czwartek, 29 lutego 2024

STORMBORN -Zenith (2024)


Na przełomie 2007 - 2019 działał band o nazwie Stormborn i nawet wydał debiutancki album. Kapela jakiegoś większego rozgłosu nie zyskała. Prezentowali solidny heavy/power metal. W roku 2019 brytyjski Stormborn powrócił i tym razem miał coś do powiedzenia. Zwerbowano nowego wokalistę w postaci Chrisa Simmonsa w roku 2021 i nagrano nowy materiał. Owocem tej współpracy jest album "Zenith", który ukażę się 26 kwietnia tego roku nakładem Rockshot Records. To już kolejna płyta w tym roku, której nie można sobie odpuścić.

Dobrze jest zobaczyć kolejny brytyjski band z przyszłością, który może jeszcze nie raz namieszać jeśli chodzi o kategorię heavy/power metal. Band czerpie garściami  z klasyki i jest coś z Judas Priest, jest coś z Iron Maiden, Dio czy Helloween. Stormborn potrafi postawić na mocne, wyraziste partie gitarowe, na ostre riffy, nie zapominając o chwytliwych melodiach, czy wciągających refrenach. Ta muzyka ma dostarczać emocji, a przede wszystkim dobrej zabawy. "Zenith" to wszystko ma. Nie ma tutaj oryginalności, ani niczego odkrywczego. Dostajemy co jest nam dobrze znane. Od razu widać, że band włożył sporo serca. Dopracowane brzmienie, do tego przepiękna okładka, która na długo zostaje w pamięci. Sam materiał też dojrzały i przemyślany.

Bardzo dobrze wpasował się do grupy wokalista Chris, który ma charyzmę, technikę i pazur w głosie, który nadaje całości zadziorności i dynamiki. Bardzo dobrze wpisał się do stylu grupy. Muzyka tej brytyjskiej formacji opiera się w dużej mierze na intrygujących i godnych uwagi partiach gitarowych duetu Armitage/ Vinar. Jest klasycznie, a zarazem świeżo i współcześnie.

Co znajdziemy na płycie? Dynamiczny i przesiąknięty Iron Maiden "Land of the Servant King" i to co tutaj to rasowy heavy metal. Do ideału troszkę brakuje. Na pewno power metal dobrze wybrzmiewa w rozpędzonym "Fear of A Monster", który pokazuje że Stormborn dość łatwo tworzy hiciory.Dobrze słucha się też melodyjnego i zadziornego "Dawn Will Come Again". Wszystko dobrze wypada, tylko do najlepszych kapel troszkę brakuje. "Out in the weird" troszkę bardziej progresywny, bardziej złożony, ale wciąż na solidnym poziomie. Coś z Helloween i twórczości Kaia Hansena można wyłapać w lekkim i przebojowym "Serpentine", który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie. Power metal w klasycznym wydaniu. 8  minutowy kolos w postaci "Echo" miewa ciekawe momenty, ale trochę rozlazły i nijaki. Jak dla mnie przerost formy nad treścią.
 
Po 12 latach band powraca z naprawdę udanym i poukładanym albumem, który robi wrażenie. Dużo ciekawych melodii, zadziornych riffów, czy chwytliwych refrenów. To płyta z potencjałem, która kryje sporo smaczków. Dobrze się tego słucha, a band pokazuje że potrafi grać na wysokim poziomie i potrafi zaskoczyć słuchacza. "Zenith" to wartościowy krążek, który jest żywym dowodem, że  w Wielkiej Brytanii pojawiają się nowi gracze, którzy chcą wnieść trochę życia do tamtejszej sceny metalowej. Brawo Stormborn! Kawał dobrej roboty!

Ocena: 8/10

środa, 28 lutego 2024

RAGE - Afterlifelines (2024)


 Moda na podwójne albumy nie przemija. Był podwójny album Helloween, Judas Priest, Metalika, czy Iron maiden i teraz przyszedł czas na niemiecki Rage. Panowie, którzy są na scenie od 40 lat postanowili wydać 29 marca nakładem Steamhammer swój 24 album w bogatej karierze. Wielkim fanem zespołu jakoś może nie byłem, ale szanuje ich twórczość, a ostatnio wydawnictwa naprawdę przypadały mi do gustu. Zwłaszcza te od wydania "21", który był bardzo melodyjny i energiczny. Od tamtej pory Rage trzyma wysoki poziom i ostatnie dzieło zatytułowane "Resurrection Day" to tylko potwierdzały. Teraz band przyszykował coś wyjątkowego dla swoich fanów, a mianowicie podwójny album zatytułowany "Afterlifelines". Pierwsze jak dotarła do mnie ta informacja, to byłem przerażony. Toporny, niemiecki heavy/power metal to raczej materiał na jeden album i ciężko będzie zaciekawić słuchacza przez dwa krążki. Czy moje obawy były uzasadnione?

Typowa dla zespołu okładka, zadziorne i takie niemieckie brzmienie to już taki standard zespołu. Pod tym względem Rage jakoś nigdy nie zawodził. Sam materiał należy podzielić na pierwszy cd, który nagrany został przez trio z Petere Peavym Wagnerem na czele. Drugi album to już rage z elementami orkiestry, który przyciągnie uwagę fanów takiego "Lingua Mortis".  Peter mimo swoich lat dobrze się trzyma i wciąż ma ten pazur w głosie. Ta jego barwa jakoś nigdy w 100 % mi nie leżała i tego już nie zmienię. Na pewno jest on rozpoznawalny i jedyny w swoim rodzaju. Od razu wiadomo, że to Rage. Na nowym krążku brzmi bardzo melodyjnie i jego wokal jest urozmaicony, co cieszy. Jean Bormann z pewnością daje niezły popis umiejętności i na tym albumie ma ręce pełne roboty. Dwoi się i troi, by płyta była urozmaicona, dynamiczna i przebojowa. Bardzo gitarowy album Rage i jest czym się zachwycać. Nie jest to typowe ponure, toporne niemieckie granie, które nudzi i oparte jest na jednym motywie.

21 utworów, prawie 90 minut muzyki, dwie płyty i prawdziwa uczta dla maniaków Rage. Odpalam pierwszą płytę i wkracza "in the beginning". Nastrojowe, pełne emocji intro, buduję napięcie i trzyma nas w niepewności, aż w końcu wkracza killer w postaci "End of Illusions". Piękny riff, wejście gitary i od razu czuć moc i pazur. To jest Rage jaki ja kocham. Hicior "Under a black Crown" to singiel, który promował płytę. Wysoki poziom został utrzymany i wciąż jaram się jak dziecko w piaskownicy. Mamy również drapieżny "Afterlife" i wciąż balansujemy na pograniczu heavy/power metalu i thrash metalu. Brzmi to świeżo, a zarazem klasycznie. Rage w najlepszym wydaniu, a to dopiero początek. Więcej thrash metalowej motoryki mamy w energicznym "Dead man Eyes" i nie ma sie do czego przyczepić. Szok, że po tylu latach panowie mają coś do zaoferowania i potrafią tworzyć takie killery. Kawał dobrej roboty. Nieco zwalniamy tempo i wkracza mroczniejszy i nieco nowocześniejszy "Mortal". Ten album zachwyca przebojowością i bardzo chwytliwy refrenami. Wystarczy posłuchać "Toxic Waves" czy "Waterwar". Troszkę nowoczesnego wydźwięku ma "Shadow World", a nieco hard rockowy "Life among ruins" pokazuje, że Rage urozmaicił swój materiał i chce zaskakiwać słuchacza.

Druga płyta jest już troszkę inna. Bardziej nastrojowa, bardziej podniosła, bardziej w stylu "Lingua Mortis", gdzie nie brakuje aspektów symfonicznych. Pojawiają się wolniejsze utwory i chwilę melancholijne. "Cold Desire" wyróżnia się pomysłowym riffem, podniosłym feelingiem i niezwykłą melodyjnością. Petarda! Taki klasyczny power metal można uświadczyć w melodyjnym "Root of Our Evil". Druga płyta wg mnie trochę słabsza od pierwszej. Taki nieco hard rockowy "Curse The Night" jakoś nie przekonał mnie w 100 %.  Podobnie wypada troszkę nijaki "Dying to Live". W tej spokojniejszej formule już ciekawszy jest "In the End". Bardzo pomysłowy motyw główny i świetny balladowy nastrój. Piękny kawałek! Można też odpłynąć przy dźwiękach 10 minutowego kolosa w postaci "Lifelines". Tutaj też postawiono na nastrój i finezyjne zagrywki. Jak dla mnie drugi krążek jest trochę słabszy, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.

Szacunek, że Rage potrafił utrzymać zainteresowanie przez tyle kawałków i trzymać wysoki poziom. To nie lada wyzwanie nagrać interesujący materiał, który zmieścił się na dwóch płytach. Można doznać nużenia, znudzenia i zmęczenia takim długim posiedzeniem z Rage. Tutaj bardzo miła niespodzianka, bo album nie nudzi i zachwyca swoją przebojowością, dojrzałością. Rage potwierdza, że jest w znakomitej formie i że stać ich jeszcze na znakomity album. Do ideału troszkę mi zabrakło, co nie zmienia faktu, że ten album trzeba znać. Jeden z najlepszych w dorobku Rage, a kto wie może nawet najlepszy? Każdy sam musi się zmierzyć z tą dużą porcją muzyki Rage i ocenić. Brawo! Bardzo miła niespodzianka i pisze to osoba, która nie jest jakimś tak zagorzałym fanem Rage, która ma w domu ołtarzyk na część Petera Wegnera.

Ocena: 9/10

wtorek, 27 lutego 2024

COLTRE - To watch with hands to touch with Eyes (2024)


 W końcu jakaś heavy metalowa propozycja z Wielkie Brytanii.  Grupa o nazwie Coltre działa od 2019r i upodobała sobie granie w klimatach lat 80, nawiązując do zespołów reprezentujących NWOBHM. Nie brakuje pewnych wpływów Angel Witch, Witchfynde, czy Iron Maiden.  Band właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "To watch with hands to touch with Eyes'. Nie jest to arcydzieło, ani też nic co wniesie coś nowego do gatunku. Płyta skierowana do prawdziwych miłośników heavy metalu lat 80 i NWOBHM.

Okładka pierwsza klasa i pokazuje, że band miał pomysł by przyciągnąć uwagę potencjalnego słuchacza. Brzmienie takie nieco niszowe, nastawione na klimat lat 80, na prostotę. Póki co wszystko się zgadza, podobnie jak chwytliwe melodie, czy udane riffy, jednak w tym wszystkim nieco przeszkadza irytujący wokal Marco Stamigna troszkę utrudnia odbiór. Niby brzmi jakby został wyjęty z lat 80, ale brakuje mu pary i ognia. Przez co płyta troszkę jest ospała i bez emocji. Sama warstwa instrumentalna jest godna uwagi, choć tutaj też niczego band nie odgrywa. Mamy odgrzewane kotlety.

"Feast of The Coust" niby jest potencjał, ale jakoś to brzmi trochę nie pewnie, zabrakło pomysłu na wykończenie tego kawałka. Ot co solidny heavy metal z dużymi wpływami nwobhm. Na plus partie gitarowe i warstwa instrumentalna. Dalej mamy troszkę nijaki tytułowy utwór, który pokazuje jak wiele jeszcze musi nadrobić ten band. Troszkę ciekawszy jest, nieco hard rockowy "rat race", który zabiera nas w rejony lat 70. Troszkę ożywienia wnosi dynamiczny i nieco progresywny "When the earth turns black". Podobne emocje wzbudza "through the looking glass", który przemyca sporo ciekawych zagrywek gitarowych. Wokal i pewne niedociągnięcia psują troszkę ten utwór. Szkoda. Całość wieńczy stonowany, ponury i jak dla mnie trochę nudny "Oblivion", który tylko potwierdza że band ma przebłyski, ale nie potrafi powalić słuchacza na kolana.

Piękna okładka, przemyślane brzmienie, pomysł na stylistykę, tylko to za mało żeby dostarczyć słuchaczowi coś nadzwyczajnego. Kilka fajnych momentów i nawiązań do lat 70 czy 80, nie zapominając o NWOBHM. Coltre musi jeszcze troszkę popracować nad muzyką i nad jakością. To jest za słabe, żeby powalczyć z silną konkurencją.

Ocena: 5/10

niedziela, 25 lutego 2024

BLOOD OPERA - songs in the key of Death (2024)


 Uwielbiam wpatrywać się w okładki heavy metal. Im więcej klimatu grozy, im więcej smaczków i detali wziętych z lat 80, a zwłaszcza horrorów z ery vhs tym jeszcze lepiej. Horrory i heavy metal zawsze miały wiele wspólnego, ale jak patrzę na okładkę debiutanckiego albumu Blood Opera, to dostaję gęsiej skórki i popadam w zachwyt. Normalnie przypominają się stare dobre czasy, kiedy na kasetach vhs wychodził Powrót żywych trupów,  martwe zło czy noc demonów. Przepiękna okładka od Blood opera to jedna z przyjemniejszych okładek ostatnich lat. Band nie kryje swojej miłości do starych horrorów i nawet ich image do tego nawiązuje. To kolejni przebierańcy w heavy metalu i na pewno będą się wyróżniać. Band działa już 7 lat i przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "Songs in the Key of Death", który premierę miał 24 lutego 2024.

Płyta ma swój klimat, band wyróżnia się ciekawym stylem, które brzmi jak mieszanka heavy metalu, hard rocka i rocka psychodelicznego. Słychać taki miks Ghost, Dokken, Gwar, Lordi czy też Wasp i  w sumie wyróżnia ich pomysłowość na kompozycje i aranżacje. Dominuje klimat grozy i wstawki z kultowych horrorów. Mamy przecież hołd dla takich filmów jak "Mgła" Johna Carpentera, Omen, czy Mucha.  Skojarzenia z Ghost wywołuje specyficzna wokal Maxxa Murdera, który nie jest rasowym heavy metalowym wokalistą, który imponuje mocnym głosem i drapieżnością. Maxx jest bardziej rockowy, bardziej klimatyczny. Niektórym osobom może taka łagodna barwa przeszkadzać. Całkiem dobrze prezentuje się gitarzysta Rip Junk, który balansuje na granicy heavy metalu, a hard rocka. Wszystko jest dobrze rozegrane, choć do perfekcji sporo brakuje.

Na pewno pozytywnie zaskakuje zadziorny "Feeding Frenzy". Taki udany miks heavy metalu lat 80, kiczowatych klawiszów i  punk rocka. Prosty i bardziej hard rockowy "Fight to Survive" tez wypada pozytywnie, choć band nie stawia na agresję, czy szybkość. Ot co nastrojowy hard rock z nutką heavy metalu. Klimat lat 80 da się wyczuć od pierwszych sekund. Chwytliwe melodie i motyw gitarowy dostajemy w bardziej dynamicznym "A waste of Good suffering", choć jest to dalekie od ideału. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest nastrojowy i taki posępny "The ballad of Father Malone" i klimat, jak i partie klawiszowe robią spore wrażenie. Można zbudować klimat grozy małym nakładem dźwięków. W takim kierunku Blood opera powinna pójść. Prawdziwa perełka. Dobrze wypada też dynamiczny i przebojowy "Brundefly" i jakże ciekawie prezentuje się ten futurystyczny klimat. Jest jeszcze zadziorny i mroczny "Damien", który pokazuje, że w tej kapeli jest potencjał.

Póki co band stawia swoje kroki takie nie pewne, nie wiedząc czy znajdą słuchaczy na taką mieszankę. Jest w tym potencjał, choć nie ma heavy metalowej agresji i drapieżności. Jest pomysł na ciekawy styl, aranżacje i image, teraz tylko poprawić błędy, dopracować detale i skupić się komponowaniu i kto wie co przyszłość przyniesie. Daje im kredyt zaufania, bo zasługują na to.

Ocena: 6/10

ANUBIS - Dark Paradise (2024)


 23 luty 2024 to był dzień, w którym był wysyp świetnych płyt. W jednym dostaliśmy Toxikull, Iron Curtain, Blaze Bayley, Traveler no i właśnie debiutancki krążek Anubis. Chciałbym inaczej napisać, dać inną cenę, ale nie potrafię. Debiutancki album zatytułowany "Dark Paradise" to majstersztyk w dziedzinie heavy/power metalu z domieszką thrash metalu. To kolejna płyta z lutego, która skradła moje serce i rozerwała na strzępy. Totalne zaskoczenie i cios znikąd. Nie spodziewałem się, że jakiś tam nieznany Anubis tak mną pozamiata, a tutaj proszę.

Debiutanci, to też w sumie złe słowo w stosunku do zespołu Anubis. Fakt działają od 2018r, ale tworzą go ludzie doświadczeni, którzy z muzyką metalową mają już troszkę do czynienia. Ten amerykański band tworzą muzycy których znamy z takich kapel jak Hydera, Hatchet, Towar Guard czy Delusional Fate. Doświadczenie to jedno, ale ci panowie mają do zaoferowania znacznie więcej niż tylko swój bagaż doświadczenie i przeżyć. To coś więcej. Tu przemawia do nas pasja, miłość do power/thrash metalu, pomysłowość na riffy, na ciekawe pojedynki na solówki. Ta płyta tętni życie, ma swoją duszę i potrafi zarazić niczym wirus, uzależnić i pozostać z nami na długo. Z każdym dniem chce się więcej i więcej muzyki Anubis. Plus taki, że nie szkodzi to zdrowiu. Przede wszystkim to jest płyta energiczna, zadziorna, bardzo gitarowa, urozmaicona i przebojowa. Każdy utwór to istna przygoda i podróż w nieznane. Za każdym razem łapię się, że nie wiem czym band mnie zaskoczy. Jasne, słychać że czerpią garściami z najlepszych i nie ma tutaj czegoś nowego. Czy to jest istotne? Czy tego oczekuje od kolejnego poznanego zespołu? Raczej nie. Jestem prostym człowiekiem i chcę się dobrze bawić przy muzyce i Anubis to dostarcza.

Okładka iście wyjęta z death metalu czy thrash metalu. Potrafi na pewno zmylić nieco potencjalnego słuchacza. Brzmienie wysokiej klasy, podkreśla jakość muzyki i talent muzyków. Motorem napędowym kapeli są obaj gitarzyści.Llerenas i Escamilla to maszyna nie do zatrzymania, jak ich współpraca się znakomicie zazębia i ile ciekawych melodii, solówek dostarcza słuchaczowi. Nie bywałe i jestem pod wielkim wrażeniem. Brać z nich przykład!  No i jest jeszcze jedna gwiazda w tym zespole, której nie można pominąć przy pochwałach. Tak chodzi mi o głos Davina Reiche, który potrafi zabrać nas w rejony melodyjne, bardziej power metalowe, ale też dodać pazura i agresji, dając nam klimat bardziej thrash metalowy. Człowiek orkiestra jednym słowem.

38 minut zawarte w 9 kompozycjach robi wrażenie. Nawet band dał radę z coverem Death w postaci "Symbolic", który nie był łatwym wyborem i mógł pogrążyć band. Dobrze to wyszło i wpasował się w stylistykę zespołu. Nadali oni temu utworowi bardziej power metalowego charakteru. Co za petardę serwują nam w otwierającym "Venom and the Viper's Kiss". Jazda bez trzymanki i znakomita mieszanka power metalu i thrash metalu. Stonowany, bardziej heavy metalowy "Heartless" bardziej nasuwa na myśl niemiecką scenę metalową niż amerykańską. Toporniejszy riff, nieco mroczniejszy feeling, ale całościowo wypada to znakomicie. Płytę promował energiczny "Partess of Dark Paradise" i tutaj jest ta przebojowość w najlepszym wydaniu. Słychać, że Anubis ma do talent do tworzenia hitów. Balladowe wejście w "Fallen" szybko przeradza się w power metalową jazdę bez trzymanki i coś z gamma ray tu słychać. Sporo Judas Priest można uświadczyć w drapieżnym "Devour" i znów znakomite popisy gitarzystów i dawka prawdziwej energii. Pomysłowy riff i takie bardziej klasyczne granie dostajemy w "Strife". Refren podniosły i taki noszący pod niebiosa. Cudo! Całość wieńczy rozpędzony i bardzo power metalowy "Thy frozen Throne" i posłuchajcie co to znaczy piękne i pomysłowe solówki. To znak rozpoznawczy Anubis. Niesamowite pojedynki na solówki.

23 luty 2024 co to był za dzień. Istny armageddon i zesłanie prawdziwych bomb atomowych w kategorii heavy/power metalu. Mamy luty, a tyle jeszcze miesięcy przed nami. Anubis zaczął z grubej rury. Pierwszy album i taki majstersztyk. Jak dla mnie płyta bez skazy, perfekcyjna pod każdym względem. Nic bym tu nie zmienił. Tak powinien brzmieć heavy/power metal z domieszką thrash metalu. Prawdziwy wzór do naśladowania.

Ocena: 10/10

sobota, 24 lutego 2024

TRAVELER -Prequel to Madness (2024)


 5  minut kanadyjskiej formacji Traveler trwa w najlepsze.  Band działa 7 lat i już zdobył rzeszę fanów i po tylu latach debiut to wciąż majstersztyk w kategorii heavy/speed metalu. "Termination Shock" był troszkę słabszy od debiutu, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Mija 4 lata a band powraca z najnowszym dziełem."Prequel to Madness"ukazał się 23 lutego nakładem No Remorse Records. To kolejna płyta w tym roku, której nie można pominąć.

Warto odnotować, że zespół przeszedł drobne zmiany personalne. Do grupy dołączył basista Jake Axl Wendt i perkusista Nolan Benedetti, z którymi gitarzysta Matt Ries gra w Hrom.Panowie dają całości dynamiki i wpasowali się w styl grupy.Największą uwagę słuchacza skupia praca gitar, a w tej kwestii Ries/Schadlich spisują się bardzo dobrze. Nie ma może w tym oryginalności, ale jest miłość do metalu, pomysł na melodie i mocne riffy. W sferze partii gitarowych nie ma nudy i cały czas się coś dobrego dzieje. Hołd dla lat 80 jest, pełno prostych i łatwo w padających w ucho motywów. Traveler podąża swoją ścieżką, choć nie ma już tego efektu wow czy szoku, który powodował genialny debiut. Traveler nie byłby sobą gdyby nie wokal Jeana Pierra Abboud'a, który nadaje całości melodyjności i klimatu lat 80. Odnoszę wrażenie, że jego forma troszkę spadła. Bardziej odpowiadała mi jego popisy wokalne na debiucie.

Okładka i brzmienie to istna kontynuacja tego co już mieliśmy na pierwszych płytach Traveler. Nowy album wypełnia 38 min muzyki, z czego najdłuższy na krążku jest 7 minutowy "Prequel to Madness", który o dziwo jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Jest drapieżność, szybkość i pomysłowy riff. Słychać też ten przebłysk geniuszu z debiutu. Mocna rzecz! Płytę otwiera intro "Mayday" i od razu wiadomo, że Traveler dalej gra swoje. Jest energiczny "Take the Wheel" i to bardzo udany heavy/speed metal. Brakuje może efektu wow, brakuje tego przebłysku geniuszu. Wciąż to jednak jest granie na bardzo wysokim poziomie, czasami niedostępnym dla wielu innych kapel. Słabszy jest "Dark Skull", bo to tylko dobry kawałek, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia.  Niby echa Judas priest można wyczuć, to jednak takiego grania jest pełno i nie raz w lepszym wydaniu. Jest też rozpędzony "The law", gdzie postawiono na szybki motyw i agresywniejszy riff. Dobrze się tego słucha. Stonowany i nieco bardziej marszowy "Rebels Of Earth" ma ciekawe tempo, ale sama praca gitar i refren takie troszkę ospałe. Szkoda, bo to mógł być prawdziwy heavy metalowy hymn. Warto pochwalić za przebojowe "Heavy Hearts" i niezwykle melodyjny "No Fate". To również bardzo dobre granie, które do ideału troszkę brakuje. W podobnej stylistyce i jakości utrzymany jest "Vargants of Time".

Tak wiem , ta płyta jest dynamiczna, melodyjna i oddająca styl heavy/speed metalu lat 80. Ja oczekiwałem czegoś więcej niż tylko dobrego czy bardzo dobrego albumu. Za brakło błysku geniuszu i trochę pomysłu na rozegranie tego prawidłowo. Dalej jest to Traveler, który grał świetne rzeczy na poprzednich płytach, ale tym razem obniżono poziom jakości. Szkoda, bo mogło być to prawdziwa petarda. Konkurencja nie śpi i w tym wypadku wybieram konkurencję, która nagrała lepsze wydawnictwa niż Traveler. Posłuchajcie i sami wydajcie osąd.

Ocena: 8/10

piątek, 23 lutego 2024

WHITEABBEY - words that form the key (2024)


Taka piękna okładka zawsze przyciągnie uwagę. Zawsze wygra ciekawość. Byłem ciekawe co kryje ta szata graficzna, czy to będzie słodki power metal czy symfoniczny metal z kobiecym głosem w roli głównej. Wygrała druga opcja. Band działa od 2020 r i już ma na swoim koncie 3 albumy. Ten najlepszy w ich dyskografii to ten świeżo wydany, czyli "Words that form the Key", który ukazał się 23 lutego nakładem Metalpolis Records.

Ten pochodzący z Wielkiej Brytanii może nie jest wielki jak Nightwish czy Within Tempation, ale potrafią grać ciekawy i nastrojowy symfoniczny metal z nutką power metal, gdzie jest miejsce na klimat, na chwytliwe melodie i podniosłość. Jest to wszystko spójne i przemyślane, a do tego głos Tamary przypomina momentami Sharon Den Adel z Within Temptation. Sporą rolę odgrywa również Steve Moore, którego partie gitarowe potrafią wnieść w świat symfonicznego metalu. Jest to może momentami za łagodne, obdarte z mocy i drapieżności, ale idzie się do tego przyzwyczaić.

Czas przyjrzeć się samej płycie. Mamy tutaj lekki, nastrojowy "Reality", który przypomina stare dobre czasy Wtihin Temptation. Jest też przebojowy i bardziej zadziorny "Dragonfire" i można się przyczepić że za mało ognia i pazura, ale właśnie taki jest Whiteabbey. Często można uświadczyć to komercyjność i dobrze to słychać w "Just Hold Me", gdzie band ociera się o pop. Z pewnością band najlepiej wypada w mocniejszym graniu, takie jakie prezentuje w "You should be running". Znakomicie wypada nieco folkowy "Irelands Final Witch", gdzie jest w końcu heavy metal i mocniejszy riff. Lekki i przebojowy "Celtic Curse" to kolejny mocny punkt tej płyty. W takim wydaniu Whiteabbey wypada najkorzystniej.

Gdyby tak dodać więcej heavy metalowego pazura, zmniejszyć komercyjność i elementy ocierające się o pop rock, to z pewnością album sporo by zyskał. Na ten moment to płyta z ciekawymi momentami, która przyciągnie uwagę fanów symfonicznego metalu. Płytę warto posłuchać, bo każdy coś znajdzie dla siebie. Kilka utworów na pewno wyróżnia się i pokazuje potencjał tej grupy. Póki co nie został on w w pełni wykorzystany.

Ocena: 5.5/10
 

RIFFORIA - Axeorcism (2024)

 


Kocham takie niespodzianki jak szwedzki Rifforia. Często sięgam po płyty o których nie wiele wiadomo, które nie mają odpowiedniej promocji i rozgłosu. Przypadkiem podczas poszukiwań w nowościach natrafiłem na band o nazwie Rifforia. Debiutancki "Axeorcism" to płyta, która miała zawierać heavy metal z domieszką thrash metalu. Stwierdziłem "Ok, nie mam nic do stracenia" i odpaliłem owe dzieło. Totalnie mnie zmiotło, a jeszcze kiedy usłyszałem znajomy głos Nilsa Patrika Johanssona, które siał zniszczenie w Lions Share, czy Civil War to już wiedziałem, że to będzie coś więcej niż tylko kolejny album w kategorii heavy/thrash metalu.

Okładka bardzo klimatyczna i trochę nawiązuje do kultowego horroru, jaki jest "Egzorcysta". Do tego zadbano o odpowiednie brzmienie do takiego grania. Jest ostro, drapieżnie i mrocznie. Band powstał na gruzach Tuck From Hell i perkusista Fredrik Johansson oraz gitarzysta Marcus Bengts postanowili dalej tworzyć muzykę. Powstał rifforia i szukano odpowiedniego wokalisty, który podało. w końcu Fredrik zatrudnił swojego własnego ojca, który mógł tchnąć w ową muzykę nowego życia i przyciągnąć odpowiednią rzeszę słuchaczy. Doszedł do składu również gitarzysta Petrus Grannara, którego dobrze znamy z Civil War. Ciekawy skład się zrobił. Marcus i Petrus dogadują się i to chemię słychać na każdym kroku. Nils śpiewał do Lions Share, gdzie był podobny ładunek emocjonalny i równie stawiano tam na zadziorne partie gitarowe. Tutaj jest wszystko więcej i bardziej drapieżnie. Słychać te elementy thrash metalowe i pewnie nie jeden będzie miał obawy czy Nils podoła. Od razu wam podpowiem, że wpasował sie jego głos idealny do całej stylistyki Rifforia.

Sama stylistyka to w głównej mierze mocne riffy, mroczny klimat, granie na stawione na szybkość, dynamikę i agresję. Jest też sporo melodyjności czy przebojowości, którą Nils zaszczepia  w danych kawałkach. Jego głos to prawdziwa potęga i zawsze tam gdzie się pojawia to zamienia kompozycje w złoto. Same kompozycje są pełne agresji, dynamiki, drapieżności, ale i przebojowości. Znakomicie rifforia balansuje między takim heavy/power metalem a thrash metalem.

10 utworów i w zasadzie przez cały album jest jazda na najwyższych obrotach.Płytę otwiera stonowany i zarazem mroczny "A game That you dont Understand". Od razu przypominają się solowe dokonania Nilsa i Lions share. Czego można chcieć więcej? Czas pokazać pazur i drapieżność. To właśnie band robi w "Sea of Pain" i co za petarda. Sekcja rytmiczna pędzi, a gitary mocna tną i do tego niszczycielski wokal Nilsa. Echa Judas Priest czy Paragon można uświadczyć w stonowanym i takim nieco toporniejszym "Well of Life" . Jak słychać Rifforia odnajduje się na każdej płaszczyźnie. Co za mocny i energiczny riff dostajemy w "Built To destroy" i to kolejna dawka drapieżności, chwytliwych melodii i przemyślanych partii gitarowych, które rozkładają słuchacza na łopatki. Klasa! Klimatycznie wejście mamy w mrocznym "The Devils Sperm", gdzie wkracza w stonowane dźwięki. Jest marszowo, epicko i dostojnie. Słychać bardziej heavy/power metalową manierę. Z kolei "cc cowboys" to takie techniczne granie i również skierowane do fanów heavy metalowych dźwięków. Taki miks Lions Share i Civil War. Refren niesie, buja i sieje zniszczenie. Takie typowe granie dla Nilsa. Na pewno thrash metal pełną gębą słychać w zadziornym "Evilized" i do tego ten niesamowity głos Nilsa. Jak to ze sobą znakomicie współgra. Coś pięknego. Kolejny killer na płycie to "Rifforia" i to jest taki styl grupy w pigułce. Taki ich znak rozpoznawczy. Znakomite balansowanie między heavy/power metalem, a thrash metalem. Rifforia rzuca na kolana i takiej muzy nam trzeba. Stary dobry thrash metal lat 80/90 słychać w "Welcome to Hell" i tu można doszukać się wpływów Slayer, czy Destruction. Petarda z prawdziwego zdarzenia. Taki thrash metal to ja kocham i mogę słuchać na okrągło. Płytę zamyka "Death Row Child" i to znów thrash metalowa jazda bez trzymanki. Znakomite podsumowanie płyty.

Pewnie nie jeden słuchacz powie, że to było. Nie jeden powie, że Nils tu nie pasuje. Band ameryki nie odkrywa i nie tego od nich oczekuję. Jest agresja, pomysłowość, dbałość o detale i umiejętność tworzenia muzyki wysokiej jakości. Nils na pewno dodał całości przebojowości i melodyjnego charakteru. Za jego sprawą płyta na pewno przyciągnie wiele słuchaczy. Fani Lions Share, czy ostatnich płyt Nilsa na pewno będą zadowoleni, a i fani heavy metalu czy thrash metalu będą zachwyceni. Jestem w szoku, bo to kolejny znakomity strzał w 10. Płyta bez błędna i trafia w mój gust, w to co mi w duszy gra. Chwała Nils, Chwała Rifforia.

Ocena: 10/10

IRON CURTAIN - Savage DAwn (2024)


Do tej pory hiszpański Iron Curtain, który działa  od 2007r nagrał 4 albumy i w sumie żaden w 100 procentach mnie nie przekonał i nie porwał w całości. Ot co solidny heavy/speed metal jakiego pełno na rynku.Mija 5 lat, a band powraca ze swoim 5 wydawnictwem zatytułowanym "Savage Dawn". Płyta ma swoją premierę dzisiaj tj 23 lutego roku 2024 i to nakładem Dying Victims Productions.  Kolejne zaskoczenie roku 2024. Nie liczyłem na coś wspaniałego, a dostałem kolejny perfekcyjny album, który może powalczyć o tytuł płyty roku. Szok i niedowierzanie.

Sam band składa się ze znakomitych osobistości. Marocco świetnie wali w gary i nadaje całości odpowiedniej dynamiki. Joserra to specjalista od partii basowych, zaś Leprosy i Fernandez weszli na wyższy poziom i to ich współpraca na tej płycie układa się wyśmienicie. Nic bym nie zmienił. Każdy kto kocha heavy/speed metal z nutką thrash metalu ten doceni popisy obydwóch panów. Do tego jeszcze dochodzi ostry, zadziorny i charyzmatyczny wokal Mike;a Leprosy. Widać, że band przygotował się i dopracowywał album pod każdym aspektem. Mocne brzmienie, klimatyczna okładka, która zabiera nas do lat 80, to kolejne dowody na to, że Iron Curtain nagrał swój najlepszy album.

38 minut muzyki zlatuje z Iron Curtain bardzo szybko i tutaj każdy utwór to rasowy hicior i killer w czystej postaci. W tym wszystkim słychać echa Exciter, Tank,Motorhead,  czy też Megadeth. Band czerpie z klasyki i w efekcie stworzył nowy klasyk. Rozpędzony "Rattlesnake" pod wieloma względami przypomina stare dobre czasy Motorhead. Nawet wokal Mike;a jakiś taki mocno wzorowany na Lemmym.Pewne elementy są oczywiście zapożyczone z Megadeth. Grozę na pewno budzi intro i to znakomite wprowadzenie do płyty. Jest to napięcie, które trzyma słuchacza w niepewności. Rozpędzony "Devils Eyes" otwiera album i już na dzień dobry pokazuje formę zespołu i jakość którą chcą prezentować. Znakomita porcja heavy/speed metalu rodem z lat 80.  Miks Exciter i Motorhead można uświadczyć w rock'n rolowym "Gypsy Rockers" i to hicior z prawdziwego zdarzenia. Nie dziwi mnie, że wybrano go na singiel płyty. Prawdziwą petardą speed metalową jest "The Wolf", gdzie band jeszcze bardziej zbliża się do złotych czasów Exciter. "Калашников 47" to najdłuższy kawałek na płycie i tutaj band zaczyna łagodnie, a potem przyspiesza i mamy prawdziwą jazdę bez trzymanki. Gdzieś tam nawet wczesny running wild można uchwycić.Praca gitarzystów jest tutaj obłędna. Mocna rzecz! Najwięcej agresji przemycono w złowieszczym  "Tyger Speed", który brzmi jak mieszanka wczesnego Kreator, Slayer z Exciter. Wybuchowa mieszanka. Bardziej hard rockowo, bardziej przebojowo jest w "Evil is everywhere". Nieco Glam metalowo, troszkę z echami skid row, ale wypada to znakomicie. Jest jeszcze "Jericho Trumpet", który jakoś mi się skojarzył z wczesnym Helloween. Szybko, agresywnie i zarazem bardzo melodyjnie. Petarda!

Płyta bezbłędna. Czysta perfekcja i każdy utwór to rasowy killer. Iron curtain grał dobrze, solidnie, a teraz przeszedł do pierwszej ligi. To ich najlepszy album i jeden z najlepszych albumów tego roku i śmiało powalczy o tytuł najlepszej płyty. Brawo Panowie, kawał dobrej roboty!

Ocena: 10/10
 

BLAZE BAYLEY - Circle of Stone (2024)


 Od kiedy Blaze Bayley po wrócił do muzyki wraz "The man who would not die" to cały czas nagrywa udane i godne uwagi płyty. Trzyma bardzo wysoki poziom, no może poza na płycie "King of Metal". Ostatni album sporo zyskał u mnie po nieustannym katowaniu i można śmiało rzec to jedna z mocniejszych płyt w dorobku. Teraz po 3 latach od wydania "War within me" przyszedł czas na nowy krążek zatytułowany "Circle Of Stone". Jeśli kochacie poprzedni album i dotychczasowe wydawnictwa tego Pana to się nie zawiedziecie. Nawet fani "Virtual XI" czy "The X factor" coś znajdą dla siebie.

Dobrym posunięciem Blaze było dobranie sobie do składu muzyków z Absolva. Panowie mają dobre wyczucie i talent, którego nie da się kupić. Znają się na rzeczy, zresztą sam zespół Absolva również jest godny uwagi jak ktoś nie zna. Chris i Luke Appleton wiedzą jak tworzyć chwytliwe riffy, jak zagrać ciekawą solówkę i panowie robią kawał dobrej roboty. Sam Blaze też w bardzo dobrej formie wokalnej i ci co go znają to nie będą narzekać. Z kolei przeciwnicy jego głosu raczej zdania nie zmienią.

Duży plus za klimatyczną okładkę, dobrze wyważone brzmienie i same kompozycje, które są dopracowane, dynamiczne, melodyjne i w stylu do jakiego nas Blaze przyzwyczaił. Nie ma efektu znudzenia, czy narzekania, że coś poszło nie tak. Tej płyty naprawdę dobrze się słucha od początku do końca.

Prosty i taki nieco maidenowy jest "Mind Reader" i moje pierwsze skojarzenie było z "Virtual XI". Jest banalnie, przebojowo i z pazurem, a nawet z lekkim hard rockowym zacięciem. Też dobrze się słucha zadziornego i przebojowego "Tears in Rain". W tym kawałku godne pochwały są solówki i bardzo dobra praca gitarzystów. Wszystko spójne i nie ma się do czego przyczepić. Mroczny klimat "Rage" przypomina czasy "The X factor". Spokojne, stonowane wejście, a potem ciężka praca gitar, a wszystko podane w melodyjnym tonie. No proszę, lata lecą a Blaze wciąż ma to coś. Wciąż potrafi tworzyć intrygujące kawałki. "The year beyond this Year" to kompozycja w zasadzie perfekcyjna. Klimatyczne wejście, przebojowy refren i wybornie rozegrane partie gitarowe. Blaze z jak najlepszych lat. To samo można by napisać o przebojowym "Ghost in Bottle". Panowie z Absolva wnoszą sporo świeżości i zadziorności. Znają się na rzeczy to i jakość jest wysokich lotów. Nawet ballada "The Broken Man" się sprawdza i potrafi złapać za serce. Już od samego początku podobał mi się singlowy "Circle of Stone" i to taki prosty przebój utrzymany w stylistyce na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Obecność wokalisty Wolf jakoś nie wiele wnosi do utworu. Mocniejszy riff dostajemy w "Absence" i to kolejny mocny punkt płyty. Solówki momentami przypominają Iron Maiden, co jest miłym dodatkiem. Ciekawie wypada marszowy i bardzo nastrojowy "A day of Reckoning". Echa Blaze i też "Man On the Edge" można wyłapać w energicznym i agresywniejszym "The path of the righteous man. W sumie to na tym kawałku powinna skończyć się płyta, bo akustyczna kompozycja "Until We meet again" psuje troszkę efekt i jakoś gryzie się z resztą płyty.

"Circle of Stone" to przemyślane i dojrzałe wydawnictwo. Blaze znakomicie radzi sobie po odejściu z Iron Maiden i wystarczy zobaczyć jak bogatą ma dyskografię i w sumie każdy album to uczta dla maniaków heavy metal. Blaze od lat dostarcza płyty wysokiej jakości i jego płyty można brać w ciemno. Nowy krążek na pewno wyląduje na liście najbardziej uwielbianych przeze mnie płyt w których brał udział Blaze Bayley. Można brać w ciemno!

Ocena: 9/10

TOXIKULL - Under The Southern Light (2024)


 Czasami kiedy dochodzimy do ściany i nie mamy już pomysłu by nagrać kolejny taki sam album, albo kiedy poprzednie wydawnictwa nie przyniosły rozgłosu to jedynym rozwiązaniem jest odświeżyć ową stylistykę. Nieco zmienić pewne rzeczy, coś odjąć, a coś dodać, a w efekcie może powstać coś wielkiego o czym nam nawet się nie śniło. Portugalski Toxikull tkwił w takiej surowej, nie okiełznanej miksturze thrash, speed i heavy metalu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego i trzeba było coś z tym zrobić. Dodano dużą dawkę chwytliwych melodii, ostrych riffów rodem z dokonań Paragon, Iron savior czy primal fear. Mamy więcej heavy/speed/power metalu, a na pewno mniej thrash metalu. W takim stylu nagrano najnowsze dzieło "Under The Southern Light".  Takiego ciosu i zniszczenia ze strony Toxikull to ja się nie spodziewałem. Nie jednemu słuchaczowi szczęka opadnie.

Band zadbał o każdy detal, by płyta robiła wrażenie w każdym aspekcie i tak rzeczywiście jest. Można zachwycać się klimatyczną okładką, soczystym i wyrazistym brzmieniem. Toxikull to przede wszystkim wysokiej klasyk wokal Lexa Thundera, który przypomniał sobie jak znakomicie śpiewał w Midnight Priest. Partie wokalne na tej płycie są perfekcyjne i godne naśladowania. Tak ma brzmieć heavy metal moi drodzy. Słuchacz ma dostać gęsiej skóry, włosy mają na głowie się jeżyć, a nóżka sama powinna tupać w rytm sekcji rytmicznej. Klasa sama w sobie. Warte pochwały są świetne partie gitarowe, które wygrywa duet Lex Thunder i Michael Blade. Panowie potrafi urozmaicić swoją grę, zagrać ostrzej, ale też i wolniej, z naciskiem na klimat. Pod tym aspektem płyta jest genialna i zaskakuje na każdym kroku.

Niemiecką scenę słychać w rozpędzonym "Night Shadows". Co za petarda i przypomina się coś z dokonań Primal Fear, Gamma Ray czy Paragon. Riff ostry niczym brzytwa, znakomite partie wokalne, no i do tego chwytliwy refren i niszczące obiekty solówki. Niby wiele już zostało powiedziane w tej dziedzinie, a jednak wciąż można nas czymś zaskoczyć. Szok!Trzeba pamiętać, że to nie niemiecka formacja, a portugalska, która działa od 2016r. Dalej mamy "Around The World" i band tutaj serwuje nam wycieczkę do lat 80. Echa Accept czy Judas Priest są słyszalne i to kolejny hicior na płycie. Uczta dla uszu i duszy. Można odpłynąć przy dźwiękach tytułowego "Under The Southern Light", gdzie band stawia na epickość, nieco balladowy feeling, ale mimo to czuć moc i drapieżność. Wyszedł z tego heavy metalowy hymn. Jest też prawdziwy true heavy metalowy hymn, który brzmi jak mieszanka Judas Priest, Manowar i Iron Savior. Mowa o genialnym "Battle Dogs". Czas przyspieszyć i mamy kolejną rozpędzoną petardę w postaci "Ritual Blade". Klasycznie, z pazurem, ale opakowane w nowoczesne brzmienie. Toxikull zadaje cios za ciosem, a to jeszcze nie koniec. Następny tytuł "Knight of Leather" zabiera nas w rejonu amerykańskiego true heavy metalu. Oj czuć te wyraźne nawiązanie do manowar. Co za moc, co za świeżość! Brawo Panowie. Toxikull błyszczy i nawet taki banalny "Going Back Home" to istny majstersztyk. Ileż w tym chwytliwości, przebojowości, a główna melodia jest po prostu idealna. Kawałek bardzo fajnie buja i oby grali go na koncertach. Podobne emocje i zniszczenie sieje "They are falling", który mocno nawiązuje do niemieckiej sceny metalowej, co bardzo mnie cieszy. Ta praca gitar, wokal i prosty i łatwo wpadający w ucho refren to przejaw geniuszu. Band gra bez błędnie i pokazuje, że w tej kategorii można jeszcze wiele powiedzieć. Nawet zamykający cover Xeque-Mate jest uroczy i idealny. "Filhos do Metal" to świetne zwieńczenie tego arcydzieła i taki kolejny heavy metalowy hymn do kolekcji.

Każdy z nas miałem jakieś nadzieje na rok 2024 i jakiś tam faworytów, którzy mogą powalczyć o tytuł płyty roku. Toxikull na pewno nie był u mnie na tej liście. Dwie poprzednie płyty jakoś nie siały takiego zniszczenia. Nowy album to czysta perfekcja i przykład, jak powinno brzmieć arcydzieło z kręgu heavy/speed/power metalu. Niesamowity wokal, partie gitarowe, pomysły na kompozycje i wykonanie. Gorąco polecam, bo warto!

Ocena: 10/10

czwartek, 22 lutego 2024

BRUCE DICKINSON - The Mandrake Project (2024)


 To jedna z tych płyt, o której się mówiło już od kilku parę ładnych lat. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów heavy metalowych tj Bruce Dickinson o swojej nowej solowej płycie mówił przy okazji tworzenia "The book of Souls" Iron Maiden. Bruce mówił, że pracuje nad następcą "Tyranny of Souls" i nawet kawałek z owej nadchodzącej płyty wylądował wówczas na płycie ironów. 10 lat tworzenia nowego dzieła, 19 lat od wydania "Tyranny Souls" i o to ten wymarzony dzień nastał i światło dzienne ujrzał 7 album studyjny Bruce;a Dickinsona. Wielkie wydarzenia dla heavy metalowego świata i pytanie czy warto było tyle czekać.

Cieszy na pewno informacja, że przy płycie Bruce;a Dickinson współpracował z Roy Z. Osobą z którą nagrał klasyczne płyty jak "Accident of Birth" czy "The Chemical Wedding". To dawało nadzieje, że to może być równie ciekawa płyta. Wiele osób pokładało nadzieję i wiele pewnie chciałoby usłyszeć coś na miarę tych kultowych płyt. "The mandrake Project" to zupełnie inny album, choć słychać, że to wciąż ten styl, który został wypracowany na wcześniejszych płytach. Jest sporo heavy metalu, jest też coś z rocka czy progresywnego metalu. Nie jest to jednowymiarowa płyta, która da się zaszufladkować do jednego gatunku muzyki. To, że Bruce to wokalista wszechstronny i utalentowany, to każdy wie. Tutaj może czarować swoim głosem, budować nastrój i przez to często tworząc taki klimat teatru, przedstawienia. To spora zaleta tego krążka, to jest coś co go wyróżnia. Całość jest spójna, zróżnicowana i klimatyczna. Czego brakuje? Na pewno tej przebojowości, dynamiki, energii z tamtych płyt. "The Mandrake project" ma inne priorytety i to słychać od pierwszych dźwięków. Klimat daje się we znaki na okładce, w mocnym, mrocznym brzmieniu. W partiach gitarowych Roy Z, które są pełne emocji i mrocznego feelingu. Jest w tym pasja i finezja. Skład uzupełnia Dave Moreno na perkusji i Mistheria na klawiszach.

Cała ta otoczka i rozmach robią wrażenie, ale czy tworzenie komiksów i innych dodatkowych gadżetów wokół płyty jest konieczna? Czy to szukanie na siłę możliwości zarobienia na fanach? Co kto lubi. Przejdźmy do samej muzyki. Płytę promował otwierający "Afterglow of Ragnarok". Utwór mroczny, klimatyczny i na pewno heavy metalowy. Jest ciężko, ale i podniośle kiedy wkracza melodyjny refren. Utwór imponuje rozmachem i pomysłowym riffem. Na pewno jest to jeden z najciekawszych utworów na płycie i jeden z tych najostrzejszych. Hard rock można wyłapać w przebojowym "Many Doors to Hell" i tutaj Bruce pokazuje, że jego głos do wszystkiego pasuje i w każdym utworze potrafi czarować. Sam kawałek ma prostą formułę i główny motyw gitarowy i to akurat spory plus. Dalej mamy mroczny "Rain on the Graves" , gdzie słychać ten teatralny feeling i urozmaicony wokal Bruce;a. Sam utwór przemyca sporo elementów Deep Purple czy Black Sabbath. Nie podobał mi się na początku ten singiel, ale z każdym odsłuchem zyskiwał. Troszkę słabszy wydaje się nieco przekombinowany i bardziej progresywny "Resurrection man". Z kolei "Fingers in the wounds" przemyca orientalne i folkowe elementy co dodaje uroku. Właśnie te nieco spokojniejsze i nastawione na pomysłowość i klimat kawałki wypadają najciekawiej. Jest wcześniej wspomniany utwór Bruce'a, który wylądował na płycie Iron maiden, czyli "Eternity Has Failed". Utwór brzmi troszkę inaczej, bardziej w stylu solowych płyt Bruce'a, bardziej surowo i nastrojowo. Obie wersje podobają mi się i sam utwór to klasa sama w sobie. Energia i pazur, typowa dla płyt "Accident of the Birth" czy "The chemical wedding" znajdziemy w zadziornym "Mistress of Mercy". Przypominają się lata 90 i kultowe płyty Bruce;a. Miła niespodzianka. Moje serce skradła piękna i nastrojowa ballada w postaci "Face in the Mirror". utwór bardzo pięknie płynie i mógłby trwać i trwać w nieskończoność. Momentami przypomina "Empire of the clouds". Na sam koniec kolos i tutaj "Sonata" pełni rolę nastrojowego, rozbudowana kawałka, gdzie wkraczamy w rejony progresywne. Pełno ciekawych i intrygujących dźwięków, a wszystko przy ozdobione wyrazistym i podniosłym refrenem.

Będą głosy nie zadowolenia, będą głosy narzekania, że to już nie to samo. Już widzę, te komentarze, że nie ma ognia, agresji z starych płyt, ale wiecie co? "The mandrake Project" to dojrzała i równa płyta, która imponuje rozmachem i mrocznym, ponurym klimatem. To wszystko współgra ze sobą i jest spójne. Płyta jest w miarę równa i to też spory atut. Jakbym miał ustawić wg najlepszych to najpierw byłby "Accident of the birth", potem "The Chemical Wedding", a na 3 miejscu ląduje "the mandrake project" i to niech posłuży za ocenę płyty.

Ocena: 8.5/10


poniedziałek, 19 lutego 2024

VANIR - Epitome (2024)


 To już 15 lat działalności duńskiej formacji Vanir. To band, który reprezentuje melodyjny death metal i robi to całkiem dobrze. Nie boją się wtrącać do swojej stylistyki elementy viking czy folk metalu. W efekcie daje to wybuchową mieszankę.  W roku 2023 doszło do zmian personalnych w zespole i mamy nową sekcję rytmiczną i nowego gitarzystę. W nowym składzie zarejestrowano "Epitome", który ukazał się 15 lutego roku 2024 i to nakładem Mighty Music.

Mroczna i nieco rycerska okładka jak najbardziej na plus. Soczyste i dopieszczone brzmienie również świadczy o doświadczeniu Vanir i ich precyzji. Warto pochwalić, że nowe nabytki w postaci basisty Mikaela Christensena, perkusisty Jona Elmquista i gitarzysty Micheala Lundquisty wniosły świeżość do zespołu. W dalszym ciągu panowie chcą grać agresywnie, drapieżnie, ale zarazem bardzo melodyjnie. To wszystko spójne i warte pochwały. Najlepszy z tego wszystkiego jest bez wątpienia złowieszczy wokal Martina Hakana, który potrafi nadać całości klimatu i pazura. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Vanir nie gra niczego nowego, ani też nie tworzy jakieś arcydzieło na miarę naszych czasów. Daleko są od tego, ale nagrali naprawdę poukładany i przemyślany album. Słucha się go naprawdę bardzo przyjemnie i takie kawałki jak "Twisting the knife" to kawał porządnego melodyjnego death metal. Wszystko brzmi tak jak powinno. Melodyjnie, przebojowo jest w "Wood Iron and will", który jest jednym z mocniejszych punktów na płycie. Stonowany i ponury "sanguis et Aurum" też ma swój urok i potrafi zauroczyć klimatem i ciekawymi aranżacjami. Symfoniczne wstawki są miłym dodatkiem. Piękne wejście gitar mamy w "Call to Arms", który jest znakomitym przykładem, że band potrafi tworzyć przeboje. Mocna rzecz! Troszkę folkowego zacięcia mamy w pomysłowym "Fall of Arkona", który znów czaruje słuchacza. Band potrafi grać i to kolejny dowód na to. Na finał został na tylko dobry "Kings will Fall". Zabrakło trochę pewności i pomysłowości, żeby ciekawiej rozplanować ten kawałek.

"Epitome" to z pewnością udany album w swojej kategorii. Przyciągnie fanów melodyjnego death metalu i dostarczy na pewno sporo frajdy. To dojrzały i poukładany materiał, który zawiera mocne riffy i ciekawe melodie. Zabrakło trochę pewności siebie i pomysłu na cały materiał. Mimo pewnych wad, warto posłuchać.

Ocena: 7/10

niedziela, 18 lutego 2024

REFORE - Illusion of Existance (2024)


 Czeski band o nazwie Refore to dla mnie prawdziwa tegoroczna niespodzianka. Do tej pory nie znałem twórczości tej młodej formacji, która działa od 2016r. Nagrali debiutancki krążek w 2021r, a teraz po 3 latach powracają z "Illusion of Existance", który czerpie garściami z dokonań Testament, Slayer, wczesnego Kreator. Usłyszymy tutaj coś z Warbringer i wszystkich tych zespołów, które wysoko stawiają agresje i drapieżność. Nie brakuje też ciekawych i wciągających melodii, które napędzają ten krążek. Thrash metal pełną gębą i co najlepsze jest to granie praktycznie idealne. Ciężko się do czegoś przyczepić. Jestem oczarowany i takiej petardy się nie spodziewałem.

Na duży plus mroczna okładka, która raczej pasuje do death metalowego grania. Dochodzi do tego również mocne, ostre niczym brzytwa brzmienie, które to wszystko uwypukla. Doznania są jeszcze bardziej nasilone i to znakomicie działa na słuchacza. Co do mnie idealnie trafiło to charyzma i barwa głosu wokalisty Franta Tkadlec. Balansuje na pograniczu thrash metalu i death metalu. Brzmi to znakomicie i ciężko oderwać się od jego głosu. Trzeba przyznać, że Franta z Matejem Fiserem stworzyli też godny uwagi i pochwały duet gitarowy. Grają szybko, agresywnie, ale potrafią urozmaicić swoją grę i dostarczyć nam urozmaiconych partii gitarowych. To na szczęście nie jest takie granie oparte na jednym motywie.

Płyta imponuje dynamiką i agresją. Tutaj nie ma miejsca na wolne kawałki, czy eksperymentowania. Jest jazda bez trzymanki i to od pierwszych minut. Tytułowy "Illusion of Existance" to stara szkoła thrash metalu i nasuwają się na myśl lata 80, a przede wszystkim 90. Riff jest agresywny, ale zarówno melodyjny, a to spory atut. Wokal, praca gitar to wszystko jest spójne i dopracowane. Taki thrash metal to ja biorę w ciemno. Bardziej techniczny i złożony riff dostajemy w "Blind World" i to w zasadzie kolejny killer. Wpadają w ucho przejścia i zmiany temp. Band dobrze to rozegrał. Echa heavy metalu można wyłapać w przebojowym "Imprisoned in thoughts". Położono w tym kawałku większy nacisk na melodyjny aspekt. Pomysłowy riff to atut rozpędzonego "Tormented" i tutaj znów band błyszczy. Też jest jeszcze urozmaicony "Confusion", gdzie band wykorzystuje takie nieco połamane i progresywne melodie. Kolejny killer na płycie. Podobne pozytywne emocje wzbudza zadziorny  "Eternal Pain", czy przebojowy "Vicious Path", gdzie udziela się mroczniejszy feeling z frontowej okładki.

33 minuty muzyki Refore szybko mija i jest to prawdziwy pokaz mocy, talentu i pomysłowości zespołu. Słucha się tego jednym tchem. Płyta agresywna, dynamiczna, rozpędzona, ale nie brakuje też urozmaicenia, czy ciekawych przejść gitarowych. Pomysłowe riffy i atrakcyjne solówki to coś co wyróżnia Refore. Dla maniaków thrash metalu pozycja obowiązkowa. Prawdziwa niespodzianka roku 2024.

Ocena: 9.5/10

sobota, 17 lutego 2024

JACKALHEAD - Dreamweaver (2024)


 Węgry to może nie jakaś potęga jeśli chodzi o heavy metal, ale też jest to kryje który kryje ciekawe zespoły. Jackalhead, który działa od 2012r to bez wątpienia jeden z tych zespołów, na które warto zwrócić uwagę. Band właśnie wydał 31 stycznia swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Dream weaver". Nie jest to może najlepsze co słyszałem w tym roku, ani też jakaś płyta które odmieniła moje życia. Ot co solidna porcja heavy metalu, który jest utrzymany w mrocznym klimacie z pewnymi nawiązania do doom metalu.

Już sama okładka dość specyficzna, tajemnicza, ale intryguje i zapada w pamięci.  Samo brzmienie też nieco przybrudzone, mroczne i takie w klimatach płyt z kręgu doom metalu. Co do kompozycji to słychać, że dominują stonowane dźwięki. Gdzieś tam momentami przypominają się złote lata Black Sabbath, czy Candlemass. Jackalhead buduje napięcie, stopniowo dawkuje emocje i nigdzie się nie spieszy. Grać panowie potrafią i to słychać na każdym kroku. Za brakło może nieco pomysłowości i może przebłysku geniuszu, żeby przeistoczyć te utwory w perełki. Nie zmienia faktu, że to kawał solidnego grania, które dobrze się słucha. Jozesef Trencsenyi to wokalista, który ma ciekawą barwę i umiejętności. Troszkę brakuje techniki i pewności siebie, ale bardzo dobrze pasuje do tego co gra band.  Z kolei gitarzyści Laszlo i Bence to muzycy, którzy potrafi wykreować mroczny klimat i zagrać ciekawy riff. Szkoda tylko, że nie jest to też nic nadzwyczajnego i takiego grania jest pełno. Na pewno zabrakło intrygujących melodii, czy przebojowości, żeby płyta na dłużej została ze słuchaczem.

Co warto wyróżnić z całej płyty to prosty i zadziorny "Black curtains fall", który mocno nawiązuje do nwobhm. Dynamiczny "on the wings of no return" wnosi sporo energii do płyty i to jeden z mocniejszych akcentów na płycie. Jest melodyjnie, z pazurem i dobrze się tego słucha. Doom metal można uchwycić a "A hollow place" czy "The Keening". Długie i rozbudowane kawałki o mrocznym klimacie. Znów jest dobrze, ale do ideału daleko. Jest też mroczny i pełen elementów doom metalu "Dream weaver", który najlepiej oddaje styl i jakość płyty.

Jackalhead nie jest jeszcze gwiazdą wielkiego formatu. Póki co serwują solidny heavy metal z elementami doom metalu. Potrafią grać i to słychać od pierwszych dźwięków. Zabrakło świeżości, przekonania i mocy, żeby przebić się przez silną konkurencję, która nie śpi. Żyjemy wczasach, że można dotrzeć do wielu płyt i jest naprawdę w czym wybierać. Jakckalhead to band godny uwagi, ale jeszcze musimy poczekać, aż się rozkręcą.

Ocena: 6/10

piątek, 16 lutego 2024

DURBIN - Screaming Steel (2024)


 A o to gwiazda młodego pokolenia, która zrodziła się w programie talent show o nazwie american idol. Tak James Durbin wykorzystał swoje 5 minut i szybko załapał się do Quiet Rior, ale jego kariera nabrała rozpędu po wydaniu świetnego debiutanckiego krążka i równie świetnego popisu wokalnego w supergrupie o nazwie Cleanbreak. James Durbin jest na fali i nie dziwi, że teraz po 3 latach wydaje swój drugi solowy album. "Screaming Steel" to hołd dla heavy metalu lat 80, dla wielkich zespołów jak Iron maiden czy Judas Priest, które ukształtowały styl w jakim porusza się Durbin. Tej pozycji nie można pominąć.

Sama okładka, kolorystyka, styl, nieco przypomina mi miks "Screaming for Vengeance" i "Defenders of The Faith". Ten kicz lat 80 jest widoczny gołym okiem. Samo brzmienie i styl zawartych kompozycji to też również hołd dla tamtej ery heavy metalu. Nie ma tutaj eksperymentowania i trochę bazujemy na nostalgii i dość znajomo brzmiących dźwiękach. Wszystko jest dobrze zrealizowane i słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. Jest przebojowo, melodyjnie i nie brakuje hitów, tylko jakoś odnoszę wrażenie, że płyta ustępuje poprzedniej, a nawet debiutowi Cleanbreak. Mimo pewnych niedociągnięć, czy słabszej mocy przebicia to wciąż materiał dojrzały i warty uwagi maniaków heavy metalu.

Tym razem dostajemy 41 minut muzyki i w zasadzie dostajemy proste i łatwo wpadające w ucho strzały. Jest prosto, melodyjnie i z nutką nostalgii. Nie ma długich utworów, nie ma epickich zrywów, a przydałoby się coś epickiego, z rozmachem na koniec płyty. Pierwsze dwa kawałki w postaci "Made of Metal" i "Screaming Steel" to uroczy heavy metal, który bazuje na brytyjskiej klasyce lat 80. Jest sporo nawiązań do Judas Priest czy iron maiden, co cieszy. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest przebojowy "Hallows", z niezwykle melodyjnym riffem. Nic nowego tu nie uświadczymy, ale sporo tutaj szczerości i miłości do metalu lat 80. Durbin ma smykałkę do tworzenia ciekawych utworów i to jeden z nich. Stonowany i nieco mroczniejszy "Power Of The Reaper" zachwyca partiami gitarowymi, mocnym wyrazistym riffem i marszowym tempem. W końcu jakieś urozmaicenie i element zaskoczenia. Dużo żelaznej dziewicy uświadczymy w "Blazing High", choć brakuje mi tutaj trochę pazura i ognia. Taki nieco miałki wydźwięk ma ten utwór. Znów mamy piękny, marszowy kawałek w postaci "beyond the night". Bardzo pomysłowy główny motyw i niezwykle chwytliwy refren. Durbin czaruje tutaj. Nijaki jest "Tear them down", gdzie ocieramy się o hard rock, zaś zamykający "rebirth" to banalny i przepełniony melodyjnymi partiami gitarowymi kawałek. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Durbin potrafi odnaleźć się w takich kompozycjach, które balansują na pograniczu heavy metalu i hard rocka.

Nie udało się powtórzyć sukcesu debiutu, nie udało się nagrać płyty równej i takiej która by rzucała na kolana. "Screaming Steel" to bardzo metalowa płyta, która swoje korzenia ma w latach 80. Durbin dobrze czuje się w takich klimatach i nie kryje zamiłowania do klasyki gatunku. Płyta godna uwagi i wysłuchania do końca, bo jest tutaj sporo wartościowej muzyki. Durbin okazał się kimś więcej niż gwiazdą programu american idol. To prawdziwy heavy metalowy wokalista, który ma swój styl i który ma coś do powiedzenia na scenie heavy metalowej. Pozycja godna polecenia i miło jest śledzić jak taka gwiazda nie marnuje się, tylko ciężko pracuje na swój sukces. Brawo!

Ocena: 8/10

środa, 14 lutego 2024

ALTERIUM - Of war and flames (2024)


Rok 2024 sprzyja heavy metalowym zespołom, w których pierwsze skrzypce gra kobiecy głos. Mamy w końcu świetny symfoniczny heavy/power metal od Elletra Storm, symfoniczny metal od Leaves Eyes, czy heavy/power metal od Jenner. Te zespoły naprawdę nagrały udane albumy, do których chce się wracać. Ja osobiście od dłuższego czasu zacząłem wypatrywać debiutancki album włoskiego Alterium. Ten włoski zespół powstał w 2022r i zebrał doświadczonych muzyków z kręgu melodyjnego metalu.  Znajdziemy tu muzyków Altair, kalidia, Screamachine, czy wreszcie Draconicon. Efektem tej ciężkiej pracy jest debiutancki album "Of War and Flames", który nie może zostać pominięty przez fanów power metalu.

Od razu widać, że to nie pierwsza płyta z brzegu i widać, że zadbano o każdy detal. Piękna, klimatyczna okładka, mocne i wyraziste brzmienie i sama jakość zawartości. Band stawia na melodie, na przebojowość, na rozmach i bardzo dobrze im to wychodzi. Alterium błyszczy za sprawą zgranego zespołu, który każdy dokłada swoją cegiełkę. Sekcja rytmiczna nadaje odpowiedniego tempa i dynamiki. Duet gitarowy tworzony przez Mammola i Campitelli też jest mocnym atutem. To właśnie ci dwaj panowie stoją za tymi atrakcyjnymi melodiami. To za ich sprawą płyta kipi energią i power metalową drapieżnością. W sferze riffów i solówek dzieje się sporo dobrego. Nie można też zapomnieć o uzdolnionej Nicolette Rosellini. Odnajduje się w wysokich rejestrach, jak i niskich. Pasuje do tego grania i przesądza o jego atrakcyjności.

Płyta ukaże się 8 marca nakładem Afm Records i znajdziemy tu 10 kawałków. Jest cover Saboton w postaci "bismarck" i tutaj kawałek dobrej roboty odwalili. Dali temu utworowi nieco inne oblicze.  Pełno tu świetnej muzyki i już otwierający "Drag me to Hell" to kwintesencja power metalu. Gdzieś tam echa dragonforce, ale i włoskiej sceny power metalowej można uświadczyć. Pomysłowy riff, duża dawka przebojowości i jeden z ciekawszych refrenów tego roku. Coś z Nightwish czy Dark Moor można uświadczyć w bardziej stonowanym i nastrojowym "Sirens Call". Symfonicznie jest w podniosłym "Of War and Flames", który pokazuje że band zna się na swojej robocie. To kolejny mocny kawałek na płycie, które na długo zostaje z słuchaczem. Ciężko wytknąć jakieś błędy. Znajomo brzmi "Firebringer" i jakoś mi się troszkę skojarzyło z Edguy. To już kolejna petarda na płycie, a band nie składa broni i idzie za ciosem. Znalazło się też miejsce na epicki utwór, a taki właśnie jest marszowy "crossroads inn". Znów band zaskakuje ciekawą melodią i aranżacjami. Lekki i przyjemny jest "Shadowsong". Niby banalny kawałek, a dostarcza sporo frajdy.  Spokojniejszy "Crystaline" nie do końca do mnie przemawia, czegoś tu zabrakło. Najostrzejszy na płycie jest "Chasing the Sun" i to rasowa power metalowa petarda. Jak świetnie brzmią gitary i jak znakomicie wszystko ze sobą współgra. Power metal w najczystszej postaci.

Dojrzałe i przemyślane wydawnictwo. Ciężko znaleźć jakieś większe wady. Mamy killery, szybkie i przebojowe kawałki, jest wszystko to co jest piękne w power metalu. Alterium pokazał klasę, a to dopiero ich pierwszy album. Świetny start i czkam na więcej, bo jest potencjał w tej grupie. Nie można przegapić premiery "Of war and flames". To pozycja obowiązkowa dla maniaków power metalu.

Ocena: 9/10
 

poniedziałek, 12 lutego 2024

LEAVES EYES - Myths Of Fate (2024)


 Przyznaję się, że jakoś specjalnie nie czekałem na nowe dzieło niemieckiego Leaves Eyes. Do tej pory dostawałem solidny symfoniczny heavy metal z nutką power metalu, a wszystko przesiąknięte twórczością Epica, Nightwish czy Xandria. To sprawia, że Leaves Eyes wciąż jest rozpoznawalną marką i jednym z tych zespołów, który trzyma poziom na przestrzeni lat. Najnowsze dzieło zatytułowane "Myths of Fate" to uczta dla fanów gatunku i w końcu dostajemy troszkę bardziej dojrzały materiał. Premiera przewidziana na 22 marca tego roku i to nakładem AFM RECORDS.

Stylistycznie Leaves Eyes nie odbiega od tego co grał wcześniej i nie zmieniło tego nawet pojawienie się nowego gitarzysty w składzie. Luc Gebhardt odnalazł się w świecie niemieckiej grupy i razem z Mickiem Richterem dają czadu stawiając na klimatyczne riffy. Jest podniosłość, melodyjność i epicki rozmach, co sprawia że płyta sporo zyskuje. Nie uświadczymy agresji, drapieżności, a wszystko na pograniczu może i komercji, ale rozegrane z pomysłem i dbałością o detale. Takie granie może się podobać. Pierwsze skrzypce w partiach wokalnych gra wokalista Elina Siirala, która ma delikatny, nieco operowy głos, który nadaje całości symfonicznego charakteru. Ma to coś w swoim głosem , a miłym przeciwieństwem tej łagodności jest drapieżny wokal Aleksandra Krulla.

Zawartość jest bardzo klimatyczna i już otwierający "Forged by fire" to potwierdza. Znakomite balansowanie między drapieżnością, a delikatnością.Płyta na pewno jest przebojowa i pełno tutaj hitów. Jednym z nich jest "Realm of Dark Waves" i tutaj dostajemy prawdziwą perełkę. Utwór bardzo klimatyczny i dojrzały. Taki symfoniczny metal to ja mogę słuchać i delektować się. Troszkę drapieżniejszy jest "Hammer of the Gods", który znów jest bardziej komercyjnym i nastrojowym kawałkiem. Prosty i łatwo wpadający w ucho jest "In Eternity" i ten kawałek powinien trafić do setlisty koncertowej. Band pokazuje pazur i agresję w mocarnym "Sons Of Triglav" i tutaj miłym dodatkiem są harsh wokale i granie w stylu Epica. Przebojowy "Einherjar" to niezwykle pomysłowy kawałek, który jest pełen nawiązań do Nightwish, ale nie tylko. Symfoniczny heavy/power metal pełną gębą. Na sam koniec marszowy i bardziej epicki "Sail with the dead" i czuć w końcu też mroczniejszy klimat.

Leaves Eyes zrobił swoje i nagrał typowy dla nich album. Dalej grają w swojej stylistyce, tylko że tym razem materiał tak jakby bardziej dopieszczony i przemyślany. Mamy sporo lekkich i nastrojowych dźwięków, ale też i drapieżnych, stricte metalowych. Bardzo dobrze się tego słucha i tym razem Leaves Eyes pozytywnie zaskoczył, bo płyta nawet bardziej przypadła mi do gusty niż ostatnia.

Ocena: 8/10

niedziela, 11 lutego 2024

SCAREFIELD - A quiet country (2024)


 Kocham kino lat 80, horrory z ery VHS i zawsze jest miło widzieć, jak dany heavy metalowy band mocno inspiruje się kinem tamtych lat. W końcu to zawsze dobra tematyka, która buduje klimat grozy. Międzynarodowy projekt Scarefield przez Simona Manuli, który odpowiada za partie gitarowe i komponowanie. Do współpracy zaprosił szwedzkiego wokalistę - Markusa Kristoffersona. Razem nagrali debiut "A quiet Country", które poprzedziły bardzo obiecujące single. Czas zweryfikować co mają panowie do zaoferowania.

Duży, naprawdę duży plus za ową tematykę opartą na znanych horrorach i ten klimat grozy można wyczuć. Zresztą już przepiękna frontowa okładka, nasuwa na myśl "Wioskę przeklętych", "podpalaczkę" i przede wszystkim "Dzieci Kukurydzy". Kocham takie klimaty. Brzmienie jest mocne i wyraziste. Sam styl dość ciekawy, bo nie da się ich wrzucić do jednego wora. Mamy przede wszystkim sporo heavy/power metalowej motoryki, ale jest też coś z thrash metalu, czy też hard rocka. Pełno różnych smaczków, które można przypisać do innej odmiany metali/ Wokal Markusa pasuje idealnie do tego co tutaj słychać. Ma charyzmę, pazur i potrafi się dostosować do wygrywanych dźwięków przez Simona. Tutaj można się przyczepić, że nie wszystkie pomysły są trafione i zdarzają się słabsze momenty, wieje gdzieś tam może i nawet nudą. Mam tu na myśli np taki nijaki, hard rockowy "Dream", który trochę psuje odbiór płyty. Na szczęście dominują pozytywne emocje.

Obiecujący jest początek. Wkracza speed/power metalowy "Ancient Evil", który zabiera nas do świata H.P Lovecrafta. Energiczny i melodyjny kawałek, który pokazuje potencjał grupy. Najlepiej jak band przyspiesza i gra bardziej na pograniczu heavy/power metalu. Dobrze to odzwierciedla "Dead Center", który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie. "Altar of Fear" to ciekawe połączenia zacięcia folkowego z nutką heavy/power metalu. Troszkę taki luźniejszy kawałek, ale pokazuje że band ma ciekawe pomysły. Elementy thrash metalowe pojawiają się w bardziej rozbudowanym "Child of the corn". Ja osobiście wolałbym więcej petard typu "God Of Terror", bo właśnie w takiej stylistyce band wypada znakomicie. Podobne feeling ma "Shiver", a z kolei "Always" jakiś taki miałki się wydaje.

Scarefield ma ciekawy pomysł na łączenie tematyki horrorów lat 80 z heavy/power metalem. Troszkę nie potrafią określić się który kierunek chcą obrać. Jest kilka kwestii do poprawienia i na pewno w przyszłości muzyka scarefield na bierze rumieńców, a póki co jest to solidna porcja heavy/power metal. Troszkę szkoda, bo był ogromny potencjał, który nie został w pełni wykorzystany. Na pewno warto posłuchać!

Ocena: 7/10

sobota, 10 lutego 2024

MORBID SAINT - Swallowed By Hell (2024)


 "Spectrum of Death" to jedna z tych płyt, które ukształtowały mój gust i sprawiła, że gatunek thrash metalu stał mi się bliższy mojemu sercu. To prawdziwa klasyka gatunku i perełka z lat 90. Świetny debiut, a potem cisz znakomitego Morbid Saint. Amerykańska formacja rozpadła się w 199r i dopiero w roku 2010 odrodziła się.  Był całkiem udany "Destruction System" z 2015r  i znów dłuższa cisza. Mamy roku 2024 a Morbid Saint istnieje i właśnie wraca do świata żywych. 9 lutego wydano nakładem wytwórni High Roller album zatytułowany "Swallowed By hell". To już 3 album tej formacji i znów się poczułem jakbym słuchał ich debiut.

To, że okładka jest kiczowata i taka w stylu lat 90, to jedno. Mamy też soczyste i mocne brzmienie, które współgra z tym co band gra. W dalszym ciągu band gra agresywnie, zadziornie, ale jest w tym też sporo atrakcyjnych melodii, chwytliwych riffów i taki stan rzeczy bardzo mi odpowiada. Jest w tym wszystkim pasja, doświadczenie, miłość do thrash metalu i tak o to właśnie powstał idealnie przyrządzony thrash metal. Visser i Fergades stworzyli zgrany duet gitarowy, który tworzy wysokiej klasy riffy i solówki. Tutaj nie ma chybionych pomysłów, czy źle rozegranych partii. Wszystko świetnie się zazębia i tworzy spójną całość. Najważniejszy element całej płyty to agresja, pomysłowość i hołd dla klasyki gatunku.

To jest Morbid Saint na jaki czekałem. Płytę otwiera killer w postaci "Rise from the Ashes" i tutaj mamy wszystko czego dusza zapragnie. Szybkie tempo, mocny i ostry riff, duża dawka melodyjności w solówkach. Pozytywnie zaskakuje też tytułowy "Swallowed by Hell", gdzie troszkę wpleciony mroczny klimat. Riff rozwala na łopatki i to jest thrash metal jaki kocham. Mocne wejście basu to atut "Blood Floors" i to znów energiczny, agresywny kawałek na nowej płycie. "Burn Pit" potwierdza, że na płycie nie brakuje chwytliwości i przebojowości. Niezwykle melodyjny kawałek. Podobne emocje wzbudza żywiołowy "fuck them all i znów band umiejętnie przechodzi między motywami. Zachwyca też melodyjny i rozpędzony "Pine Tuxedo". Całość wieńczy thrash metalowa jazda bez trzymanki w postaci "Psychosis".

47 muzyki utrzymanej w jednym tempie może niektórych znudzić i pewnie znajdą się głosy co stwierdzą, że to nie dla nich. Ja wiedziałem na co się piszę i w zasadzie dostałem więcej niż się spodziewałem. Dostałem wysokiej klasy thrash metal, który od początku do końca serwuje jazdę na najwyższych obrotach. Nie ma wciskaniu kitu i łagodnych ballad, czy stonowanych dźwięków. To jest thrash metal pełną gębą, a amerykański Morbid Saint znów zabłysnął i pokazał klasę. W dodatku wokalista Pat Lind wciąż ma to coś w swoim głosie. Obok Atrophy to najmilsze tegoroczne thrash metalowe zaskoczenie i zobaczy, co jeszcze przyniesie rok 2024 w thrash metalu. Oby jak najwięcej takich perełek.

Ocena: 9.5/10

piątek, 9 lutego 2024

ATROPHY - Asylum (2024)


Powrót kultowych kapel to zawsze wielkie wydarzenie, ale i też powód do obaw. W końcu łatwo przekreślić swoją znakomitą przeszłość i nagrać rozczarowujący album, który zniszczy to co band zbudował w przeszłości. Po 34 latach powraca amerykański Atrophy, który nagrał dwa świetne albumy, które fanom thrash metalu nie trzeba przestawiać. Kultowe albumy, gdzie pokazały że thrash metal też może skrywać chwytliwe melodie i łatwo wpadające w ucha przebojowe. To były lata 80 i 90. Teraz są już troszkę inne czasy, a w dodatku w 2021r doszło do rozłamu zespołu. Oryginalny wokalista Brian działa pod kultową nazwę Atrophy, tworząc nowy zespół. A pozostali muzycy stworzyli Scars of Atrophy. Mamy rok 2024 i czas na trzeci album grupy atrophy zatytułowany "Asylum". Premiera 15 marca nakładem Massacre Records.

Jak miło widzieć znów klauna na frontowej okładce. Oj przypomina się okładka debiutu i w sumie skojarzenia z dwoma poprzednimi krążkami są jak najbardziej na miejscu. Jest szybkość i melodyjność z debiutu i złożona formuła i trochę groove metalu z "Violent by nature". Nowy krążek to swoista kontynuacja tamtych płyt i muszę przyznać, że bardzo dobra. Brian mimo swoich lat wciąż ma ostry i agresywny wokal, który wpasowuje się w thrash metalową stylistykę. Wciąż ma to coś w swoim głosie. Duet Gitarowy Nathan Montalvo i Mark Coglan radzi sobie naprawdę świetnie, pomimo że nie mają większego obycia na scenie metalowej. Potrafią stworzyć pomysłowy riff, czy melodie, która zapadnie w pamięci, a wszystko w duchu poprzednich płyt. To się naprawdę chwali, bo to nie było łatwe zadanie.

Okładka i brzmienie, to Atrophy w czystej postaci. Sama muzyka też jest poukładana i dojrzała. Płytę promował "punishment For All" i w zasadzie ten utwór znakomicie oddaje styl i jakość krążka. Jest agresywnie, melodyjnie i chwytliwie. Dalej mamy rozpędzony i nieco bardziej agresywny "High Anxiety", gdzie mamy bardziej połamane melodie i złożoną formułę. Thrash metal w czystej postaci dostajemy w "Seeds of Sorrow" i tutaj riff i sama konstrukcja utworu wbija w fotel. Można jeszcze poruszyć sceną thrash metalową. Mamy też toporniejszy "Bleeding Out", zadziorniejszy "American Dream", gdzie jest bardziej techniczne granie. Zaskakuje klimatyczny i taki nawet ocierający się o heavy/power metal "Close My Eyes". Ponury i niezwykle dynamiczny "The Apostle" to znów thrash metalowa jazda bez trzymanki. Brzmi to naprawdę świetnie, choć nie ma w tym za grosz oryginalności.  Na koniec 6 minutowy "Few Minutes til suicide", który przemyca patenty Metalika czy Kreator. Prawdziwa petarda i znakomite podsumowanie tego krążka.

Nie ma porażki, nie ma zawodu, ani hańbienia swojej znakomitej historii. Atrophy powrócił w wielkim stylu i dobrze że wrócili i ich muzyka wciąż żyje. Nowa muzyka ma ducha starych płyt i jedynie czego jestem ciekaw, to czy grupa Scars of Trophy jest wstanie nagrać podobny album. Fani grupy będą zachwyceni a i nowych fanów może przysporzyć "Asylum".

Ocena: 9/10
 

IN VAIN - Back To Nowhere (2024)

 


Power metal jednak nie umarł i wciąż rodzą się nowe gwiazdy gatunku. Była moda na Gamma Ray, helloween, na Blind Guardian czy Stratovarius lub inne wielkie gwiazdy, które odcisnęły piętno swoje na tym gatunku. Ktoś powie, że nie ma nowych gwiazd, które by nagrywały takie perełki. Teraz jest w modzie granie na pograniczu heavy/power metalu i z nutką thrash metalu. W tej kategorii przoduje hiszpański In Vain, który przecież nie jest na scenie od dziś. Działają już 10 lat i nagrali 6 albumów. Ostatnie dzieło to była uczta i jedna z najlepszych płyt roku 2021. Panowie się nie zatrzymują i znów idą po tytuł płyty roku. Po 3 latach od wydania "All Hope is Gone" band idzie za ciosem i znów nagrywa album idealny, perfekcyjny pod każdym względem i wyznaczający nowy trend. Tak powinno się grać power metal. "Back To Nowhere" to nowa jakość power metalu i wyznacznik i wzór do naśladowania.

W roku 2022 do zespołu dołączył Julio Abadia, który wniósł świeżo, ale o dziwo nie zaburzył idealnego stanu rzeczy i stylu grupy. Oni dalej grają z pazurem, z pomysłem i znakomicie balansują między agresją i drapieżnością typową dla thrash metalu, a melodyjnością i przebojowością, która jest charakterystyczna dla heavy/power metalu. Dodając do tego mroczny i klimat, a także ostre niczym brzytwa brzmienie dostajemy prawdziwą maszynę do siania niszczenia. In vain nie bierze jeńców i nie bawi się w eksperymentowania i granie komercyjnego power metalu.  Ma być moc, ogień i gitarowa jazda bez trzymanka. Kręgosłupem zespołu wciąż jest Daniel Cordon, który nadaje charakteru grupy i nadaje jej odpowiedniej tonacji. Jego głos i praca na gitarze zasługuje na owacje na stojąco. Tak słucham tej płyty i przypominają się czasy kiedy wielkie zespoły power metalowe wydawali swoje najlepsze płyty, który były wzorem dla późniejszych kapel. Ta płyta właśnie brzmi jakby była kolejny ważnym krążkiem w historii power metalu. Niby cały czas band gra w podobnym stylu, a jednak jest urozmaicenie i masa ciekawych smaczków i dźwięków. Nie grają na jedno kopyto i w oparciu o jedn riff, a to się chwali.

Okładka pierwsza klasa, to i muzyka jest również perfekcyjna. Album trwa 45 minut i ma 11 kawałków, a na pierwszy strzał idzie mroczny, stonowany, ale i ciężki "Story of a Life". Co za cios między oczy. Riff bardzo pomysłowy i oddający klimat trochę z pogranicza Thunderstone, czy też Persuader. Więcej takiego klasycznego power metalu można wyłapać w rozpędzonym i niezwykle melodyjnym "For The Fallen". Czysta perfekcja i nie ma się do czego przyczepić. Band znakomicie wypada w szybkich kawałkach, ale oni tak naprawdę odnajdują się na każdej płaszczyźnie. Jeszcze inaczej prezentuje się "The Force of Thunder", który jest bardziej skoczny, ale też niezwykle urozmaicony. Coś z Judas Priest, czy Primal Fear można wyłapać, ale In Vain ma swój styl nie do podrobienia. Piękna melodia atakuje nas w "Never live again" i tutaj dobitnie słychać to balansowanie między mrocznym, ciężkim gitarowym graniem, a dużą dawko przebojowości i chwytliwych melodii. Dwa różne światy i znakomite połączenie ich na tej płycie. Refreny jak zawsze pierwsza klasa. Kolejny killer to rozpędzony "The Blind Man", czyli kwintesencja In Vain. "Metal Enlightenment" to kompozycja, która przypomina ostatnie dzieło Iron Savior, ale też coś z Judas Priest. Mocny riff i prawdziwa jazda bez trzymanki. To kocham w In Vain, że u nich killer goni killer i nie ma słabych wstawek, czy wypełniaczy. Pełno tu szybkich i zadziornych utworów, które napędzają ten album i dobrze to słychać w "Days of Glory" czy "Back To Nowhere". Najdłuższy na płycie jest "Dreaming Awake", który potrafi zauroczyć rozbudowaną formą i takim epickim rozmachem. Prawdziwe cudo i do tego te marszowe tempo, które potęguje emocje. Mocna rzecz.

Jak oni to robią? Jak z taką łatwością tworzą takie arcydzieła? Wielkie gwiazdy grają swoje i tworzą płyty, ale sorry to jest czas In Vain. Band jest na fali i tworzy płyty swojego życia, o których będzie się mówić latami. Czysta perfekcja i wiele powinno brać z nich przykład i się inspirować. "Back To Nowhere" to już kolejne arcydzieło w ich bogatej dyskografii. Wiem jedno na pewno. Ta płyta będzie w top 10.

Ocena: 10/10

czwartek, 8 lutego 2024

SIBYLLINE - Heart of Hunter (2023)


 Żyjemy w czasach, gdzie muzykę jakby łatwiej stworzyć, łatwiej dotrzeć do szerszego grona słuchaczy. Często można spotkać projekty muzyczne tworzone przez jedną osobę. Co ciekawe większość z takich projektów potrafi pozytywnie zaskoczyć. Na naszej scenie metalowej też pojawiają się takie projekty muzyczne i Sibylline to znakomity tego przykład. Mózgiem całej operacji jest Arkadiusz Furdel, który powołał ten projekt jeszcze w 2004r.  Muzyka z pogranicza heavy metalu, modern metalu, power metalu, hard rocka i wachlarz możliwości jest spory. To jest właśnie to co znajdziecie na "Heart of The Hunter" z 2023r.

Oczywiście mamy sesyjnych muzyków w postaci Davida Berry'ego na perkusji i Janka Zdunka na basie. Wokal i gitary to sprawka Arkadiusza, który stara się znaleźć bardziej wyszukane melodie i złożone aranżacje. Ma to swoje plusy i minusy. Szuka własnego stylu, ale traci to na przebojowości i przystępności dla słuchacza. Czego mi osobiście brakuje to z pewnością drapieżności w głosie Arkadiusza i nieco większej pewności w zagrywkach gitarowych. To jest kolejny aspekt, gdzie wygrywa lekkość, progresywność i bardziej rockowe oblicze, aniżeli metalowe. Takie odnoszę wrażenie słuchając choćby takiego tytułowego "Heart of Hunter". O wiele ciekawszy jest marszowy i taki agresywniejszy "Heaven is Falling". Od razu rzuca się progresywny feeling kawałka i pełne lekkości i finezji zagrywki gitarowe. To jest jasny punkt tej płyty. Więcej hard rocka i klimatu z lat 80 czy 90 można uświadczyć w nastrojowym "Breakdown" i to kompozycja na pograniczu ballady. Jest w tym coś urzekającego i właśnie do takiego grania wokal Arkadiusza najlepiej się sprawdza. Mamy emocje i rasowy hit, a to już coś. Kto lubi nowoczesny heavy metal i mocniejszy riff, ten powinien zwrócić uwagę na całkiem udany "Seventh Son". Zamykający "My Sanctuary" też bardziej nastrojowy, ocierający się o progresywny rock.

Takie płyty też są potrzebne. "Heart of The hunter" to przykład, że można pójść własną drogą, realizować swoje pasje i spełniać swoje najskrytsze pragnienia. Płyta ma swój styl, swoje skryte piękno, które na pewno odkryje nie jeden smakosz progresywnych dźwięków i rocka. Kiedy inni idą za pewnymi schematami i standardami, to Sibylline idzie własną ścieżką. Nie chcą być kolejną kopią kapela grającej heavy metal z lat 80, czy muzykę, którą serwuje wiele kapel. No trzeba mieć na pewno dzień na tego typu muzykę, żeby trafiło do słuchacza. Nie można zapomnieć, że jest też sporo minusów. Nie znajdziemy tu chwytliwe melodie, czy przeboje które od razu wpadają w ucho. Agresji też nie ma, a sam wokal też bardzo specyficzny, który momentami może nieco utrudnić odbiór. Najlepiej posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Każdy niech spróbuje i sam oceni czy to dla niego płyta. Pomysł był, ale troszkę wykonanie nie do końca mnie przekonuje.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 5 lutego 2024

AVI ROSENFIELD - Very Heepy, Very Purple XV (2024)


 Jakoś wcześniej nie miałem styczności z izraelskim gitarzystą Avi Rosenfieldem i to jest aż dziwne, biorąc pod uwagę ile już płyt wydał. Często wydaje jakieś wydawnictwa ze swoją muzyką, a wszystko utrzymane w klimatach hard rocka i progresywnego rocka z lat 70 czy 80. To jeden z tych gitarzystów, który za młodzieńczych lat nasłuchał się Rainbow, Deep Purple czy Uriah Heep. To akurat mocno zachęta, bo takiej muzyki za dużo nie ma. Avi rosenfield właśnie wydał 15 część sagi "Very Heepy, Bery Purple XV", który jest kontynuacją tego co wcześniej prezentował. Miał być hołd dla tych wielkich kapel i myślę że ten zabieg się udał.

Avi sam nie działa i do współpracy zawsze zaprasza ciekawych gości. Tym razem padło na Harrego Conklina  z Jag Panzer,  Nicka Walsha z Silik Toxic, czy Briana Younga, którzy starają się oddać klimat lat 70 czy 80. Całkiem dobrze im to wychodzi. Troszkę kuśtyka brzmienie i sama jakość rozegranych partii gitarowych. Brakuje troszkę ognia, może pewności siebie, albo jakiegoś takiego blasku, który był na płytach Ritchiego Blackmore'a. Nie ma takiego przejawu geniuszu, ale jest naprawdę dobrze zmajstrowany hard rocka w klimatach Rainbow czy Deep Purple i na prawdę dobrze się tego słucha. Moim faworytem z płyty szybko stał się "Metal Tears", który mocno inspirowany jest "Stargazer" Rainbow. Podobny klimat, motyw gitarowy i sama konstrukcja kawałka. Brzmi to naprawdę świetnie, zwłaszcza że tutaj swój popis wokalny zalicza Harry z Jag Panzer. Nieco szybszy wydaje się "Way Before", ale tutaj daje osobie znać nieco garażowe brzmienie i takie surowe aranżacje. Troszkę więcej drapieżności mamy w bardziej zadziornym "Thousands of Dragons" i troszkę przypominają się złote lata Dio. Na uwagę zasługuje niezwykle melodyjny i energiczny "Lady Luck", gdzie mamy znakomite wejście klawiszy, wyrazisty riff i ten styl mocno wzorowany na Deep Purple czy Rainbow. W końcu górę bierze jakość. Balladowy "wheels are turning" jest nijaki i bez pomysłu i już znacznie lepiej wypada "Dancer", gdzie znów znakomicie uchwycono styl Deep purple z czasów Ritchiego. Bardzo udany kawałek.

W dużych ilościach nagrywa Avi i jest w czym wybierać, ale cieszy że można tutaj znaleźć kilka znakomitych perełek, że nie jest to tylko tworzenie bez namysłu i tylko na ilość. Idzie za tym gdzieś jakość, pomysł, jest sporo grania pod Rainbow czy deep purple co bardzo cieszy. Wiadomo, że jest sporo niedociągnięć i kilka chybionych pomysłów, ale całościowo jest radość z odsłuchu. Niech każdy sam posłucha i oceni.

Ocena: 7/10

sobota, 3 lutego 2024

GRAYWITCH - Children of the gods (2024)


Zazwyczaj kiedy sięgam po jakiś album z Grecji, to jest prawdziwe trzęsienie ziemi, heavy metalowa uczta, epicki klimat i rozmach. Zazwyczaj takie przeżycia są nie do opisania, a sama płyty z tego kraju często zajmuje wysokie miejsce. To jest kraj, który potrafi skrywać prawdziwe skarby. Była nadzieja, ze graywitch wraz z drugim pełnometrażowym albumem zaskoczy nas i rzuci nas na kolana. Mogło się tak skończyć przygoda z "Children Of the Gods". Niestety i tym razem dostajemy tylko dobry materiał, który potrafi dobrze umilić czas fanom heavy/power metal.

Jeśli ktoś jest poszukiwaczem wielkich doznań, do przeżywania i rozmyślania o tej płycie to źle trafił. Płyta nie na da się do odbiorców poszukujących świeżości, czy perfekcji w heavy metalu. To też zły adres. To kawał solidnego heavy/power metalu, ale nic ponadto. Niby do kapeli doszedł nowy wokalista tj George Papadopoulosem, ale nawet on nie zmienił specjalnie sytuacji tej kapeli. Ot co dobry śpiewak, którego głos nie wyróżnia się na tle wielu innych głosów. Brzmienie też trochę takie oklepane i zachowawcze.

Nie jest to słaby album, ale wtórny i jakiś taki bez charakteru i elementu zaskoczenia. Dobrze się słucha takich hitów jak "Children Of The Gods'. Taki prosty i łatwo wpadający heavy/power metal zawsze znajdzie swoich wielbicieli. Na plus warto zaliczyć folkowe wtrącenia w "Odysseus", który też ma swój urok i potrafi zapaść w pamięci, za sprawą aranżacji i chwytliwych melodii. W środkowej części pojawiają się dwa dłuższe kawałki, ale ani "Holy Lands" ani "The one" idealnymi utworami nie są. Jak dla mnie za długie i jakieś takie na jedno kopyto. "God of war" trochę taki nijaki i ospały i w sumie serce szybciej zabiło przy klimatycznym i melodyjnym "Over the red sky", który pokazuje, że band grać potrafi i stać ich na dobre kompozycje.

Graywitch zmienił skład, troszkę zmienił stylistykę, a mimo to dalej serwuje tylko dobry, solidny heavy/power metal, który jakoś przepada w gąszczu ciekawszych i bardziej dopracowanych płyt. Band dalej gra swoje, troszkę słabiej niż na debiucie i wciąż daleko do ideału.

Ocena: 6.5/10
 

czwartek, 1 lutego 2024

PROJECT ARCADIA - Of Sins And Other Tales (2024)


 Bułgarski gitarzysta Plamen Uzunov nie spoczywa na laurach i właśnie powraca po 10 letniej przewie ze swoim bandem o nazwie Project Arcadia. Skład znany z "A time of changes" z 2014r nie przetrwał i w 2022r zespół przeszedł przemeblowanie. Do grupy dołączył basista Rich Gray i perkusista Fabio Alessandrini, których znamy z Anninhilator.  Milcho Kolew pełni rolę drugiego gitarzysty, a na wokalu zaś mamy Deibys Artigas. Nowy album zatytułowany "Of Sins and other Tales" to pozycja skierowana do miłośników progresywnych odmian heavy metalu. To oni tak naprawdę w pełni dostrzegą zalety tej płyty, a co z resztą odbiorców?

Nigdy nie uważałem siebie za jakiegoś maniaka progresywnego metalu i może też mam lekki problem z odkryciem w pełni piękna i atutów tej płyty. Poza takimi banałami jak okładka i brzmienie, które są z górnej półki, mamy też styl grupy, aranżacje, to w jaki sposób prezentują melodie i motywy. Dużo się dzieje i wiele rzeczy nie od razu można wyłapać i trzeba czasu i kilka odsłuchań. Na pewno za co band należy pochwalić, to za świeżość, zróżnicowany materiał, na złożoną konstrukcję utworów, na szukanie oryginalnych pomysłów. Ja osobiście dałby więcej ognia i drapieżności. Zróżnicowanie płyty znakomicie oddaje 4 częściowy kawałek zatytułowany "Of Sins". Pierwsza część to taki rasowy heavy/power metal, który imponuje dynamiką i przebojowością. Druga część to już bardziej nastrojowe i progresywne granie. Nie każdemu musi przypaść do gustu. Trzecia część nieco hard rockowa i jakoś taka bardziej przebojowa. Czwarta część bardziej agresywna i zarazem mroczna. To pokazuje jak wszechstronny jest to zespół i jak potrafi urozmaicić swój materiał.  Gitarzyści Plamen i Milcho dwoją się i troją żeby od strony gitarowej sporo się działo i żeby roiło się od intrygujących partii. Fani takich dźwięków będą zachwyceni. Warto pochwalić też wokalistę Deibysa Artigasa, który potrafi tworzyć klimat i zaskoczyć ciekawą barwą i techniką. Prawdziwy czarodziej, który sporo wnosi do muzyki Project Arcadia.

Utwory, które mnie najbardziej ruszyły to stonowany, zadziorny i zarazem przebojowy "Rusty Cage". Mocne otwarcie płyty. Nieco rockowy i pomysłowy "The Portrait" czy mroczny "To the muse".

Duży nacisk położone na klimat, na wyszukane motywy i bardziej złożone konstrukcje utworów. Dla jednych będzie to prawdziwa uczta, a dla laika lekka męczarnia. Troszkę wdziera się monotonność w środkowej części płyty i gdzieś tam mi zabrakło ognia i większej dawki chwytliwych melodii. Nie odkryłem w pełni może potencjału tej płyty, bo z pewnością progresywny metal to nie bajka. Płyta z pewnością godna uwaga i każdy powinien ją odkryć po swojemu i odkryć jego atuty.

Ocena: 8/10