środa, 31 sierpnia 2016

BOOZE CONTROL - The Lizard Rider (2016)

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę „The Lizard Rider” i od razu wszystko jest jasne. Mamy przed sobą najnowsze dzieło niemieckiej formacji Booze Control, która działa sukcesywnie od 2009r. Stawiają małe kroczki w wielkim heavy metalowym świecie, ale ich muzyka mimo oklepanej formuły i wtórności jest urocza i miła dla ucha. Takich kapel jest coraz więcej i jest naprawdę w czym przebierać, a ostatnio można wręcz stracić rachubę w tym wszystkim. Booze Control to nic nowego w metalowym światku, to też nie żadna wariacja na temat heavy metalu z lat 80. To po prostu czysty, klasyczny heavy metal mocno osadzony we wczesnym Iron Maiden, Judas Priest, Omen czy Grim Reaper. Ich atutem jest swego rodzaju lekkość, brak jakiś wymuszonych zagrywek, umiejętność tworzenia ciekawych hitów i pomysł na siebie. Jasne jest to kolejna kapela, która brzmi jak wiele innych w tym gatunku, ale trzeba mieć na uwadze, że coraz ciężej jest zaskoczyć potencjalnego słuchacza. Niby wszystko to co słyszę na trzecim krążku niemieckiej formacji jest mi znane, to jednak słucha się tego przyjemnie. Muzyka Booze Control to w zasadzie mocny, zadziorny wokal Davida Kuriego, a także ciekawe i banalne momentami zagrywki duetu gitarowego w postaci David/Jendrik. Panowie dają czadu, choć nie tworzą niczego oryginalnego, ani też wspinając się na wyżyny swoich zdolności technicznych. Atutem jest tutaj szczerość, granie z miłości do metalu, a także chwytliwe kompozycje, które trafiają do słuchacza. Kiedy wkracza otwieracz „The Wizard” to już wiadomo, że okładka nie kłamała i naprawdę mamy wycieczkę do lat 80. Oklepany, energiczny riff i żywioły refren i hit gotowy. Szybki „Vile Temptress” nasuwa stare kawałki żelaznej dziewicy, a to już spora zaleta. Nie tak łatwo nawiązać do pierwszych dwóch płyt Iron Maiden i to w takim stylu. Pozytywnie zaskakuje marszowy i bardziej złożony „Nevermore”. To nie koniec wrażeń. Pojawiają się też takie momenty jak „Rats in the Walls” gdzie wychodzi sztuczna perkusja i niezwykła prostota. Czasami, aż się prosi o jakiś zryw i element zaskoczenia. Najlepiej zespół wypada w szybkich i nieco bardziej speed metalowych formułach i to potwierdza przebojowy „Metal frenzy” czy „Fury Road”. To właśnie ta część płyty sprawia, że płyta jest o wiele ciekawsza. Całość zamyka „Exciter”, który tylko potwierdza w jakim stylu gustuje zespół i jak brzmi tak naprawdę cała płyta. Szkoda, że nie ma większego urozmaicenia i nieco większego zaskoczenia. Wszystko momentami jest na jedno kopyto, co przedkłada się na ostateczny werdykt. Solidny heavy metal w stylu lat 80, jednak ten zespół stać na więcej.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

VISIONS OF ATLANTIS - Old Routes New Waters (2016)

Zmiany, zmiany w austriackim Visions of Atlantis, który po dzień dzisiejszy jest wliczany do tych kluczowych zespołów grających symfoniczny power metal. Zespół słynął do tej pory z przebojowości, z ciekawych wokalistek i pomysłów. Album „Delta” z 2011 r udowodnił, że kapela jeszcze wszystkiego nie pokazał i właściwie nabierała rozpędu. Niestety rok 2013 doprowadził do dwóch zmian. Dwie kluczowe osoby odeszły z zespołu i tak Maxi Nil i Mario Plan przestali być częścią Visions of Atlantis. W ich miejsce zatrudniono Clementine Delauney i znany z Dragony Siegfried Samer. Kiedy w ogóle przyjrzymy się składowi to można dostrzec kilka zmian względem „Ethera”. Pojawiają się ponownie klawiszowiec Chris Kamper, gitarzysta Werner Fiedler i basista Mike Koren, którzy twrozyli pierwszy skład zespołu. W taki oto sposób na nowej epce w postaci „Old routes – New Waters” zespół próbuje zmierzyć się ze swoją przeszłością i pierwszymi trzema albumami. . Udało się zebrać niemal klasyczny skład, udało się stworzyć ciekawy klimat i na nowo zagrać nam znane kawałki z pierwszych trzech albumów. Jednak co ja poczułem podczas odsłuchu to nic poza rozczarowanie. Była nadzieja, że zmiany pozwolą zespołowi się otworzyć na nowe rejony, pozwolą wyzwolić się muzykom, a może nawet natchną do czegoś wielkiego. Niestety nowe dzieło pokazuje brak pomysłów i pójście w stronę komercyjności. Czyżby zespół pozazdrościł sukcesów Nightwish czy Within Temptation? To nie tędy droga i oby zespół to szybko zauważył. Choć na „Old Routes- new Waters” mamy tylko 5 utworów to i tak wydaję się to drogą przez męki. Jasne pojawiają się ciekawe momenty i ciekawe zagrywki, ale całość jest niespójna i jakaś bez wyrazu. „Lovebearing Storm” może i jest dynamiczny, może i ma w sobie power metal, jednak końcowy efekt nie powala. Brzmi to troszkę chaotycznie i sztucznie. Nie ma klimatu, a moc uleciała jakby z tego zespołu. Nieco progresywny i przekombinowany „Lost” wyróżnia się przebojowością i melodyjnymi solówkami. Jest to lekki kawałek, ale może się podobać. Ballada w postaci „Winternight” też wypada jakoś tak blado i raczej negatywnie nastawia słuchacza do całości. „Seven Seas” też sporo stracił w porównaniu z oryginalną wersją. Również zawodzi spokojniejszy „Last Shut of Your Eyes”. Visions of Atlantis chce wrócić do swoich początków, wrócić do formy z pierwszych płyt. Póki co na chęciach się skończyło. Pozostał niesmak i wielkie rozczarowanie i aż strach pomyśleć jak będzie brzmiał kolejny pełnometrażowy krążek tej formacji.

Ocena: 4/10

niedziela, 28 sierpnia 2016

LORDI - Monstereopheonic (2016)

Od jakiegoś czasu muzyka Lordi jakoś mnie nie przekonuje. Zmiany personalne miały wpływ na to co grają i w jaki sposób grają. Brakuje składu i ładu i ostatnie albumy pokazują słabą formę zespołu. Lordi sławę już zdobył i pomogły w tym stare dobre albumy i występ w Eurowizji, tak więc nic nie muszą udowadniać. Jednak fani chcą słuchać coś mocnego, coś co zapada w pamięci. Czy najnowsze dzieło w postaci „Monsterophonic -Theaterror vs Demonarchy” coś zmienia w tej kwestii? Otóż tak. Jak sama nazwa wskazuje mamy dwie strony zespołu. Z kolei Demonarchy to utwory, które opowiadają o wiedźmie czy wilkołakach i ukazują nowoczesną wersję lordi. Tak więc jest nawiązanie do tradycji, do tego co zespół grał na początku jak i coś nowego, zaskakującego. Album sam w sobie może nie należy do najlepszych w historii zespołu, ale i tak jest o wiele ciekawszy niż ostatnie dzieła. Nie brakuje mocnych riffów, nie brakuje przebojów i urozmaicenia. Płyta ma w sobie hard rockowego pazura i heavy metalowe uderzenie. Wokal wciąż jest mocną stroną lordi i w sumie słychać to przez całą płytę. „Lets go slaughter He man” to znakomity kawałek, który opiera się na chwytliwym refrenie i przejrzystej melodii. Dawno Lordi nie stworzył tak dobrego hitu i przypominają się czasy „Deadache”, który bardzo lubię. Album promował „Hug Your Hardcore”, który jest dość nowoczesnym kawałkiem. Pierwsze skojarzenie to Ramstein. Nie brakuje tutaj hard rocka i pomysłowego refrenu. Kompozycja na pewno się broni i pokazuje pewnego rodzaju świeżość w muzyce Lordi. Zaskakuje na pewno melodyjny i bardziej heavy metalowy „Down the Devil” i na takie utwory warto czekać. Lordi sprawdza się w tego typu kompozycjach. Dobrze sprawdzają się tutaj partie klawiszowe, które na ostatnich albumach były nijakie. Stonowany i nieco mroczniejszy „Mary Is dead” też potrafi zauroczyć swoim klimatem i pomysłową konstrukcją. „Sick Flick” to kolejny mocny kawałek na płycie, który ukazuje bardziej hard rockowo-heavy metalowe oblicze. „None for one” zaskakuje lekkością i ciekawymi urozmaiceniami. Moim faworytem jest rozpędzony „Demonarchy”, który ukazuje zupełnie inne oblicze Lordi. To brutalniejsze oblicze bardzo pasuje do nich. Do grona mocnych kawałków warto też zaliczyć „Heaven sent hell on earth” czy rozbudowany „And the zombie says”. Całość zamyka nieco dłuższy „The night Monsters Died”, który pokazuje że Lordi próbuje nieco urozmaicić swój styl. To akurat dobry znak, że zespół chce się rozwijać, a przy tym być wiernym swoim priorytetom. Lordi powrócił z naprawdę udanym albumem, który pokazuje że wciąż stać ich na dobre wydawnictwo. Polecam!

Ocena:7.5/10

sobota, 27 sierpnia 2016

TWILIGHT FORCE - Heroes of mighty Magic (2016)

Twilight Force jest jednym z tych zespołów, przy których łezka się w oku kręci. Nie wiele zespołów power metalowych potrafi przywołać wspomnienia lat 90 i stać się przy tym młodszą wersją rhapsody. Trzeba się w takim wypadku wykazać nie tylko pomysłowością, wyszkoleniem technicznym, ale też i swoistym talentem. Bez tych rzeczy ciężko jest stworzyć coś godnego wielkich zespołów, które stworzyły ten gatunek. Szwedzki Twilight Force na debiutanckim krążku pokazał, że choć istnieją od 2011r to jednak potrafią umiejętnie zbliżyć się do klasycznych albumów Helloween, Sonata Arctica czy Rhapsody. Stawiają na klimat fantasy, na słodkość, podniosłość i chwytliwe melodie. W ich muzyce jest to wszystko, co zawsze pojawiają się w power metalowych kapelach. Mamy szybkość, energię, swobodę, przebojowość i urozmaicenie. Drugi album Twilight Force w postaci „Heroes of mighty Magic” to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na „Tales of Ancient Prophecies”. Jednak nowy album jest bardziej dojrzały i bardziej dopieszczony pod względem samych kompozycji. Na albumie wiele się dzieje przez ponad godzinę i mamy wiele ciekawych rozwiązań, które przenoszą nas do lat 90. Już sama okładka zdradza nam z czym tak naprawdę mamy do czynienia. By grać jak rhapsody trzeba mieć świetnego wokalistę i Chrileon z pewnością takim jest. Odnajduje się w górnych rejestrach jak i w tych niższych. Potrafi oczarować swoją manierą i techniką. Ciężko sobie wyobrazić ten band bez niego. Nowy album to również świetny popis gitarzystów, którzy dwoją się i troją by zasypać nas różnymi atrakcyjnymi riffami i solówkami. Faktycznie album jest pełen tego typu rzeczy. To jeden z atutów nowego wydawnictwa, który przez cały czas trzyma w napięciu. Płytę promował otwieracz „Battle of Arcane Might” oraz „Powerwind”, które oddają w pełni styl Twilight Force. Symfoniczny power metal z ciekawymi melodiami i szybkimi riffami, to jest właśnie to. „Guardians of The Seas” potrafi zauroczyć swoim klimatem fantasy. Bardzo dobrze wypada tutaj zabawa tempem i melodiami. Tutaj można też delektować się dobrze dopasowanymi chórkami. Co zaskakuje to na pewno 10 minutowy „There and back again”, który potrafi przenieść słuchacza do świata fantasy. W kawałku dzieje się naprawdę sporo i jest czym się zachwycać przez te 10 minut. Mimo długości trwania utwór nie nudzi, wręcz przeciwnie. „Riders of The Dawn” czy „Keepers of Fate” to takie rasowe power metalowe petardy, które przypominają najlepsze lata Rhapsody, Helloween czy Angra. „Rise of Hero” to nieco słodszy kawałek, ale też naszpikowany słodkości i symfonicznymi patentami. Jednym z moich faworytów na płycie jest niezwykle szybki „To the Stars”, który ociera się momentami o twórczość Dragonforce czy Avantasia, Edguy. Kwintesencja power metalu i wszyscy powinni brać przykład ze szwedów. Tytułowy „Heroes of mighty Magic” to kolejny rozbudowany kawałek na płycie, choć ten jest bardziej podniosły i mające pewne wpływy Hammerfall. Każdy utwór to czysty power metal, mocno zakorzeniony w latach 90. Można dojść do wniosku, że Twilight Force opanował do perfekcji granie symfonicznego power metalu w stylu Rhapsody. Oni żyją latami 90 i miło, że są jeszcze takie zespoły, które potrafią nas zabrać do tego złotego okresu dla power metalu.

Ocena: 10/10

HELSTAR - Vempiro (2016)

Ostatnie płyty amerykańskiego Helstar właściwie niczym nie zaskakiwały. Za każdym razem dostaliśmy mocny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu z nutką nowoczesności. Helstar od dłuższego czasu stawiał na mocne, zadziorne riffy i soczyste brzmienie, które jeszcze bardziej podkreśli agresywność partii gitarowych. Taka formuła sprawdzała się, ale „This Wicked Nest” był taki nieco oklepany i tylko solidny. Brakowało tego klimatu i tego elementu zaskoczenia. Choć album nie był zły, to jednak był to czas na jakieś zmiany. James Rivera i spółka postanowili wrócić do korzeni i nawiązać do czasów „Nosferatu”, który jest złotym okresem Helstar. Oczywiście pojawiły się wątpliwości czy zespół podoła i czy rzeczywiście stać ich na taki akt odwagi. Co ciekawe „Vampiro” brzmi bliźniaczo podobnie do słynnego „Nosferatu”. Spora w tym zasługa mrocznego i złowieszczego brzmienia, a także ciekawych aranżacji, które zabierają nas do lat 80. Okładka też ma coś ze starych okładek i od razu daje nam sygnał, że będzie klasycznie. James Rivera śpiewa w swoim stylu, choć bardziej przypomina na tym albumie siebie z lat 80. W zespole pojawił się dawny gitarzysta Dark Empire i jego wkład w nowy materiał jest spory. Wraz z Larrym wygrywa naprawdę mocne i porywające riffy, które brzmią jak te z pierwszych płyt. „Awaken unto Darkness” czy nieco stonowany „Blood Lust” to pierwsze z brzegu dowody na ten stan rzeczy. Jeszcze lepszym kawałkiem jest nieco thrash metalowy „To dust You will become”, który potrafi oczarować chwytliwym riffem i ciekawą sekcją rytmiczną. Nie mogło zabraknąć na płycie prawdziwych petard i w tej roli znakomicie sprawdza się energiczny „From the pulpit to the pit” czy klimatyczny „Malediction”. Każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów gatunku jak i zespołu. Jednym z moich ulubionych kawałków z tej płyty jest „Repent in Fire” z nutką NWOBHM. Mocny kawałek, który bardzo szybka wpada w ucho przez prostą formułę. Z tych dłuższych utworów mamy „Black Cathedral” i „Abolish the Sun”, które przesiąknięte są twórczością Mercyful fate. Całość zamyka spokojniejszy „Dreamless sleep”. Trzeba przyznać, że Helstar zaskoczył tym, że jest wstanie jeszcze nagrywać takie albumy, bowiem „Vampiro” mógłby spokojnie być wydany zaraz po „Nosferatu”. Ten klimat lat 80 jest tutaj wyczuwalny, a same aranżacje też są jakby żywce wyjęte z tamtej epoki. Dobra robota Helstar!

Ocena: 9/10

piątek, 26 sierpnia 2016

THERMIT - Saints (2016)



Od samego początku kibicowałem zespołowi Thermit. W końcu to jest kolejny polski band o ogromnym potencjale. Jest to poznańska formacja, która powstała w 2009 r z inicjatywy Jendrasa, Przydepa i Młodego.  Panowie od dłuższego czasu podbija serca fanów heavy metalu i thrash metalu, zwłaszcza fanów takiego Overkill, Kreator, czy Artillery.  Nie raz już słuchacze docenili ich talent i umiejętności przyznając różnego rodzaju nagrody i wyróżnienia.  Wydali dema czy singiel i to one zwróciły uwagę fanów Thrash metalu czy heavy metalu i pokazały że mamy kolejny band, który może śmiało podbić zagraniczny rynek muzyczny.  Rok 2016 będzie przełomowy dla Thermit i polskiej sceny metalowej. To właśnie w tym roku światło dzienne ujrzał debiutancki krążek zatytułowany „Saints”, który jest wielkim wydarzeniem muzycznym.

Nie jest łatwo stworzyć album, który będzie idealny w swojej formule, który ożywi znaną nam koncepcję i motywy.  Trzeba mieć umiejętności i pomysł by stworzyć materiał  pomysłowy i zaskakujący, przy tym świeży i klasyczny. Thermit dokonał tego bez większego problemu. Ich debiutancki album „Saints” to encyklopedia na temat tego jak grać wysokiej klasy thrash metal, a jednocześnie melodyjny i zadziorny heavy metal. Te dwa światy zostały skrzyżowane i w efekcie powstał znakomity krążek, który przyciągnie fanów tych dwóch gatunków. „Saints” to przede wszystkim płyta energiczna, złowieszcza i nie zwykle przebojowa.  Na sukces tej płyty wpływ miał przede wszystkim utalentowany wokalista Trzeszcz, który nadaje kompozycjom odpowiedniej dynamiki i pazura. Jest  w tym thrash metalowa agresja i metalowa przebojowość. Znakomicie sprawdza się w takim graniu. Z kolei Jendras i Mlody dają czadu w sferze partii gitarowych i panowie idą na całość. Nie bawią się w pół środki i dają tyle ile sił im wystarcza. Słychać zapał, pomysłowość i dobre zgranie. Dawno nie słyszałem takiego szaleństwa jeśli chodzi o solówki i riffy. Kawał dobrej roboty odwalili panowie i zasługują na oklaski. W tyle nie zostaje nikt, nawet sekcja rytmiczna, która napędza całość i czyni ten album prawdziwą petardą. Polski band nagrał 10 kawałków co daje nam ponad 50 minut muzyki. Zaczyna się z grubej rury, bo „Lady Flame” to kwintesencja heavy metalu. Mocny, energiczny riff, spora dawka melodyjności  i  patentów wyjętych z lat 80. Jest w tym nutka thrash metalu i Power metalu. Sam kawałek to hit i przykład, że polski band może konkurować z najlepszymi.   Moc thrash metalu w polskim wydaniu mamy w ostrzejszym „Zombie Lover”, który pokazuje co potrafią gitarzyści. Te solówki przyprawiają o dreszcze i napawają optymizmem. To się nazywa thrash metal w klasycznym wydaniu. Wysoki poziom z otwieracza został utrzymany. Pełno przejść i urozmaicenia mamy w szybszym „Perfect plan”, który w rzeczy samej jest perfekcyjny. Zespół dobrze się bawi przy tym co gra i to słychać. Dzięki takiej atmosferze materiał bardzo szybko  wchodzi i nie trzeba żadnych wspomagaczy. Troszkę od całości odstaje toporniejszy i nieco punkowy „Smoke & Soot”. Thermit potrafi zaskoczyć i dobrze im wychodzi ten zabieg. Stworzyć mrocznego i pomysłowego kolosa, który trwa 8 minut jest nie lada wyczynem. „Fairtyland” to jedna z najlepszych kompozycji na płycie. Nie przeszkadza fakt, że więcej w niej słychać z twórczości Black Sabbath niż Kreator.  Główną atrakcją „Saints” bez wątpienia są szybkie, melodyjne i chwytliwe petardy utrzymane w thrash metalowej konwencji. To właśnie taki energiczny „The last  meal of the king” czy przebojowy “Mr. Two face” są trzonem tej płyty. Całość zamyka niezwykle melodyjny i Power metalowy „Saints”, który jest niezbitym dowodem na to, że Thermin to wysokiej klasy band.

Na świecie są jeszcze takie miejsca, w których marka Thermit jeszcze nic nie mówi, ale to się zmieni. Debiut polskiej formacji to czysta perfekcja i przykład, że można stworzyć materiał łączący klasyczny melodyjny heavy metal z agresywnym thrash metalem. „Saints” to jedna z najciekawszych heavy metalowych płyt jakie powstały na ziemi polskiej i jest to dzieło, które śmiało może konkurować z najlepszymi. Ta płyta jest dynamiczna, chwytliwa i urozmaicona w swojej konwencji. Thermit postawił pierwszy poważny krok w swojej karierze i teraz czekamy na kolejny. Miło jest widzieć kolejną utalentowaną grupę grającą heavy metal, który jest wstanie podbić serca nie tylko rodaków, ale i też maniaków z zagranicy.  Duma rozpiera na samą myśl.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 23 sierpnia 2016

BASTIAN - Rock of Daedalus (2016)



Włoski band o nazwie Bastian powraca z nowym albumem tj „Rock of Daedalus” i bez wątpienia jest to wydarzenie dla maniaków heavy metalu i hard rocka, a także energicznego hard’n heavy.  Band powstał w 2003 r z inicjatywy gitarzysty Sebastiano Conti.  Ten projekt muzyczny skupia wokół siebie ciekawe osobistości. Teraz na drugim albumie pojawia się wokalista Micheal Vescera, który znany jest z twórczości Yngwiego Malmsteena i Obsession. Jego talent wokalny jest znany nie od dziś i sprawdza się on w takim klasycznym graniu osadzonym w latach 80. Na drugim krążku pojawia się też perkusista John Macaluso znany też z grania u boku Malmsteena.  Debiut był porządną dawką heavy metalu i hard rocka  z ciekawymi gośćmi. W zasadzie „Rock of Daedalus” jest kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie i niektóre pomysły zostały tutaj rozwinięte.  Jest lekkość, jest przebojowość, a riffy zagrane z pomysłem i dozą szaleństwa. Słychać, że panowie wzorowali się na twórczości Thin Lizzy, Rainbow, czy Black Sabbath.  Ta płyta przyciąga już uwagę miłą dla oka okładką, ale na tym nie jest koniec atrakcji. Brzmienie też jest dopieszczone i podrasowane, ale przywołuje lata 80, co było głównym zamierzeniem.  Micheal Vescera  już niczym nie zaskakuje, ale dobrze że nie traci formy i że wciąż sprawdza się w takim graniu. Dzięki niemu płyta brzmi klasycznie i nawiązuje do wielkich kapel i wielkich płyt. To on napędza ten album i to nie podlega wątpliwości. Sporo  w ten album włożył też jego lider czyli Sebastiano. Stawia on na chwytliwość i pomysłowość. Wszystko jest zagrane z poszanowaniem klasyki gatunki, odpowiednich standardów technicznych i z finezją.  Czuć ten hard rock i duch starych płyt Black Sabbath czy Rainbow. Dobrze to odzwierciedla klimatyczny „Man of Light”.  Nieco progresywny „Strange Thoughts”  otwiera ten album, ale pokazuje że Bastian nie ma zamiaru grać na jedno kopyto i znajdziemy tutaj rożne odsłony hard’n heavy.  Stonowany i mroczny „The Pide Piper nasuwa właśnie twórczość Black Sabbath.  Na płycie sporo się dzieje i pojawiają się lekkie kompozycje jak „Vlad” . To właśnie ten kawałek zabiera nas w bardziej emocjonalne rejony.  Dalej mamy energiczny „Man In Black”, który nawiązuje do zespołów w których występował Micheal.  Jest agresywny riff, odpowiednie dynamiczne tempo i duża dawka przebojowości.  Bez wątpienia jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie.  Do gronach dobrych kompozycji warto też zaliczyć  nieco rozbudowany i bardziej progresywny „Steel Heart”. W tym kawałku Sebastiano daje upust swoim umiejętnościom i słychać, że ma w sobie to coś.  Nie potrzebnie został tutaj umieszczony spokojny „Wind song”.  Za dużo w tej balladzie klimatów country i komercyjności.  Vescera i Conti to ciekawe połączenie i zgrany duet, który jest wstanie dostarczyć fanom wysokiej klasy hard’n heavy.  Nie jest to album bez wad, ale jest to kawał solidnego grania, które spodoba się maniakom płyt z lat 80. 


Ocena: 7.5/10

sobota, 20 sierpnia 2016

ACCUSER - The Forlorn Divide (2016)



Germański thrash metal w tym roku ma się całkiem dobrze. Właściwie to sam gatunek thrash metal ma wiele ciekawych propozycji w roku 2016 i wiele wielkich kapel  postanowiło właśnie w tym roku wydać swoje nowe albumy.  Czekamy na premierę Death Angel, Vektor czy Destruction, jednocześnie mamy za sobą premierę choćby świetnego Exumer czy Lost Society.  Accusser to kolejny weteran thrash metalu, które swoje najlepsze wydawnictwa wydał w latach 80 i w sumie ostatnie wydawnictwa nie budziły większego zainteresowania.  Ta niemiecka formacja działa od 1986 r i już dawno temu zapisała się w historii thrash metalu i nie muszą już nic udowadniać. Osiągnęli już wiele i dla wielu fanów  są kultowym bandem. Przez ostatnie lata Accueser skupił się na brutalności i bardziej agresywnym graniu. Postanowili też unowocześnić swoje brzmienie i jakość muzyki, co wpłynęło  dość poważnie na ostateczny wydźwięk „The Forlorn Divide”. Najnowsze dzieło to kawał porządnego thrash metalu i brutalnego grania, które może od razu tak łatwo nie wchodzi. Warto jednak zagłębić się w ten materiał i odkrywać jego piękno za każdym odsłuchem. W swojej konwencji „The Forlorn Divide” wypada naprawdę dobrze i dobrze wypadają tutaj zarówno gitarzyści Frank i Dennis  , a także poczynania wokalisty Franka.  Wokalnie Frank zaskakuje bardzo pozytywnie. Niby śpiewa brutalnie i bardzo techniczne, ale ma to swój urok.  Mocnym atutem tej płyty jest mocne i soczyste brzmienie, a także równy i dobrze rozplanowany materiał.  Na płycie znajdziemy rozpędzony „Lust for Vengeance” który przywołuje na myśl starsze płyty Accuser.  Większa dawka energii i agresji jest w melodyjnym „ Arbitary Law” czy klimatycznym „Impending Doom”. Do mocnych momentów warto też zaliczyć mroczniejszy „Perish by Oblivion” czy też chwytliwy „Tribulation”, który pokazuje, że zespół potrafi tworzyć proste i zapadające w głowie kawałki.  Na sam koniec mamy dwie petardy w postaci „Suffur Rain” i bardziej rozbudowanego „Flow opf Dying”. Czego brakuje na płycie to jakieś urozmaicenia, jakiegoś elementu zaskoczenia, ale i te braki można wpisać w koszty.  Nowy album kipi energią, pokazuje jak powinno grać się techniczny, brutalny thrash metalu i to na wysokim poziomie. Jeden z najlepszych albumów  Accuser ostatnich lat. Warto go mieć w swojej kolekcji.


Ocena: 8/10

czwartek, 18 sierpnia 2016

SABATON - The last Stand (2016)

Ostatnie dokonania Sabaton pokazywały, że zespół jest bez formy i bez pomysłu na ciekawy materiał. Powodem tego bez wątpienia były roszady w roku 2012, które przyczyniły się do tego, że ze starego składu został wokalista Joakim i basista Par. Skład uzupełnili doświadczeni muzycy, którzy grali w takich zespołach jak Nocturnal Rites czy Evegrey. Dawało to szanse na jakieś rewolucje czy zaskoczenie. Jednak Sabaton zbytnio nie kombinował ze swoim stylem i „Heroes” tylko w części potrafił zaskoczyć. Jako całość była to porażka i źle stawiała Sabaton w świetle Civil War, który został założony przez dawnych muzyków Sabaton. Nie sądziłem, że szwedzki band, który cieszy się taką popularnością jest stać jeszcze na jakiś zryw i stworzenie czegoś na miarę „Art of War” czy „Coat of Arms”. Długo oczekiwany ósmy album studyjny Sabaton jednak zaskakuje pod względem świeżości jak i samej jakości kompozycji. Muzycy są bardziej zgrani, co słychać choćby po współpracy Thobbe i Chrisa. Partie gitarowe zagrane są z polotem, bez jakiegoś takiego przymusu i w dodatku potrafią zaskoczyć swoją formą. Jest agresywnie, dynamicznie i nie brakuje ciekawych melodie. Pod wieloma względami słychać podobieństwa do „The art of war”, Tak więc jest epicki klimat i przebojowy charakter albumu. Kolejnym plusem jest to, że płyta jest zwarta i właściwie nie ma tutaj dłużyzn. Same krótkie kawałki sprawiają, że płyta w żaden sposób nie męczy swoją formą. Rewolucji w stylu nie ma, ale jest kilka ciekawych smaczków które dają całości świeżości. Sabaton dalej gra swoje, z tym że tym razem brzmi to mocarnie. Płytę otwiera kawałek „Sparta”, który jest na temat bitwy pod Termopilami. Jest bojowo, jest podniośle i sama melodyjność kawałka potrafi zaskoczyć. Niby typowy Sabaton,a z drugiej strony zaskakuje formą, ciekawymi przejściami i aranżacją. Dobrze odświeżona znana nam formuła, która wciąż się sprawdza. Duch „The Art of War” ożył na nowo. Nieco ostrzejszy jest „Last Dying Breath”, który pokazuje, że Sabaton wie jak grać power metal. Utwór, który zaskakuje formą, wykonaniem i całym kunsztem jest bez wątpienia „Blood of Bannockburn”. Jest tutaj coś z Grave Digger i ich kultowego „Tunes of War” czy też z hard rocka lat 70. Ciekawa kompozycja, która nie od razu pasuje do twórczości Sabaton. Szwedzi dawno nie zaczynali tak mocno albumu i z taką pewnością. Drugim utworem, który promował album był „The Lost batalion”. Bardzo dobrze wybrany singiel, który przenosi nas do ery „The art of War”. Stonowane tempo, chwytliwy refren i melodyjny główny motyw. Cały Sabaton w pełnej krasie. „Rorke Drift” to świetna power metalowa petarda, która opowiada o bitwie pod Rorke Drift. W podobnej energicznej konwencji utrzymany jest „Hill 3234”.Tytułowy „The last stand” brzmi jak kopia „The art of War”, ale to również jeden z najlepszych kawałków na płycie. W niczym nie ustępuje dynamiczny „Shiroyama”, który pokazuje że Sabaton przypomniał sobie swoje najlepsze lata. To jest kolejny hit na płycie i takich utworów naprawdę miło się słucha. „Winged Hussars” to znów ukłon dla polskich fanów i polskiej historii. Kłania się bitwa polska turecka z 1683 r zwana bitwą pod Wiedniem. Sama konstrukcja kawałka przypomina „Uprising”. Całość zamyka równie udany i podniosły „The Last Battle”. W limitowanej wersji płyty pojawia się naprawdę udany cover Judas Priest w postaci „All guns Blazing”. No kto by pomyślał, że potrafią grać tak nieco ciężej. Sam album „The last stand” zaskakuje wyrównanym poziomem kompozycji, soczystym brzmieniem i ciekawymi rozwiązaniami. Każdy utwór to killer i kwintesencja stylu Sabaton. Wszystkie fakty doprowadzają nas do jednej właściwiej konkluzji, a mianowicie takiej, że „The last stand” to jeden z najlepszych albumów tej formacji. Zaliczę może nawet do top 3 albumów Sabaton.

Ocena: 9.5/10

SERIOUS BLACK - Mirrorworld (2016)

Wiele super grup kończy na debiucie i najczęściej są postrzegane jako odskocznia od macierzystych formacji danych muzyków. Najwidoczniej Serious Black nie jest takim zespołem i nie poprzestał tylko na „As Daylight Breaks”, który zebrał naprawdę przyzwoite recenzje na całym świecie. W sumie miło jest widzieć, że taki band złożony z gwiazd heavy/power metalu staje się zespołem z prawdziwego zdarzenia. W końcu dali całkiem niezłe koncerty u boku Hammerfall czy gamma Ray. Jest to o tyle ciekawe, że Urban Breed jakoś nie jest typem wokalisty, który długo gości w jednym zespole. Jednak ciężko sobie wyobrazić ten zespół bez niego. Niesamowita technika, umiejętność śpiewania w wysokich rejestrach to jest coś co go wyróżnia. To on czyni ten zespół niesamowity. Roland Grapow czy Thomen Stauch też sporo wnieśli. Niestety w drugim akcie w postaci „Mirrorworld” zabrakło ich. Tą lukę wypełnili Alex Holzwarth znany z Rhapsody of Fire, czy wreszcie gitarzysta Bob Katsionis znany z Firewind. Skład uzupełnia Dominik sebastian czyli gitarzysta Edenbridge, basista Mario Lochert ( ex Visions of Atlantis) oraz klawiszowiec Jan Vacik. Same gwiazdy, która każda z nich jest wstanie zrobić sporą przewagą nad innymi płytami w tym gatunku. Nowy album jest bardziej dojrzały, bardziej zwarty, bardziej energiczny i słychać więcej power metalu. Mamy mieszankę melodyjnego power metalu z nutką symfonicznego czy progresywnego. Słychać echa macierzystych kapel i w sumie to nie powinno nas dziwić. Na płycie mamy 9 kompozycji i płytę otwiera klimatyczne intro w postaci „Breaking the Surface”. Kwintesencja power metalu przejawia się w melodyjnym „As long as im alive”,, który zabiera nas w różne rejony heavy/power metalu. Sporo się w nim dzieje i można już to wywnioskować z głównego motywu. Ciekawa przejścia i urozmaicenia są miłą ozdobą. Można odnieść, że Urban i jego głos w ogóle się nie starzeją. Niesamowita forma wokalna i to słychać od samego początku. Dobrym tego przykładem jest energiczny „Castor Skies”, który ma coś z neoklasycznego power metalu i twórczości Firewind. Ten kawałek to przede wszystkim skupisko ciekawych zagrywek gitarowych. Tutaj dają popis zarówno Bob jak i Dominik. Nawet bardziej rockowy i komercyjny „Heartbroken Soul” sporo wnosi. Kawałek idealnie pobudzający emocje. Jeśli ktoś ceni chwytliwą melodie, mroczniejszy klimat i zadziorny riff, ten z pewnością zakocha się w przebojowym „Dying Hearts”. Trzeba przyznać, że zespół jest w lepszej formie niż na debiucie i znacznie lepiej radzą sobie z łączeniem przebojowości, agresywności i melodyjności. Ta muzyka naprawdę cieszy ucho i potrafi ukazać to co najlepsze w power metalu. „You're not alone” to power metalowa petarda, która była wzorowana na twórczości Gamma Ray, Helloween, Edguy czy Stratovarius. Na pewno na plus tutaj trzeba zaliczyć partie klawiszowe osadzone w latach 70 czy 80. Tytułowy „Mirrorworld” to również bardziej hard rockowy kawałek, który ma coś z Rainbow czy Deep Purple. Zespół szybko wraca do klimatów Helloween, Stratovarius czy Sonata Arctica co pokazuje dynamiczny „State of my despair”. Kolejna świetna petarda, który odzwierciedla klasę zespołu. Zamykający „The unborn never die” też trzyma wysoki poziom i również utrzymany jest w szybszym tempie. Słabych utworów tutaj nie ma i każda kompozycja to prawdziwy killer. Wielkie nazwiska czasami potrafią przesądzić o jakości danej płycie i „Mirrorworld” jest tego żywym dowodem. Świetna, wręcz bezbłędna płyta, która trzyma w napięciu do samego końca. Czekam na kolejny atak Serious Black.

Ocena: 9.5/10

RECKLESS LOVE - Invader (2016)

Jakoś nigdy nie natknąłem się na fiński glam metal z domieszką hard rocka w wykonaniu Reckless Love. Troszkę odstraszał image sceniczny i bardziej młodzieżowy charakter tego zespołu. Teraz nadarzyła się okazja by to zmienić. „Invader” to ich czwarty album. Trzeba mieć na uwadze, że zespół jest doświadczony i wie jak zainteresować potencjalnego słuchacza. Zaczynali w 2001 r jako cover band Guns Roses i w sumie po dzień dzisiejszy został im coś z stylu Guns Roses. W swojej muzyce potrafią wtrącić elementy wyjęte z twórczości Def Leppard , Bonfire czy Aerosmith. Do tego nutka szaleństwa i młodzieńczy zapał. W swojej kategorii są znani, a sukces zawdzięczają swoim prostym i zapadającym w głowie hitom. Nowy album jest równie udany co poprzednie i potwierdza fakt, że zespół jest utalentowany i stać ich na wiele. Trzonem Reckless Love jest charyzmatyczny i żywiołowy wokalista Oli Hermann oraz gitarzysta Pepe. Razem tworzą zgrany duet. Oli stara się śpiewać czysto i na swój sposób, co dodaje całości uroku. „Invader” to przede wszystkim kopalnia hitów i dobrze zagranych solówek. Jest w tym nutka komercyjności, ale jakoś to nie wpływa na jakość muzyki zawartej na płycie. Już sam otwieracz „We are the weekend” dobrze nastraja i pokazuje, że zespół potrafi tworzyć hity. Ostrzejszy „Hands” wyróżnia się mocniejszy riffem i ciekawszymi zagrywkami Pepe'a. Ten element też błyszczy w szybszym „Bullettime”, który należy zaliczyć do mocniejszych momentów na krążku. Komercji i popowych melodii nie brakuje co odzwierciedla lekki „Scandinavian Girls”. Nieco słodki w swojej formule, ale przebojowości nie można mu odmówić. Dalej mamy żywiołowy „Pretty Boy Swagger”, który przypomina stare hity Def leppard. Klasyczne rozwiązania skrzyżowano z młodzieńczym zapałem i polotem. Taka mieszanka dobrze wypada co potwierdzają „Rock it” czy rytmiczny „Dynamite”. Każdy z tych utworów to kwintesencja stylu Reckless Love, a nowy album w postaci „invader” to jeden z ich najciekawszych albumów. Jeśli ktoś lubi glam metal, hard rock i pop ten odnajdzie się w świecie fińskiej formacji Reckless Love.

Ocena: 8/10