzmienie oraz wokal Klausa, który brzmi niczym Bruce Dickinsona i dwoi się i troi na tym krążku, jednak co z tego skoro kompozycje same w sobie są przeciętne, bez wyrazu, po prostu nie odpowiednie do poziomu śpiewania Klausa. Duet gitarowy w postaci Ludke/Mineur tym razem wypada słabo i nie porywają solówki, ani motywy główne.

W gąszczu tych nie zadowoleń, wad można pochwalić za niektóre kompozycje, które nadają się do słuchania i nie wzbudzają negatywnych odczuć. Do takowych kompozycji zaliczam właściwie te które zostały obdarzone szybszą pracą gitar, duża dawką melodii, chwytliwym refrenem i dynamiczną sekcją rytmiczną i taki „Tele Box Fool”, nieco hard rockowy „The Sirens” czy też przypominający HELLOWEEN „Cannibal Nation” to najlepsze kompozycje z tego albumu i właściwie te dynamiczne kompozycje, które utrzymane są w power metalowej formule sprawdzają się najlepiej. Poza nimi warty uwagi jest nieco mroczniejszy, klimatyczny „Scream For The Sun”, natomiast reszta albo zbyt komercyjna, albo po prostu nijaka, poparta kiepską, mało wyrazistą aranżacją. Dużo rasowych wypełniaczy, które nie powinny się znaleźć na tym albumie. Materiał jest nie równy i to niestety od razu się rzuca, za mało prostych rozwiązań, za mało przekonujących kompozycji i wszystko jest przeciw zespołowi.

Po raz kolejny się przekonałem że niemiecki MOB RULES to zespół przeciętny, nie wykraczający poza wtórność, poza granice oklepanych motywów. Do tego podanie tych oklepanych motywów jest tutaj na niskim poziomie. Nie ma ciekawych urozmaiceń ani aranżacji, a większość kompozycji jest nudna i ciężko strawna. Trzy kompozycje na cały album to za mało żeby być łaskawym. Nie ma rozczarowania bo niczego od tego zespołu nie oczekiwałem. Jedynie może zastanawiać fakt po co wypuszczać po raz kolejny jakiś przeciętny album, który jest ciężki w odbiorze? Po co nagrywać słabe albumy, które niczego nie wnoszą do twórczości zespołu? Cóż te pytania powinny być skierowane do zespołu. „Cannibal Nation” to album słaby na którego szkoda czasu.

Ocena: 3.5/10

WINTERSUN - Time I (2012)

Jednym z tych zespołów który zrewolucjonizował gatunek power metalu był bez wątpienia HELLOWEEN i dwie części „Keeper Of The seven Keys” stały się albumami, które dały podwaliny pod gatunek. Oczywiście zawsze pojawiały się zespoły, które próbowały też rozwinąć ten gatunek i wnieść do niego nieco świeżości. Ostatnio takimi kapeli na pewno były BOREALIS czy tez CYPHER SEER i można było poczuć pewno świeżość czy też ciekawe podejście do nieco skostniałego gatunku jakim ostatnio stał się power metal. Czas na kolejny mały krok do przodu. Kiedy w dobie czasów kiedy myślałem, że ów gatunek przeżył wszystko, że wszelkie chwyty zostały już wykorzystane, że teraz jest moda tylko na granie wtórnego power metalu, będący hołdem do wielkich zespołów typu HELLOWEEN i tak też było do czasu kiedy pojawił się długo oczekiwany nie tylko przeze mnie, ale przez wielu fanów nowy album fińskiej kapeli o nazwie WINTERSUN. W dużym skrócie był początkowo projektem gitarzysty ENISFERUM - Jari Mäenpää który został założony w 2004 r, choć utwory na debiut powstały już nie jako wcześniej. Właściwie wszystko się skupiało wokół niego, to on stworzył niemal całe instrumentarium i debiutancki album „Wintersun” który ukazał się w roku 2004 to jedno z ciekawszych dzieł w gatunku melodyjny death metal z elementami power metalu i kto lubi dynamikę, szybkość, ciekawe melodię, przebojowość i ambitną oraz agresywną muzykę ten powinien się zapoznać z owym wydawnictwem. Nagrywanie drugiego albumu rozpoczęło się w 2006 roku i już wtedy ujawniono tytuł w postaci „Time”. Potem jednak pojawiły się problemy z miksem, produkcją albumu i tak przesunięto do roku 2007. Potem były problemy techniczne z dyskiem twardym i tak się to wszystko ciągnęło aż do roku 2012 kiedy to w końcu po upływie tyle lat pojawił się album i co ciekawe zespół postanowił zrobić dwu częściowy album niczym HELLOWEEN kilkanaście lat temu, czyż to jest znak? Druga część albumu ma się pojawić na początku przyszłego roku. Zostawmy przeszłość, przyszłość i skupmy się na czasie teraźniejszym. WINTERSUN wykorzystał swój czas, wykorzystał długie oczekiwanie fanów i postanowił im dostarczyć album wyjątkowy i na pewno dość oryginalnie brzmiący jak na czasy, w których więcej wtórnych albumów, więcej oklepywanie tych samych motywów, a co raz mniej ambitnej muzyki, która kipi oryginalnością, świeżymi pomysłami i z pewnością WINTERSUN na „Time” postawił na te cechy i w dobie wtórnej muzyki jest to album szczególny wyjątkowy, ba z pewnością sprawia że usłyszałem coś w miarę oryginalnego w gatunku power metalu. Styl WINTERSUN nieco uległ zmianie w stosunku do poprzedniego albumu, bo jest mniej dynamiki agresji, więcej epickiego charakteru, podniosłości, ambitnych melodii. A to pojawiają się elementy power metalu, melodyjnego death metalu, folk metalu, symfonicznego metalu, momentami progresywne. Album wyznacza pewne nowe standardy, bo ma się wrażenie że przenosi w inny wymiar, do świata magii, to jest coś więcej niż tylko muzyka, niż metal, tutaj kryje się piękno. Podniosłość, urozmaicenie, duża masa ciekawych melodii sprawiają, że brzmi to wszystko niemal podobnie do jakiejś ścieżki dźwiękowej z filmu.

Ktoś powie, że za mało solówek Juriego, że za mało w tym wszystkim metalu, że mamy przesyt formy nad treścią, oczywiście nie podzielam takich opinii. Jasne „Time” to album bardziej dojrzały, dopracowany i o wiele ambitniejsze przedsięwzięcie niż debiut, może jest mniej agresywniej, mniej metalowo, ale forma, piękno, pomysłowość, bogate instrumentarium, który skupia w sobie różne, naprawdę przeróżne elementy od muzyki symfonicznej, folkowej, power metalowej czy tez kręgu melodyjnego death metalu i nie ma mowy o chaosie i jakiś nie dociągnięciach jest perfekcja. Brzmienie tego wydawnictwa jest jednym z najlepszych jakie słyszałem w tym roku. Mocne, soczyste, czyste, sprawia że dźwięki wygrywane przez muzyków tętnią własnym życiem. Do tego piękna, klimatyczna, przyciągająca uwagę okładka. Widać i słychać że zespół dołożył wszelkich starań, żeby fani otrzymali perfekcyjny album, dopieszczony pod każdym względem zarówno wizualnym, technicznym jak i kompozytorskim. 8 lat nie zostało zmarnowane i o tym bardziej przekonuje słuchacza oczywiście trwający 40 minut materiał, który składa się z 5 utworów. To już świadczy jak bogate są utwory, jak dużo zawierają motywów i że nie są to kompozycje ciągnięte na siłę, które zanudza nas oklepaną formułą, znanymi motywami i innymi tandetnymi melodiami. Kto szuka ambitnego metalu, kto szuka piękna muzycznego, czegoś świeżego ten tutaj to znajdzie.


Wszystko zaczyna się oczywiście od intra i „When Time Fades Away” to kompozycja budząca emocje w słuchaczu, otaczającym ciepłą i spokojną melodią. Nie ma w tym za dużo metalu to fakt, jednak piękno, wykonanie, pomysłowość, sprawia, że słuchacza nawet już to nie obchodzi, bo liczą się dźwięki, coś więcej niż łupanie stawiając na agresją i bez myślne pędzenie. Czasami trzeba nieco zwolnić i dostrzec piękno. Podniosłość i aranżacja nasuwa nie jedną wielką filmową produkcję, a może tak zatrudnić WINTERSUN do nagrania ścieżki dźwiękowej do takiego „Avatara” czy innej wielkiej produkcji typu „Hobbit”? Oj nie miałbym nic przeciwko. Epicki charakter, podniosłość, bogate instrumentarium mieszające elementy folkowe i symfonicznego metalu, czy też takiego bojowego są kontynuowane w „Sons Of Winter And Stars” który trwa przeszło 13 minut i jeśli myślicie że to chaotyczne kawałek bez emocji to jesteście w błędzie. Tutaj można przekonać się jaki talent ma lider grupy Juri, który wokalnie przyprawia o dreszcze i nie chodzi tutaj o harsh wokal, tylko o to w jaki sposób pobudza słuchacza, budzi emocje, to jak dużo wkłada serca w to co robi. Technicznie jest to bezbłędne i co ciekawe nie ma rutyny i cały czas jest urozmaicenie. Cały czas się coś dzieje. Orkiestracja i klawisze sprawiły że utwór zresztą jak cała reszta nabrała nieco kosmicznego wydźwięku co jest na plus. Również zwiększyła się melodyjność oraz podniosłość. Dobrze zostały też opracowane chórki, które zaliczam do jednych z najlepszych. „Land Of Snow And Sorrow” utrzymany jest w średnim tempie i pojawiają się tutaj w dość dużej liczbie spokojne, klimatyczne elementy i dość ciekawie to brzmi, jakby zespół chciałbym wzruszyć słuchacza. „Darkness And Forest” przypomina mi stare dobre czasy BLIND GUARDIAN, podobny klimat jak i sam motyw. Ciekawe zaprezentowanie instrumentalnego kawałka. Logiczną jakby kontynuacją tego instrumentalnego kawałka jest zamykający „Time”. Jest i spokojnie i ostro, agresywnie i również nie brakuje tutaj emocji, podniosłości i jest to kolejny piękny kawałek, który przyprawia o dreszcze i napawa optymizmem co do przyszłości gatunku power metal czy w ogóle całego gatunku heavy metalu.

8 lat czekania zostały nagrodzone muzycznym geniuszem i nowy album fińskiego WINTERSUN to dzieło skończone. Dopieszczone pod względem technicznym, jak i kompozytorskim, a bogate instrumentarium, umiejętności muzyków to kolejne niezbite dowody na to. „Time” to album, który imponuje magią dźwięków, klimatem, epickością i to o takiej dawce jakiemu żadnemu zespołowi się nie śniło. Choć „Time” to album metalowy to jednak wykracza poza te kręgi, poza jasno określony ramy, to album który można polecić ludziom nie gustującym w metalu, to album ponadczasowy i prezentujący piękne oblicze metalu, który zawsze mało obeznanym kojarzy się z darciem mordy i ostrymi riffami. To jest czas na przełamanie stereotypów i pozyskanie nowych fanów muzyki metalowej. Warto było czekać tyle czasu na nowy album fińskiej formacji i nie powiem wzrósł apetyt na drugą część„Time”. No to czekamy do 2013! A póki co gorąco polecam!

Ocena: 10/10

piątek, 19 października 2012

TRIAXIS - Rage And Retribution (2012)

Nie wiem jak co nie którzy, ale mnie nie zachwycił nowy album DORO i czym prędzej zacząłem szukać jakiejś dobrej alternatywy dla tego wydawnictwa i tak o to trafiłem na nowy album pochodzącego z Wielkiej Brytanii zespołu TRIAXIS, który się zwie „Rage And Retribution”. Działalność zespołu rozpoczęła się w roku 2006 kiedy to został założony zaś w 2009 roku wydali „Key To Kingdom” który spotkał się z ciepłym przyjęciem i tak o to po upływie 3 lat dostajemy logiczną kontynuacją tego co zespół zaprezentował na debiucie, z tym że nowy album jest jakby bardziej dojrzały a to ze strony kompozytorstwa, wykonania czy też w końcu umiejętności muzyków, którzy nieco się rozwinęli od poprzedniego wydawnictwa. Na pewno na pierwszy rzut rzuca się o wiele mocniejszy wokal Kryssie, który może mało ma zadziorności i takiego heavy metalowego ognia, a za dużo takiego charakteru znanego z płyt symfonicznych, ale czy to jest ujma dla muzyki TRIAXIS? No właśnie nie koniecznie, bo można się do tego szybko przyzwyczaić, ale może być tak też że niektórych zniesmaczy taki styl śpiewania. Na tym elemencie się nie kończy rozwój kapeli, bo sferze gitarowej tworzonej przez C.J i Glyna słychać że jest nacisk na melodie, na ostrość, rytmiczność i chwytliwość, a to wszystko wybrzmiewa w utworach, które są urozmaicone i na solidnym poziomie. Jednak trzeba opuścić zasłonę tajemniczości i stwierdzić jednoznacznie, że mimo dobrego opracowania graficznego, mocnego, nowoczesnego brzmienia, solidnych kompozycji i przyzwoitych umiejętności muzyków, mamy do czynienia z dziełem wtórnym, nieco przewidywalnym, bez większego zaskoczenia, ale czy ktoś mógłbym się spodziewać czegoś więcej?

Wątpię, zwłaszcza kiedy stwierdzi się podczas słuchania materiału, że zespół czerpie garściami z takich kapel jak IRON MAIDEN, ICED EARTH, JUDAS PRIEST, czy też FIREWIND. Oczywiście nie jest to klon, ani też dokładna kopia, jednak wpływy tych kapel są bardzo słyszalne. Skoro nie ma oryginalności, wyróżniającego się stylu na tle innych kapel, to co jest tutaj siłą tego wydawnictwa? Solidne kompozycje, zbudowane na mocnym brzmieniu, ostrych riffach nasuwającym momentami thrash, na chwytliwych melodiach i dynamicznej sekcji rytmicznej, która jest tutaj bardzo mocnym punktem. Każda z tych kompozycja trzyma dobry poziom i można zarówno zachwycać się ciężkim „Sand And Silver” , melodyjnym „Black Trinity”, przesiąkniętym thrash metalowymi elementami „The Infected”, spokojną balladą „Assunder”, rozbudowanym „And Shadow Creep” gdzie dominuje stonowane tempo i nieco taki true metalowy feeling, czy też rytmiczny „Under Blood Red Skies”. Najbardziej jednak spodobały mi się : szybki „Reunion”, przebojowy „The Butcher” czy też w końcu lekki, melodyjny „Some Things Are worth Dying for” które utrzymane są w stylistyce power metalowej.

Rage And Retribution” to kawał solidnego heavy metalu z elementami power czy też w niektórych momentach thrash metalu. Wydawnictwo na pewno nie porywa oryginalnością, stylem w jakim obraca się zespół, jednak solidność, melodyjność, dynamika sprawiają ze album słucha się bardzo miło, bez większego zażenowania i rozczarowania. Kto lubi heavy metal z kobiecym wokalem zamiast męskiego, kto lubi mocne, solidne granie, gdzie połączona jest szybkość, agresja, chwytliwość i przebojowość, a melodie są atrakcyjne ten bez wątpienia polubi nowy album TRIAXIS. Polecam!

Ocena: 7/10

środa, 17 października 2012

SILENT POETRY - Echoes From The World (2012)

Nie często mam styczność z zespołami heavy metalowymi z kraju o nazwie Gwatemala i właściwie zespół SILENT POETRY jest pierwszym jaki miałem okazję poznać z tego egzotycznego kraju. SILENT POETRY to kapela power metalowa, która została założona w 2007 roku przez Fabián Moralesa, Raúla Cerna, Guntera Zavala, Mynora Kauffmanna i Carlosa Cruza i w takim składzie zespół rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem „Silent Poetry” który ukazał się w 2008 roku. Po jakimś czasie pojawił się w zespole nowy perkusista a mianowicie Vladimir Gaitan i to z nim w składzie rozpoczęto pracę nad nowym albumem, który właśnie się ukazał. „Echoes From The World”. Pracę nad albumem zajęły 4 lata jednak czas poświęcony tworzeniu nie przedkłada się w tym przypadku na poziom muzyczny i właściwie ciężko to wydawnictwo zaliczyć do udanych, do płyt które warto polecać. Z tym albumem jest zupełnie inaczej, tutaj trzeba robić wszystko żeby nie dopuścić do zapoznania się z tym krążkiem. Pewnie się zastanawiacie co tutaj tak nie sprzyja albumowi? Otóż pierwszym takim wyraźnym błędem jaki popełniono to postawienie na niszowe brzmienie, który uwypukla nieporadność i brak jakiś dobrych umiejętności w obrębie grania metalu. Jasne sekcja rytmiczna potrafi się rozpędzić, gitarzysta Carlos Cruz potrafi zagrać jakiś dobry riff, jednak to wszystko jest tak kiepskie wykonane, tak kiepsko podane słuchaczowi, że od razu zniechęca. Z jednej strony wtórność, z drugiej kiepska gra muzyków, niedopracowane i mało wyraziste wykonanie. Może się podobać wplecenie epickiego charakteru, wprowadzenie klawiszy, pojawienie się kobiecego wokalu w „Fairytale Over” jako tego drugiego obok Fabiana Moralesa, który jest kolejny i bez wątpienia największym minusem tego wydawnictwa. Jego wokal jest ciężko strawny i choć stara się być mroczny, niczym death metalowy, stara się momentami wyciągać górne rejestry jak rasowy power metalowy wokalista, lecz umiejętności, maniera i styl śpiewania pozostawia wiele do życzenia. Dla wielu słuchaczy może to być prawdziwa tortura.

Materiał cechuje się bez wątpienia melodyjnością, dynamiką, a przede wszystkim ciekawym tajemniczym klimatem oraz ciekawym pomysłem na wykonanie, szkoda tylko że muzycy nie są dobrze wyszkoleni technicznie, że mamy kiepskie brzmienie i mało przekonującego wokalistę. Na albumie oczywiście dominują kompozycje dynamiczne, utrzymane w power metalowej konwencji, z elementami symfonicznymi, czy też melodyjnego death metalu co wynika z niektórych fraz wokalnych i dobrym tego przykładem są „Defiance” czy tez „We Are Legions”. „The Adversary” ma tylko dobrą dynamikę, bo reszta tutaj brzmi jak skomponowana przez kogoś na komputerze i właściwie całość strasznie dziwnie brzmi. Jako utwór sam w sobie dobrze się prezentuje „Duality” bo mamy tutaj ciekawy motyw, dużo melodyjności i brzmi to już o niebo lepiej niż wcześniejsze utwory z tej płyty, które są w dużej mierze nijakie, bez wyrazu, bez emocji, bez dopracowania w kwestii kompozytorskiej, aranżacyjnej. Chwytliwy refren to zaleta takiego „Awakened Winds” który uwypukla całkiem dobrą grę perkusisty, który należy uznać za jedną z niewielu zalet. Pośród tylu ciężko strawnych kompozycji, które niepokoją wykonaniem i poziomem znalazł się taki „Inside” , a więc utwór dynamiczny, dość dobrze się prezentujący za sprawą chwytliwego motywu, mrocznego klimatu i za sprawą przebojowego charakteru. Z kolei taki „Helpless” jest przesiąknięty muzyką symfoniczną, jednak też sporo niedociągnięć i mało przekonujących partii muzyków, którzy z każdym utworem tylko co raz bardziej przekonują że nie potrafią grać na jakimś porządnym poziomie.

Zespół działa już 5 lat, ma za sobą dwa albumy i zastanawiam się kto jest w stanie ich słuchać, kto jest na tyle odważnym że słuchać tego częściej i żeby iść na ich koncerty czy też kupować ich albumy? Nie wiem, ja wiem jedno ich nowy album jest ciężko strawny i bez wątpienia jest to jeden z najgorszych albumów roku 2012, gdzie właściwie jest pełno niedociągnięć, niedopracowania, chybionych pomysłów, a przede wszystkim gdzie muzycy nie nadają się do grania metalu. Myślę że trzeci album będzie decydującym, jeżeli będzie powtórka z rozrywki to sądzę, że to będzie koniec tej formacji. Strzeżcie się tego wydawnictwa drodzy czytelnicy!

Ocena: 2/10

wtorek, 16 października 2012

OBSESSION - Order of Chaos (2012)

Jednym z tych najbardziej utalentowanych wokalistów heavy metalowych na pewno jest nie kto inny jak Micheal Vescera, który występował u boku Yngwiego Malmsteena, Rolanda Grapowa, który pojawił się w kapeli LOUDNESS, a ostatnio zdobył nie małe zainteresowanie za sprawą takich super projektów jak FATAL FORCE czy tez ANIMETAL USA. Jednakże niemal 30 letnia historia działalności tego uzdolnionego wokalisty sięga lat 80, a dokładniej roku 1982 kiedy to został założony heavy metalowy zespół OBSESSION, który odniósł nie mały sukces w latach 80 i wydane dwa albumy w tamtym okresie szybko stały się kultowymi i bardzo znaczącymi krążkami lat 80. Potem kapela przeżyła kryzys w latach 90 i się rozpadła, dopiero w 2002 roku doszło do reaktywacji i przypieczętowaniem tego procesu był album „Carnival of Lies” z 2006 roku. Z starego składu właściwie pozostał tylko wokalista Micheal, zaś reszta muzyków to nowi ludzie i każdy z nich grać potrafi, jednak nic ponad przeciętność, wszystko brzmi dość wtórnie, bez elementu zaskoczenia, bez jakiś większych popisów umiejętności. Niestety ale nowy album „Order Of Chaos” który po 6 letniej przerwie od poprzedniego albumu powinien być czymś więcej aniżeli średnim albumem z kilkoma ciekawymi kompozycjami, jest tego dobitnym przykładem i jest to jak dla mnie rozczarowanie. Dlaczego ? Bo od takiej kapeli, z taką przeszłością należy wymagać czegoś o wiele więcej niż średniej klasy heavy metal przesiąknięty latami 80. „Order Of chaos” w przeciwieństwie do poprzedniego wydawnictwa został wydany pod skrzydłem nowej wytwórni, a mianowicie Inner Wound Recordings i z nowym perkusistą w składzie. Ogólnie gdy się cofnę pamięci kilka miesięcy wstecz to przypominam że albumowi towarzyszyła dobra kampania reklamowa i marketing nie zawiódł. Był dość spory szum wokół płyty, jednak to sprawiło że rosły tylko oczekiwania które nie zostały spełnione. Nie chodzi mi o to że brzmienie jest takie mało wyraziste i nieco bez większej mocy, nie chodzi o to że Micheal nie jest w formie, co słychać po tym jak się momentami męczy, nie chodzi też o to że stylem już nie przypominają tej kapeli z lat 80 i tutaj się nie dziwię bo muszą iść z postępem, jedyna rzecz jaka mi nie daję spokoju to poziom kompozycji, sam pomysł na ich strukturę, wykonanie. Jest kilka dobrych kompozycji, ale jest też sporo chybionych i mało atrakcyjnych pomysłów.

Choć okładka jest miła dla oka, to jednak to co się kryją pod nią to nic innego jak nie równy materiał, który zawiera kilka dobrych kompozycji i sporo ciężko strawnych wypełniaczy. Dobrze się prezentuje otwierający „Order Of Chaos” jest dynamiczna sekcja rytmiczna, jest dość szybkie tempo, z utworu wydobywa się energia, a solówki wygrywane przez duet Bruno/Boland są przesiąknięte shredowym zacięciem i nie brakuje w tym wszystkim finezyjności i melodyjności. Sam kawałek jest chwytliwy i zapadający w pamięci. Może nieco wtórny, ale miły w odsłuchu. Za przebój bez wątpienia można uznać „Twist Of The Knife” który został przyozdobiony jednym z najciekawszych riffów na płycie i tutaj znów można pochwalić zespół za dobrą robotę w ramach instrumentarium. Nieco niższy poziom prezentuję „”License To Kill” który stawia na ciężar i na hard rockowy feeling i gdzieś tutaj można zauważyć spadek poziomu, jednak to jest jeszcze solidny heavy metalowy kawałek. Ci którzy lubią nieco neoklasyczne zacięcie, szybkie speed metalowe granie powinien się spodobać dynamiczny, energiczny „Cold Day In Hell”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie jeśli nie najlepszy. Aż się przypominają starsze płyty. To byłoby na tyle jeśli chodzi o pozytywne aspekty tego albumu. Reszta kompozycja wieję nudą, nie trafionymi pomysłami, topornym, smętnym instrumentarium, mało porywającymi refrenami i wykonaniem. Nie ma co się nad nimi co rozpisywać.

6 lat oczekiwania na nowy album jednego z ciekawszych zespołów lat 80, 6 lat wyczekiwania czegoś co by przypomniało stare płyty zostały zmarnowane i czuję się rozczarowanym tym co stworzył Micheal Vescera z zespołem OBSESSION. Może trzeba było w ogóle nie wskrzeszać zespołu i zostawić go takim wielkim jakim był? Może to byłoby najlepsze rozwiązanie, a nie próbować zarobić nieco na znanej marce. „Order of Chaos” to album heavy metalowy który na dłuższą metę nudzi i ciężko cokolwiek wynieść z słuchania tego mało wyrazistego materiału. Płyta skierowana wyłącznie do zagorzałych fanów Vescery.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 15 października 2012

DORO - Raise Your Fist (2012)

Królowa heavy metalu jest jedna i jest nią nieustannie Doro Pesch, która od dawno nie wydała nic ciekawego i dla niektórych ten tytuł może być nieco przesadzony, przyznany na wyrost, bo przecież niemiecka wokalistka miała różne okresy w swojej karierze, nawet te dalsze od metalu jak to miało miejsce na albumie „Doro, jednak ze względu na rozwój niemieckiego metalu, rozpowszechnienie metalu z babskim wokalem na pewno ten tytuł się jej należy. Doro Pesch to dla przede wszystkim okres grania w WARLOCK w latach 80, potem kilka fajnych płyt było sygnowane jej imieniem i pod szyldem DORO właściwie dawno nic fajnego się nie ukazało. Ostatni album „Fear No evil”, który się ukazał w 2009 r. był nawet dobry, zawierał odesłania do WARLOCK, jednak ten album miał tez kilka niedociągnięć, słabszych momentów i ciężko to wydawnictwo uznać za w pełni udane. Niedawno wokalistka obchodziła 25 lecie działalności, stąd też oczekiwania na nowy album się wydłużyło do 3 lat i o to mamy nowy album w postaci „Raise your Fist” i choć tytuł jak i okładka sugerują dobry album to jednak przy bliższym kontakcie album sporo traci i nie chodzi tutaj o to że styl oklepany, bo od niemal kilku lat Doro gra to samo, nie chodzi też o to że jest to mało oryginalne granie, lecz o to że kompozycje są tutaj po prostu słabe i ciężko o coś na dobrym poziomie, do tego dochodzi po prostu zbyt dużo wolnych kompozycji po kroju: balladowego „Its stiil Hurts”, komercyjnego „Engel” który nie dość że jest mało atrakcyjny to w dodatku odśpiewany w rodzimym języku wokalistki, udziwniony „Frehreit” który również należy do grona wypełniaczy, też odstrasza przy pierwszym kontakcie, czy też poparty klawiszami „Free My heart”, czyli jak widać sporo jest nie trafionych, komercyjnych kawałków, które z metalu nie wiele mają wspólnego. Czyżby królowa metalu już nie miała pomysłu na kompozycje, zabrakło jej werwy? Najwidoczniej, bo również utwory metalowe, który powinny zapadać w pamięci, powinny dostarczyć wrażeń słuchaczowi wręcz momentami przynudzają i rodzą wiele pytań, typu gdzie jest ta Doro z WARLOCK? Gdzie jest ta królowa która nie miała problemów z tworzeniem metalowych hymnów? Z tych nie udanych kompozycji zaliczę stonowany, przekombinowany „Victory” który zbliża się do komercyjnego rocka, średni „Little Headbanger”, przereklamowany „Raise your Fist in the air” który promował album w postaci klipu, czy tez singla jednak nie jest to najlepszy metalowy hymn jaki stworzyła wokalistka, tutaj jest tylko udany refren, reszta należy do kasacji. W miarę słuchalne kompozycje to nieco hard rockowy „Coldhearted Lover”, rozpędzony,dynamiczny „Take No Prisoners” czy też w końcu „Revenge” który obdarzony został dość ciężkim riffem i agresji tutaj dość sporo, szkoda tylko że tylko tylu dobrych kompozycji się doliczyłem i że nie ma więcej dobrych utworów.

Czasy WARLOCK już dawno temu się skończył i dochodzę do wniosku, że czas DORO już też dobiega, bo wokalistka nie potrafi stworzyć jakiś dobrych zapadających kompozycji i właściwie nagrywa coraz słabsze albumy. Jeden z najsłabszych albumów królowej metalu i jak dla mnie ogromne rozczarowanie roku 2012.

Ocena: 2.5/10

niedziela, 14 października 2012

GALNERYUS - Angel Of Salvation (2012)

Jestem pełen podziwu dla japońskiej kapeli która się zwie GALNERYUS, która ostatnio regularnie wydaję albumy co roku. Jest to o tyle ciekawe zjawisko, gdyż poziom tworzonej muzyki jest bardzo wysoki, a to zazwyczaj nie idzie w parze z szybkim wydawaniem albumu, po okresie jednego roku od poprzedniego wydawnictwa. Bardzo dobre albumy powstaje w długim procesie i zazwyczaj pochłaniają kilka lat, jednak ta reguła nie dotyczy japońskiego zespołu. „Pheonix Rising” czy „Resurection” to bardzo dobre płyty w gatunku power metal i temu nikt nie zaprzeczy. Jednak przez długi czas coś mi nie do końca mi pasowało w tym zespole, może brak wyraźnych przebojów, może czegoś co by zostawało w pamięci na nieco dłużej i w końcu się doczekał albumu, który zaspokoił moje rządzę i nowy album, który się „Angel Of Salvation” to póki co jeden z moich ulubionych dzieł tego zespołu. Jest to 8 krążek w dorobku zespołu, który liczy sobie już 12 lat, a więc można zespołowi pozazdrościć zapału i regularności. Należy pamiętać że kapela powstała w 2001 roku z inicjatywy gitarzystę Syu oraz wokalistę Yama – B, który w 2008 roku opuścił grupę z powodu innych preferencji muzycznych, a w jego miejsce pojawił się Yu To, zaś potem pojawił się nowy wokalista Sho i Taka na basie i w takim składzie nagrano „Resurection”. Nowy rozdział w historii zespołu został otwarty i „Angel Of Salvation” to wg mnie póki co najlepsza rzecz jaka powstała w tym nowym okresie dla zespołu. Z jednej strony mamy to co do czego nas zespół przyzwyczaił a więc melodyjny, energiczny, dynamiczny, zadziorny power metal mający sporo sprawdzonych pomysłów, a także nieco świeżych, porzucając wpływy rocka, na rzecz elementów nieco progresywnych i takowych jest kilka, lecz to power metal tutaj dominuje i to nie powinno nikogo dziwić. Wsłuchując się w materiał można dojść do wniosku że zespół jest jednym z tych zespołów dzięki którym ogień power metalu wciąż mocno płonie. Sporo jest właśnie kompozycji, które idealnie definiują styl power metalu, styl grupy i słuchając takiego melodyjnego „The Promised Flag” , przebojowy „Temptation Throught The Sky” z energiczną, mocną,z różnicowaną sekcją rytmiczną tworzoną przez basistę Taka oraz perkusistę Sato i jest to jeden z podstawowych filarów stylu zespołu. Jednak trzeba pamiętać, że wszystko się kręci wokół wokalisty Masatoshi Ono, który przypomina wiele znakomitych europejskich wokalistów typu Fabio Lione czy Micheal Kiske i co jak co ale podobny ładunek emocjonalny, wyszkolenie techniczne, manierę i jest to coś na co słuchacz powinien zwrócić uwagę. Drugim elementem bez którego ciężko sobie wyobrazić muzykę GALNERYUS to gitarzysta Syu, który wygrywa sporo ciekawych solówek, riffów i w kategorii power metalu tegoroczny popis Syu należy uznać za jeden z najlepszych w tym roku. Jest lekkość, finezja, rytmiczność, pomysłowość i przypomina się stara szkoła choćby Malmsteena i faktycznie gdzieś w tym wszystkim jest z coś neoklasycznego feelingu, ogólnie jest na czym skupić swoją uwagę. O fenomenie gitarowym Syu może świadczyć nieco cięższy „Lonely As Stranger”, szybki, energiczny „Hunting For Your Dream” czy też instrumentalny „Loging”, który klimatem, lekkością nasuwa balladę. Cały czas jednak znakomitym partiom gitarowym wtórują partie klawiszowe, które bywają klimatyczne, takie podkreślające gitary, brzmiąc jak te z płyt RAINBOW, a czasami po prostu dominują, ocierając się o symfoniczność tak jak to jest w „Stand Up For The Right”, czy też nieco stonowanym „Infinity”. Cały album znakomicie podsumowuje 14 minutowy kolos „Angel of salvation” który zawiera właściwie wszystko o czym wcześniej wspomniałem, progresywność, dynamikę, podniosłość i dzieje się tutaj naprawdę sporo, bardzo ciekawe urozmaicenie i zwieńczenie płyty.

Angel of Salvation” to przede wszystkim dojrzały album, dopracowany zarówno w sferze kompozycyjnej, jak i technicznej. Ciężko wytknąć jakieś większe błędy, niedopracowania, bo właściwie zadbano tutaj o każdy detal. Tym GALNERYUS zaprezentował że jest zespołem złożonym z ambitnych ludzi, którzy wyróżniają się umiejętnościami i energią. To co sprawia, że album jest taki znakomity to bez wątpienia dynamika, energiczność czy też przebojowość, a kompozycje i ich wykonanie to najlepszy tego przykład. W tym roku fani power metalu nie mogą pominąć tego wydawnictwa. Polecam!

Ocena: 9.5/10