sobota, 22 grudnia 2012

DARKEST SINS - Darkest Sin (2012)

Niezliczona jest liczba kapel, która czerpie garściami z lat 80, ze złotego okresu dla metalu, z patentów sprawdzonych i gdzieś tam wykorzystanych w przeszłości. Ciężko ogarnąć te wszystkie zespoły, bo jest ich dużo i cały czas pojawiają się nowe i tak o to grupę tych zespołów zasilił teraz norweski DARKEST SINS, który został założony w 2009 roku z inicjatywy Mariusa Danielsena i Annikena Rasmussena i po pewnych roszadach w składzie, po upływie 3 lat zespół wydał swój debiutancki album „Darkest Sins”, który jest płytą skierowaną do konkretnych słuchaczy. Do kogo?

Do tych ludzi co w dupie mają oryginalność, którzy stronią od kombinowania, którzy cenią sobie prostotę, melodyjność, przejrzystą strukturę kompozycji. To album, który zachwyci fanów heavy metalu z lat 80, którzy wychowali się na muzyce IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy ACCEPT. Choć norweski zespół gra muzykę wtórną, obstukaną i przesiąkniętą prostymi, sprawdzonymi motywami to jednak przyrządzony album jest solidny, materiał melodyjny, łatwy w odbiorze, zapewniający rozrywkę i trzeba przyznać, że nie ma większej nudy, zniesmaczenia. Może i okładka jest kiczowata, brzmienie średniej klasy, może muzycy nie są uzdolnieni technicznie, może kompozycje są banalne i wtórne, ale solidność, melodyjność przechyla szalę zwycięstwa na korzyść zespołu i albumu. Przeszkadzać może to, że mamy dwa wokale na albumie a mianowicie męski Marius oraz damski czyli Nikki i najlepiej wypada oczywiście męski. Jest bardziej zadziorny, bardziej metalowy niż kobiecy, ale cóż da się to przetrwać, podobnie jak nie najlepszej klasy brzmienie, które podkreśla prostoty styl DARKEST SINS. Pojawia się tutaj sporo ciekawych i chwytliwych utworów, czego przykładem jest otwierający „Drinking With The Sinners” . W podobnej szybkiej, melodyjnej, zadziornej formule utrzymany „Rock Hard” z bardzo zapadającym głównym motywem, czy też zadziorny „Brand New attitude”. Oprócz takich dynamicznych kawałków znajdzie się tutaj nieco cięższy „Sexy Little Teaser” , nieco rockowy „Troublemaker” który jest zbyt komercyjny jak dla mnie czy też spokojniejszy „Dark Angel” i można zauważyć nawet zróżnicowanie, jednak można wytknąć sporo prostych błędów, typu za dużo komercji, nieco nie dopracowania w obrębie kompozytorstwa, czy też aranżacji. Najlepszym utworem z całej płyty jest „March of The Living dead”, który przypomina mi nieco WHITE SKULL. Ten utwór zachwyca przede wszystkim chwytliwością i zapadającym w pamięci refrenem.

Podsumowując jest to płyta do zapoznania się i zapomnienia bo jest to album z przebłyskami, z dobrym pomysłem na granie, ale wykonanie nieco pozostawia do życzenia. Najbardziej drażnią wokale i w ogóle umiejętności muzyków. Potem w następnej kolejności jest brak ciekawych rozwiązań, brak wyrazistych przebojów, co na dłuższą metę sprawia że nie ma się ochoty na więcej. Da się przesłuchać bez większego skrzywienia i marudzenia, ale jest to płyta naraz.

Ocena: 4/10

1 komentarz:

  1. Jak już to płyta "na raz". Ale już okładka wiele mówi o zawartości ;)

    OdpowiedzUsuń