poniedziałek, 31 grudnia 2012

PŁYTA MIESIĄCA GRUDZIEŃ 2012

Grudzień to miesiąc w którym każdy myśli o świętach, sylwestrze i nadrobieniu tego co się przegapiło w całym metalowym roku. Dzieje się tak w dużej mierze, gdyż w grudniu mało co ciekawego wychodzi. Słuchając takich płyt jak nowy FATAL IMPACT w kategorii power metal to można faktycznie dojść do wniosku, że jest to miesiąc w którym brakuje czegoś zaskakującego, czegoś z pazurem. FATAL IMPACT na „Esoteria” pokazał jak kiepsko sobie radzi z kompozytorstwem i aranżacjami i jest to słaby i nudny album, który należy unikać. Ciekawszymi krążkami w kategorii power metalu są INNER SIEGE czy KNIGHTMARE choć i tak to tylko dobre, solidne albumy, bez aspiracji na coś więcej. Ot co posłuchać i zapomnieć. Płyty z tego miesiąca, które zrobiły na mnie największe wrażenie to ZUUL, który gra miks heavy i speed metalu na dobrym poziomie, nawiązując do lat 80 i zajął u mnie 3 miejsce. Drugie miejsce zajął niemiecki PARADOX, który na „Tales Of the Wierd” zawiesił wysoko poprzeczkę, tworząc mocny, energiczny materiał utrzymany w konwencji power / thrash metalowej. O ile wcześniejsze płyty PARADOX były średnich lotów, o tyle nowy album pokazuje że zespół stać na coś więcej, na naprawdę ostry, zadziorny album. Do kogo należy pierwsze miejsce? Tutaj bodajże największe zaskoczenie roku. Zespół, który wziął się znikąd. Zespół, który wydał właśnie swój debiutancki album i jeśli ktoś kocha twórczość KINGA DIAMONDA ten będzie zachwycony debiutanckim albumem niemieckiego ATTIC. Pierwszy raz ktoś tak znakomicie tworzy pod KINGA DIAMONDA, nie ujmując przy tym takim zespołom jak GHOST czy METALHEAD.

1. Attic - The invocation (07.12.2012)

 Okultystyczna warstwa liryczna, mroczny klimat, muzyka przesiąknięta inspiracjami twórczością KINGA DIAMONDA i wokal złudnie podobny do maestro Diamonda. Totalne zaskoczenie jeśli chodzi o ten rok i mamy niemiecki odpowiednik KINGA DIAMONDA, który potrafi stworzyć odpowiedni nastrój i przebojowy kawałek, który zapada w pamięci.


2. Paradox - Tales Of the Weird (14.12.2012)

 Jeden z najlepszych albumów tej niemieckiej formacji, która z dużym sukcesem łączy power metal z thrash metalem. O wiele bardziej dopracowany album i bardziej dojrzały niż dwa ostatnie krążki. Tego trzeba po prostu posłuchać.


3. Zuul - To The Frontlines (14.12.2012)

Muzyka przesiąknięta heavy/speed metalem lat 80. Może i wtórne, ale bardzo przyjazne dla ucha granie, która nasuwa wiele miłych skojarzeń. Płyta na którą warto zwrócić uwagę.

PŁYTA MIESIĄCA LISTOPAD 2012

Co ciekawego działo się w listopadzie pod względem muzyki heavy metalowej? Jakie płyty zaintrygowały, zaimponowały pod względem kompozytorstwa, wykonania? Na które krążki warto zwrócić uwagę pod względem tego miesiąca? Głównym moim kandydatem, który miał rozgromić wszelaką konkurencję był od samego początku, przed premierą, ba nawet od samego początku kiedy dowiedziałem się o nowej płycie był nowy album BLOODBOUND. Jednak „in The Name Of Heavy Metal” nie jest taki wyśmienity, tak przebojowy, energiczny i dopracowany jak „Unholly Cross” , który jest znakomitym wydawnictwem i bardzo przebojowym. Niestety mój kandydat okazał się ogromnym rozczarowanie. Drugim rozczarowaniem okazał się nowy album TRICK OR TREAT, choć niczego wielkiego się po nich nie spodziewałem, w dalszym ciągu kopiują HELLOWEEN. W kategorii power metal pogrom zrobił nowy album PERTNESS, który wspiął się na wyżyny swoich umiejętności i nagrał perfekcyjny album i „Frozen Time” to jeden z najlepszych power metalowych albumów tego roku. Mówiąc o power metalu nie można zapomnieć o znakomitym zespole GALDERIA, który jest francuskim odpowiednikiem FREEDOM CALL i to w pozytywnym znaczeniu tego słowa i kto ceni sobie melodie i przebojowość, ten po lubi „The Universality”. Z dobrych rzeczy w tej kategorii jest również „Possesed” BLACK ABYSS w którym pojawiają się elementy thrash metalu. Jeśli chodzi o power metal to słabo wypadł nowy krążek SECRET SPHERE i ALLTHENIKO. Tam gdzie znów pojawiało się więcej heavy metalu tak jak w debiutanckim albumie NIGHTFEAR, czy HOLY DRAGONS było znów zbyt nudno. W kategorii heavy metalowej z mrocznym klimatem i zalotami pod doom metal rządzi ARKHAM WITCH i „Legions Of Deep”, który jest nie lada gratką dla fanów twórczości H.P Lovecrafta. Do moich 3 ulubionych płyt z tego miesiąca zaliczam zatem:

1. Pertness - Frozen Time (09.11.2012)
Zespół, który ma dynamikę i przebojowość GAMMA RAY, zespół który tworzy klimat niczym BLIND GUARDIAN i zadziorność HELLOWEEN. Konkurencja ORDEN OGAN i słychać po tym albumie, że power metal wciąż może zaskakiwać, niszczyć i dostarczać sporo emocji. Jeden z najlepszych albumów w kategorii power metal.


2. Arkham Witch - Legions Of The Deep (09.11.2012)

Mroczny klimat, teksty, które nawiązują do powieści H.P Lovecrafta, mocne, doom metalowe brzmienie, a także bardzo specyficzny styl, gdzie każda melodia jest dość oryginalna i nie banalna. Muzyka dla fanów ambitnego grania. 


3. Galderia - The Universality (29.11.2012)

Nie podobał się wam nowy album FREEDOM CALL? Chcielibyście usłyszeć coś na miarę pierwszych płyt tego zespołu? Nowy album GALDERIA jest tym czego szukaliście! Znakomity  album power metalowy z dużą dawką melodii i dynamiki.

sobota, 29 grudnia 2012

ASTAROTH - The End Of Silence (2012)

Każdy z nas zna jakiś zespół, który powstał np. w latach 80 i nie był w stanie wydać swojego debiutanckiego materiału i dopiero gdzieś w bliższych nam czasach wydał swój materiał. Do tego grona z pewnością można zaliczyć debiutujący w tym roku włoski ASTAROTH. „The End of Silence” to tytuł odpowiedni do zaistniałej sytuacji, bo zespół przerywa milczenie i daje poznać całemu światu swój debiutancki album, który jest utrzymany w konwencji speed/heavy metalowej. Co warto wiedzieć o zespole, jak i o samej płycie? Czy jest to materiał godny uwagi? Na te inne pytania odpowiedzi znajdziecie poniżej.

ASTAROTH to kapela, która została założona przez perkusistę Johna Panko Onofriego i gitarzystę Steve'a Lentiego w1982. Wokalistą w owym czasie w zespole został Bob Cattani, jednak problemy z wytwórnią płytową i przeprowadzka muzyków w 1987 r do Los Angeles, przyczyniły się do zakończenia działalności zespołu. Jednak w 2005 roku po 18 latach przerwy Shining, Max i Jan postanowili reaktywować zespół. Już w 2006 roku zaczęli pracować nad gdzieś tam wcześniej opracowanymi kawałkami. Nie ma Boba w roli wokalisty jest za to sesyjny wokalista Ace Alexander i trzeba przyznać, że spisuje się on całkiem przyzwoicie i można poczuć ten feeling lat 80, tą zadziorność, tą taką manierę rasowego heavy metalowego śpiewaka. Świetnie pasuje on do tej dynamicznej sekcji rytmicznej, gdzie Shining momentami przypomina partie basowe Steve'a Harrisa, a perkusista Jan nasuwa perkusistów IRON MAIDEN. Choć wszystko jest takie wtórne, mało oryginalne i nie ma w tym wszystkim niczego odkrywczego, nawet partie gitarowe Maxa przypominają wiele znanych partii użytych na płytach metalowych, to trzeba przyznać, że wszystko brzmi tak jak powinno. Mamy bowiem zadziorny wokal, mocne riffy, chwytliwe melodie, prostą i łatwą w odbiorze formę kompozycji, mocne brzmienie, melodyjne solówki i nie ma się do czego przyczepić, bo słychać że zespół włożył sporo pracy, serca, a wszystko jest zagrane ze szczerością, zaangażowaniem i miłością do metalu. Jak przystało na kapele stworzoną w latach 80 mamy heavy/speed metal, a więc zespół uchronił się od jakiegoś kombinowania i silenia się na jakieś techniczne granie, co należy uznać ze atrakcją tego wydawnictwa. Jeśli komuś brakuje solidnego heavy/speed metalu w stylu lat 80, z wpływami IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST to z pewnością debiutancki album włoskiej formacji się spodoba. „My Sleeping Beauty” to mocny otwieracz, „Dilemma” z kolei bardziej stonowany, a w zadziornym „Neros Fire” słychać wyraźnie IRON MAIDEN. Nie brakuje ciekawych, prostych, chwytliwych melodii jak choćby te w „Apocalypse in the Livingroom” , czy też spokojnego klimatu jak ten w balladzie „The Siren Song”. To że album jest energiczny i przebojowy świadczą tutaj bez wątpienia „In Spite of Destiny” czy też „Mystic as Tarot”.

Bardzo udany debiut kapeli, która powstała z popiołu niczym feniks, jednak sam lot już był tylko poprawny. Nie da się ukryć, że debiutancki album włoskiej formacji oddaje charakter muzyki lat 80, jednak jest to kolejne tylko solidne wydawnictwo o którym za niedługo nikt nie będzie pamiętał.

Ocena: 6.5/10

piątek, 28 grudnia 2012

ZEROASIS - X factor (2012)

Brakuje wam ciekawych, a przynajmniej intrygujących płyt z kręgu power metal z naklejką „mad in USA”? Czujecie przesyt europejskiego power metalu? No to może was zaciekawi zespół ZEROASIS, który wydał swój debiutancki album „X Factor”. Jeżeli macie słabość do progresywnego zacięcia w power metalu i fascynuje was twórczość CIRCLE II CIRCLE, KAMELOT, czy PYRAMAZE to z pewnością jest to album, który was zainteresuje.

Ideą którą kierowali się założyciele zespołu czyli wokalistę Rippera X (DREAMZFATE), gitarzystę Dana Pocegnela (DREAMZFATE) oraz klawiszowca Chrisa Strayera było stworzenie muzyki o progresywnym brzmieniu i mocnych gitarach, które starają się wykreować dość innowacyjne, takie dość kreatywne melodie, jednocześnie tworząc dość mroczny, tajemniczy klimat. Trzeba przyznać, że udało im się to osiągnąć na debiutanckim albumie i spora w tym zasługa zatrudnionych specjalistów w dziedzinie progresywnego grania, a mianowicie perkusista Marka Zondera z FATES WARNING i basistę Mitcha Stewarta z CIRCLE II CIRCLE. O ile styl może zaciekawić słuchaczy, podobnie jak nazwiska i inspiracje jakie pojawiają się w muzyce tego zespołu, o tyle nieco mniej zachwyca to co prezentują muzycy i to jak brzmią same kompozycje. Muzycy grają swoje, nawet solidnie, ale jakoś bez przekonania, jakoś bez polotu i bez większego zaangażowania i wszystko prezentuje się jako solidne, miejscami nieco przeciętne granie. Kompozycje rozbudowane, dość urozmaicone, ale jak na mój gust zbyt przekombinowane i pozbawione jakiejś lekkości, chwytliwości i nie da się ukryć że każda kompozycja jest ciężko strawna. Takie odczucia mam w przypadku mrocznego i nieco ciężkiego „The warning” który mógłby być o wiele ciekawszym utworem. Również takie odczucia towarzyszą w przypadku „Tormentia”, który jest najdłuższym utworem na płycie i jest tutaj przerost formy nad treścią. Choć jest kilka ciekawych melodii, to jednak całościowo te utwory nie zachwycają. Pośród tych średnich, niedopracowanych kompozycji pojawia się melodyjny „Time Falls”, zadziorny „ Caverndell” z mocnym riffem, który zapewnia odpowiednią dynamikę, czy też klimatyczny „Red Rain”.

ZEROASIS to projekt póki co na jeden album bo muzycy skupili się na innych ważniejszych rzeczach, tworząc w swoich kapelach. Choć pomysł na granie był, podobnie jak i umiejętności, jednak nie udało się stworzyć czegoś solidnego, porywającego i zapadającego w pamięci. Jest to album, który nie wyróżnia się na tle innych, który nie prosi się o kolejną rundkę przesłuchania. Kolejny dowód, że same nazwiska i pomysł to czasem za mało, aby nagrać dobry krążek.

Ocena: 5/10

STILL ALIVE - Kyo (2012)

STILL ALIVE to kolejny młody zespół, który próbuje swoich sił w heavy/power metalu i z pewnością apetyt w moim przypadku zaostrzył fakt, że zespół pochodzi z Brazylii, a więc skraju gdzie kryje się wiele ciekawych młodych zespołów grających power metal. STILL ALIVE to formacja, która w 2002 roku została założona ale pod nazwą RUTHLESS CRY. Jednak w 2009 zespół nagrał utwór „Human” już pod nazwą STILL ALIVE. Zespół w tym roku wydał swój debiutanckim album „Kyo”. Czy jest to krążek, który warto się zainteresować, który warto znać?

O zespole nie wiedziałem właściwie nic i nie był on moim obiektem poszukiwań, ale gdzieś szukając czegoś innego znalazłem o to właśnie ich debiutancki album, który zaintrygował mnie właściwie nazwą, a przede wszystkim tajemniczą okładką, która ma taki dość mroczny klimat. Jednak zagłębiając się już w samą płytę dochodzę do pozytywnych odczuć, które podyktowane są mocnym, dopracowanym brzmienie, oddające standard wielkich kapel, a także ciekawemu stylowi zespołowi, który stara się stworzyć coś świeżego, a mianowicie mroczny heavy power metal z elementami progresywnymi czy też symfonicznymi. Również umiejętność gry muzyków, lecz pojawiają się też negatywne uczucia, że za mało tutaj chwytliwości, że melodie są czasami za bardzo przekombinowane, że muzycy grają w kółko to samo i brakuje ognia. Niby z jednej strony mamy dobrze wyszkolonych technicznie muzyków, gdzie szczególnie wyróżnia się wokalista Wolter, który ma mocną, zadziorną manierę i potrafi pokazać pazur, a górne rejestry w jego wykonaniu są bardzo zapadające w głowie. Dobrze wypada sekcja rytmiczna, która dostarcza dynamiczności kompozycjom, a także partie gitarowe Gila, który stara się postawić na świeżość, urozmaicenie, czy tez bardziej złożoną strukturę utworów, co nie zawsze oznacza przebojowość, lekkość i prostotę, co odbija się na odbiorze prezentowanej muzyce. Nie ma nic przeciwko progresywności, rozbudowanej formie i dość bogatej aranżacji jak ta w otwieraczu „Forgiven secrets”, stonowanym progresywnym kawałkom jak „Human” gdzie pojawia się też sporo elementów heavy metalu. Jednak to co dobrze się prezentuje na albumie to power metalowe petardy jak choćby „Unchained Souls”, energiczny „Lady In Black”, który wyróżnia dość mocniejszy wokal, ostrzejszy riff i rozpędzona sekcja rytmiczna, melodyjny „Into The Snakepit” z dość znanym głównym motywem i słychać tutaj coś z IRON MAIDEN czy ADAGIO. Dobrym poziom prezentują mroczny „Daybreak and Storm” i „Dreamhunter” ale nie są już tak fantastyczne, żywiołowe jak te wcześniej wymienione. Natomiast ciężko mi jest strawić wolniejsze utwory jak „To Live Forever” czy „Embraced”.

Ciekawy styl, mocne brzmienie, uzdolnieni muzycy nie zawsze gwarantuje świetny album i tutaj STIILL ALIVE jest tego przykładem. Potencjał w tej formacji jest i to słychać zwłaszcza po tych szybkich utworach i może to będzie kierunek stylu zespołu? Więcej power metalu, a mniej progresywności i będzie bardzo dobrze. Brakuje na debiutanckim albumie właściwie wyraźnych przebojów i materiału, który by się prosił o ponowne odtworzenie i posłuchanie. Czekam na drugi album, który może pokaże prawdziwe oblicze zespołu i bardziej dopracowany album.

Ocena: 6/10

środa, 26 grudnia 2012

IRON MAIDEN - Iron Maiden (1980)

Marketing ma miejsce nie tylko w handlu, przemyśle i w innych gałęziach gospodarki, ale także można to zauważyć w muzyce metalowej, zwłaszcza w przypadku jednej z najsławniejszych kapel, który każdy zna, nie tylko metalowiec. Tak marketing zadziałał, że nawet osoby nie mające kontaktu z takim rodzaju muzyki znają ów kapelę. Jak się nazywa formacja metalowa, która dorobiła się ogromnej sławy, utrzymać wysoki poziom przez wiele lat, wykreować markę na całym świecie, która sprzedała miliony płyt i stała się inspiracją dla wielu zespołów? IRON MAIDEN czyli właściwie zespół, który nikomu nie trzeba przedstawiać, żywa legenda muzyki metalowej. Sama nazwa tajemnicza, jednak tak magiczna, przyciągająca uwagę, że dzięki wieloletniej solidności, wysokich lotów muzyce stała się marką na której można zarabiać i odcinać kupony od przeszłości. Nazwa „Żelazna Dziewica” bo tak na polski brzmi nazwa kapeli została zaczerpnięta z średniowiecznego narzędzia tortur i stała się marką wykreowaną już od początku lat 80. Wtedy został wydany z jeden z najlepszych debiutów metalowych w historii metalu, a mianowicie „Iron Maiden”. Czy album zdobył sobie taką sławę? Dlaczego akurat ten album, zespół z gąszczu wielu innych również ciekawych kapel z kręgu NWOBHM się tak wybił i zyskał tak wielką sławę?

Kapela, która została założona w 1975 roku stworzył, który śmiało można uznać za kamień milowy muzyki metalowej, który miał ogromny wpływ na ten gatunek muzyczny. Debiutancki album już przyciągał uwagę znakomitą, mroczną, budzącą grozę okładką i tutaj świetnie spisał się Darek Riggs, który narysował sporo zajebistych okładek dla tego zespołu z mrocznym, upiornym stworem o imieniu Eddie. Również logo kapeli było intrygujące i budzące grozę. O ile nie ma problemu nazwać debiutancki krążek tej brytyjskiej formacji metalowym, o tyle metal nie jest tutaj jedynym składnikiem stylu IRON MAIDEN na pierwszym albumie, ponieważ słychać tutaj wyraźne wpływy punku co z pewnością zawdzięczamy wokaliście Paul Di Anno, który swoją manierą mógł spokojnie wpasować się w stylistykę SEX PISTOLS, ten krzykliwy styl, oryginalnością, zadziornością nadaje punkowego stylu, jednak czyniąc materiał bardzo metalowym, choć technicznie daleko mu do następcy jego Bruca Dickinsona. IRON MAIDEN to jednak przede wszystkim Steve Harris i tak jest do dzisiaj. To on jest całym mózgiem zespołu, to on stworzył najwięcej utworów i był odpowiedzialny za kompozytorstwo niemal w całości na debiutancki krążek. Steve Harris to nie tylko świetny kompozytor ale i muzyk, czego dowodem są jego partie basu, które do dziś z łatwością rozpozna. Ale czym byłby IRON MAIDEN na debiutanckim albumie bez znakomitych partii gitarowych duetu Dave Murray/ Dennis Stratton? Ano niczym i każdy musi przyznać, że obaj panowie się rozumieją i ich umiejętności są wysokiej klasy, choć nie jest to jeszcze górna granica wykorzystania grania na gitarze, ale melodyjność, dynamika, zadziorność, czy chwytliwość jest tutaj wszędobylska i potrafi zająć słuchacza na długa i co ciekawa potrafi zauroczyć. Debiut Brytyjczyków to również znakomita gra perkusisty Clive Burra, która jest osobą odpowiedzialną za zapewnienie poukładanej konstrukcji i dynamicznego charakteru muzyki IRON MAIDEN. Nadał on zespołowi odpowiedniego brzmienia. Jak widać elementów, które przemawiają za tym świetnym debiutem jest pełno, to jednak wciąż nie omówiłem najważniejszego, a mianowicie materiału. Mógłbym na pisać w skrócie „perfekcja”, czy „ideał”, ale jednak postaram się wam bardziej szczegółowo to opisać. To co jest mocną stroną tego zespołu jak i tego albumu to jego przebojowość. Ukazuje się ona za sprawą chwytliwych, prostych i energetycznych riffów, solówek wygrywanych przez Dave'a i Dennisa, a także za sprawą zapadających w pamięci refrenów, które aż chce się nucić pod nosem. Mocne wejście i takie pozostawiające długotrwałe zniszczenie to coś z czego słynie ten zespół i „Prowler” jest tego przykładem. Dynamiczny kawałek, z rytmicznymi partiami gitarowymi i prostolinijnym tekstem, który jest parę razy powtarzany, ale jest to chwytliwe i z mocnym wokalem Paula stanowi heavy metal najwyższych lotów. Takiego samego charakteru jest „Sanctuary” i zaskoczenie oraz urozmaicenie materiału ma miejsce w trzecim utworze czyli „Remeber Tomorrow”, który jest kawałkiem dość specyficznym. Mamy tutaj huśtawkę nastroju, pojawienie się spokojnego motywu w zwrotce i rozpędzone, szalone rozwinięcie w momencie solówek. Popis umiejętności gitarzystów oraz klasa Paula, który pokazał że śpiewać potrafi i to nie tylko wykorzystując przy tym krzykliwość. Piękny klimat, który uczynił ten utwór klasykiem tego zespołu, szkoda tylko że nie którzy zapominają o tym utworze. Nieśmiertelnymi przebojami z tej płyty są z pewnością rytmiczny, energiczny „Running Free” który jest hitem, hymnem metalowym, który podgrzewa publikę oraz tytułowy „Iron Maiden” bez którego nie ma koncertu żelaznej dziewicy. Steva Harris to specjalista nie tylko od krótkich hitów, ale również od rozbudowanych kolosów, w których dzieje się sporo, gdzie jest masa ciekawych melodii i rozwiązań, które potrafią wciągnąć i zaimponować bogatą aranżacją i „Phanthom The Opera” to pierwszy taki w historii zespołu i trzeba przyznać że perfekcyjny przemyślany i zaaranżowany. Jeżeli ktoś ma wątpliwości co do talentu gitarzystów to zapraszam do wysłuchania instrumentalnego „Transylvania”, który przedstawia urok heavy metalu, jego lekkość, zadziorność i dynamikę, a instrumentalne w tamtych czasach były znakomitą formą pokazania umiejętności czysto aranżacyjnych, tego jak się gra. Na płycie znajdziemy też klimatyczny, nieco spokojny „Strange World” i szybki „Charlote The Harlot”.

Wiele wysiłku zespół kosztowało nagranie tak dopracowanego albumu, tak dojrzałego, tak perfekcyjnego pod względem brzmieniowym, technicznym, jak i kompozytorskim. Sławę ten album zapewnił sobie dzięki ciekawym aranżacjom, dynamice, melodyjności, dzięki zespołowi, które wykreował własny, charakterystyczny styl z pulsującym basem Stev'a, dynamiczną, urozmaiconą grą Clive'a, zadziornymi, energicznymi i bardzo melodyjnymi partiami Deva'a i Dennisa, z mocnym, krzykliwym wokalem Paula. Tak o to narodził się wielki zespół, marka, która zdobyła ogromną sławę, która sporo zarobiła i która przeszła do historii muzyki cięższej. Jeden z najlepszych debiutów w historii metalu. Jeden z najlepszych albumów żelaznej dziewicy, choć takich jest znacznie więcej. Czy jest ktoś kto nie zna tej płyty? Jeśli tak nie zamilknie na wieki i czym prędzej to nadrobi.

Ocena: 10/10

wtorek, 25 grudnia 2012

INNER SIEGE - Kingdom Of Shadows (2012)


Nie raz styl grupy potrafi zmylić ich pochodzenie i kolejne takie zmieszanie doznałem przy kontakcie z debiutanckim albumem amerykańskiej kapeli INNER SIEGE czyli „Kingdom Of Shadows”. Dlaczego? Bo słuchając owej kapeli miałem wrażenie, że słucham europejskiej kapeli, a wszystko przez słyszalne inspiracje zespołu do których należy zaliczyć twórczość takich kapel jak: KAMELOT, FIREWIND, PEGANS MIND, DREAM EVIL, czy też MASTERPLAN. Czyli można jasno określić styl zespołu, na który składają się elementy progresywnego metalu, power i heavy metalu, a wplecenie w to wszystko klawiszy dodaje kapeli tajemniczości, czy tez niezwykłej melodyjności. Czego należy się spodziewać po debiutanckim albumie kapeli, która jest młoda, która została założona w 2008 r?

Solidnego materiału, mocnych riffów wygrywanych przez duet Kevin Grose/ J.l Preter, którzy starają się łącząc tradycyjną melodyjność z nowoczesną zadziornością i ciężarem, co daje bardzo udany efekt. Również po tym krążku należy spodziewać się nieco mrocznego klimatu i posępnego wokalu Jeremego Raya, który momentami przypomina Bruce'a Dickinsona. „Kingdom Of Shadows” to dzieło dopracowane o czym świadczyć może miła dla oka okładka i mocne brzmienie stworzone przez Fredrika Nordstorma, który odpowiadał za brzmienie choćby DREAM EVIL. Jeśli ktoś lubi wcześniej wspomniane inspiracje to po lubi to co zespół prezentuje na debiutanckim albumie, bo materiał jest wyrównany, dość mocny, bez kombinowania. Można się zachwycać ciężkim, ale chwytliwym „Warrior”, który otwiera album, można też dać się porwać melodyjnemu „Fight On”, gdzie słychać strukturę IRON MAIDEN, czy też zadziornemu „Dragon Rider”, gdzie dominuje mocny riff. Pierwszym takim miłym zaskoczeniem na płycie jest „Children Of Winter” z takim monumentalnym, podniosłym wydźwiękiem, ciekawym wtrąceniem klawiszy i z takim hard rockowym zacięciem i jest to z pewnością jedna z najlepszych kompozycji na płycie. Kto szuka dynamiki, szybkości czy agresji to ją znajdzie w „Abuser” , w mocnym „Free” czy też „Excuses”. Z kolei zamykający płytę „Ultimite Sacrifice” jest najbardziej rozbudowaną kompozycją i dzieje się tutaj całkiem sporo.

Podsumowując debiutancki album INNER SIEGE jest solidnym wydawnictwem, który stawia na moc, ciężar ale też i na melodie. Nie słychać może tutaj amerykańskiego stylu, a raczej europejski, ale czy to jest akurat coś złego? Do tego trzeba przyznać, że zespół zadbał o wszystko i dostarczył słuchaczowi prawdziwy mocny metalowy album. Jedynie brakuje mi większego urozmaicenia i lepszych aranżacji, tudzież melodii. Jednak jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 7.5/10

BLACK ABYSS - Possesed (2012)



Niemiecki zespół BLACK ABYSS do tej pory znany był mi z albumu „Land Of Darkness” z 2000 r. i nie ukrywam kontakt z tą formacją na tym krążku się zakończył. Czemu? Bo zespół na tym albumie zaprezentował solidny heavy/power metal, który można było opisać jako wtórny, przewidywalny i niezbyt zapadający w pamięci, z pewnymi elementami GAMMA RAY czy też innych bardziej znanych kapel z kręgu heavy/power metal. Po 8 latach kapela wraca z nowym albumem „Possesed”, który zaintrygował mnie na tyle, że postanowiłem zapoznać się z ów wydawnictwem w celu sprawdzenia, czy zespół wyciągnął jakieś wnioski, czy ulepszył formułę, nagrał w końcu album, który można wysłuchać w całości bez totalnego zmęczenia? Jakie odczucia towarzyszyły mi podczas słuchania? Czym się charakteryzuje „Possesed”?

Mocne brzmienie, które wpisuje się w standard, w muzykę metalowych naszych czasów, jednocześnie przybliżające zespół do gatunku thrash metal, a także mocne gitary to tylko część cech, które trzeba przedstawić pokrótce, żeby móc zrozumieć z czym mamy do czynienia. Mniej heavy metalu w muzyce niemieckiej kapeli, mniej oklepanych motywów i takiego smętnego wałkowania, a więcej thrash metalu w stylistyce kapeli, więcej nowoczesnego podejścia w warstwie instrumentalnej, czego dowodem jest dynamiczna, mocna sekcja rytmiczna, czy też zadziorna, agresywna, ale niepozbawiona melodyjności to cechy, które sprawiają, że nowy album BLACK ABYSS należy do wydawnictw warty uwagi.  Uwagę z pewnością przyciągnie jeśli nie nazwa kapeli to klimatyczna okładka. Gwarancją solidności jest tutaj doświadczenie muzyków, długi okres zwlekania z nowym albumem, a także niemieckie wyrafinowanie i solidność, którą słychać niemal na każdym kroku. To z jednej strony brzmienie, okładka, a to z drugiej mocne kompozycje, w których zespół nie szczędzi dynamiki, zadziorności, agresji czy melodyjności. Mieszanka wybuchowa, ale zdała swój egzamin. Wyznacznikiem dobrej płyty metalowej są właściwie zawsze gdzieś tam w dużej mierze umiejętności muzyków w zakresie aranżacji, stworzenia pomysłowych melodii i technicznego wykonania utworów. Znaczącą rolę odgrywają melodie, zadziorność czy agresja. O dziwo wszystko jest tak jak być powinno, każdy utwór rozrywa na strzępy swoją dynamiką, melodyjnością, a ich atrakcyjność należy upatrywać właśnie w muzykach. Oliver Hornung ma dość specyficzny wokal, może niezbyt agresywny, ale i tak świetnie wpisujący się w konwencje zespołu i przypomina wokalem RAGE. Trzeba przyznać, że wokalista sprawdza się w ostrej konwencji o czym nie raz przypomni wam i świetnie to zostaje odzwierciedlone w zadziornym, przebojowym „The final Call”. Jednak na wokalu nie kończy się skład zespołu i nie tylko on odgrywa kluczową rolę w solidności utworów. Swoje 3 grosze dorzucają gitarzyści Gerosa  i Hedrich, którzy grają dość wtórnie i nie ma tutaj niczego odkrywczego, nie ma tej wirtuozerskich popisów, ale jeśli ktoś ceni sobie agresję w riffach, moc, zadziorność, dynamikę i thrash metal ten będzie zachwycony jak i ja. Takich szybkich kompozycji, w których piętnowana jest agresja i thrash metal nie brakuje co słychać w takiej petardzie „The Aim” o nieco nowoczesnym brzmieniu i w każdej kompozycji gdzieś tam to słychać, ale nie zapominajmy, że domeną zespołu jest power metal i ta melodyjność, lekkość, przebojowość jest tu wszechobecna i w takiej konwencji utrzymane są : otwierający „As Long As I'm Bleeding... „ , czy też chwytliwy„Possesed By hate”, gdzie zostają też wtrącone heavy metalowe elementy.  W tej konwencji świetnie wypada też rytmiczny „Bloodforce”, który należy od moich prywatnych ulubieńców i zapewne duża w tym zasługa chwytliwemu charakterowi i zapadającemu refrenowi. „Conquering of Fate” to z kolei utwór nieco inny, nowoczesny, ciężki i taki nieco bardziej stonowany. Również jakby więcej heavy metalu usłyszymy w wolniejszym, mroczniejszym „Human Machine”.

Album „Possesed” nie jest perfekcyjny, nie ma w nim oryginalności, nie jest to najlepszy tegoroczny album, ale śmiało można rzec że solidny, dopracowany i bardziej przemyślany niż wcześniejsze wydawnictwo. Większa dawka agresji, thrash metalu wyszła zespołowi na dobre. Jest energia, świeżość i sporo liczba ciekawych melodii. Słucha się tego wydawnictwa nadzwyczaj dobrze, co wynika z wyrównanego materiału, a także wyczynom muzyków, którzy odwalili kawał roboty i jest to album który trzeba przesłuchać, do czego zachęcam, zwłaszcza fanów niemieckiej sceny metalowej oraz gatunku heavy/power metal.

Ocena:7.5/10

sobota, 22 grudnia 2012

DARKEST SINS - Darkest Sin (2012)

Niezliczona jest liczba kapel, która czerpie garściami z lat 80, ze złotego okresu dla metalu, z patentów sprawdzonych i gdzieś tam wykorzystanych w przeszłości. Ciężko ogarnąć te wszystkie zespoły, bo jest ich dużo i cały czas pojawiają się nowe i tak o to grupę tych zespołów zasilił teraz norweski DARKEST SINS, który został założony w 2009 roku z inicjatywy Mariusa Danielsena i Annikena Rasmussena i po pewnych roszadach w składzie, po upływie 3 lat zespół wydał swój debiutancki album „Darkest Sins”, który jest płytą skierowaną do konkretnych słuchaczy. Do kogo?

Do tych ludzi co w dupie mają oryginalność, którzy stronią od kombinowania, którzy cenią sobie prostotę, melodyjność, przejrzystą strukturę kompozycji. To album, który zachwyci fanów heavy metalu z lat 80, którzy wychowali się na muzyce IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy ACCEPT. Choć norweski zespół gra muzykę wtórną, obstukaną i przesiąkniętą prostymi, sprawdzonymi motywami to jednak przyrządzony album jest solidny, materiał melodyjny, łatwy w odbiorze, zapewniający rozrywkę i trzeba przyznać, że nie ma większej nudy, zniesmaczenia. Może i okładka jest kiczowata, brzmienie średniej klasy, może muzycy nie są uzdolnieni technicznie, może kompozycje są banalne i wtórne, ale solidność, melodyjność przechyla szalę zwycięstwa na korzyść zespołu i albumu. Przeszkadzać może to, że mamy dwa wokale na albumie a mianowicie męski Marius oraz damski czyli Nikki i najlepiej wypada oczywiście męski. Jest bardziej zadziorny, bardziej metalowy niż kobiecy, ale cóż da się to przetrwać, podobnie jak nie najlepszej klasy brzmienie, które podkreśla prostoty styl DARKEST SINS. Pojawia się tutaj sporo ciekawych i chwytliwych utworów, czego przykładem jest otwierający „Drinking With The Sinners” . W podobnej szybkiej, melodyjnej, zadziornej formule utrzymany „Rock Hard” z bardzo zapadającym głównym motywem, czy też zadziorny „Brand New attitude”. Oprócz takich dynamicznych kawałków znajdzie się tutaj nieco cięższy „Sexy Little Teaser” , nieco rockowy „Troublemaker” który jest zbyt komercyjny jak dla mnie czy też spokojniejszy „Dark Angel” i można zauważyć nawet zróżnicowanie, jednak można wytknąć sporo prostych błędów, typu za dużo komercji, nieco nie dopracowania w obrębie kompozytorstwa, czy też aranżacji. Najlepszym utworem z całej płyty jest „March of The Living dead”, który przypomina mi nieco WHITE SKULL. Ten utwór zachwyca przede wszystkim chwytliwością i zapadającym w pamięci refrenem.

Podsumowując jest to płyta do zapoznania się i zapomnienia bo jest to album z przebłyskami, z dobrym pomysłem na granie, ale wykonanie nieco pozostawia do życzenia. Najbardziej drażnią wokale i w ogóle umiejętności muzyków. Potem w następnej kolejności jest brak ciekawych rozwiązań, brak wyrazistych przebojów, co na dłuższą metę sprawia że nie ma się ochoty na więcej. Da się przesłuchać bez większego skrzywienia i marudzenia, ale jest to płyta naraz.

Ocena: 4/10

piątek, 21 grudnia 2012

ZUUL - To The Frontlines (2012)

ZUUL to dość dziwna dla zespołu, ale na tyle intrygująca, że skłoniło mnie do zapoznania się z tym amerykańskim zespołem, który został założony w okolicach 2008 roku i ma na swoim koncie dwa albumy, z czego „To The Frontlines” ukazał się stosunkowo nie dawno. To też postanowiłem zapoznać się z tym wydawnictwem, posłuchać w jakim stylu się obracają i przekonać się na własnej skórze czy słychać tutaj kapele zakorzenione w latach 80 typu BLIETZKRIEG czy też słychać wpływy DAWNBRINGER.

Stwierdzam, że słuchając drugiego albumu ZUUL można wyłapać owe inspiracje, można poczuć klimat lat 80, który gwarantuje brzmienie, takie nieco przybrudzone, niszowe, specyficzny wokal Bretta Batteau, który ma taki młodzieżowy, energiczny wokal, który zapewnia że kompozycje są głośne, energiczne i takie dość dynamiczne. Może nie jest jakimś świetnym wokalistą, ale dodaje wigoru kapeli i ich muzyce. Lata 80 wybrzmiewają oczywiście przede wszystkim z kompozycji, to w jakim stylu są utrzymane, to jak zostały zaaranżowane. Choć jest to wszystko wtórne, to jednak miło posłuchać takiego nieco surowego heavy metalu z elementami NWOBHM, gdzie wszystko brzmi takie jeszcze pierwotnie i muszę przyznać, że szczerość, prostota i melodyjność, która eksponują muzycy, zwłaszcza gitarzyści Bushur/ Milenger jest atrakcyjna. Nie potrzeba niczego więcej, żeby mieć prawdziwą frajdę podczas słuchania i trzeba przyznać, że rozrywka jest zapewniona przez zespół. Nie jest to jeden z tych albumów, który zachwyca oryginalnością, świeżością, lecz szczerością, prostotą, przebojowością i melodyjności i to właśnie te elementy przesądziły o tym, że album słucha się naprawdę przyjemnie, choć to wszystko jest utrzymane na tylko dobrym poziomie. Nie ma większego zróżnicowania, ale jest solidność, która łączy wszystkie kompozycje w udaną, spójną całość. Materiał otwiera „Show No Mercy”, który jest bardzo rytmiczny, melodyjny i przypomina najlepsze dokonania z okresu NWOBHM w tym SAXON, czy IRON MAIDEN. Zespół trzyma dynamiczne tempo, energiczność w „Guillotine”, melodyjnym „In the Cellar” . Nieco zwolnienia, nieco urozmaicenia mamy w „Smoldering Nights”, który przyozdobiony jest atrakcyjnymi, melodyjnymi solówkami. Nieco hard rocka pojawia się w szybkim „Heavy Lover” który przypomina w niektórych momentach twórczość KROKUS. Szybkość, prosta i jakże atrakcyjna melodia i galopady w stylu IRON MAIDEN sprawiają, że taki „SkullSlitter” to kolejny mocny punkt tego albumu i jedna z najlepszych utworów na płycie. Instrumentalny „Of the Fallen” w której słychać jak dobrze radzą sobie instrumentaliści i nawet wplecenie patentów balladowych jest tu całkiem ciekawym rozwiązaniem. Na koniec mamy dwa rozbudowane kompozycje, które przekraczają czas 6 minut i ukazują to, że muzycy potrafią stworzyć nieco dłuższe kompozycje, gdzie jest więcej motywów, więcej zaskoczenia, gdzie jest o wiele więcej melodii. Mamy tutaj stonowanego i rytmicznego „Bounty land” i melodyjnego, szybkiego, takiego nieco maidenowego „Wasted Of Time”, który jest najlepszym utworem na płycie i w znakomity sposób zamyka całość, dając nadzieje na lepszą przyszłość.

Nazwa ani okładka drugiego albumu amerykańskiej formacji nie zachęcają do zapoznania, to jednak mam nadzieje, że ta recenzja nieco was zachęci do sięgnięcia po ten album. Jeśli lubi się tradycyjny heavy metal zakorzeniony w latach 80 i NWOBHM, jeśli lubi się proste, dynamiczne granie, pozbawione krętactwa, silenia się, które pochodzi prosto z serca i okupione zostało dobrą pracą muzyków i ciekawymi pomysłami. Album może nie perfekcyjny ani też wyprzedzający inne wydawnictwa z roku 2012, ale jest to solidny krążek, który jest swego rodzaju miłą rozrywką.

Ocena: 7,5/10

CIVIL WAR - Civil War EP (2012)

Pewien rozdział szwedzkiego SABATON został zamknięty. Czasy kiedy w składzie byli gitarzyści Rikard Sundén i Oskar Montelius, perkusista Daniel Mullback i klawiszowiec Daniel Mÿhr są już przeszłością, teraz nadszedł czas kiedy mamy rozbicie owego składu na dwie grupy. Mamy SABATON wokalistę Brodena i basistę Sundstorma, zaś pozostali muzycy oryginalnego składu SABATON poszli w swoim kierunku zakładając nowy zespół o nazwie CIWIL WAR, którego skład zasilił wokalista Nils Patrika Johansson (ASTRAL DOORS) oraz basista Stefan Eriksson. Zespół wydał stosunkowo nie dawno swój pierwszy mini album o nazwie „Civil War”. Czy mamy do czynienia z klonem SABATON? Czy będzie rywalizacja między klonami?

Tu was zaskoczę, choć CIVIL WAR to właściwie muzycy SABATON to jednak nie ma mowy o klonie, nie ma mowy o kopiowaniu stylu SABATON i muzycy postanowili wykreować coś własnego, postawić na świeżość, czy też zaskoczenie. Można zauważyć pewne elementy, które CYVIL WAR przerysowuje w swojej muzyce prosto z SABATON i jest to z pewnością utrzymanie tematyki wojennej, aczkolwiek już bardziej luźniejszej i to nie będzie takim wyznacznikiem muzyki jak w przypadku SABATON, dobre aranżacje, niezwykła melodyjność oraz przebojowość. Choć mamy powiązania, to jednak jest to już nieco inny styl. Nie ma tej słodkości, więcej jest w tym wszystkim heavy metalu aniżeli power metalu, jest to nieco mroczniejsze granie, bardzie poważniejsze, jakby ostrzejsze. Nowa interpretacja pewnych schematów SABATON jest tutaj pełna świeżości i bardzo atrakcyjna i dojrzalsza. Nie ma słodkości, wysuniętych klawiszów, tej słodkości, czy elementów power metalu, a przynajmniej nie w takich ilościach co SABATON. CIVIL WAR może trafić do szerszej publiczności i na pewno właściwą osobą do tego zadania jest Patrik Johannson, który głos, maniera technika przypomina Dio i dzięki jego wyczynom muzyka jest mroczniejsza, bardziej metalowa i wniósł ze sobą gdzieś wpływy swoich macierzystych kapel typu LIONS SHARE czy ASTRAL DOORS. Dobrym tego przykładem takich skojarzeń jest dość mroczny, nieco epicki „Custers Last stand”, w którym gdzieś można wytknąć pewne elementy SABATON, jednak więcej tutaj z kapel Patrika. Stonowane tempo, urozmaicona sekcja rytmiczna i wpadający w ucho refren, to zalety tego kawałka. To, że duet Sunden/Montelius dobrze się spisuje to wiemy już z wydawnictw SABATON, jednak tutaj pokazują się z nieco innej strony. Nie ma takiej prostej formy, nie ma takiej dynamiki, tyle power metalu, więcej heavy metalu, mroku i ten nowy schemat, styl podoba mi się i pokazuje muzyków w nieco innej konwencji. Nie brakuje solidności, pazura, zadziorności i melodyjności, tak więc pod tym względem mini album nie zawodzi i dostarcza sporo emocji. Sama przebojowość i jej charakter też inny aniżeli w SABATON, tutaj jest ona taka dostojna, taka nie banalna i tego znakomitym dowodem jest „Rome Is Falling”, który bardziej przypomina przebojowość twórczości DIO, czy ASTRAL DOORS. Jest to kompozycja bardziej rozbudowana, dojrzała i przemyślana niż to do czego przyzwyczaił nas SABATON. Epicki charakter i mocny, ostry riff to cechy „Civil war” który ukazuje jak świetnie układa się praca gitarzystów i jak bez problemowo podają nam kolejny zajebisty przebój. Dla urozmaicenia mamy też tutaj cover popowej wokalistki NELLY FURTADO w postaci „Say it right” czy też ballada „Forevermore”.

CIVIL WAR uchronił się przed byciem klonem SABATON i nagrał bardzo udany mini album, który zwiększa apetyt na pełnometrażowy album, który ma się ukazać w przyszłym roku. Nie ma tandety, nie ma kiczu, słodkości, jest rasowy heavy metal z elementami epickości, czy też mroczności i kto lubi twórczość Patrika ten musi się zapoznać z tym wydawnictwem. Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 8/10

czwartek, 20 grudnia 2012

WILD DAWN - Double Sided (2012)

Choć moje serce należy do metalu to jednak lubię czasami zapuścić jakiś hard rockowy album, gdzie słychać coś z AC/DC, GUNSES ROSES,MOTORHEAD czy też MOTLEY CRUE. Nie jestem na bieżąco z tym gatunkiem, co zresztą widać po ostatnich wpisach, tak więc dzisiaj dla odmiany nowość z kręgu hard rock/heavy metal i WILD DAWN jest zespołem francuskim, który został założony w 2008 roku. Kapela nagrała w 2009 r mini album "Old School Machine" , który był przedsmakiem debiutanckiego albumu „Double Sided”.

Okładka tego wydawnictwa przyciągnęła moją uwagę i szkoda tylko, że to co usłyszałem nie do końca mnie zadowoliło. Oczekiwałem albumu, w którym będzie dużo lekkości, zadziorności, gdzie przebój będzie gonił przebój, a wokal będzie tworzył odpowiedni klimat, niestety tak nie jest. Jest mocne brzmienie, rzekłbym, że bardziej metalowe aniżeli hard rockowe. Mamy dość solidny, wtórny materiał, który nawet się miło słucha, jednak brak ciekawych pomysłów, nieco komercyjny wokal Grega, który nie ma w sobie zadziorności, ognia i śpiewa tak bez mocy, przekonania, a to nie jest dobry znak. Może wokal Graga nie jest mocną stroną debiutanckiego albumu, może brakuje nieco zadziorności, może brakuje większej przebojowości, ale melodyjność, a także całkiem dobra gra gitarzystów Grega i Romaina, którzy potrafią zagrać dobry, rytmiczny, energiczny riff. Można rzec, że właśnie melodyjność i ciekawe partie gitarowe chronią ów krążek przed porażką. Stylistycznie usłyszymy tutaj miks hard rocka i heavy metalu, gdzie przypomina to momentami DEVILS TRAIN i słychać również inspiracje zespołami wcześniej wspomnianymi. Całość otwiera rytmiczny, energiczny „Now Or Never” który z lepszym wokalem prezentowałby się jeszcze lepiej.”One Louder” to kolejny szybki hard rockowy kawałek i znów trzeba pochwalić całkiem dobrą pracę gitar. Bardzo dobrze wypada też przesiąknięty AC/DC „Call Of The Wild”, czy rock'n rollowy „I've Got the Rock”, czy nieco bluesowy „Wild Dawn”. Oprócz hard rockowych kawałków mamy też tutaj bardziej metalowe utwory jak choćby dynamiczny, rozpędzony „Old School Machine” który jest bez wątpienia najlepszą kompozycją na płycie, gdzie dość mocno o sobie daje znać MOTORHEAD. „Beginning Of Your End” to z kolei najcięższy utwór i taki dość stonowany. Również dobrze wypada utrzymany w stylistyce JUDAS PRIEST „Pray For Me”.

Pomysł na granie może i był, ale nie został w pełni wykorzystany. Gdyby tak zmienić wokalistę, popracować nieco nad kompozycjami to nie byłoby to takie złe. Debiutancki album WILD DAWN może i ma kilka przebłysków, ale jest to raczej album przeciętny, który na długo nie zapada w pamięci. Fani hard rocka mogą zainteresować się tym krążkiem, reszta raczej będzie niezadowolona.

Ocena: 5/10

ALLTHENIKO - Back In 2066 (2012)

Jednym z tych zespołów, który dzielnie reprezentuje scenę speed metalu z elementami heavy i power metalu w obecnych czasach jest z pewnością zespół ALLTHENIKO. Choć w przypadku włoskiej sceny popularny jest symfoniczny metal to jednak ALLTHENIKO potrafił znaleźć swoje miejsce w szeregu, zdobyć nie małą popularność i wypracował swój własny styl, który opiera się na wymieszaniu patentów z lat 80, tego jak brzmią riffy, jaką konstrukcję mają, to ile melodyjności zostaje przemycone to od razu nasuwają się lata 80. Z mieszane z nowoczesnym brzmieniem, solidnością, zapleczem technicznym stanowi mocny i zgrany duet, który jest receptą zespołu na nagrywanie solidnych albumów. Takim z pewnością jest nowy krążek zatytułowany „Back in 2066 (Three Head Mutant Chronicless)”. Czy udało się dorównać poziomowi poprzedniego albumu „Millenium Re-burn”, który udowodnił wysoką pozycję zespołu oraz wysoką formę, a także to że trzeba się z tym zespołem liczyć w przypadku speed metalu?

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że zespół w dalszym ciągu gra to z czego jest znany, czyli mocnego,szybkiego, melodyjnego speed metalu z elementami power metalu i heavy metalu. Odniesień do lat 80 jest pełno i takowe dają o sobie znać w przypadku riffów, solówek, czy całej warstwy gitarowej. W tej roli dobrze się spisuje Joe Boneshaker, przy czym jego partie na tym albumie są mniej atrakcyjne i takie mniej wyraziste aniżeli na poprzednim albumie i to przyczynia się do tego, że wydawnictwo prezentuje się nieco gorzej, więcej tutaj średniej klasy riffów, które są może i solidne, dynamiczne, ale bez jakiegoś pomysłu i to się odbija na poziomie całości. Klimat lat 80 można usłyszeć w głosie wokalisty Dave'a, który stawia na wysokie rejestry i zadziorność przypominając manierą nieco Roba Halforda i jest to z pewnością plus tego wydawnictwa, że przynajmniej w tej kwestii nie ma spadku formy. Zastrzeżenia mam, ale nie tyle co do formy muzyków pod względem ich partii, co pod względem kompozytorstwa, które jest tutaj o kilka klas niżej. Dominują utwory szybkie, energiczne, ale nie każdy z nich to utwór wyśmienity i dopracowany. Pojawiają się perełki takie jak : „Back From The Other Side” z takim rasowym i typowym dla lat 80 motywem, gdzie jest speed i lekkie hard rockowe zacięcie, czy też jak „Bastard Rables”, który jest prawdziwą petardą, która pokazuje jak należy grać speed metal. Jest kilka przebojów jak choćby „Ticket For the Fireball”, w którym nacisk położony jest na melodie i te są tutaj wszędobylskie, zwłaszcza w momencie solówek. JUDAS PRIEST bardzo fajnie wybrzmiewa w „Dance Of Mutant Knight”. Z koeli taki „Horizon” wyróżnia się ciekawym motywem, a czy atrakcyjnym to już zostawię wam do oceny. Reszta utworów solidna, ale jakoś taka mało wyrazista i zbytnio nie wyróżniająca się ponad resztę. Oczywiście są to kompozycje, które mają ostry riff i sporo dynamiki, lecz nie zapadają jakoś w pamięci.

ALLTHENIKO nie utrzymał wysokiej formy z „Millenium Re-burn” i to słychać, przede wszystkim w kompozycjach, które są o klasę niższe przede wszystkim przez konstrukcję, pomysłowość czy też wykonanie. Album jednak ciężko nazwać gniotem, bo są też i dobre, warte uwagi kompozycje, solidne brzmienie i kilka ciekawych melodii. Jednak nie jest to najlepszy album włoskiej formacji i jeśli ktoś nie słyszał poprzedniego albumu to radzę to czym prędzej nadrobić.

Ocena: 6/10

środa, 19 grudnia 2012

PARADOX - Tales Of The Weird (2012)

Granica między współczesnym thrash metalem i power metalem zaciera się dość często i nasuwają się tutaj takie tegoroczne kapele jak KREATOR, 3 INCHES OF BLOOD czy też w końcu PARADOX, który właśnie wydał swój nowy album „Tales Of The Weird” będący 6 studyjnym krążkiem. To jest bardzo dobry przykład albumu, gdzie zespół stylistycznie balansuje na granicy thrash metalu i power metalu, przemycając elementy takich kapel jak DEATHROW, SCANNER, VENDETTA czy też DESTRUCTION. Czy zespół w odmienionym składzie jest wstanie nagrać dzieło, który wzbudzi pozytywne emocje?

PARADOX został założony w 1986 r i kapela w latach 80 nagrała dwa solidne albumy, jednak potem kapela się rozpadła i wrócili dopiero w 2000 roku i tak do dzisiaj zajmują ważne miejsce na rynku muzycznym jako kapela, która gra solidny heavy/power metal jednak dwa ostatnie albumy były tylko dobre i brakowało przede wszystkim ognia, czy też ciekawych pomysłów. Wokal był wymęczony, a partie gitarowe takie bez przekonania, bez mocy, bez wyrazu. Może i było to solidne i słuchalne, to jednak nie było to granie, które byłoby warte odświeżania i wracania do niego. Brakowało mi przebojowości, dynamiki, pazura, który jest charakterystyczny dla thrash metalu oraz melodyjności i przebojowości godnej power metalu. Dopiero nowy album w postaci „Tales Of the weird” dostarczył mi w pełni tego czego od dawna oczekiwałem od tego zespołu. Co takiego się stało, że zespół w końcu nagrał dopieszczony album pod względem wizualnym, technicznym, czy kompozytorskim? Duża w tym zasługa nieco zmienionego składu gdzie pojawił się nowy perkusista Daniel Budd i doświadczony w bojach gitarzysta Christian Munzer, który znany jest choćby z takich bandów jak MAJESTY czy CIVILIZATION ONE. To dzięki nim muzyka PARADOX nabrała świeżości, jakby więcej mocy, zadziorności i wszystko nabrało zupełnie innego wymiaru. Brzmienie mocne, takie dość nowoczesne, ale w zupełności oddające charakter kompozycji, czy też styl zespołu, co wcześniej było raczej nieudaną próbą wykreowania czegoś takiego. Lider zespołu Charly zalicza wzrost formy co zresztą słychać po tym jak śpiewa, jakie partie wygrywa w duecie z Christianem i ta współpraca między nimi układa się wyśmienicie. W końcu są jakieś przemyślane, dobrze rozplanowane motywy, w końcu wszystko trzyma się kupy i jest energiczne i przesiąknięte thrash metalem i co ciekawe wszystko jest bardziej przystępne, łatwiejsze w odbiorze. Te elementy wcześniej tak niebyły zadbane, nie trzymały takiego wysokiego poziomu jak tutaj na nowym albumie i słychać, że zespół się odrodził dorobił się własnego stylu i pewnej renomy.

Największe zmiany słychać oczywiście w samych kompozycjach, które w porównaniu z poprzednimi dziełami są o wiele ciekawsze dla potencjalnego słuchacza. Więcej ostrych, zadziornych riffów, więcej dynamiki, więcej thrash metalu, a także więcej przebojowości. Album jest w miarę zróżnicowanym, bo występują tutaj aż 3 bardziej rozbudowane utwory, które przekraczają czas 6 minut. W tej kategorii mamy otwierający album „Tales Of The Weird”, który jest pełen urozmaiceń zwolnień, czy przyspieszeń i dzieje się tutaj sporo i co ciekawe utwór nie przynudza, nie przytłacza swoją rozbudowaną formą, a długie, rozwinięte solówki są tutaj dużą atrakcją. „Fragile Allegiance” już nieco wolniejszy, bardziej stonowany i z pewnością nieco za bardzo przekombinowany, przez co traci na mocy i gdzieś tam zaliczam go do słabszych utworów. Trzecim kolosem jest melodyjny, zadziorny „Brainshwed” który jest petardą z prawdziwego zdarzenia, w dodatku rasowym przebojem. Nie brakuje oczywiście mocnych, energicznych kompozycji, gdzie króluje thrash metal i świetnie to odzwierciedla szybki „Day Of Judgment” , czy też melodyjny „Brutalized”. Bardzo przypadł mi do gustu żywiołowy, nieco złowieszczy „Escalation” z bardzo mocnym motywem, który łatwo wpada w ucho i nie wiem czy nie jest to mój ulubiony kawałek z tej płyty. Nie pasuje mi do całości instrumentalny „Zeitgeist”, który swoją formą i wykonaniem bardziej prezentuje się jako wypełniacz. Na koniec warto wspomnieć o „The Downward Spiral” , który jest najbrutalniejszym utworem na płycie oraz o coverze RAINBOW , a mianowicie „A Light In Black”, który wypadł naprawdę przyzwoicie.

Kto by się spodziewał, że kapela którą zapewne nie jeden słuchacz już dawno temu skreślił nagra album naprawdę solidny, energiczny, dopieszczony, żywiołowy a do tego z dominowany przez przeboje, które zapadają w pamięci. Wyższa forma muzyków, zmieniony skład dały efekt w postaci jednego z najlepszych albumów tej niemieckiej formacji. Album naprawdę godny przesłuchania i polecania znajomym. Dla fanów thrash metalu i power metalu pozycja obowiązkowa. Miłe zaskoczenie pod koniec roku 2012.

Ocena: 8.5/10

ATTIC - The Invocation (2012)

KING DIAMOND wrócił do zdrowia, do koncertowania, ale na nowy album przyjdzie nam zapewne jeszcze poczekać, a w międzyczasie zawsze można podjąć poszukiwania czegoś w podobnych klimatach. GHOST, IN SOLITUDE, PORTRAIT czy tez tegoroczny METALHEAD to tylko pierwsze lepsze przykłady tego, że można znaleźć coś w podobnych klimatach do KING DIAMOND czy też MERCYFUL FATE. Znając już wyżej wymieniony zespoły podjąłem się bardziej zaawansowanego szukania i owocem tego jest niemiecki zespół ATTIC i ich debiutancki album „The Invocation”.

Zaskoczenie, niedowierzanie, fascynacja, zauroczenie i uwielbienie od pierwszych dźwięków, takie uczucia mi towarzyszyły przy pierwszym kontakcie z muzyką tego zespołu. Kolejne odsłuchania utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z ekspertami w dziedzinie tworzenia muzyki inspirowanej twórczością KINGA DIAMONDA. Dowód na owe inspiracje jest pełno począwszy od warstwy lirycznej, która jest pełna tematyki o okultyzmie, satanizmu i grozy, idąc przez mroczny klimat owej produkcji, kończąc na wokaliście Maisterze Cagliostro, który oczywiście przypomina manierą i falsetem maestro Diamonda. Również pod względem wizualnym, to jak przebierają się i malują przypominają również zespoły Kinga Diamonda. Czy to mało punktów stycznych? Według mnie wystarczająco, żeby uważać ATTIC za niemiecką wersją MERCYFUL FATE, jednak trzeba pamiętać, że zespół ma nieco inny styl muzyczny. Nie jest to taki rasowy metal, bo można wyłapać pewne cechy power metalu, można wytknąć wpływy NWOBHM i pod tym jak skonstruowaną melodie można też wytknąć pewne elementy IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST. Co ciekawe album całościowo jest bardzo dynamiczny, nie ma tu ballady czy innych wypełniaczy, tylko 10 znakomicie zagranych kompozycji, które nie tylko piętnują talent wokalny Maistera, lecz również współpracę między dwoma gitarzystami, a mianowicie Robem i Kattem, którzy może nie tworzą niczego nowego, ale szczerość przekazu, energia jaka wydobywa się z utworów, ta lekkość, melodyjność, zadziorność, przebojowość, ta dynamika i przebojowość jest godna podziwu i stanowi kolejny motor napędowy muzyki ATTIC. Patrząc pod względem gitarowym, pod względem charakteru riffów, to jak brzmią solówki jest to jeden z najlepszych tegorocznych albumów i nie chodzi mi tutaj o samą technikę, lecz pomysłowość i żywiołowość.

Zagłębiając się w poszczególne kompozycje, w cały materiał można dojść do wniosku, że to bardzo ciekawa i dość świeża interpretacja twórczości KINGA DIAMONDA. Jest sporo elementów stycznych, jednak jest też tutaj sporo świeżych pomysłów. Choćby wprowadzenie organów kościelnych w niektórych utworach jak choćby „The Hidden grave”, czy mroczny, przyprawiający o gęsią skórkę „In The Chapel”. Trzeba też zauważyć, że ATTIC gra jakby nieco bardziej dynamiczniej, nieco bardziej melodyjniej ocierając się o IRON MAIDEN i NWOBHM w niemal każdej kompozycji, to granie mniej cięższe aniżeli MERCYFUL FATE, ale tak samo mroczne, klimatyczne i przebojowe. Pojawienie się elementów power metalu w energicznym „The Invocation” czy też w „Funeral In The Woods” jest ciekawym pomysłem i nie mam nic przeciwko takim mieszanką. Obie kompozycje są szybkie, energiczne, mroczne i zapadające w pamięci. Rytmiczność, duża porcja solówek i niezwykłą pomysłowość, jednocześnie bazując na latach 80 jest piętnowana niemal w każdym utworze, a zwłaszcza w takim „Join The Coven”. Nieco wolniejsze tempo, więcej mroku, większy nacisk na klimat i wokal słychać w „Edlyn” który w drugiej fazie nabiera zadziorności, dynamiki i ognia piekielnego. Zespół świetnie sobie radzi w kompozycjach bardziej rozbudowanych, bardziej rozwiniętych pod względem struktury, aranżacji i co ciekawe 6 minut to czas krótki w przypadku tej kapeli, bo zarówno melodyjny „Ghost of the Orphanage”, jak i zamykający płytę „Evil Inheritance” , który strukturę, główny motyw ma wręcz zapożyczony z utworu KINGA DIAMONDA dowodzą że można nagrać długie utwory, które nie nudzą, które wciągają i zaskakują melodyjnością i aranżacjami, które są tutaj perfekcyjne. Heavy metal najwyższych lotów słychać w „The Headless Horseman”, zaś ciężar, większa zadziorność i pewne zaloty pod JUDAS PRIEST można uświadczyć w rytmicznym „Stan's Bride” .

Debiut to w przypadku tego wydawnictwa spore nadużycie, bo wszystko wskazuje jakby to było dzieło dojrzałych muzyków, którzy grają już kilkanaście lat, a wcale tak nie jest. Kapela została założona w 2010 roku i teraz przedstawia swój pierwszy album, który jest perfekcyjną robotą młodych muzyków, którzy są pod wpływem lat 80 i twórczością KINGA DIAMONDA i to słychać. Wokalista śpiewa niczym King, do tego mroczna liryka, klimat, które dostarczają skojarzeń właśnie z tym muzykiem. ATTIC to kolejna niemiecka marka, którą czeka świetlana przyszłość i w końcu mamy zespół, który ma spore szanse zostać następcą MERCYFUL FATE, bo GHOST to więcej rocka, PORTRAIT bardziej heavy/power metalowy, ale mało w nim MERCYFUL FATE by mówić o następcy, a METALHEAD to póki co zespół początkujący z równym potencjałem, ale póki co nie tak wykorzystanym jak w przypadku ATTIC. Ta płyta wciąga, imponuje lekkością, przebojowością, techniką, dopracowaniem, klimatem i pomysłowością. Jeden z najlepszych albumów w tym roku i nie podlega to dyskusji. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów twórczości KINGA DIAMONDA, ale dla fanów mocnego, melodyjnego heavy metalu. Szukać i słuchać, słuchać, bo ta płyta się nie nudzi. Wow, taka niespodzianka w grudniu? To rzadkość.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 17 grudnia 2012

WASTELAND - Warriors Of Wasteland (2002)

Kiedy w składzie zespołu widać muzyków znanych z KASHMYR, PRIMAL FEAR, a więc kapel specjalizujących się w graniu heavy/power metalu to już można sobie mniej więcej kalkulować, że styl muzyki zespołu zapewne będzie przypominał właśnie TYRAN'S PACE, PRIMAL FEAR, czy UDO, że będzie to solidna porcja heavy/power metalu, gdzie nie brakuje wpływów JUDAS PRIEST i tak też jest z debiutanckim albumem niemieckiej kapeli WASTELAND, która została założona jeszcze w latach 90.

„Warriors Of Wasteland”, który po wielu komplikacjach ukazał się w 2002 to naprawdę album oddający to co najlepsze w niemieckim metalu, a więc mamy ostre gitary, który są pełne zadziorności, rytmiczności i każdy riff ma w sobie kop, każda solówka jest energiczna, melodyjna i taka rozegrane z dużym luzem i finezją. Pod tym względem słychać sporo nawiązań do JUDAS PRIEST, czy PRIMAL FEAR, ale nie ma się co dziwić, skoro duet gitarowy, który jest odpowiedzialny za całą warstwę gitarową tworzą Davoc Sertic, który występował również w TYRAN'S PACE oraz Stefan Leibing znany przede wszystkim z występów w PRIMAL FEAR. Mając takich gitarzystów w składzie można zdziałać dużo, można stworzyć prawdziwy heavy metalowy materiał z elementami power metalu, gdzie słychać wyraźne wpływy JUDAS PRIEST, które w połączeniu z specyficznym wokalem Rolanda Seidela, który przypomina mi manierę Kaia Hansena w niektórych fragmentach, a także Franka Knighta, ogólnie jest to taki rasowy niemiecki wokal, który pokazuje że specyfika czasami jest równie ważna co technika. Oba te dwa elementy współgrają sobie i ten układ sprawdza się co słychać najlepiej po samych kompozycjach, które mówiąc najprościej kopią tyłek aż miło. Nie ma próby udawania, próby tworzenia czegoś nowoczesnego, jest za to szczery heavy/power metal z ostrymi riffami, dynamiczną sekcją rytmiczną i specyficznym wokalem.

Jak ktoś lubi PRIMAL FEAR czy JUDAS PRIEST to z pewnością po lubi takie petardy jak choćby otwierający „X- Ray Eyes”, czy rytmiczny „Atomic Coffins”, które mają sporo nawiązań do wyżej wymienionych zespołów i wystarczy, że się posłucha warstwy instrumentalnej i wszystko już jest jasne. W tych utworach słychać też power metal, który jednak nie jest domeną zespołu, oni wolą postawić na bardziej heavy metalowy wydźwięk. Trochę ACCEPT, czy tez UDO słychać w true metalowym „Kill The Killer” gdzie świetnie został wyeksponowany bas Markusa Plattnera, no i do tego wszystkiego taki zalatujący pod MANOWAR refren. Z kolei w takim „Wasteland” słyszę nawiązania do utworu „Metal Church METAL CHURCH, zwłaszcza pod względem motywu, całej pracy gitar oraz pod względem mrocznego klimatu. Na albumie znajdziemy dwa bardziej rozbudowane kawałki, czyli „Dreams Of Heaven” z pewnymi elementami hard rocka, co słychać choćby w nieco cieplejszym refrenie oraz nieco cięższy, bardziej stonowany, mroczny „Warning”, który przypomina gatunek Doom Metal oraz muzykę BLACK SABBATH. Takim typowym kawałkiem nadającym się na płytę JUDAS PRIEST czy PRIMAL FEAR jest tutaj z pewnością rytmiczny „Can't Wait”. Urozmaicenie i pewne miłe zaskoczenie zapewnia mocny instrumentalny kawałek "Bombastic chiefs" oraz klimatyczna ballada "Still The World Is Sad" . Warto wspomnieć, że prócz tych 9 utworów znajdziemy 4 bonusy, z czego warty uwagi jest rytmiczny "Calling Out your Name" z pewnymi elementami thrash metalu czy dynamiczny "Deceide your destiny"

Szukanie jakichkolwiek wad kończy się w przypadku tego wydawnictwa niepowodzeniem i choć album ma już 10 lat, to jednak nie stracił na swojej atrakcyjności i wciąż jest to mocna dawka heavy/power metalu, która zadowoli przede wszystkim fanów PRIMAL FEAR czy JUDAS PRIEST. "Warriors Of Wasteland" to dzieło dopracowane pod względem brzmieniowym i kompozycyjnym, a to się ceni. Jedyny album tej formacji, ale za to jaki.

Ocena: 9/10

KNIGHTMARE - In death's Shadow (2012)

Bokami wam wychodzą kolejne zespoły power metalowe, które zamiast stawiać na autentyczność, oryginalność, które zamiast stawiać na świeżość i pomysłowość wybierają wtórność? Czujecie przesyt kapel zapatrzonych w GAMMA RAY, HELLOWEEN? No to może wywodzący się z Australii power metalowy zespół KNIGHTMARE przykuje waszą uwagę? Zastanawiacie dlaczego w przypadku tego zespołu miałoby być inaczej? Dlaczego niby kapela, która debiutuje miała by nagrać coś w miarę ciekawego, pomysłowego i innego niż to co do tej pory się słyszało?

Cóż, nie powiem, że KNIGHTMARE, który został założony w 2005 roku nie kryje swoich inspiracji IRON MAIDEN, kapelami power metalowymi, jednak nie ma mowy o kopiowaniu i granie wtórnie i przewidywanie. To nie ten rodzaj kapeli i na debiutanckim albumie „In Death 's Shadow” to słychać wyraźnie. Nie znajdziemy tutaj słodkiego i takiego prostego power metalu, który stawia na słodkość, czy taki prosty rodzaj konstrukcji utworów. Słuchając muzyki tej kapeli na debiutanckim krążku można dojść do wniosku, że starają się grać klimatyczny power metal, który cechuje podniosłość, bogata paleta aranżacji, melodii, no i ten epicki charakter, który w połączeniu z progresywnym zacięciem tworzy ciekawy duet, który dał niezły owoc. Choć cały album złożony jest z 7 rozbudowanych utworów to jednak nie ma mowy o nudzie, wręcz przeciwnie jest sporo urozmaiceń, sporo się dzieje podczas tych 6 czy 7 minut. „Cazador De Hombres” to jeden z takich pierwszych lepszych przykładów tego, że styl zespołu jest dość ciekawy, urozmaicony i że sporo się dzieje przez 6 minut. Mamy mocny riff, dużo zakręconych melodii i sporo wysiłku wkładają gitarzyści Besley/Munro, którzy wygrywają sporo ciekawych motywów i ten w tym otwierającym utworze jest tego przykładem. Brakuje mi nieco chwytliwości, bardziej ułożonej struktury, większego kopa i przebojowości, której tutaj niestety brak. Zespół tworzy w ciekawy sposób miesza epickość z power metalem i to jest dość miła niespodzianka i w każdym utworze to usłyszymy. Czy „Granted death” czy rytmiczny „False Prophets” z dużą dawką ciekawych, melodyjnych solówek, to nie ma znaczenia, bo i tak wszędzie jest epickość, progresywny charakter, elementy nawet melodyjnego death metalu co słychać w harsh wokalu, który gdzieś tam w tle się przewija czy też w melodyjnym wydźwięku całości. Melodyjny „Knightmare” w znakomity sposób ukazuje bardzo ważny element układanki zespołu, który odgrywa znaczącą rolę na debiutanckim albumie, a mianowicie wokal Micka Simpsona. Co w nim takiego intrygującego? Technika, styl, energia, moc jaka w nim drzemie, to właśnie ten wokal wnosi sporo energii jak i kopa w przypadku tej kapeli i ich debiutanckiego albumu. Na szczególną uwagę zasługuje ponad 10 minutowy instrumentalny utwór o nazwie „Judgment” który zamyka album. Urozmaicenie i bogactwo aranżacji to cechy, które tutaj wyraźnie dają o sobie znać.

Nie lubię dłużyzn, nie jestem fanem też progresywnych patentów a mimo to zespół nie wzbudził u mnie negatywnych uczuć. Dlaczego? Bo nagrali solidny album, pokazując że można nagrać ciekawy album, urozmaicony, podniosły i taki przesiąknięty epickim charakterem, a wszystko dzięki swoim umiejętnościom, które słychać na każdym kroku. Czego jest tutaj najmniej to melodyjności, dynamiczności, czy też przebojowości, ale nie jest to powód do narzekania, bo mimo braku tych elementów album się broni. Na pewno jest to wydawnictwo godne uwagi.

Ocena: 7/10

sobota, 15 grudnia 2012

CARBID! - Breaking Walls (2012)

Niemiecka scena heavy metalowa słynie ze swojego specyficznego charakteru, który łączy solidność, surowość i pewien stopień toporności. Fascynuje się tą sceną metalową i w większości przypadków kontakt z niemiecką kapelą kończy się wielkim zaskoczeniem i pozytywną opinią. Słowem kluczem jest tutaj „większość przypadków” co oznacza, że zdarzają się wyjątki od tej sytuacji. Jednym z takowych jest zespół poznany dzięki uprzejmości wytwórni METALMESSAGE, która w ramach współpracy pozwoliła zapoznać się z debiutanckim albumem CARBID! . Czy w przypadku "Breaking Walls" można mówić o solidności, dopracowaniu i przebojowym charakterze, który często o sobie daje znać na płytach niemieckich kapel? Czy jest to album na który warto zwrócić uwagę?

Jeśli nie przeszkadza wam toporny, typowy niemiecki wokal pokroju Kaia Hansena, jeśli lubicie mocne, toporne, proste i mało urozmaicone riffy, które cechuje wtórność, jeśli lubicie ciężko strawne granie, które wynika bardziej z niezbyt rozwiniętych umiejętności muzyków to czemu nie, warto puścić, wysłuchać i zapomnieć. Jednak jeśli ktoś szuka ciekawych pomysłów, melodii, czegoś świeżego, jeśli ktoś myśli że znajdzie tu przeboje i łatwo wpadającą w ucho muzykę to się mocno zdziwi. To jest właśnie problem zespołu CARBID!, który wyraźnie daje o sobie znać podczas słuchania debiutu. Choć kapela została założona w 2000r, choć nagrała kilka dem i mini albumów, to jednak nie słychać, że mają jakiekolwiek doświadczenie. Brak pomysłów w sferze kompozycji, brak ciekawych pomysłów, brak ciekawych melodii i do tego 5 utworów z 13 to covery. Nudny i wtórny styl to kolejna kwestia, która męczy i doskwiera podczas słuchania. Dobitką jest tutaj niezbyt przekonująca praca gitary, która pozbawiona jest energii, chwytliwości. Nawet takie proste zadanie jak nagranie coveru jest dla zespołu ciężkim zadaniem co słychać po nagraniach DIO „Stand Up and shout” , BILLEGO IDOLA „Rebel Yell” czy AC/DC w postaci „Sin City”. Jeżeli ciężko nagrać dobry cover znanych i lubianych utworów, no to jak zachęcić do autorskich kompozycji, które są utrzymane w rasowym heavy metalowym stylu pokroju IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST. „Creatures Of Light” jest może i nawet dynamiczny, ale prosty i mało atrakcyjny co zresztą tyczy się pozostałych utworów, czyli zadziornego „Green Hill” czy szybkiego „Rock Forever”, który jest bodajże najjaśniejszym punktem na tej płycie. Ciężko pozytywnie napisać o którymkolwiek utworze, bo wszystkie są wtórne, nudne i niedopracowane, tylko tyle, że całość brzmi jak metalowy krążek.

Słyszałem wiele płyt wtórnych w tym roku, które emanowały energią, który potrafiły zauroczyć melodyjnością, łatwą formą i ciekawymi aranżacjami, pomimo tego że wszystko było oparte na patentach z lat 80. Dobrym tego przykładem jest nowy STRIKER, ale niemiecki CARBID! Nie przypomina na swoim debiutanckim albumie STRIKER i daleko im do nich, a powodów jest pełno i wszystko trzeba by dopracować począwszy od okładki, brzmienia, aż po pomysł na kompozycje. Dawno mnie niemiecka kapela tak nie zawiodła.





Ocena: 2/10

Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości:

SILVERCAST - Chaos Engines (2012)

A co powiecie na rosyjski odpowiednik WITHIN TEMPTATION? Co powiecie na zespół, który tworzy muzykę z pogranicza symfonicznego metalu i gotyk metalu? Jeśli nie macie nic przeciwko tym cechom to z pewnością zainteresujecie się rosyjskim SILVERCAST, który jest kolejnym młodym zespołem, który w tym roku debiutuje na rynku muzycznym. Jednak czy warto poświęcić swój czas i zainteresować się ich krążkiem o tytule „Chaos Engines”?

Dla fanów takich kapel jak WITHIN TEMPTATION, dla fanów takiego rodzaju metalu może to być pozycja ciekawa i może takowi fani więcej wyduszą z tego wydawnictwa, niestety ja muszę tym razem stwierdzić, że jest to album, który bardziej wywołuje negatywne emocje aniżeli pozytywne. Dominują wady i jest ich tutaj momentami zbyt dużo. Wokalistka Veronica ma więcej w sobie z komercyjnego wokalu aniżeli z metalowego i to na dłuższą metę nieco irytuje i denerwuje podobnie jak wykorzystanie ojczystego języka w niektórych kompozycjach. Brak ognia, brak ciekawej techniki, brak autentyczności. Również gitara jest tutaj bez wizji rozegrana, brak zadziorności, brak melodyjności, czy ciekawych melodii, które by przemówiły do słuchacza, jakoś by porwały. Co z tego, że pojawia się flet, klawisze, death metalowy wokal, że album został obdarzony dobrą produkcją, jak kompozycje są niskich lotów, bez pomysłu na główny motyw, na rozplanowanie melodii, na ciekawe aranżacje i ciężko tutaj o jakiś dobry utwór, aczkolwiek warty wysłuchania jest dość dynamiczny, rytmiczny „In Your Core”, czy też stonowany i nieco urozmaicony „The Name Of Chaos” i moim ulubionym kawałkiem jest rozpędzony „Chemical Heart” który zawiera dość ciekawy główny motyw i pewne rockowe zacięcie. Reszta niestety należy zbyć milczeniem, no bo co tutaj dużej mówić, wypełniacze, które są ciężko strawne. Pomysł na granie może i był, szkoda że kompozycje tego nie odzwierciedlają.

Krótko mówiąc jest to słaby, wtórny i monotonny album, gdzie więcej można się doszukać wad, aniżeli plusów, które przesądziłyby o solidności wydawnictwa. Nie ma na czym zawiesić słuch, bo kompozycje są bez pomysłu, bez zapadających w głowie melodii czy ostrych, porywających riffów, wszystko jest ciężko strawne i nudne. Wypełniacz goni wypełniacz, a muzycy niestety pogłębiają niezadowolenie i może fani tego rodzaju muzyki wycisną więcej? Ja nie dałem i raczej odradzam zapoznawania się z tym krążkiem, bo nie warto. Lepiej z tego gatunku i z tego kraju prezentuje się z pewnością nie dawno opisywany przeze mnie GHOSTHILL, który przedstawia rosyjską scenę w lepszym świecie aniżeli SILVERCAST.

Ocena: 1.5/10

piątek, 14 grudnia 2012

SKITZOTIK - Skitzotik (1995)

Jednym z tych zespołów, które wyróżniają się na tle innych formacji dziwną nazwą jest bez wątpienia SKITZOTIK. Pod taką nazwą występował pewien młody amerykański zespół, który działał w połowie lat 90. To właśnie ta dziwna nazwa, gdzieś mnie tam zintegrowała i dała powód dla którego warto było sięgnąć po ich jedyny album, a mianowicie debiutancki „Skitzotik” z 1995 r. Czy nazwa to jedyny dobry powód, który wyróżnia amerykański zespół i ich debiutancki album?

Otóż nie i na tym polega cały urok tego bandu, który został założony w 1992 roku początkowo pod nazwą SKITZO. Intrygująca nazwa w żaden sposób nie zapowiada, czegoś dobrego godnego uwagi, a więc można mówić w tym przypadku o zaskoczeniu, bo o to 4 młodych muzyków zaprezentowała na swoim debiutanckim albumie muzykę pomysłową, aczkolwiek pełną znanych chwytów. Zespół bawi się elementami progresywnymi, ale najlepiej im wychodzi miks heavy i power metalu, gdzie słychać wpływy JUDAS PRIEST, czy QUEENSRYCHE i trzeba przyznać, że muzyka tej formacji nie jest taka prostolinijna i wtórna jak mogło się wydawać i słychać tu pewne ciekawe, dość oryginalne pomysły co słychać choćby w takim rockowym z elementami bluesa „Miami Madness”. Choć jest to album metalowy, to nie brakuje hard rockowego zacięcia i duża w tym wszystkim zasługa producenta Bruce'a Kulicka, który również miał wpływ na niektóre kompozycje. Ten fakt potwierdza, że zespół ceni sobie urozmaicenie, które jest wyraźne podczas słuchania tego wydawnictwa, które jest naprawdę solidne. Mamy tutaj dobrze zrealizowaną produkcję, który ma pewien pazur, który zaostrza charakter materiału. Skąd wynika urozmaicenie? Przede wszystkim z tego, że występują na płycie utwory szybkie na pograniczu heavy/power metalu z rasowymi, mocnymi riffami, zadziornym wokalem napędzającym całość typu „The King Of The Sky”, czy „Take Away My eyes”. Nie brakuje rasowych heavy metalowych utworów typu „Give it All”, a także nieco progresywnych rockowych utworów typu : „Life Of Conclusion”, czy melodyjny „Rising Sun” i właściwie każdy utwór ma swój charakter. Jednak mimo ciekawej formy, mimo tego że słychać w nich dobrą pracę gitar, które nie stawiają na łatwiznę i wygrywanie w kółko jednego, na świeżość, choć słychać dobry, specyficzny wokal, to jednak brakuje nieco przebojowości, nieco bardziej atrakcyjnej, przystępnej formy, która bardziej by zapadła w pamięci i to jest chyba największa bolączka tego wydawnictwa.

Czy warto zainteresować się tym albumem? Jeżeli ceni się ciekawy styl, jeżeli lubi się starocie i w dodatku mało znane, to oczywiście że tak. Czy jest to album, który zapada w pamięci na długo? Z pewnością nie i nie jest to też album, który wypchany jest przebojami, jednak solidne przygotowanie i wykonanie chroni przed totalną porażką. Jeśli o mnie chodzi nie żałuje czasu, który poświęciłem krążkowi. Może i wy znajdziecie chwilę, żeby wysłuchać co gra stary i mało znany SKITZOTIK?

Ocena: 6/10

środa, 12 grudnia 2012

NIGHTCRAWLER - Soldier In Time (1989)

NIGHTCRAWLER to jeden z ulubionych moich kawałków JUDAS PRIEST, jednak nigdy nie spotkałem się z zespołem o takiej nazwie, aż do teraz kiedy mogę się zwami podzielić opinią na temat poznanego dość niedawno amerykańskiego zespołu o nazwie NIGHTCRAWLER. Nie jest to drugi JUDAS PRIEST, nie jest to zespół, który zdobył większą sławę, który jest znany szerszej publiczności, ale jest to zespół godny uwagi, zaraz wyjawię wam dlaczego.

Otóż amerykańska kapela NIGHTCRAWLER, która została założona w 1988 r nie działa zbyt długo bo do roku 1998 potem kapela przeżyła kryzys i śladem jaki po nich został to debiutancki album „Soldier In Time” z 1989r, który jest nie lada gratką dla fanów heavy/power metal, dla fanów heavy metalu lat 80/90 no i dla tych którym nie jest obca muzyka QUEENSRYCHE czy RIOT. Jak widać już mamy kilka dobrych dla których zespół jest wart naszej uwagi, jednak lista zalet nie kończy się na tym. Jeśli chodzi o klimat owej produkcji, czy poszczególnych kompozycji to można wyczuć pewien styl znany z BLACK SABBATH z ery Tony Martina, co należy uznać za kolejny plus. Mówiąc o BLACK SABBATH na pewno gdzieś tam w tym samym worku z taką etykietą znajdziemy kolejny plus, a mianowicie manierę wokalisty Jima Hamera, który techniką, klimatem, stylem w dużej mierze przypomina nikogo innego jak właśnie Tony'ego Martina i tego najlepszym dowodem jest najbardziej rozbudowany utwór na płycie „No Where To Run”, gdzie jest to wolne tempo, ten odpowiedni charakter, podobny posępny styl i duża melodyjność. Mówiąc o plusach jak i muzykach to warto wspomnieć, że dobrze spisuje się sekcja rytmiczna, która urozmaica album i pojawiają się tutaj szybkie, wolne jak i nieco rockowe kawałki. Nie ma mowy o stagnacji i męczenie w kółko jednego motywu. Dynamiczność i zadziorność sekcji zostaje osiągnięta w energicznym „Rock U Tonight”. Debiutancki album amerykanów jest melodyjny, zadziorny, energiczny i bardzo atrakcyjny dla potencjalnego słuchaczy i pewnie się zastanawiacie, gdzie tkwi źródło tej energii? Przede wszystkim w gitarzyście Michealu Landrisowi, który jest dobrze wyszkolonym instrumentalistą, z wizją, z pomysłem na riffy, na lekkość i finezje, nie zapominając o melodiach czy o łatwym odbierze i już w otwierającym „Nightcrawlera”, który jest tu jedynym instrumentalnym utworem. Jak wspomniałem wcześniej materiał jest zróżnicowany i co więcej bardzo równy. Do tego każdy z utworów jest potencjalnym przebojem no bo jak inaczej tutaj mówić o zadziornym „Soldier In Time” z pewnymi cechami NWOBHM, nieco cięższym bardziej stonowanym „Past Life” gdzie znów BLACK SABBATH daje o sobie znać, czy też o rasowym metalowym kawałku „The way You are”.

NIGHTCRAWLER nie nagrał niczego co można by nazwać pełnym albumem, niczego równie ciekawego co debiutancki album, który jest dziełem dopracowanym, melodyjnym, energicznym i klimatycznym, odzwierciedlającym to co najlepsze w metalu lat 80. Nie ma sztuczności, nie ma silenia się, jest za to szczera i wpadająca w ucho muzyka, która trzeba po prostu odpalić na swoim sprzęcie muzycznym, do czego też zachęcam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 10 grudnia 2012

T&N - Slave To The Empire (2012)

Mam dla fanów DOKKEN nie lada gratkę, o to wyszedł debiut amerykańskiego T&N, który został założony w 2011 przez 3 muzyków DOKKEN, czyli gitarzystę George'a Lynna, basistę Jeffa Pilsona i perkusistę Micka Browna. Czy można czegoś więcej by zachęcić fanów DOKKEN?

Mi wystarczyło, aczkolwiek wielkim fanem nigdy nie byłem, jednak kiedy zobaczyłem, że na debiutanckim albumie zatytułowanym „Slave To The Empire” jest całkiem ciekawa lista gości w postaci : Tim “Ripper” Owens, Doug Pinnick (Kings X), Sebastian Bach and Robert Mason (Warrant). Z pewnością to pomogło sięgnąć po ich debiutancki krążek bez większych problemów. Choć ciężko uznać to za debiut z prawdziwego zdarzenia bo jest kilka przeróbek klasyków DOKKEN i parę nowych kawałków. Warto wspomnieć o fakcie, że początkowo kapela funkcjonowała pod nazwą TOOTH AND NAIL, ale musieli nazwę zmienić bo już istniała kapela z taką nazwą. T&N można śmiało uznać za taki drugi DOKKEN, co zresztą nie jest wcale takie trudne zwłaszcza kiedy styl obu zespołów jest bardzo podobny. W obu przypadkach jest to miks hard rocka i heavy metalu, z dużą dawką melodyjności i zadziorności na tle gitarowym. Do tego dochodzi takie brzmienie przypominające lata 80, które były złotym okresem DOKKEN. „Slave To The Empire” jest albumem nawet solidnym, co słychać po tym co wyprawiają muzyce i jak starają się zbudować tutaj taki nieco koncertowy klimat. Sekcja rytmiczna jest tutaj nieco stonowana, ale mocna i dotrzymuje towarzystwa mocnym riffom, które mają wydźwięk zadziorny, lecz brakuje tutaj lekkości, jakiejś świeżości, ciekawych pomysłów, co zresztą słychać po samych kompozycjach. Dobrze oczywiście wypadają tutaj klasyki DOKKEN do których zaliczyć należy energiczny „Tooth And Nail” z gościnnym występem Douga, który pokazuje że szybkie tempo, dynamit i ostry, lekki riff nie są obce zespołowi i podobać się może nowe aranżacja tego utworu. „Its Not Love” to bardziej rockowy utwór z pewnymi cechami AC/DC i tutaj można czuć pewien niedosyt, bo czegoś brakuje, może ognia? Nawet gościnny występ Roberta Masona nie ratuje tego utworu. Bardziej rozbudowany i nieco jakby łagodniejszy wydźwięk „Into The Fire” też do końca nie przekonuje. Tutaj głównym wokalistą jest Jeff Pillson i choć nie ma tragedii, to jednak znów nie jestem do końca zadowolony z ostatecznego efektu. Rockowa ballada w postaci „Alone Again” z gościnnym występem Sebestiana Bacha też nie niszczy obiektów i tez nie rzuca na kolana. Oczywiście zabrakło w tym klimatu, jakiejś pomysłowości. Najlepiej z przeróbek wypada moim zdaniem mroczny, ciężki „Kiss Of Death” z zalotami do JUDAS PRIEST. Tak więc nikogo nie powinien dziwić tutaj głos Tima Riperra Owensa. Ciekawiej wypadają oryginalne utwory, które zostały nagrane na ten album. Już taki otwierający „Slave To The Empire” prezentuje się jak taki rasowy heavy metalowy kawałek z pewnym zacięciem hard rockowym i słychać sporo z DOKKEN, tylko w porównaniu do ostatniego dzieła DOKKEN to jest znacznie ciekawsze. Gitara tutaj dostarcza sporo fajnych melodii i nie brakuje w tym wszystkim dynamiki. Śmiało można uznać ten utwór za jeden z najlepszych przebojów, które tutaj mamy. Pozytywnie można też się wypowiedzieć o ciężkim „Mind Control”, o bluesowym „Jesus Train” czy też o rozbudowanym, mrocznym i energicznym „Access Denied”, który śmiało można uznać za kolejną taką perełkę i jest to utwór dla którego warto zapoznać się z tym albumem. Nie ukrywam, że skojarzyło mi się to nieco z PRETTY MAIDS.

Nie da się ukryć, że T&N nie sieje spustoszenia debiutanckim albumem, ale nikt tego się raczej nie spodziewał, a przynajmniej nie ja. Oczekiwałem solidnego heavy metalu z hard rockowym feelingiem w stylu DOKKEN i to też otrzymałem. Fani DOKKEN będą zadowoleni, bo odniesień do tego zespołu jest pełno czego dowodem jest styl czy brzmienie. Szkoda tylko, że album jest nieco nie równy i mało przebojowy, ale cóż to było do przewidzenia.

Ocena: 6/10