czwartek, 31 stycznia 2013

ENFORCER - Death By Fire (2013)


Czy żeby mówić o arcydziele, trzeba mieć do czynienia z płytą oryginalną, pozbawioną wtórności, wpływową, która wyznacza nowe trendy? Czy może jednak można nazwać arcydziełem płytę, wtórną, jednak perfekcyjną, płytę która pod względem wykonania czy też pomysłowości wyprzedza o kilka klas inne płyty w danym gatunku? W obu przypadkach można śmiało mówić o arcydziele, bo w obu przypadkach wytrzyma dana płyta próbę czasu, zostanie na dłużej w pamięci niż jeden sezon. W przypadku płyty wtórnej, która w tym roku zasługuje na to miano jest bez wątpienia ... ENFORCER. Sam jestem w szoku to co piszę, bo ta szwedzka kapela, która została założona w 2004 roku początkowo jako jedno osobowy projekt Olofa Wikstranda nie powaliła mnie wcześniej na kolana. Zarówno debiutancki album „Into The Night” jak „Diamonds” to bardzo dobre albumy, ale jednak brakowało im czynnika geniusza, argumentów przemawiających za tym, żeby nazwać je mianem arcydzieła. Choć w kapeli drzemał potencjał, to jednak nie był w pełni wykorzystany, a ja nieco ostudziłem zapał względem tej kapeli, może cierpliwość mi się skończyła, a może miałem wrażenie że dostaje to samo tylko odgrzane nieco inaczej. Jednak ciekawość w przypadku nowego albumu „Death By Fire” wzięła górę nad innymi uczuciami. Po przesłuchaniu zaś pojawiło się uczucie zaskoczenia, euforii, nie poskromionej radości i chęć zapętlenia tego albumu z kilka razy. Rzadkie uczucia, która ujawniają się tylko przy znakomitych albumach i takim z pewnością jest nowy album szwedów. W jaki sposób im się udało wywołać takie pozytywne uczucia u mnie, mimo tego że mam też swoje wymagania, oczekiwania? Jak młodej kapeli udało się nagrać taki perfekcyjny album?

Sztuka tkwi w tym jak wykorzystać oklepane motywy, jak czerpać z muzyki lat 80 tak żeby nie było mowy o totalnym kopiowaniu, a jednocześnie oddać to co najlepsze w heavy/ speed metalu z kręgu AGENT STEEL, EXCITER czy też ANVIL, by zagrać w starym stylu, a jednocześnie zaskoczyć słuchacza. ENFORCER ta sztuka wychodzi na nowym albumie naprawdę perfekcyjnie. Niby wszystko brzmi znajomo, jest sporo nawiązań do starych kapel typu IRON MAIDEN, MOTORHEAD, AGENT STEEL czy EXCITER, niby jest wtórny charakter, mało oryginalności, czy też odkrywania nowych rejonów muzycznych przez zespół, ale ENFORCER jako przedstawiciel fali młodych zespołów, które sięgają po patenty z lat 80, ma inną misją aniżeli oryginalność, a mianowicie ożywienie heavy/speed metalu znanego z lat 80, który nieco został okryty kurzem. Zespół podobnie jak STEELWING czy WHITE WIZZARD stara się przenieść słuchacza do lat 80 i zapewnić prawdziwą rozrywkę, szaleństwo do białego rana, prawdziwą ucztę muzyczną. By mówić o płycie oddającej w pełni charakter albumu z lat 80 zadbano o każdy szczegół, począwszy od klimatycznej, skromnej okładki, kończąc na mocnym, takim soczystym, zadziornym brzmieniu czy też lekkich, prostych, energicznych kompozycjach. Nie da się ukryć, że ten ostatni szczegół odegrał kluczową rolę i słychać tutaj wyraźnie starą szkołę grania heavy/speed metalu, czyli szybko i do przodu, ale z głową i sercem. Zespół w każdej kompozycji podkreśla lekkość grania, przebojowość, dynamikę, dobre wyszkolenie techniczne i to że dla nich liczy się muzyka i zaspokojenie żądz słuchaczy i fanów heavy/speed metalu. Gdyby nie duet gitarzystów Wikstrand/Tholl to nie wiem czy kompozycje były by takie perfekcyjne, czy album uzyskałby miano arcydzieła, czy kompozycje były takie znakomite? Nie ma co gdybać, tylko trzeba posłuchać i dać się rozkoszować tym szybkim, energicznym partią, które są takie szczere, lekkie, bez chrzty silenia się czy udawania, do tego finezja i szaleństwo. Dawno nie słyszałem takiej gitarowej jazdy bez trzymanki. To wszystko jednak świetnie pasuje do europejskiej sekcji rytmicznej, która przesiąknięta jest brytyjskim wydźwiękiem czy też specyficzny wokal Olofa, który przypomina mi bardziej amerykańską scenę, ale ma potencjał chłopaka i potrafi przyprawić o dreszcze zarówno śpiewając w górnych rejestrach czy też w niższych i do tego dysponuje intrygującą manierą. Brzmi to wszystko jakby faktycznie zostało żywcem wyjęte z lat 80. Nawet kompozycje brzmią jak z lat 80.

Charakterystyczne otwarcie albumu intrem w postaci „Bell Of Hades”, które niczego nie zdradza i jeszcze bardziej zwiększa ciekawość słuchacza. No i oczywiste, że dalej musi być dynamicznie, jednak liczba killerów, dawka szybkości przerosła wszelkie moje oczekiwania. „Death Riders In The Night” to kawałek zagrany w starym dobrym stylu,z prostym, energicznym riffem opartej na motoryce MOTORHEAD i specyfice JUDAS PRIEST. Szybko, prosto, bez zbędnego silenia się, wydłużania utworu i bez kombinowania to dobra recepta na killera, ale tutaj wszelkie granice zostają przekroczone. Nie zapomniano tutaj o melodyjnych partiach gitarowych czy przebojowym refrenie no i szkoda że mało kto gra tak heavy/speed metal, z naciskiem na to drugie. Zespół obrał taktykę: szybko, energicznie, melodyjne, zwięźle i do przodu. Cały materiał trwa około 35 minut, więc nie ma mowy o przynudzaniu, smęceniu i nie potrzebnym wydłużeniu. Kawałki lecą z niezwykłą szybkością, a mimo to dostarczają sporo emocji. „Run For Your Life” nie ustępuje niczym poprzedniemu utworowi, a jedynie podkreśla dynamikę albumu oraz wysoki poziom muzyków. Znów ostry, prosty, energiczny motyw, ostra praca gitar, chwytliwy refren i pojedynki na solówki, sprawdzony sposób na stworzenie killera. Nie ma mowy o zwolnieniu i wciskaniu romantycznej ballady, bo „Mesmerized By Fire” to kolejny szybki, zwięzły kawałek, który również został uzbrojony w zapadający refren, czy też inne znane z wcześniejszych utworów elementy, choć tym razem można wyczuć więcej hard rocka w tym kawałku. Wykorzystywanie patentów IRON MAIDEN przyprawia mnie czasami o mdłości, ale nie w wykonaniu tego młodego zespołu i „Take me out of this Nightmare” jest właśnie utworem, gdzie dobrze zostaje wykorzystane dziedzictwo IRON MAIDEN i do tego chwytliwy refren nasuwający DOKKEN. Takie same skojarzenia mam w instrumentalnym „Crystal Suite”, który brzmi jak zaginiony track albumu „Killers” IRON MAIDEN. Utwór dobrze wyważony, lekki, rytmiczny i ukazujące umiejętności muzyków. Im bliżej końca tym większe napięcie i pojawia się nieco dłuższy kawałek w postaci „Sacrificed” który jest bardziej urozmaicony, w którym sporo się dzieje i pojawia się nawet nieco kilka zwolnień. W podobnej rozbudowanej formie utrzymany jest rytmiczny „Silent Hour: the Conjugation” a całość zamyka rozpędzony „Satan”, który najlepiej podsumowuje cały album.

Nie lada sztuką jest nagrać arcydzieło i to na bazie patentów oklepanych, znanych z innych zespołów, z lat 80, nie lada nagrać coś w starej konwencji na poziomie geniuszu/ arcydzieła, bo trzeba dysponować niezwykłą pomysłowością i biegłością w aranżacji. Słuchając tego albumu można stwierdzić że wygrała tutaj szczerość przekazu, chęć zadowolenia fanów i oddanie hołdu po raz kolejny dla heavy/speed metalu lat 80. ENFORCER rośnie w siłę i nagrywając takie arcydzieło umacnia tylko swoją pozycję i jest to obok SKULL FIST, STRIKER i STEELWING najlepszy band tworzący muzykę w stylu lat 80. Kandydat do płyty roku? Z pewnością tak, póki co zostaje pierwsze miejsce w podsumowaniu miesiąca stycznia. Gorąco polecam!

Ocena: 10/10

środa, 30 stycznia 2013

ALPHA TIGER - Beneath The Surface (2013)


Rynek muzyki metalowej ostatnim czasy jest zalewany przez płyty kapel, które starają się nawiązać do lat 80, czyli do złotego okresu dla metalu. Fala tych młodych, nowo założonych kapel pokroju STEELWING, ENFORCER czy WHITE WIZZARD nie ma końca. Do grona tych zespołów, które wykorzystują patenty z lat 80, kapel które starają się przenieść lata 80 do czasów współczesnych, kapel które czerpią garściami z IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST czy HELLOWEEN trzeba zaliczyć oczywiście niemiecki zespół o nazwie ALPHA TIGER. Tutaj też nie ma mowy o innym stylu niż heavy/power metal z elementami speed metalu zakorzenionego w latach 80. Kapela, która została założona w 2011 roku i ma za sobą debiutancki album właśnie nie dawno wydała nowy album, który nosi tytuł „Beneath The Surface” i każdy fan melodyjnego grania, wielkich zespołów, który miały wpływ na scenę metalową, każdy fan heavy/power metalu lat 80, fan takich zespołów jak IRON MAIDEN, FATES WARNING, JUDAS PRIEST, HELLOWEEN powinien zapoznać się z tym wydawnictwem.

Od takich zespołów jak ALPHA TIGER nie wymaga się oryginalności, lecz zgrabnych kompozycji, w których dominować będą proste i chwytliwe melodie, zapadające refreny. Ten kto oczekuje technicznego grania i ambitnych melodii ten będzie rozczarowany, bo misja tego młodego zespołu jest zupełnie inna. Oni starają się nas przenieść w czasie, do lat 80, starają się połączyć to co najlepsze z tamtego okresu czyli amerykański speed metal z europejskim power metalem i heavy metalem, a także z NWOBHM. Dla lepszego efektu mamy tutaj odpowiednie brzmienie, takie dynamiczne, nieco zadziorne, mamy klimatyczną i narysowaną ręcznie okładkę. Dlatego mamy specyficznego wokalistę Stephana Dietricha, który brzmi jak młody Micheal Kiske, głównie za sprawą specyficznej maniery, śpiewania w niskich rejestrach czy też wyciągania górek. Może nie ma takiej techniki co były wokalista HELLOWEEN, jednak potrafi przykuć uwagę słuchacza, potrafi uczynić każdy utwór miły dla ucha. Muzyka tego zespołu na tym albumie jest szczera, prosto z serca, stworzona na poziomie i w stylu płyt z lat 80, tak więc można być spokojnym co do zawartości, co do tego że płyta jest melodyjna, energiczna i przebojowa. Skoro zespół gra wtórnie i opiera swój styl na oklepanych motywach to dlaczego nowy album tej formacji jest taki bardzo dobry, dlaczego jest wart naszej uwagi? Wokal to może jest i powód, ale nie tak silny jak praca gitarzystów Backasch/Langforth. To właśnie dzięki ich zapałowi, pomysłowości, technice, lekkości, dzięki wygrywaniu energicznych, finezyjnych, takich w starym stylu riffów czy solówek ten album zyskuje na atrakcyjności, to właśnie dzięki tym dwóm muzykom album jest przebojowy i melodyjny. Może i nie ma w tym za grosz oryginalności, to jednak jest bardzo dobre wykonanie i nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Mamy instrumentalny popis umiejętności gitarzystów w krótkim, zwięzłym intrze, mamy szybki, pełen energii power metal, przesiąkniętym speed metalem czego dowodem jest żywiołowy „The Alliance” , czy ostrzejszy „From Outer Space” w którym przeplatające się pojedynki na solówki przypominają stare utwory HELLOWEEN. Nie sposób też nie zwrócić uwagę na piękny balladowy wstęp do „ Waiting For A Sign” w którym dominuje wolniejsze tempo, czy też heavy metalowy charakter. W dalszej kolejności mamy tytułowy „Beneath The Surface” czyli utwór gdzie spotyka się power metal i europejski heavy metal. Po raz kolejny mamy do czynienia z lekkim, dynamicznym i przebojowym kawałkiem, który sprawia że czas leci znacznie szybciej, a w głowie przelatują znane marki z dziedziny muzyki metalowej. Melodyjność i konstrukcja godna IRON MAIDEN daje o sobie znać w rytmicznym „Along The Rising Sun” , zaś true heavy metalowe granie z pogranicza MANOWAR z dozą CRYSTAL VIPER można uświadczyć w rozbudowanym „Eden Lies In Ruins”. Nie wiem czy udanym pomysłem robić dwu minutowy wstęp do „Rain” zwłaszcza że ten balladowy charakter nijak ma się do tego dynamicznego, szybkiego, melodyjnego w dalszej części. Na szczęście utwór jest żywiołowy, lekki i bardzo dobrze zaaranżowany, tak więc nie ma mowy o jakimś wypełniaczu. Za dużo kombinowania i rozciągania w czasie i to tak nieco na siłę można usłyszeć w rozbudowanym „Crescent Moon”, ale patenty i melodyjność ala IRON MAIDEN sprawia, że utwór nie brzmi tak tragicznie, jak mogłoby się wydawać. Urozmaicenie z pewnością zapewnia tutaj na tym albumie również zamykający album, a mianowicie „We Came From the Gutter” który jest bardziej stonowany, momentami nieco hard rockowy.

O ile debiutancki album był dobry i tylko solidny, o tyle drugi album jest z pewnością bardziej dopracowany, bardziej dojrzały, bardziej przebojowy i nawet wykonanie poszczególnych utworów jest ciekawsze niż to z poprzedniego albumu. APLHA TIGER nagrał bardzo udany album, który przypadnie fanom lat 80, fanom starych i zasłużonych kapel, a także fanom dynamicznego i melodyjnego heavy/power metalu z elementami speed metalu. „Beneath The surface” to album, który nikomu nie powinien umknąć w tym roku.

Ocena: 8/10

ECLIPSE PROPHECY - Days Of Judgement (2013)


Montreal to właśnie stamtąd pochodzi młody zespół o nazwie ECLIPSE PROPHECY. To właśnie tam w roku 2003 została założona formacja jeszcze pierwotnie pod nazwą ECLIPSE w celu grania progresywnego power metalu z elementami symfonicznego metalu. Nazwa, która dzisiaj funkcjonuje w zespole, została wprowadzona w 2009 roku i trzeba przyznać, że działa przyciągająco. Co przyniosło zespołowi rozgłos? Z pewnością nagranie w 2011 r nagrali cover utworu BLIND GUARDIAN, a mianowicie „Bard Songs – In The Forest”, a także dzielenie sceny z takimi kapelami jak EPICA, GAMMA RAY, czy STRATOVARIUS. W grudniu 2013 drogą internetową ukazał się debiutancki album „Days Of Judgement”, który na początku lutego ukaże się w wersji fizycznej. Jaki styl zespół prezentuje na swoim debiutanckim albumie? Z kogo czerpie najwięcej? Czy mamy do czynienia z albumem, który warto znać?

Zespół z pewnością nie kryje swoich inspiracji i można tutaj usłyszeć nieco HELLOWEEN, RHAPSODY OF FIRE, VANDEN PALS, czy SYMPHONY X. Choć mimo wszystko kanadyjski zespół stworzył swój własny styl, który łączy w sobie cechy amerykańskiego power metalu spod znaku ICED EARTH z europejskim symfonicznym power metal typu RHAPSODY. Jest w tym wszystkim progresywność, ale nie taka która psuje cały efekt, która dostarcza wiele pokręconych motywów, które utrudniają odbiór. Tutaj jest to w miarę dobrze wyważone, choć też nie można mówić o doskonałości, bo jest kilka nie dociągnięć w postaci rutyny, jednostajności, nieco amatorszczyzny w wykonaniu, bo słychać jak duet gitarzystów Machado/Mc gregor dobrze sobie radzą w wygrywaniu dynamicznych, energicznych i bardzo melodyjnych partii i na swój sposób zróżnicowanych, to jednak trzeba mieć na uwadze, że daleko im do najlepszych gitarzystów, a ich styl jest dobry i solidny. Może ich styl grania jest wtórny i oklepany, ale napędza ten album i stanowi jedno z tych głównych atrakcji. Gorzej może jest z wokalistą Mc gregorem, który ma dobre momenty, kiedy śpiewa podniośle, kiedy wchodzi w górne rejestry, ale momentami irytuje, kiedy stara się śpiewa ostrzej, ale ostatecznie trzeba przyznać, że pasuje do tej całej warstwy instrumentalnej. Można wyłapać pewne niedociągnięcia, jednak w przypadku tej płyty dominują pozytywne odczucia i zaczynają się od takich pierdół jak okładka, która ma klimat i przykuwa uwagę. Zrobiona w takim starym stylu, bez zapuszczania się w grafikę komputerową. Pozytywne emocje wzbudza również brzmienie, które przybliża nas do amerykańskiej sceny metalowej i przypomina mi się ostatni album RAVAGE „End Of Tommorow” i tutaj jest sporo cech wspólnych. Jest ostrość, zadziorność, ale też lekki brud, a to wszystko tylko podkreśla partie gitarowe i całą resztę.

Jednak ani brzmienie, ani okładka nie mają mocy oddziaływania na słuchacza, tylko materiał, kompozycje, które tworzą ów album. Muszę przyznać, że w przypadku tego wydawnictwa poszczególne utwory same się bronią, same potrafią wywrzeć na słuchaczu wrażenie i wiem to po sobie. Może to wszystko brzmi wtórnie i mało oryginalnie, jednak nie można odmówić im melodyjności, klimatu, przebojowości. Materiał dobrze się prezentuje, a to dlatego że dominują tutaj szybkie power metalowe kompozycje jak „Under Shadows Veil” , „Throught the Storm” czy „Inferno”. To właśnie w tych utworach wyraźnie słychać, że zespół stara się łączyć zarówno epickość, rycerski wydźwięk z power metalem i progresywnością. Te kompozycje oparte są na szybkiej sekcji rytmicznej, która na tej płycie wypada bardzo dobrze, na ostrym riffie i melodyjnych klawiszach, które tworzą odpowiedni klimat. Przebojowy charakter wynika przede wszystkim z melodyjności partii gitarowych i podniosłych, zapadających w głowie refrenów. Więcej progresywności i wolniejszych momentów pojawia się w „Circle Of Torments”, więcej podniosłości w rytmicznym „Labirynth of Sanity”. Nie można narzekać na brak urozmaicenia, bo przecież pojawia się epickie, podniosłe intro „Animus Ara”, czy też rozbudowany „The shatterred Mirror” w który pojawia się wiele urozmaicenia i i ciekawych smaczków jak choćby mroczniejszy, brutalniejszy wokal. Z kolei najwolniejszą i najspokojniejszą kompozycją na płycie jest ballada „Legions Of The Cross” i jest to z pewnością słabszy moment na płycie, ale to było do przewidzenia, bo dzisiaj naprawdę ciężko o dobrą balladę. Do grona najlepszych utworów zaliczam rozpędzony „A Dying World” czy ostrzejszy „Days Of Judgement”, które pokazują że zespół potrafi grać też nieco ostrzej.

Jeżeli ktoś lubi mocne power metalowe granie z elementami symfonicznymi, progresywnymi, jeżeli ktoś ceni sobie melodyjność, dynamiczność, czy też przebojowość, to nie może pominąć tego wydawnictwa. Solidny album, który zadowoli fanów takich kapel jak SYMPHONY X, ADAGIO czy RHAPSODY OF FIRE, ale nie tylko, bo każdy znajdzie coś tutaj dla siebie. Jeden z ciekawszych tegorocznych debiutów na dzień dzisiejszy.

Ocena: 8/10

wtorek, 29 stycznia 2013

ENVINYA - Inner Silence (2013)


Niemiecki kraj wydał na świat kolejny zespół metalowy, który w tym roku zadebiutował swoim pierwszym albumem, a tym zespołem jest ENVINYA. Nazwa dość mroczna i tajemnicza, jednak przykuwa uwagę i intryguje, co z pewnością jest mocną stroną tego zespołu. Jednak podobnie podziałała na mnie okładka debiutanckiego albumu „Inner Silence”, która ma swój klimat, może nieco mroczny, może nieco tajemniczy, ale jednak również działa przyciągającą. Na tym jednak kapela nie poprzestała i „Inner Silence” jest godzien swojej okładki oraz tajemniczej nazwy kapeli. Na ile jest to dobry album, jakie cechy wykazuje, na co warto zwrócić uwagę? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w dalszej części recenzji.

Ta młoda kapela została założona w 2006 roku i może się pochwalić kilkoma sukcesami w okresie swojej dotychczasowej kariery, a mianowicie dwa razy zdobyła nagrodę „Dutscher Rock Band und Pop Preis 2010”, co też może podziałać zachęcającą na potencjalnego słuchacza, który będzie ciekawy za co ta kapela zdobyła nagrodę. Słuchając debiutanckiego albumu dość szybko można zrozumieć, że jest to solidny album, który można słuchać bez większego zażenowania, bez marudzenia, bo mamy tutaj wszystko co powinien mieć album z kategorii melodyjnego metalu, a więc energiczne riffy, mocną sekcję rytmiczną, która nadaje utworom dynamiki, mocy, pomysłowe, a przede wszystkim proste i zapadające w pamięci kompozycje, urozmaicenie w zakresie materiału, melodyjne solówki i wyróżniający się kobiecy wokal, który nasuwa kapele EVANESCENSE. Może wokalistka śpiewa nieco młodzieżowa, jednak muszę przyznać, że pasuje to do całości, do całej warstwy instrumentalnej, która jest energiczna, żywiołowa, zadziorna, a przede wszystkim melodyjna. Może i wszystkie motywy gitarowe są wtórne, może gitarzyści nie są mistrzami gitary, może ich partie są proste, pozbawione jakiegoś urozmaicenia, jakiegoś powiewu świeżości, to jednak są zagrane z dopracowaniem i wszystko trzyma solidny poziom. Niczego więcej od debiutantów nie można wymagać, jak solidnego materiału, który trafia do słuchaczy.

Od pierwszych minut zespół dostarcza słuchaczowi mocnych wrażeń za sprawą otwieracza „Faceless”, który łączy motorykę power metalową z elementami nowoczesnego melodyjnego metalu. Dobrze zostały dopasowane klawisze do tego ostrego, energicznego riffu i wszystko brzmi naprawdę dobrze i utwór zapada w pamięci, co już jest sukcesem. Zespół radzi sobie z cięższym graniem, z mroczniejszym klimatem czego dowodem jest „Forlorn”, czy też z szybszym graniem jak to w melodyjnym „In My Hands”. Ktoś powie że to dość kiczowate granie, z nieco dyskotekowymi klawiszami, a jednak ma to swój urok i słucha się tego całkiem fajnie. Nieco progresywności i gotyckiego metalu uświadczymy w „Swallow”. Pierwszym chybionym pomysłem jest tutaj komercyjny „Mirror Soul”, który nie brzmi tak atrakcyjnie jak te wcześniejsze kompozycje. Najbardziej rozbudowaną kompozycją na albumie jest tutaj „Too Late” z pewnymi zacięciami symfonicznego metalu czy też progresywnego. Ma swoje plusy, jak melodyjność, ale też minusy jak silenie się, rozciągnięcie w czasie i przynudzanie w niektórych momentach. „Beyond The Dark” czy zamykający płytę „Demoralized” to przykłady przebojów, które potrafi zapaść w pamięci już przy pierwszym kontakcie i w takiej formule zespół wypada naprawdę dobrze.


Nie ma mowy o geniuszu muzycznym, o znakomitym debiucie, o zespole, który ma potencjał na bycie jednym z najlepszych młodych zespołów metalowych, ale nie można odmówić ENVINYA solidności, melodyjności, dobrego przygotowania i wykonania utworów i skłamałbym jak bym napisał, że album był nudny i trudny w słuchaniu. Solidny album metalowy, który cechuje się melodyjnością i prostotą. „Inner Silence” to płyta którą można śmiało posłuchać, jednak po roku mało kto będzie pamiętał o nich.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 28 stycznia 2013

CHROME MOLLY - Gunpowder Diplomacy (2013)


Po długim nie bycie na scenę metalową wrócił CHROME MOLLY, który właśnie wydał swój nowy album, który jest zatytułowany „Gunpowder Diplomacy”. Powroty są dobre jeśli ma się wizję co do grania, jeśli ma się dobre pomysły na kompozycję, jeśli dotrzymuje się kroku silnej konkurencji i choć zespół ten nie był mi do tej pory znany, to jednak muszę przyznać, że potrafili mnie zainteresować. Nie wiem czy to przez fakt, że grali w latach 80/90, czy przez to że album zdobi ciekawa taka miła dla oka okładka, czy może wreszcie przez styl w jakim obraca się zespół? Czy CHROME MOLLY słusznie zrobił że wrócił?

Łatwo jest zdobyć zainteresowanie, kiedy ma się za sobą lata niezłego stażu muzycznego, kiedy działało się w latach 80, czy też 90, kiedy wydało się już 4 albumy. Trzeba pamiętać, że kapela została założona w 1984 r, a w 1991 się rozpadli, dopiero w 2009 r doszło do reaktywacji i efektem tego zjawiska jest dzieło „Gunpowder Diplomacy” i powroty też potrafią zainteresować potencjalnego słuchacza, zwłaszcza kiedy widzi się dobrze opakowany album. Jak was mogę jeszcze bardziej zainteresować do sięgnięcia po nowy album brytyjskiej formacji? Może fakt, że zespół gra muzykę będącą miksem heavy metalu i hard rocka i sporo w tym wszystkim oczywiście nawiązań do muzyki lat 80. Słychać wyraźne inspiracje AC/DC, VAN HALEN, DEF LEPPARD, ZZ TOP czy RATT i kto lubi granie tych zespołów, z pewnością po lubi to co gra CHROME MOLLY, choć trzeba mieć na uwadze, że jest to granie o kilka klas niższe i nieco wtórne, ale jednocześnie bardzo rytmiczne i melodyjne. Jak przystało na dobry hard rockowy band mamy zadziorny, hard rockowy wokal i Steve Hawkins choć nie rzuca na kolana to wpisuje się w standard wokalistów hard rockowy. Może brakuje czasami energii, mocy i ognia w tym wszystkim, ale nie wzbudza to większego niezadowolenia. Wszystko jest tutaj jak być powinno a jednak partie gitarowe są tylko dobre i brakuje tutaj jakiegoś większego urozmaicenie, większego zaangażowania. Brak szaleństwa, przebojowości i atrakcyjnych melodii, albo takich które zapadły by na znacznie dłużej w głowie. Materiał jest niezbyt wymagający, bo dominują proste riffy co słychać w zadziornym „Tv Cops” czy komercyjnym „Stop Love” gdzie słychać coś z DEF LEPPARD. Zespół dobrze czuje się w mocniejszych kompozycjach jak „Bulletproof” , w stonowanych kompozycjach jak „Billion Dollar Heart Attack” z wpływami VAN HALEN, a także w klimatach AC/DC co słychać w „Short Sharp shock”. Reszta materiału równie solidna, aczkolwiek mniej wyrazista.

CHROME MOLLY powrócił, jednak czy ktoś w ogóle na to zdarzenie wyczekiwał? Zapewne tylko zagorzali fani, bo reszta zapewne nawet kapeli nie zna. Powrót może całkiem udany, bo nagrali solidny album hard rockowy z kilkoma dobrymi kawałkami, lecz w tej dziedzinie póki co lepiej wypada GIANT X czy BLACK ROSE. Płyta skierowana do fanów muzyki hard rockowej, prostej i nie zbyt wymagającej.


Ocena: 5/10

DRAGONHAMMER - Blood Of The Dragon (2001)


Jeśli szukać specjalistów od power metalu z symfonicznymi elementami to tylko na terenie Włoch. To właśnie stamtąd wywodzą się największe i najbardziej znane kapele, takie jak RHAPSODY, czy DOMINE, a pośród tych znanych można znaleźć również mniej znane, zespoły grające na nieco niższym poziomie, ale w dalszym ciągu podtrzymując solidność tej sceny metalowej. Jednym z takich zespołów, który gra melodyjny power metal z elementami metalu symfonicznego i progresywnego jest DRAGONHAMMER. Ta formacja zaistniała na scenie metalowej w dużej mierze, za sprawą solidnego i melodyjnego debiutu „Blood Of The Dragon” i to właśnie na tym albumie chciałbym się skupić w tej recenzji. Na pewno nie jeden z was zastanawia się czy jest to wydawnictwo godne uwagi? Czy krążek jest dopracowany, melodyjny i czy wyróżnia się czymś na tle innych?

DRAGONHAMMER to formacja która została założona w 1999 roku z inicjatywy Maxa Aguzzi i zespół wpisał się w nową falę epicko rycerskiego metalu, którą prezentował choćby RHAPSODY. DRAGONHAMMER podpiął się pod ten charakter, czy też styl który charakterystyczny był dla RHAPSODY, ale nie tylko, bo przecież kapela ta czerpała garściami z formacji progresywnych jakie pojawiły się na przełomie stuleci na włoskiej scenie metalowej. W 2001 r kapela wydała swój debiutancki album „Blood Of The dragon” na którym kapela zaprezentowała ciekawy styl łączący epicki, czy też rycerski charakter znany z DOMINE z stylem RHAPSODY oraz nieco progresywnego klimatu. Styl może i ciekawy, ale nie obeszło się bez wpadek, niedociągnięć, a wszystko właściwie leży w kwestii wykonania, czy też umiejętności muzyków. Tutaj zawodzi bez wątpienia lider Max Aguzzi, który jest przeciętnym muzykiem, albo co najwyżej dobrym, który grać potrafi. To on jest odpowiedzialny za partie gitarowe i wokalne, czyli można śmiało stwierdzić że w obu tych sferach brakuje dynamiki, zaangażowania i wszystko brzmi dość średnio. Choć mamy teksty o smokach, mieczu, bojowej chwale, to jednak potrafią momentami nieco znudzić słuchacza, nieco monotonnym, rutynowym charakterem, a także tym co wyprawiają muzycy, zwłaszcza za sprawą Maxa, którego wokal jest taki momentami męczący, taki bez mocy, zaś jego partie gitarowe choć melodyjne i dość szybkie to jednak też niczym się nie wyróżniają i też potrafią nieco wymęczyć słuchacza. Klawisze może i dodają uroku stylowi DRAGONHAMMER, choć też brzmią jakby były powciskane na siłę, gdzie się tylko da bez większego zastanowienia. Sekcja rytmiczna też bez większego szału, ale jednak wszystko utrzymane na dobrym poziomie. Tak samo można opisać materiał, który może jest i zróżnicowany, to jednak też potrafi nieco zmęczyć, znużyć.

Co znajdziemy na płycie? Dynamiczny, melodyjny, podniosły „Legend”, który brzmi jak miks RHAPSODY i HAMMERFALL. Dobrze wypada również szybki, power metalowy „Dragonhammer” i jest to również jeden z wielu utworów, gdzie jest potencjał, dobry pomysł, ale nie w pełni wykorzystany, brakuje tu gdzieś więcej energii, może zadziorności. Bardzo fajną melodię wygrywaną przez klawisze posiada „Age of Glory”, z kolei ballada „Scream” ma ciekawy klimat i potrafi zauroczyć piękną formą. „You Kill” to z kolei jeden z najlepszych utworów na płycie, z dynamicznym motywem, dużą melodyjnością, gdzie spotyka się rycerskość i epickość. W „Fire” pojawia się za to więcej progresywności, co też sprawia, że kawałek ciekawie brzmi, jednak i tutaj czegoś brak. Nie brakuje dobrych melodii na tym wydawnictwie i kolejnym tego dowodem jest szybki „Blood In The Sky”. Są utwory godne uwagi, melodyjne, dość dynamiczne, ale też sporo niedociągnięć i słabszych momentów, które potrafią wystawić cierpliwość słuchacza na próbę.


„Blood Of The Dragon” to solidny, dobry album z muzyką power metalową taką nieco w stylu DOMINE, czy RHAPSODY, szkoda tylko że to wydawnictwo nie jest bez wad, które ciągną ocenę na dół. Tymi wadami jest wokal, monotonne, czasami bez energii partie gitarowe czy kilka niedopracowań w sferze kompozytorskiej. Dobry album, który warto obczaić choćby z ciekawości i choćby dla tych paru dobrych kawałków.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 27 stycznia 2013

PINK CREAM 69 - Ceremonial (2013)


HELLOWEEN świętuje sukces swojego nowego albumu, a co słychać u starego zespołu Andiego Derisa, a mianowicie PINK CREAM 69? Też w tym roku, w tym miesiącu wydali swój kolejny album, który nosi tytuł „Ceremonial”. Jest to już 11 album w dorobku tego zasłużonego niemieckiego zespołu. Zespołu, który można rzec jest skupiskiem znanych ludzi, jednak czy nazwiska i doświadczenie mogą wystarczyć, żeby zainteresować słuchacza? Czego należy spodziewać się po weteranach hard rocka, melodyjnego metalu z elementami Aor na ich nowym albumem? Czy fani porządnego hard rocka oraz ostatniego dzieła VOODOO CIRCLE w którym występuje wokalista David Readman mają tutaj czego szukać?

Na wstępie trzeba wyjaśnić fakt, że PINK CREAM 69 to kapela, która wypracowała swój styl, w którym jest miejsce na hard rock, na rock z lat 80, na melodyjny metal, czy też glam metal. To kapela w który jest sporo tradycji, sporo nawiązań do przeszłości, co z pewnością jest bardzo atrakcyjne dla potencjalnego słuchacza i potrafi zainteresować zarówno fanów starego hard rocka, ale także słuchaczy młodego pokolenia, głównie za pomocą mocnego, zadziornego brzmienia, które ma na celu nieco przybrudzić owe dźwięki i jednocześnie nadać całości odpowiedniego luzu, lekkości, czy też ciężaru. Jeśli się wie to w czym obraca się zespół, to nikogo nie powinno zdziwić, że „Ceremonial” wpisuje się w styl grupy i nie ma mowy tutaj o zaskoczeniu, próbie odejściu od tego wypracowanego stylu i jedynie co może zaskoczyć, a przy najmniej mnie zaskoczyła, że tym razem wyszedł zespołowi bardzo dobry album. Z jednej strony talenty muzyków, z drugiej strony doświadczenie i z pewnością te dwa elementy sprawiły, że nowy album jest na porządnym poziomie, że dzięki właśnie tym dwóm aspektom, każdy fan hard rocka i dokonań VOODOO CIRCLE może sięgnąć po „Ceremonial”. PINK CREAM 69 przeszedł od roku 1987 sporo zmian, ale obecnie jego siłą napędową jest Dennis Ward, basista, producent i kompozytor, który w świecie hard rocka jest znaną postacią i nic dziwnego, skoro jego dusza muzyczna jest naprawdę rockowa. Tworzy bardzo klimatyczne, przebojowe kawałki, które zapadają w pamięci i ma to coś w sobie, nie tylko w kompozytorstwie, ale też podczas wygrywania swoich partii. Drugim motorem napędowym jest w tym zespole wokalista David Readman, który jest znakomitym wokalistą, z charyzmą, techniką i hard rockową manierą i póki co jest to jeden z najlepszych wokalistów hard rockowych jakie znam, gość potrafi wykreować magiczny świat. Reszta muzyków może nieco w tyle, ale zarówno perkusista Chris Schmidt grający w zespole od 2012, jak i gitarzyści Reitenauer /Koffner, którzy grają może czasami nieco monotonnie, nieco bez zaangażowania, bez werwy i pomysłu, to jednak jest solidność, jest odpowiedni hard rockowy wydźwięk, a czasami wykraczają poza ten nieco przyzwoity charakter prezentując że potrafią grac bardziej energiczniej, melodyjnej, tworząc przeboje, które zapadają w pamięci. Przykładami takich kawałków, gdzie zespół wspina się na wyżyny swojego kompozytorstwa jest na tym albumie choćby otwierający „Land Of Confussion” z dość mrocznym klimatem, mocnym riffem i takim zacięciem w stylu VOODOO CIRCLE, lekki, przebojowy „Wasted Years” który jest wg mnie najlepszym utworem na płycie, czy też rytmiczny, nieco bardziej melodyjny „Special”. Do grona dobrych i wyróżniających utworów z pewnością zaliczę tutaj cięższy „Big Machine” , wolniejszy, bardziej stonowany, z pewnymi motywami ballady „Passage Of Time”. Ostatnim wartym szczególnej uwagi jest nieco energiczniejszy rockowy kawałek w postaci „I Came To rock”. Reszta utworów solidna i bardzo rockowa, lecz nie zapada jakoś specjalnie w pamięci.

„Ceremonial” to bardzo solidny hard rockowy album, który można polecić przede wszystkim zagorzałym fanom zespołu, a także hard rockowych dźwięków, jednak czy jest to płyta idealna bez skazy? No właśnie, brakuje równego poziomu, jakiegoś urozmaicenia w obrębie kompozycji, większego zaangażowania ze strony muzyków, zwłaszcza jeśli chodzi o wykonanie utworów. Solidny hard rockowy album - tak można określić „Ceremonial”, który nie powalił na kolana jeśli chodzi o hard rockowe granie. Tutaj znacznie lepiej wypadają nowe albumy BLACK ROSE czy GIANT X. Teraz trzeba czekać na nowy VOODOO CIRCLE i porównać występ Readmana tam i tutaj na „Ceremonial”. Trzeba tego po prostu posłuchać i wyrobić własne zdanie, ale ja z pewnością do tej płyty będę wracał rzadko.

Ocena: 6/10

sobota, 26 stycznia 2013

CELLADOR - Enter Deception (2006)

Szybki melodyjny power metal wzorowany na europejskich formacjach, w tym DRAGONFORCE czy HELLOWEEN z okresu „Walls Of Jericho”, a wszystko gdzieś wymieszane z starym amerykańskim speed metalem lat 80. Zespół, który często określany jest mianem amerykańskiego DRAGONFORCE. Zespół, który zapisał się w historii power metalu, zwłaszcza amerykańskiego. O jakiej kapeli mowa? CELLADOR, zespół który został założony w 2003 roku z inicjatywy Chrisa Petersena i Johsa Krohna pierwotnie pod nazwą APOSTATE. Kapeli, która miała swoją okazję i ją wykorzystała, poprzez nagranie znakomitego debiutanckiego albumu „Enter Deception” , który ukazał się w roku 2006. Co tak więc znajdziemy na tym albumie? Czym się charakteryzuje? Co przemawia za tym, że jest jednym z najlepszych albumów power metalowych z USA ostatniej dekady?

Analogii do DRAGONFORCE jest całkiem sporo i nie sposób nie zauważyć międzynarodowego charakteru obu zespołów, trzymanie się podobnego stylu grania określanego mianego melodyjnego power metalu, czy też w końcu podobna dynamika, szybkość, która charakteryzuje oba zespoły. Warto jednak podkreślić, że to nie jedyne skojarzenia jakie się nasuwają, bo przecież niektóre melodie, dynamika, przebojowość może nasunąć HELLOWEEN, a zadziorny wokalista Micheal Gremio tylko utwierdza nas w przekonaniu tym, no ale nie ma się co dziwić, skoro manierą, techniką i śpiewaniem w górnych rejestrach przypomina nikogo innego jak Micheala Kiske. Mamy też skojarzenia ze sceną narodową i to głównie za sprawą brzmienia, które jest dość surowe, mocne, soczyste i pozbawione wszelkich technicznych smaczków czy też smaczków. Cechą charakterystyczną tej płyty jest nie tylko wokalista, nie tylko amerykańskie brzmienie, czy też granie pod HELLOWEEN czy DRAGONFORCE to również cofnięty nieco bas, który jednak i tak daję osobie znać bardzo wyraźnie, to również, a może i przede wszystkim szybkie partie gitarowe duetu Hudson/Petersen, który stawia na dynamikę, niezwykłą szybkość, zadziorność i nie ma znaczenia że utwory dość często są podobne do siebie, że momentami nieco się dłużą, nie ważne jest również w ostatecznym rozrachunku wykorzystanie wszelkich znanych patentów, bo mamy do czynienia z atrakcyjną muzyką. Z czego to wynika? Przede wszystkim z tej całej gitarowej szarzy, z tej dynamiki, z tego ile doznań dostarczają obaj gitarzyści, ile tutaj prawdziwie power metalowych motywów, riffów, ile energicznych solówek i ile ciekawych, chwytliwych melodii, a przecież sami gitarzyści nie należą do wirtuozów gitary i grają rzeczy dość proste i łatwo zapadające. Jednak to jest właśnie cała sztuka i piękno tego zespołu, atrakcyjność muzyki CELLADOR. Ta ich prostota, melodyjność, te pojedynki na solówki, ta szybkość, przebojowość i wykorzystanie w znakomity sposób wszelkich patentów z różnych gatunków melodyjnego metalu, począwszy od speed metal lat 80, kończąc na europejskim power metalu. Dowodem na ową różnorodność i czerpanie z różnych melodyjnych gatunków jest tutaj z pewnością długi, rozbudowany „Seven Through Time” i to właśnie tutaj można usłyszeć jak zespół balansuje między różnymi melodyjnymi gatunkami. Duże ilości starego HELLOWEEN i to tego z okresu 3 pierwszych płyt usłyszymy w szybkim, energicznym, a przede wszystkim przebojowym „No Chances Lost”, zaś w otwierającym płytę „Leave All Behind” można usłyszeć wszelkie patenty, które można by śmiało przypisać speed metalowym kapelom lat 80 i to nie tylko tych amerykańskich. Owy miks DRAGONFORCE z „Walls Of Jerycho” dobitnie słychać w rozpędzonym „A Sign far beyond”, który jednocześnie pokazuje, że można w tej niezwykłej szybkości grać bardzo rytmicznie i zadziornie. Więcej ciężaru i amerykańskiego charakteru możemy uświadczyć w melodyjnym „Never Again” choć i tutaj nie sposób nie pomyśleć o HELLOWEEN. Nie można też zapomnieć o dynamicznym „Wakening” czy też ostrzejszym „Releasing The Shadow”, które pokazują co to znaczy power metal i to w najlepszym wydaniu.

CELLADOR nie nagrał niczego odkrywczego, ale pokazał, że amerykański zespół może nagrać album w pełni europejski. Album, który będzie szybki, dynamiczny jak DRAGONFORCE i melodyjny, przebojowy jak HELLOWEEN. Ta sztuka im się udało i przeszli do historii jeśli chodzi o power metal i ich debiutancki album został zapamiętany przez fanów melodyjnego power metalu, a przeze mnie na pewno. Zespołowi udało się zwrócić uwagę na ich muzykę, na to że drzemie w nich potencjał, szkoda tylko że z taką szybkością jaką pędzili wygrywając poszczególne partie tak szybko z nikli ze sceny i teraz działa zespół ale z innymi muzykami i nie wiadomo czy będą wstanie jeszcze kiedykolwiek coś wydać. Pozostaje tylko włączyć po raz kolejny ten album, który jest szybki, przebojowy i nie bierze jeńców. Gorąco polecam!


Ocena: 9,5/10

piątek, 25 stycznia 2013

BLACK MAJESTY - Silent Company (2005)


Udając się w podróż muzyczną po kontynencie Australii nie tak łatwo jest znaleźć ogromną liczbę ciekawych zespołów z pogranicza heavy/power metalu, jednak co do tego kto jest najlepszy w tej dziedzinie nie ma wątpliwości. Od roku 2003 kiedy wydali swój debiutancki album „Sands Of Time” wpisali się do historii tego gatunku, stając się gwiazdą. Gwiazdą, która wydawała kolejne albumy i tylko umacniała swoją pozycję. Na czym polega fenomen zespołu? Na czym polega ich sztuczka? Dlaczego zespół tak intryguje? Każde pytanie ma znaczenie, przynajmniej dla zrozumienia dlaczego ten zespół często jest określanym mianem najlepszego. A mówiąc o najlepszych, to ich najlepszym albumem jest dla mnie nieustannie „Silent Company”. Jest to jedno z tych wydawnictw, które udowadnia, że można wykorzystać znane patenty do wyższych celów, do stworzenia własnego stylu, do osiągnięcia muzyki na wysokim poziomie. Co znajdziemy na albumie? Jakie cechy go wyróżniają ? Na jakie utwory warto zwrócić uwagę?

BLACK MAJESTY to kapela, która została założona w 2001 roku i zyskała zainteresowanie słuchaczy dzięki swojemu stylowi, dzięki swojej muzyce, która mimo oparciu na znanych patentach wnosiła powiew świeżości do gatunku melodyjnego heavy metalu i power metalu. Fenomen tej kapeli polega na tym, że swój styl jest na bezdrożu europejskiego power metalu w stylu HELLOWEEN, czy heavy metalu typu IRON MAIDEN, a tym co preferują kapele z Stanów Zjednoczonych. Choć swój styl opierają na znanych patentach, to jednak nie ma mowy o kolejnym klonie IRON MAIDEN. Dlaczego? Bo ta kapela bierze to co najlepsze z stylów obu kontynentów i dodaje sporo od siebie. Muzyka tego zespołu, głównie utrzymana jest w średnim tempie i tak było na debiucie i na „Silent Company”. Z USA można wychwycić podniosłość, epicki wymiar, ta powaga i melancholia, którą daje osobie znać w klimacie, który tu jest kreowany przez muzyków, a także przez ciepłe, takie głębokie brzmienie, które jest krystaliczne czyste i pełne magii, z kolei konstrukcja melodii, sekcji rytmicznej to już zaczerpnięcie z europejskich kapel. Jednak kapela daje sporo od siebie, bo przecież miesza style z dwóch kontynentów, miesza heavy metal z power metalem i progresywnością, stawia na magię, świeżość, perfekcyjne wykonanie. „Silent Company” to dzieło w którym nie sposób oderwać się od wyczynów muzyków, od ciepłego, czystego wokalu Johna Carveliego, który techniką i manierą przypomina trochę Dickinsona i trochę Kiske, czyli dwóch znaczących wokalistów w heavy/power metalu i John niczym im nie ustępuje. Jest bardzo przekonujący, dobrze wyszkolony techniczne, a poszczególne frazy wyśpiewywane przez niego są tchnięte magią i niezwykłym klimatem. To dzieło całego zespołu, tak więc nie można zapomnieć o świetnej pracy sekcji rytmicznej, które odpowiada za dynamikę, czy zróżnicowanie, a także wyczynów dwóch gitarzystów, którzy lekką przepływają między poszczególnymi melodiami, którzy potrafią stworzyć magiczny świat za sprawą swoich partii. Uświadczymy właściwie full service, bo są i szybkie riffy, są finezyjne solówki, progresywne motywy, ostre, drapieżne riffy, ostrzejszy, mroczniejszy wydźwięk, czy stonowanie i balladowy charakter. Nie da się nudzić przy takim zróżnicowaniu i przy takim poziomie wykonania i zagrania poszczególnych partii. Kompozycje to obok muzyków, stylu, dobrze wyważonego brzmienia, czy też miłej dla oka, klimatycznej okładki kolejny istotny atut tego wydawnictwa i dowód na to że mamy do czynienia z materiałem z górnej półki. Wiemy już że kompozycje są urozmaicone i utrzymane w heavy/power metalowej formule, jednak warto wspomnieć o tym, że dominują tutaj kompozycje długie, rozbudowane i w dodatku z takim wzbogaceniem melodyjnym za sprawą klawiszy, które tworzą tajemniczy, nieco mroczniejszy, poważniejszy klimat, który jest nieodzownym elementem układanki BLACK MAJESTY.

Jak kupić słuchacza od pierwszych dźwięków? Najlepiej mocnym otwieraczem, a „Dragon Reborn” z pewnością takowym jest. Jest tutaj oczywiście IRON MAIDEN, który daje o sobie znać w sferze sekcji rytmicznej, a także w melodyjności, natomiast praca gitar, tempo momentami nasuwa HAMMERFALL. Połączenie mogłoby się wydawać niemożliwe, a jednak bardzo udane. Drugim kolosem na tym albumie jest „A Better Way To Die”, który jest przesiąknięty IRON MAIDEN, ale ten kawałek jest pełen niespodzianek i sporo tutaj innych wpływów, w tym amerykańskich. Zgrabny kolos, w średnim tempie, z dużym zapasem epickości. HELLOWEEN z najlepszych lat i nieco IRON MAIDEN spotyka się w melodyjnym, przebojowym „Silent Company”, który jest jednym z najlepszych utworów jakie słyszałem w swoim życiu. Wiem utwór prosty, taki dość lekki, przebojowy i pełen odesłań, ale jest wyborny i zapadający na długo w pamięci. Nieco słabiej wypada ballada, przesiąknięta bardowym klimatem rodem z BLIND GUARDIAN i „Six Rebborns” gdzie słychać gościa Susie Gritchan to utwór, który jakoś nie pasuje do reszty. W power metalowej formule utrzymany jest „Firestorm” i tutaj słychać Wielką Brytanie czyli IRON MAIDEN, a także włoską , francuską czy też niemiecką scenę. Jest też i ciężar co słychać w „New Horizons”, mroczny, melodyjny metal w „Darkened Room” gdzie jest elegancja, wtrącenie akustycznej gitary i świetne balansowanie między melodyjnością i lekkością. Szybkość, power metal uświadczymy oczywiście w takich petardach jak „Never Surrender” czy „Visionary”.

„Silent Company” to najlepszy album tej formacji, który pokazuje że można grać pod styl IRON MAIDEN, wykorzystywać podobne patenty i jednocześnie zaskakiwać słuchacza, dostarczając sporo świeżości, wykorzystując i piętnując to co żelazna dziewica nie piętnuje. BLACK MAJESTY to najlepszy zespół z Krainy Kangurów, to zespół który wpisał się do historii melodyjnego metalu/power metalu, to kapela która nagrała dwa świetne albumy i do dziś sprawnie funkcjonuje i trzyma równie wysoki poziom. Jeden z tych zespołów, które trzeba znać. Gorąco polecam! Mistrz w swojej kategorii.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 24 stycznia 2013

STORMWARRIOR - Stormwarrior (2002)


Dużo mówi się o tym jaki wpływ miał „Keeper of The Seven Keys” na gatunek power metal, to jaki wywarł wpływ na heavy metal, na powstawanie co raz to innych podobizn, jak to zrewolucjonizował rynek muzyczny, a często zapomina się o tym co zrobił dla muzyki metalowej debiutancki album HELLOWEEN, a mianowicie „Walls Of Jerycho” , o tym jak podłożył podwaliny pod power metal, pokazując że mniej techniczni wokaliści mogą podbijać serca słuchaczy, że wtrącenie speed/thrash metalowych wtrąceń może pod ostrzyć charakter muzyki, o tym że ten album też stworzył wiele podobnych zespołów, które postanowiło odtworzyć to co najlepsze z tamtego okresu, odtworzyć styl i wlać do niego nieco świeżości, patentów charakterystycznych dla RUNNING WILD. Jednym z tych zespołów jest oczywiście STORMWARRIOR. Jeden z najlepszych zespołów jaki się narodził w ciągu ostatniej dekady. Jeden z najlepszych zespołów heavy/speed/power metalowych jakie znam, jeden z moich ulubionych. Najlepszy album tej niemieckiej formacji to oczywiście „Stormwarrior”. Ile w tym z HELLOWEEN? Czy mamy do czynienia z drugim „Walls Of Jerycho”?

Nawiązań do tamtego albumu jest na tyle dużo, że można śmiało mówić o płycie, którą jest godna oryginału i tu chodzi nie tylko o styl, konwencję, lecz o wykonanie i poziom kompozycji. Klimatyczna okładka, gdzie jest wojownik, dużo trupów została narysowana przez Karczewskiego, człowieka, który rysował okładki HELLOWEEN, w tym „Walls Of Jerycho”, nagranie albumu w prywatnym studio Kaia Hansena, występ takich gości jak Markus Grosskopf, Dirk Schlachter czy Kai Hansen, czy też w końcu cover HELLOWEEN, czy trzeba więcej dowodów na fakt, że album zasługuje na miano drugiego „Walls Of Jerycho”? Dostarczę je wam. Brzmienie wzorowane na brzmieniu z albumu HELLOWEEN i tutaj Kaiowi udała się sztuka odtworzenia tamtego brzmienia, do tego jak można znaleźć w pewnych źródłach, Kai chciał za sprawą tego zespołu zrealizować pomysły, które mu się nie udało zrealizować. Kai to bóg power metalu i odkrył kolejny zespół i pomógł im się rozwinąć i czuwał nad poziomem owego wydawnictwa, co zresztą słychać, bowiem nie dopuścił do nagrania chłamu, którego by nikt by nie słuchał. Dowodów na powiązania z „Walls Of Jerycho” jest pełno. Lars Ramke, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty, tak podobnie jak Kai Hansen i podobnie jak on śpiewa takim specyficznym wokalem, który stawia na zadziorność, krzykliwość, piski i jest to jeden z najlepszych klonów Kaia Hansena, jeśli chodzi o wokal. Może techniką nie powala, ale jest wyrazistość, bojowość i ta niemiecka solidność. Momentami wokal jego nasuwa też Rock;n Rolfa, ale to już znacznie mniej. RUNNING WILD jest tutaj jak na moje uszy znacznie mniej niż „Walls Of Jerycho” HELLOWEEN i to słychać również w riffach, w tym jak zostają konstruowane utwory, budowana melodyjność, przebojowość. Ani Lars Ramcke ani Scott Bolter nie myślą o wykroczeniu poza to co wykreowały dwa wielkie zespoły, o wymyśleniu czegoś innego, ale po co skoro fani nigdy nie mają dość HELLOWEEN, czy RUNNING WILD, zwłaszcza kiedy sam bóg power metalu Kai Hansen mianował ich na godnych następców jego twórczości z „Walls Of Jerycho”? Taki team nie mógł zawieźć i nie zawiódł. Dziedzictwo tamtego albumu daje o sobie znać w partiach gitarowych, w solówkach, gdzie jest dynamit, energia, zadzior i melodyjność, daje o sobie znać w każdej kompozycji.

Bojowe nastawienie, chórki niczym wojenne okrzyki i tematyka wojenna to coś co wyraźnie odróżnia te dwa albumy od siebie i nawet intro w postaci „The Hammer Returneth” nas o tym dobitnie informuje. Żaden zespół nigdy nie zbliżył się w taki sposób do stylu HELLOWEEN z „Walls Of Jerycho”, nikt nie potrafił stworzyć killery na miarę geniuszu Kaia Hansena, a tu 4 śmiałków pod okiem twórcy tamtego albumu wykreowali nie tylko styl, ale i poziom muzyczny godny tamtego albumu i już „Sign Of warlord” o tym nas przekonuje. Jeden z najlepszych utworów kapeli, jeden z tych killerów, który jest zawsze grany na koncertach i nic dziwnego skoro to taki drugi „Ride The Sky”. Nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę coś równie genialnego co ten klasyk HELLOWEEN, a tutaj jakże pozytywne zaskoczenie. Wystarczy posłuchać główny riff, tą motorykę i taki prosty, równie chwytliwy refren, do tego solówki oddające to co najlepsze w niemieckim speed/power metalu, to co najlepsze było w HELLOWEEN z okresu „Walls Of Jerycho. STORMWARRIOR bardziej podąża w tematykę wojenną, więcej tu rycerzy, mieczy i takich tam i nie powinno dziwić nikogo, że w takim utworze jak „Son of Steel” pachnie, podniosłością i patosem niczym w kompozycjach rodem z MANOWAR, jednak cała melodyjność, dynamika, power/ speed metalowa jazda to już HELLOWEEN. W podobnej konwencji utrzymany również jest „Bounde By The Oath” i to połączenie jest nadzwyczaj atrakcyjne. Jeszcze jakby więcej brutalności, dynamiki można uświadczyć w melodyjnym „Deceiver”, gdzie zespół jeszcze bardziej zwiększa dynamikę, szybkość, a wszystko brzmi tak jak to brzmiało na „Walls Of Jerycho”. Kolejnym wielkim hitem jest tutaj bez wątpienia bojowy „The Axewielder”, który może ma bardziej stonowany motyw, jednak swoją zadziornością i melodyjnością zachwyci nie jednego fana power metalu, czy też heavy/speed metalu. „Death By Blade” to kolejny dynamiczny, power metalowy kawałek, który mógłby zdobić album „Walls Of Jerycho” i można gdzieś tu usłyszeć coś z „Guardian” i choć jest to kolejny power metalowy kawałek w podobnej konwencji, to jednak nie nudzi i dostarcza sporo emocji, zwłaszcza w sferze partii gitarowych Na uwagę zasługuje tutaj popis umiejętności Dirka Schlachtera, który wygrywa tutaj niezłe solo Najbardziej bojowym utworem jest tutaj bez wątpienia „Thunderer”, gdzie jest ta magia, podniosłość, hołd dla Odyna i ten rycerski charakter. Gdzieś podobny ładunek emocjonalny i charakter można wychwycić w bardziej rytmicznym, bardziej energicznym „Defenders Of Metal”, który oczywiście chwali metal i wychwala go pod niebiosa. Prawdziwy hymn metalowy. Obok „Sign Of Warlord” typowym kawałkiem „Walls Of Jerycho” jest tutaj bez wątpienia ...”Iron Prayers” który głównym motyw gitarowy, konstrukcję, melodyjność ma wzorowaną na utworze „Judas” HELLOWEEN i brzmi jak by wyszedł spod ręki Kaia Hansena. Kolejny wielki hit zespołu, na który trzeba zwrócić szczególną uwagę. Kai Hansen pełni tutaj nie tylko rolę producenta, mentora, ale i też gościa, który zagrał i zaśpiewał to i owo na „Chains Of Slavery” i jest to kawałek najbardziej rozbudowany, najbardziej urozmaicony i pełen niespodzianek i smaczków, które sprawiają, że utwór jest jeszcze bardziej atrakcyjny. No i świetny cover „Heavy Metal is The Law” z repertuaru HELLOWEEN, który brzmi równie świetnie co oryginał, a może nawet lepiej.

Znakomity debiut niemieckiej formacji, prawdziwy geniusz jeśli chodzi o speed/power metal, prawdziwa perła w swojej kategorii. Zespół odniósł zwycięstwo niczym wojownik, odnieśli sukces, stali się rozpoznawalni i znani. Zawdzięczają to Kaiowi, który był ich mentorem, nie tylko produkcyjnym, ale również tym który czuwał nad całością, miał natchnienie na muzyków, to on sprawił że otrzymaliśmy drugi „Walls of Jerycho” bo tak można nazwać również debiutancki album STORMWARRIOR. Jest to ich najlepszy album i później nie udało się nagrać równie genialny album. Kto szuka dynamikę, brak smętów, pieprzonych ballad, kto szuka przebojowość, zadziorność, szybkość i pędzenie do przodu, zostawiając trupy za sobą, kto lubi tematykę związaną z wojownikami i bitwami, kto kocha twórczość Kaia Hansena i „Walls Of Jerycho”, ten musi sięgnąć po ten album!

Ocena: 10/10

środa, 23 stycznia 2013

TIMELESS MIRACLE - Into Enchanted Chamber (2005)


Czy muzyka może przenieść do świata magii? Czy dzięki muzyce metalowej można się poczuć jak bohater baśni? Czy można nagrać album, który przeniesie słuchacza do krainy magii, do świata gdzie jednak nie ma ani rycerzy, ani smoków, nie ma żadnego boga typu Thor czy Odyn? Stworzyć muzykę, która ujmie słuchacza swoją lekkością w formie, prostotą w treści? Która pokaże, że metal może być radosny, miły dla ucha i strasznie przebojowy. Oj można i mimo upływu lat wciąż do grona tych nielicznych albumów, które potrafią przenieść słuchacza do radosnego świata magii i baśni jest szwedzki zespół TIMELESS MIRACLE i ich debiutancki album „Into The Enchanted Chamber” z roku 2005.


Co wiadomo na temat zespołu? Jak przedstawia się ich historia? Co było przed albumem?Nazwa TIMELESS MIRACLE zaczęła funkcjonować w roku 2001 i wtedy można było to nazwać bardziej jako niezobowiązujący projekt, będący pomysłem dwóch muzyków,a mianowicie Holsta i Nilssona, lecz początkiem tak naprawdę był założony w 1995 roku zespół TRAPPED i to właśnie pod tą nazwą ukazało się pierwsze demo. W roku 2002 pojawiła się w końcu okazja do tego, by nagrać i wydać w końcu swój debiutancki album. Szybko zatrudniono drugiego gitarzystę Stena Mollera oraz doświadczonego i znanego perkusistę Jaimiego Salazara. Zespół ciężko pracował i w roku 2005 światło dzienne ujrzał debiutancki album „Into The Enchanted Chamber” i warto było włożyć w to serce, oddać się w 100 %, bo zespołowi udało się dzięki temu stworzyć jeden z najlepszych albumów w kategorii melodyjnego power metalu, który przesiąknięty jest klimatem fantasy, magią, który potrafi zauroczyć niezwykłymi melodiami, swoją formą i treścią, który zadowoli fanów FREEDOM CALL, ale także innych znanych niemieckich power metalowych kapel. Tak niemiecka konsekwencja, pomysłowość, przebojowość, melodyjność dają się we znaki, ale to jest bez wątpienia atut tego wydawnictwa. Większość kapel metalowych stara się stawiać na ciężar, zadziorność, ostre riffy i agresję, a TIMELESS MIRACLE idzie w kierunku finezyjności, gracji, lekkości, melodyjności, w kierunku gdzie słychać standardowe, proste riffy, do krainy gdzie jest wesoło i bardzo kolorowo. Ten baśniowy świat kreują muzycy i ich umiejętności, to właśnie niczym malarz pędzlem kreują wyjątkowy świat, gdzie każdy z muzyków robi to co do niego należy, a nawet więcej. Wokal to jest kwestia często sporna, bo albo wokalista irytuje swoim piskiem, albo męczy swoją manierą, jednak w przypadku tego albumu to jest element, który dostarcza słuchaczowi sporo frajdy i niezapomnianych doznań. Mikeal Host nie musi nikogo udawać, jest sobą, śpiewa ciepłym, melodyjnym i czystym głosem, który może nasunąć Micheala Kiske czy Chrisa Bay'a z FREEDOM CALL. Taki wokal idealnie pasuje do konwencji power metalowej, gdzie jest nacisk na melodie. Świetnie komponuje się z słodkimi klawiszami, finezyjnymi, melodyjnymi partiami gitarowymi i Nillson jak i Moller to gitarzyści, którzy wiedzą jak zainteresować słuchacza, jak zbudować napięcie, wykreować odpowiedni baśniowy klimat i to za sprawą klawiszy, czy finezyjnych, energicznych solówek. Słyszałem wiele solówek, riffów, wiele melodii z tego gatunku, ale to co wyprawiają ci muzycy to czysta magia, to granie na wysokim poziomie, z zachowaniem wszelkich standardów technicznych. Mogłoby się wydawać, że pierwszy album będzie oznaczać niepewność, niezdecydowania, brak dopracowania i kiepskie brzmienie, jednak tutaj mamy perfekcyjny album, który jest tego przeciwieństwem. Klimatyczna okładka z takim baśniowym czy też motywem s-f już przykuwa uwagę. Mocne, krystaliczne czyste, wyraziste brzmienie przykuje również uwagę nie jednego słuchacza, nic dziwnego bo w końcu jest to jeden z najlepiej wyprodukowanych albumów z tego gatunku jaki słyszałem. Niemiecka szkoła tworzenia przebojów, tworzenia melodyjności daje o sobie znać właściwie przez cały materiał. Rzadko się zdarza, że każda kompozycja zapada w pamięci, że każda melodia czy motyw chodzi za człowiekiem, prześladuje go, a jednak to udało się osiągnąć zespołowi. Już otwierający „Curse Of The Warewolf” to utwór, w którym sporo się dzieje, który przez swoją rozbudowaną formę dostarcza sporo ciekawych motywów i melodii. Nie sposób się nudzić przy tym hicie, który jest energiczny i bardzo melodyjny. FREEDOM CALL lecz w lepszym wydaniu można by rzec. Krótki, melodyjny, oddający to co najlepsze w niemieckim power metalu,tak można by określić „Witches of Black Magic”. Nie ma tutaj czasu na smęcenie, na silenie się na coś innego, nie ma kombinowania i kolejne utwory tylko jeszcze bardziej kupują słuchacza, bo jak się oprzeć, melodyjnemu z motywem nasuwający muzykę poważną „Into The Enchanted Chamber”? Jak nie tupać nogą, nie bujać się w rytm bardziej stonowanego, ale bardzo melodyjnego „The Devil” z kolejnym znakomitym refrenem ? Również spustoszenie sieje dynamiczny, taki power metalowy killer jak „The red Rose” i nikogo nie powinno zdziwić tutaj kolejne znakomite solówki, chwytliwy motyw główny, czy też klimatyczny, zapadający w pamięci refren, taki na miarę wielkich niemieckich kapel power metalowych typu FREEDOM CALL czy GAMMA RAY. Podoba mi się również rytmiczność w „Return of Warewolf”, nieco bardziej komercyjny „The Gates Of Hell”, który jest bardziej stonowany, bardziej łagodny i nawet ballada „Memories” jest tu świetna, taka tajemnicza, romantyczna i bardzo uczuciowa.

Kraina czarów, magii, świata baśni stoi otworem i ty drogi czytelniku możesz zasmakować radosnego i kolorowego świata, który jest kreowany przez muzykę, przez muzyków, specjalistów melodyjnego power metalu. Tak wy wszyscy, którzy nie znacie tego zespołu możecie poznać ten magiczny świat, gdzie każdy utwór jest nadzwyczaj melodyjny, energiczny, radosny i przebojowy, gdzie każdy riff, motyw, solówka dostarczy niezapomnianych doznań i tak zostaniesz pochłonięty tym światem, że będziesz do niego często wracał. Prawdziwa perła pośród wiele innych power metalowych albumów. Czysta perfekcja i szkoda tylko, że kapela nie daje znaków życia. Jeśli się ktoś uważa, za fana power metalu musi znać to wydawnictwo.

Ocena: 10/10

wtorek, 22 stycznia 2013

INTRUDER - A Higher Form of Killing (1989)


Thrash metal nie kończy się na KREATOR, ATNTHRAX czy METALLICE. Thrash metal nie musi być ograniczony wyłącznie do znanych nam wszystkim schematów , gdzie jest dynamiczna sekcja rytmiczna, dzikie partie gitarowe, ostry, drapieżny, brutalny wokal i teksty o śmierci i innych mrocznych tematach, które mają podkreślić owy brutalizm i agresję. Thrash metal może być kojarzony również z melodyjnościami i nieco ambitniejszym graniem i kto zna twórczość TOXIK czy VIO-LENCE, ten wie o co mi chodzi. Właśnie taka odmiana thrash metalu, w którym wszechobecna jest ambicja, w obrębie melodii, wykonania, kompozytorstwa, czy też wyczynów muzyków najbardziej mi odpowiada. Jestem zwolennikiem ciekawego pomysłu na granie, stylu, gdzie pojawia się nie tylko agresja, która jest wyznacznikiem thrash metalu, ale też nieco połamanych motywów, bardziej złożonej struktury, które gdzieś mogą kojarzyć się z progresywnym metalem, a także niezwykłej melodyjności i przebojowości, która łączy się z heavy metalem, a owa dynamika z speed metalem. Jako że ciężko znaleźć coś ciekawego z nowości, bo często technika potrafi zatuszować wiele małych niedociągnięć, a agresja odgrywa dzisiaj jeszcze większą rolę, to też zrobiłem sobie wycieczkę w przyszłość i wykopałem kolejny zespół z kategorii „ mało znany” i amerykańska formacja INTRUDER jest jedną z takich, co więcej wpisuje się stylem, w to czego doszukuję się przeważnie w płytach thrash metalowych. Nie miałem okazji przestudiować całą ich dyskografię i póki co chciałbym się z wami podzielić odczuciami związanymi z drugim albumem tej formacji „A Higher Form of killing” z 1989 roku. Jaki poziom muzyczny prezentuje amerykańska formacja? Czy jest to wydawnictwo godne uwagi? Zanim was oprowadzę czytelnicy po płycie, po zakamarkach tego zapomnianego nieco wydawnictwa, zanim wam opiszę to co znajdziemy na płycie, chciałbym wam nieco opisać historię zespołu, co może być miłą ciekawostką, ale też pewną genezą owego albumu.

Cofnijmy się do roku 1987, do czasów kiedy metal był w szczytowej formie i to właśnie w tym czasie został założony TRANSGRESSER jako pierwotna forma zespołu INTRUDER. Nagrali w tamtym okresie tylko parę dem i po 1986 przekształcono ten band w INTRUDER i już w 1987 ukazał się debiutancki album „Live To Die”. O ile debiutancki został zagrany w 4 osobowym składzie i to jeszcze w speed metalowej formule, jednak drugi album to już pasmo zmian. Zmiana wytwórni na Metal Blade Records, zatrudnienie piątego muzyka, a mianowicie drugiego gitarzystę Grega Messicka, czy też zmiana stylu i pójście bardziej w stronę thrash metalu z elementami progresywnymi i speed metalowymi. W roku 1991 wydali swój ostatni album i się rok później rozpadli, potem jeszcze się reaktywowali, jednak nic z tego wielkiego nie wyszło. Choć nagrali tyle albumów, to większego sukcesu nie osiągnęli i mało kto zna tą kapelę, co jest raczej dziwnym zjawiskiem, zwłaszcza jeśli się posłucha drugiego albumu. Dlaczego? Po tym wydawnictwie słychać, że w zespole drzemał potencjał na karierę światową. Wokalista Jimmy Hamilton przypominał manierę nieco Belladony czy frontmana z TOXIK, ale miał swój styl, temperament, technikę i drapieżność, więc potrafił nadać charakteru zespołowi, jak i płycie. Ciężko nazwać jego głos takim typowo thrash metalowym, co też pozwoliło urozmaicić styl i kompozycje zespołu. Mając takiego wokalistę można zdziałać dużo, można stworzyć ambitniejszy materiał, bardziej pokręcone melodie, bardziej wymagające struktury utworów i w tej roli świetnie spisał się duet gitarzystów Vinnet/Messick. Jeśli oczekujecie od gitarzystów ciekawych melodii, takich świeżych, oryginalnych i zapadających w pamięci, a do tego mocnych, dynamicznych motywów, czy też w końcu energicznych i złożonych solówek, to z pewnością to dostaniecie i ci dwaj panowie o to już zadbają. Drugi album to nie tylko znakomita forma muzyków, czy też ciekawy styl grania to również ciekawa, klimatyczna okładka, która potrafi zachęcić do zapoznania się z płytą czy tez zadziorne, dość agresywne i mocne brzmienie, które podkreśla styl zespołu oraz owy charakter kompozycji. Cały materiał jest bardzo atrakcyjny, a co najważniejsze równy i urozmaicony. Można dać się ponieść klimatowi w „Time Of Trouble” , czy „Antipath”, można się wyszaleć przy dynamicznym „Mr. Death” gdzie zespół stara się zagrać agresywny thrash metal co też wychodzi im bardzo dobrze. W podobnej dynamicznej konwencji utrzymane jest większość utworów począwszy od przebojowego „Agents Of The dark ( M. I.B)” czy tez bardziej rozbudowany „Genetic Genocide”. To co wyróżnia tą kapelę spośród innych to z pewnością fakt, że oni gustują w rozbudowanych złożonych kompozycjach z progresywnym zacięciem i takich jest tutaj naprawdę sporo. Mamy tutaj energiczny „The Martyr” , złowieszczy „Second Chance” z nieco bardziej stonowanym motywem i bardziej złożoną strukturą, czy też „Killing Winds” z bardzo ciekawie rozegranymi solówkami, które potrafią podnieść temperaturę i to diametralnie.

W życiu człowieka są płytę, które warto przesłuchać i znać i ten album z pewnością do nich należy. Znakomity, ambitny thrash metal z elementami progresywnego metalu czy speed metalu, do tego nie zwykła przebojowość i ciekawe wykonanie utworów, a to przedkłada się na znakomity album, który jest dopieszczony pod każdym względem. Jeden z najciekawszych thrash metalowych albumów lat 80, jeden z najbardziej niedocenionych zespołów. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 21 stycznia 2013

SHAKRA - Powerplay (2013)


Choć nazwa zespołu SHAKRA obija mi się o uczy to jakoś nigdy nie miałem do czynienia z ich twórczością i zawsze wiedziałem tylko tyle, że jest to zespół który gra muzykę z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Nadarzyła się w końcu okazja, żeby przekonać się co prezentuje ten band i czy jest to muzyka warta uwagi, czy tylko średniej klasy, komercyjny hard rock. Tą okazją oczywiście był nowy album „Powerplay”, który ukazał się stosunkowo nie dawno. Czy szwajcarski zespół prezentuje atrakcyjny dla słuchacza hard rocka? Czy „Powerplay” to dzieło dopracowane i warte naszego czasu?

Przede wszystkim nowy album „Powerplay” nie należy do płyt oryginalnych, świeżych i dopracowanych pod każdym względem. Może i techniczne, pod względem produkcji, czy pod względem czysto estetycznym ciężko coś wyłapać negatywnego, jednak im dalej się zagłębiłem w płytę, w materiał to przekonałem się, że ten album ma sporo nie dociągnięć. Przede wszystkim wokal Johna Presha jakoś nie do końca do mnie przemówił, niby z jednej strony ma to wszystko co powinien mieć hard rockowy wokalista, odpowiednią manierą, lekką chrypę, ale z drugiej za mało w tym zaangażowania, przekonania, wszystko odśpiewane nieco jakby na siłę. Wiele wrażeń nie dostarcza sekcja rytmiczna, która w dużej mierze jest monotonna i pozbawiona nieco dynamiki jak dla mnie, a szkoda bo techniki nie można odmówić. Podobnie sprawa ma się z partiami gitarowymi, które są przeciętne, oklepane i tez odegrane bez większego pomysłu. Słychać w tym wszystkie wpływy AEROSMITH, BON JOVI, czy też GUNSES ROSES, ale wszystko zagrane znacznie gorzej, momentami przytłoczone nie potrzebnym ciężarem i komercją, która ma niby zwiększyć grono słuchaczy, a może je tylko zmniejszyć. SHAKRA to kapela doświadczona w tym co robi, bo przecież od 1997 roku istnieje na scenie, szkoda tylko że tego nie słychać na nowej płycie. Jak dla mnie jest ona średniej klasy, przewidywalna, jednowymiarowa, za mało przebojowa i za mało dynamiczna. Nie ratuję płytę mocne, soczyste brzmienie, takie nieco z pazurem, czy też dobrze opracowana szata graficzna. Wszystko gdzieś trafi na wartości, jak słucha się wyczynów muzyków, czy też kompozycje, a te są tutaj co najwyżej przeciętne. Mamy dobry rocker „Because Of You”z takim romantycznym, miłosnym tekstem, ale z dość łatwym przekazem. Znajdziemy też nieco energiczniejszy „Stevie” , rock'n rollowy „Don't Keep Me Hanging” który jest moim ulubionym utworem i chętnie bym więcej takich utworów posłuchał. Takich z przytupem, z energią i melodyjnością, a tutaj na tym albumie niestety o to ciężko. Z kolei takim rasowym przebojem, który może zapaść w pamięci głównie za sprawą chwytliwego refrenu jest „Save You From yourself”. Mówiąc o dobrych i godnych uwagi kompozycjach należy również zwrócić uwagę na zadziorny „The Mask” czy tez otwierający „Life Is Now”. Jednak reszta utworów strasznie monotonna, nagrana jakby na siłę, bez jakiegokolwiek pomysłu. Szkoda że całość nie jest taka prosta w odbiorze jak te powyższe utwory, może byłoby to ciekawsze wydawnictwo? Na pewno bardziej łatwy w odbiorze.

Niby SHAKRA to zasłużony i doświadczony zespół hard rockowy, jednak słuchając nowego albumu to nie mogę pojąć, skąd popularność tego zespołu? Niezbyt pomysłowi muzycy, niezbyt wyróżniający się styl, przeciętne, momentami nudne kompozycje, to wszystko sprawia że SHAKRA zniechęca do dalszej przygody z ich twórczością. Dla fanów hard rocka mam coś lepszego a mianowicie nowy album szwedzkiego BLACK ROSE.

Ocena: 4.5/10

niedziela, 20 stycznia 2013

LANCER - Lancer (2013)


Jednym z najlepszych albumów miesiąca styczeń 2013 jaki do tej pory słyszałem to „Lancer” szwedzkiej grupy LANCER, który miał premierę 18 stycznia. Co to za kapela? Jak przedstawia się ich historia? Co grają i na jakim poziomie? Co składa się na to, że jest to póki co najlepszy album z tego miesiąca? Postaram się na te wszystkie, jakże ważne pytanie odpowiedzieć w dalszej części recenzji.

LANCER to młody zespół, który został założony w 2009 roku przez pięciu muzyków, którzy uczęszczali do muzycznej akademii i ich pierwszym przejawem było demo w 2010 roku, zaś w 2011 r wydali mini album „Purple Sky” i teraz można się cieszyć ich debiutanckim albumem, który nie można pominąć jeśli chodzi o najlepsze albumy tego miesiąca i póki co jest to najlepszy album jaki słyszałem z tego miesiąca. Zastanawiacie się w czym LANCER się obraca, co gra? Już pędzę z odpowiedzią, o toż ich styl można określić jako power/speed metal z wyraźnymi wpływami IRON MAIDEN, HELLOWEEN, czy też HAMMERFALL, GAMMA RAY. Jak to się stało że jest to jeden z najlepszych albumów póki co w tym miesiącu, skoro nie grają niczego odkrywczego i można im wytknąć wtórność? Przede wszystkim zespół tworzy z dużą lekkością, chwytliwe, melodyjne przeboje, które zostają w pamięci na bardzo długo i do tego dochodzą pomysłowe aranżacje czy też to w jaki sposób wygrywają swoje partie muzycy. Sekcja rytmiczna na każdym kroku przypomina IRON MAIDEN i to jest podkreślone w sposób szczególny w rytmicznym i przesiąkniętym IRON MAIDEN z okresu „The Number...” kawałku o nazwie „Don't Go changing”. Ten utwór może i jest wtórny i taki dość znajomy, ale jest przebojowy, melodyjny i bardzo lekki i zespołowi to wychodzi nadzwyczaj dobrze, aż przypomina mi się debiut SKULL FIST. Wokalista Isak Stanvall to jeden z atutów zespołu bo maniera przypomina dwóch znanych i wielkich wokalistów czyli Dickinsona i Kiske. Chłopak ma styl, ma odpowiednią manierę i opanowaną technikę śpiewania czysto i z mocą. Oprócz znakomitego wokalisty mamy tutaj zgrany duet gitarzystów Elstrom/ Kelemen, który stawia na melodyjność, dynamikę i rytmiczność. Pod względem tego co wygrywają przypominają się takie wielkie duety jak Smith/Murray czy Hansen/Weikath i to też można uznać za plus. Solówki na nowym albumie HELLOWEEN mi się podobają, ale te tutaj bardziej nawiązują do lat 80 i są bardziej energiczne i zawierają jakby więcej melodyjności i w sumie ciężko o takie energiczne, finezyjne solówki. Pomyślano na debiutanckim albumie o odpowiedniej szacie graficznej czy mocnym brzmieniu, które jeszcze bardziej przybliżą słuchacza do lat 80, co zresztą udaje się zespołowi z dużym sukcesem. To co sprawia, że ten album zostaje na długo w pamięci i że jest jednym z najlepszych póki co w tym roku to fakt stworzenia dopieszczonego materiału, który składa się z 9 znakomitych kompozycji pozbawionych zbytecznego smęcenia i przynudzania. Zespół gra to co kocha i robi to szczerze, co może się spodobać przy odbiorze. Album otwiera „Purple Sky”, który znany był z mini albumu i to jest kawałek, który od razu definiuje nam styl zespołu, czyli IRON MAIDEN i HELLOWEEN w jednym. Rozpędzony taki heavy/speed metal przesiąknięty IRON MAIDEN słychać w „The Exiled” i podobne skojarzenia można wyłapać w melodyjnym „Young And Alive”, gdzie sporo fajnych motywów i żywiołowych solówek, szybki „Dreamchasers” z kolei nasuwa strażnika kluczy HELLOWEEN. Szybkość i dynamika osiągają zenitu moim zdaniem w power metalowym „Mr.Starlight”, który również mógłby zdobić album strażnika i muszę przyznać, że dawno nikt tak dobrze nie odtwarzał tego stylu charakterystycznego dla HELLOWEEN. Może mamy w końcu ktoś, kto pójdzie w ślady ...INSANIA? Nieco wolniejsze momenty znajdziemy w zamykającym „Between The devil and The deep”, zaś „Seventh Angel” to najdłuższy utwór, nieco bardziej stonowany, z dobrze dopasowaną melodią wygrywaną przez klawisze.

Klasa sama w sobie można rzec. Coraz trudniej dzisiaj o takie albumy, w pełni oddane latom 80, stworzone jakby dla hołdu wielkich kapel typu IRON MAIDEN, czy HELLOWEEN, płyt zagrane z pasją, z miłością do wielkich kapel i do metalu, zagrane ze szczerością, oddaniem i dopracowaniem. Co raz ciężko o takie płyty dopracowane i melodyjne, gdzie od początku do końca nie ma wypełniaczy a są tylko znakomite przeboje na miarę tych wielkich kapel. Świetny debiut, który nie można pominąć w tym roku. Gorąco polecam, póki co najlepsza płyta roku 2013.

Ocena : 9/10

sobota, 19 stycznia 2013

BLACK ROSE - Turn Of The Night (2013)


Nazwa BLACK ROSE zawsze mi się kojarzyła z Kingiem Diamondem i jego pierwszą kapelą, jednak się okazało istnieje też szwedzka kapela o takiej samej nazwie, która istnieje na muzycznej scenie od 1990 roku i do dzisiaj tworzy, czego dowodem jest premiera nowego albumu o nazwie „Turn Of The Night”. Co gra owa kapela? Jaki jest ich nowy album? Czy jest to wydawnictwo warte czasu, czy jest miłą rozrywką? Na te i inne pytania odpowiedzi znajdziecie w dalszej części.

Szwedzki zespół BLACK ROSE gra muzykę, którą można, a nawet należy zdefiniować jako melodyjny hard rock/ heavy metal, gdzie można bez większych problemów wytypować inspiracje szwedów takimi zespołami jak PRETTY MAIDS, EUROPE, PINK CREAM 69, czy też nawet RAINBOW w niektórych elementach. Jest to muzyka lekka, przyjemna dla ucha, a w dodatku prosta, energiczna i bardzo chwytliwa. Można więc śmiało stwierdzić, że nie ma problemów z odbiorem i oswojeniem się materiału. Choć okładka nieco kiczowata i taka odstraszająca, to jednak cała reszta trzyma dobry poziom i potrafi dostarczyć pozytywnych emocji. Mowa tutaj o soczystym hard rockowym, zadziornym brzmieniu, czy też o tym co prezentują ze sobą muzycy. To właśnie ich ciężka praca, zagranie swoich partii na dobrym poziomie przedłożyło się na to, że mamy tutaj całkiem sporo interesujących kompozycji. Wokalista Peter z hard rockowym wokalem, ze swoją zadziornością i specyfiką, przypomina mi Redmana z PINK CREAM 69 czy też frontmana z KROKUS, co uznaje za plus. Ogólnie jest to wokalista hard rockowy i przekonuje to dobitnie w stonowanym, rytmicznym „The Bold and The Beauty”. Zawsze istotnym elementem w przypadku ocenianiu nie jest sfera gitarowa, czy gitarzysta potrafi wygrać ciekawe riffy, potrafi wzbudzić zainteresowanie, czy potrafi zapewnić rozrywkę, melodyjność kompozycjom, czy jego solówki są energiczne i słuchając tego co wyprawia Thomas Berg, stwierdzam że jest dobrym, solidnym rzemieślnikiem który zna się na swojej robocie. Może jego partie są nieco wtórne jak te które słyszę w melodyjnym „Busted”, ale to jest przykład, że bez względu na to czy wtórne czy nie, to jednak chwytliwe i zapadające w pamięci, co jest już nie małym sukcesem. Z kolei wyczyny sekcji rytmicznej można podziwiać w rozpędzonym, heavy metalowym i przebojowym „My Enemies”, który jest prawdziwą petardą i chciałoby się więcej takich kompozycji. Nawet solówki są tutaj żywiołowe i takie drapieżne, co już czyni ten utwór najlepszym utworem na płycie. Materiał jest solidny i w dodatku urozmaicony. Pojawia się spokojniejszy, nieco komercyjny i bardziej rockowy „Rise Again” z bardzo miłym refrenem, energicznym „Turn Of The Night” z zapadającym motywem głównym, czy też koncertowym refrenem. Do puszczania w radiu nadawałby się też z pewnością hard rockowy „Never Let me Down” czy „Our Wisdom”. Obok otwieracza moim faworytem jest rozpędzony, utrzymany nieco w klimatach DIO „Hunter” który jest dynamiczną kompozycją z pazurem i melodyjnością. Jak tu nie polubić takiego zajebistego kawałka?

Solidny, wyrównany, energiczny materiał, przebojowy wydźwięk kompozycji, zadziorność, zróżnicowanie, mocne, żywiołowe riffy, no i pewny siebie wokalista o mocnym głosie, który przykuwa uwagę od pierwszych sekund. Tak można by opisać nowy album BLACK ROSE. Bardzo rockowy i miły dla ucha album, który potrafi umilić czas. Gorąco polecam, zwłaszcza fanom hard rocka/heavy metalu.

Ocena: 7/10

GIANT X - I (2013)


Po tym kiedy ogłoszono w 2009 roku że RUNNING WILD kończy działalność, to od razu gdzieś pojawiła się informacja , że lider zespołu Rock'n Rolf ma na uwadze pewien projekt, który miał zrealizować. Jednak potem pojawiła się informacja, że RUNNING WILD powraca z nowym albumem, który ukazał się w 2012 roku i „Shadowmaker” nie był wielkim powrotem, jednak od razu gdzieś krążyła informacja o wspólnym projekcie z Peterem Jordanem, który współpracowałem z Rolfem przy „Shadowmaker”. GIANT X, który skusił zapewne większość słuchaczy za sprawą „Burning Wheels” który brzmiał jak zaginiony track RUNNING WILD. Szum lekki się zrobił i w końcu zostało podane więcej informacji dotyczących pierwszego albumu GIANT X. Jest to projekt, gdzie mamy znów Rock'n Rolf i Petera Jordana, którzy nagrali „Shadowmaker” i poza nimi nie ma nikogo. Choć te same osoby to jednak album GIANT X jest inny, jest bardziej hard rockowy, bardziej rockowy, ale nie jest to taki kiczowaty projekt jak TOXIC TASTE w którym również brał udział Rock'n Rolf. Tutaj jest coś z heavy metalu typu JUDAS PRIEST czy też momentami RUNNING WILD, tutaj słychać coś z QUEEN, THIN LIZZY czy KISS i wpływów starego rocka jest pełno i pod tym względem jest to bardzo ciekawy projekt. To wyraźnie daje znać, że nie ma mowy o drugim RUNNING WILD, a raczej bocznym projektem gdzie muzycy mogą dać ponieść się swoim rockowym duszom. Czy debiutancki album” I” jest album na miarę geniuszu Rolfa? Czy jest to równie dobry album co ostatnie dokonania RUNNING WILD? No i ile w tym RUNNING WILD?

Zacząć trzeba od tego, że z RUNNING WILD nie wiele jest w GIANT X, no jest oczywiście wokal, ale i tutaj Rolf stara się momentami śpiewać dość lekko i tak hard rockowo, co sprawia że świetnie wpasowuje się w tą nieco inną konwencję, jest też oczywiście jego praca gitar, czy też wkład w kompozytorstwo i słychać to po utworach, bo są one bardzo chwytliwe i takie dość miłe w odsłuchu. Nie ma w tym za dużo RUNNING WILD, co nie oznacza, że nie ma wcale kawałka przesiąkniętego tym zespołem. Już otwierający „On a Blind Fight” ma riff, który bardzo przypomina ten z „Raise Your Fist” i jest gdzieś ta odpowiednia dynamika, ta szybkość, zadziorność i ten przebojowy refren i nie da się ukryć, że jest to utwór bardzo solidny i jeden z najlepszych na płycie. Gdyby było więcej takich kompozycji, to za pewne można by myśleć o nieco wyższej ocenie, a tak jest kilka irytujących momentów. Jednym z nich jest nijaka ballada „Nameless Hereos”, ale jest miłą ciekawostką i miło usłyszeć Rolfa w takiej komercyjnej konwencji. Słabo się prezentuje mało wyrazisty „ Go 4 it” który miał energicznym rockowym kawałkiem, a niestety okazał się słabym i nużącym utworem. Najcięższy jest tutaj „Friendly Fire” i jego przekombinowanie, silenie się na nowoczesny wydźwięk nie był dobrym ruchem i pokazał, że nie jest to właściwy kierunek dla tego projektu. Lepiej się prezentuje „R.O.C.K” choć tutaj pachnie mi to nie dopracowanie i TOXIC TASTE. Jest to średni kawałek, ale lepiej się go słucha niż ta dwa wymienione wcześniej. Jednak album zdominowały na szczęście ciekawsze kawałki, takie bardziej melodyjne, bardziej rockowe. Jest bluesowy, klimatyczny „Badland Blues” , nieco bardziej metalowy „Now Or Never” z bardzo dobrze rozegranymi solówkami, stonowany hard rockowy kawałek „The Count” przy którym jest radość i chęć brania udziału w tej zabawie. Utwór może i nieco kiczowaty, ale więcej takich utworów i byłbym z pewnością kupiony i 100 % zachwyconym owym albumem. Miłe, przyjemne granie, przesiąknięte rockiem i bardzo fajnie się tego słucha. Również dobrze się prezentuje nieco bluesowy „Rough Ride” gdzie można wyłapać klimat westernu. Również dobrze wypada bardziej metalowy „Soulsurvivors” który był znany w podobnym czasie co „Burning Wheels” i jest to kompozycja która nasuwa nieco mi okres „The brotherhood” i jest to solidny utwór. Do moich ulubionych kawałków z tej płyty należą dynamiczny, szybki rock'n rollowy „Let's Dance” i przebojowy „Don't Quit Till Tommorow”, który mi się spodobał, od kiedy obejrzałem filmy dokumentujące nagrywanie tej płyty. Jest to prosty, stonowany, hard rockowy utwór, z prostym i zapadającym refrenem, który chodzi za człowiekiem, długo po przesłuchaniu. Duże brawo za pomysłowe chórki.

Debiutancki album GIANT X to coś innego niż RUNNING WILD i to nawet gdy się porówna do ostatniego albumu „Shadowmaker” gdzie ci panowie tam ze sobą współpracowali. Są pewne zaloty do RUNNING WILD, ale jest ich mało. Jest to bliższe do TOXIC TASTE, ale jest to bardziej dojrzalszy album, bardziej dopieszczony i ma lepsze utwory, które potrafią zapaść w pamięci. Jest kilka niedociągnięć, ale jest to miły album, która potrafi zapewnić miłą rozrywkę. Ciekawe czy jednorazowy projekt obu panów? Czy doczekamy się następnych albumów? Ja nie mówię im nie i chętnie posłucham następnego rockowego albumu w wykonaniu Rolfa i Petera. A teraz czekam na nowy album RUNNING WILD, który zapowiedział Rolf na ten rok. Fani rocka powinni posłuchać GIANT X.

Ocena: 6/10

DESTINY - Beyond All sense (1985)



Szwedzki kraj to jeden z moich ulubionych rejonów na które często zwracam uwagę jeśli chodzi o scenę heavy metalową, bo można trafić na sporo ciekawych zespołów. Tych nowych zaczynających jak i tych mało znanych, które gdzieś tam mimo problemów nagrały kilka ciekawych albumów o których warto wspomnieć. Takim z pewnością zespołem i albumem o którym warto wspomnieć to z pewnością kapela DESTINY i ich debiutancki krążek „Byeond All Sense” z 1985 roku. Niby pierwszy album, niby oklepane granie, gdzie słychać heavy/power metal z wpływami NWOBHM typu IRON MAIDEN, gdzie słychać JUDAS PRIEST, czy MERCYFUL FATE. Czy warto znać ten album? Co w nim takiego jest, że zapada w pamięci i chce się do niego wracać dość często?

Nie ma wątpliwości, że warto znać ten album, który został nagrany przez kapelę założoną w 1982 roku przez Stefana Björnshög, kapelę która dorobiła się 6 albumów. Co sprawia, że debiutancki album jest taki zapadający w pamięci? Z pewnością spora zasługa w tym muzyków i tego co wykreowali, jaki styl opracowali i jak to zagrali na tym albumie. Można się zachwycać wokalizą Hakana Ringa, który ma coś z Kinga Diamonda i to już go czyni zauważalnym i specyficzną wokalistą. Potrafi śpiewać drapieżnie, a przede wszystkim klimatycznie, co dodaje płycie uroku. Najważniejsze jednak jest to, że świetnie się komponuje z tą sekcją rytmiczną wzorowaną na kapelach z kręgu NWOBHM i bardzo dobrej pracy gitar. Ten ostatni element jest tutaj nie ladą atrakcją, bo duet Proden/Osterman stawia na dynamikę, klimat, melodyjność i zróżnicowanie. Ci panowie zabiorą nas w długą podróż od klimatycznego heavy metalu przesiąkniętego IRON MAIDEN i MERCYFUL FATE typu „Rest In Peace”, mrocznego, stonowanego ciężkiego heavy metalu będący z krzyżowaniem BLACK SABBATH i JUDAS PRIEST Spellbreaker, przez szybki, dynamiczny speed/power metal „Hang Them High, czy bardziej klimatyczny heavy metal, który ma coś z dark metal, czy coś z twórczości IRON MAIDEN czyli „Sirens In The dark” , aż po hard rockowe zacięcie jakie słychać w „Kill The Witch, balladę Lost To Heavenczy po przeboje, rytmiczne kawałki jak Power By Birth”. Trzeba przyznać, że materiał jest zróżnicowany i dopieszczony pod każdym względem.

Beyond All Sense” to płyta obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu, to album który oddaje to co najlepsze w latach 80, tą dynamikę, klimat, dopracowane kompozycje, solidność muzyków i przebojowość czy melodyjność, którą słychać na każdym kroku. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10