piątek, 30 marca 2018

HYPERION - Dangerous Days (2017)

"Dangerous Days" to debiut włoskiej formacji Hyperion, która działa od 2015 r. Ich celem jest grać przyzwoity heavy/power metal opierając się o sprawdzone patenty. Nie są zespołem, który zaskoczy jakąś nowinką czy czymś świeżym. Grają dobrze i chyba na tym koniec. Na debiutanckim albumie "Dangerous Days" jest kilka ciekawych melodii, kilka mocniejszych riffów, ale całość nie wzbudza większych emocji. Można odnieść wrażenie, że to kolejny album w którym roi się od motywów Iron Maiden,Scanner czy Helloween.  Wokalista jest solidny, potrafi śpiewać wysoko, ale jest to tylko dobre. Nie zaskakuje nas ciekawą manierą, ani też jakimś urozmaiceniem. Można odnieść wrażenie, że i duet gitarowy gra tak jakoś od niechcenia i bez przekonania. Brakuje werwy i pomysłowości, a to przedkłada się nad jakość płyty. Plusem jest bez wątpienia klimatyczna okładka, która utrzymana jest w stylistyce s-f. Pozytywnym aspektem jest też krótki materiał, który pozwala nam przebrnąć przez ten wtórny album. "Ultimatum" to solidny otwieracz, który ma zadziorny riff, chwytliwy refren, ale jakoś nie wywołuje euforii. Tytułowy "Dangerous Days" wnosi więcej polotu i melodyjności. Taki luz wnosi na pewno łatwiejszy odbiór i więcej pozytywnej energii. Dalej mamy rozpędzony "Incognitus", w którym zespół przemyca patenty Scanner czy Judas Priest. Jednym z moich ulubionych kawałków z tej płyty jest nieco bardziej zadziorny "Ground and Pound", który ma coś z dawnego Running Wild. Nie brakuje też nutki hard rocka. To czyni ten utwór prawdziwym hitem. Jednym z bardziej rozbudowanych utworów na płycie jest melodyjny i energiczny "Forbidden Pages". Całość zamyka 8 minutowy kolos "Hyperion", który wyróżnia się mocniejszy riffem i topornością. Znów słychać echa Scanner, Grave Digger czy Iron Maiden. dobrze poprowadzona lina melodyjna, chwytliwy refren robią swoje. Dobrze się słucha tej płyty, choć motywy brzmią znane i nie ma tutaj powiewu świeżości. Płyta z serii na jeden raz, czyli posłuchać i odłożyć na półkę.

Ocena: 6.5/10

środa, 28 marca 2018

LUCIFERS HAMMER - Time is Death (2018)

W tym roku swój drugi album wydaje Lucifers Hammer, który pochodzi z Chile. "Time is Death" to propozycja dla fanów Iron Maiden, Judas Priest, Satan czy Mercyful Fate. Klimatyczna, bardzo mroczna okładka pokazuje, że panowie są mocno zapatrzeni w kapele z lat 80 i w muzyce też to słychać. Proste, ale zarazem pomysłowe patenty stanowią mocną stronę tej płyty. Kapela działa dopiero od 2012r, ale już pokazała że grać potrafi. Lucifers Hammer to przede wszystkim Haydes, który odpowiada za partie gitarowe i wokal. Wtóruje mu drugi gitarzysta Hypnos, który z Haydes tworzy zgrany duet i razem wygrywają ciekawe i chwytliwe melodie. W zasadzie to album brzmi bardzo klasycznie i old scholowo. Nawet brzmienie podrasowano by wszystko brzmiało jak w latach 80. Na płycie znajdziemy 7 kawałków dających 37 minut muzyki. Płytę otwiera "Time is Death", który początkowo brzmi jak "Hellion/Eletric Eye" Judas Priest. Niezwykła melodyjność i styl mocno przypominają Judas Priest. Utwór prosty w swojej formule, ale szybko dzięki temu wpada w ucho. Riff jest zadziorny i taki old scholowy. Takiej muzyki nigdy za wiele. W energicznym "Prisoners of the night" można doszukać się wpływów Helloween, czy też właśnie Judas Priest. Mocnym atutem tutaj jest szybka sekcja rytmiczna i nutka power metalu.Fanom starego Iron Maiden spodoba się marszowy i urozmaicony "Shade of Darkness", w którym dzieje się sporo. Podobne skojarzenia są przy okazji instrumentalnego "Garapuna".  Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest chwytliwy i zadziorny "Lady Dark". Mocny riff atakuje nas w żywiołowym "Traitors of the night", który imponuje melodyjnością i klasycznym wydźwiękiem. Znów gdzieś tam słychać mieszankę starego Helloween i Iron Maiden.Całość zamyka rozbudowany "Dreamer", który zabiera nas do lat 80 i każdy znajdzie tutaj swój ulubiony band. Bardzo przemyślany kawałek, który pokazuje potencjał tej grupy. Nie mam zastrzeżeń i śmiało mogę ten album polecić fanom gatunku. Płyta dopracowana i przede wszystkim przemyślana. Nie ma tutaj miejsce na wypełniacze, jest cały czas granie na wysokim poziomie. No to czekam teraz na kolejne wydawnictwa tej kapeli.

Ocena: 8.5/10

SPELLWITCH - The Witching Hour (2018)

O Spellwitch za wiele nie wiadomo, ale warto wypatrywać ich w najbliższym czasie. Band, czy może raczej projekt muzyczny ma błogosławieństwo od samego Ceda z Blazon Stone. Początkowo myślałem, że to kolejny projekt muzyczny tego geniusza, ale jednak nie. O samym Spellwitch usłyszałem w roku 2017 i wiedziałem tyle, że będzie to muzyka skierowana do fanów starego stormwitch, savatage, iron maiden, helloween czy King Diamond. Taki opis mi wystarczył by bacznie obserwować newsy związane z debiutem Spellwitch. Oczywiście płyta zatytułowana "The witching hour" miała się ukazać pod skrzydłami wytwórni Stormspell.Kimmo Peramaki stoi za tym projektem i to on odpowiada za wokal, perkusję, partie klawiszowe i gitarowe. Jedynie wspiera go basista pan Raiski. To właśnie Kimmo odpowiada za pomysł na kompozycje, za produkcję i inne ważne aspekty płyty. Może nie było głośno o tym zespole, ale po wydaniu tak świetnego krążka jakim jest "The Witching Hour" będzie i dla wielu może to być kandydat do płyty roku. Dlaczego zapytacie się. Ta płyta jest magiczna i brzmi jakby powstała w latach 80. Jest klimat Kinga Diamonda, jest pomysłowość Stormwitch, jest przebojowość godna Iron Maiden czy Helloween, no i do tego klasyczne dźwięki rodem z starych płyt Savatage. Spellwitch to przede wszystkim klasyczne rozwiązania, które są odświeżone i jeszcze raz podane w nieco innej formie. Imponuje mi tutaj ta lekkość, liczne przejścia w aspekcie melodii, partii gitarowych. W każdym kawałku zaskakuje nas Kimmo swoją pomysłowością i aranżacjami. Jest to muzyka za grana prosto z serca, z miłości do metalu i z dedykacją dla maniaków heavy metalu lat 80. Nie ma tutaj wypełniaczy, a każdy utwór to przysłowiowy killer. Nawet piękna, klimatyczna okładka w której główną rolę gra kot jest idealnie dopasowana do muzyki i stylu Spellwitch. Na start mamy "Wreth of Fire" i zaczyna się ciekawym solem i potem nabiera odpowiedniej szybkości. Można tutaj doszukać się elementów Iron Maiden, Stormwitch, a nawet starego Helloween. Utwór niezwykle melodyjny i chwytliwy. No po prostu szczęka opada, że jeszcze w dzisiejszych czasach można stworzyć taki hit. Szybko wpadł mi w ucho nieco hard rockowy "Across The Universe", który jest utrzymany w średnim tempie. Refren potrafi oczarować nawet najbardziej opornego słuchacza. Z tego utworu bije taka piękna magia, że chce się słuchać tego kawałka w kółko. Taki klasyczny heavy metal w takiej formie zawsze jest wart uwagi. Dalej mamy również stonowany "Trust in Fire", który znów zabiera nas w rejony magicznego heavy metalu i hard rocka.  Momentami można odnieść wrażenie, że słuchamy starego Savatage czy Stormwitch, a to już świadczy o Spellwitch. W każdym kawałku pojawia się pomysłowy riff i czy refren i band cały czas utrzymuje ten styl. "Magic Scrolls" to mój faworyt pod tym względem. Gdzieś tam w tle słyszę stary Helloween z ery Keepera part 1, Stormwitch czy właśnie Savatage. Jest nutka power metalu, jest duch nwobhm co słychać w partiach sekcji rytmicznej. No a chwytliwy, wręcz hymnowy refren jest tutaj taką wisienką na torcie. Prawdziwa perełka i jedna z najlepszych kompozycji tego roku. Dużo energii w sobie ma "Night Sky ( take me under)", który również imponuje przebojowością. Echa Iron maiden są słyszalne, ale i wiele innych kapel z lat 80. Prosty riff i podniosły refren robią swoją. Nic więcej do szczęścia nie trzeba, bo Kimmo wymiata jako wokalista i gitarzysta. Kolejnym killerem na płycie jest żywiołowy "Legacy of Greed", który również uderza w rejony Helloween czy Savatage. Szybsze tempo, zadziorny wokal Kimmo i duża dawka przebojowości i mamy kolejny refren. Takie refreny jak ten tutaj powinny służyć za wzór dla innych. Czysta magia i perfekcjonizm, które imponują mnie na każdym kroku."Unwelcome Guests" to utwór, który brzmi jakby był nagrany z myślą o King Diamond czy Iron Maiden.Jest to jeden z najdłuższych utworów na płycie i kusi szerokim wachlarzem motywów i marszowym tempem. Niezwykle epicki i piękny kawałek. Idealne zwieńczenie świetnego albumu. Ten rok jest naprawdę dobry dla heavy i power metalu. Ten projekt Spellwitch stawiam obok Judasów i Axela Rudi Pella. Jeden z najlepszych albumów heavy metalowych ostatnich lat.

Ocena: 10/10

BOREALIS - The offering (2018)

Jeśli chodzi o Borealis to band ten kojarzy mi się z ich świetnym "Fall from grace", który ukazał się 2011 r. Ta płyta jest niezwykle nastrojowa i pełna takiego romantyzmu. Dużo pięknych melodii zostało tam ukrytych, a mimo tego to wciąż wysokiej klasy album power metalowy. Kolejna dzieła już nie wzbudzały takich emocji. Choć grupa działa od 2005r to już zebrało szerokie grono fanów i ich kariera z każdym albumem nabiera rozpędu. Najnowsze dzieło zatytułowane "The Offering" na pewno przysporzy im nowych fanów. Nowoczesne brzmienie, które jest niezwykle zadziorne i mięsiste dodaje tylko mocy całości. Kolejnym plusem wydawnictwa to świetna forma muzyków, którzy dają na płycie czadu. Każdy riff, każda melodia została zagrana z pomysłem i naciskiem na agresję i pazur. Można to poczuć niemal przez wszystkie kawałki. Jest mroczny klimat, który upiększa płytę i frontową okładkę. Całość jest spójna i miła w odsłuchu. Śmiało można mówić tutaj o jednym z najlepszych albumów tej kanadyjskiej grupy i jednym z najciekawszych albumów tego roku. Ta płyta ma w sobie to coś co zostaje na długo w pamięci. Płyta broni się samą muzyką, która jest dobrze wyważona między wolnym klimatycznym graniem, a szybkim power metalem. Co do zawartości na pewno plusem jest świetne otwarcie krążka za sprawą klimatycznego i bardziej złożonego "The fire between us", który nasuwa skojarzenia z Kamelot, czy Symhony X.Nie brakuje mocnych riffów i ciekawych melodii, co potwierdza zadziorny "Sign of no return". Ten kawałek oraz "River" nie bez powodu zostały wybrane do promocji nowego dzieła Borealis. Przede wszystkim oddają klimat płyty i charakter tej grupy. "River" jest mocniejszy, bardziej progresywny, ale i pełen power metalu. Album jest bardzo urozmaicony, bowiem pojawiają się tutaj marszowe, epickie kompozycje jak choćby "The second son". Jest też miejsce na piękno z "Fall from grace" co słychać w "Into the light" czy "Scarlet Angel".  Na koniec zespół zostawił nam agresywniejszy "Forever lost" i rozbudowany "the Ghost of innocence", który przemyca sporo ciekawych motywów i ukazuje progresywne oblicze kapeli.  Jednym słowem warto znać ten album, zwłaszcza jak siedzi się w klimatach Kamelot czy Symphony X.

Occena: 8.5/10

wtorek, 27 marca 2018

DRAGONHAMMER - The obscurity (2017)

"The blood of the dragon" z 2001 r to póki co najlepszy album włoskiego Dragonhammer. Kapela zasłynęła z melodyjnego power metalu, w którym jest nieco progresywnego heavy metalu. Włoski charakter jest tutaj słyszalny i są rozpoznawalni przez to. Działają od 1999r i mają na koncie 4 albumy, które w pełni oddają ich styl i poziom muzyczny. Nigdy nie byli jakimś super bandem, który powala na kolana, ale znają się na tym co robią, tak więc mają w zanadrzu kilka ciekawych utworów. "The x experiment" z 2013 był powrotem po latach, ale niestety to już nie było to co kiedyś. Najnowsze dzieło "Obscurity" jest tym do czego band nas przyzwyczaił, a przede wszystkim powrotem do korzeni. Jest power metal, jest melodyjność i ta nutka progresywności. Flavio i Giuseppe stworzyli zgrany duet gitarowy i słychać, że się panowie rozkręcili. Słychać, że postawili tym razem na prostsze motywy i ciekawsze melodie. Nowy album to też dobra forma wokalna Maxa, który znów przypomniał,że jest charyzmatyczny i że umie śpiewać w wysokich rejestrach. To wszystko przedkłada sie na jakość płyty i jej styl., co zbliża nas do świetnego debiutu. Otwierający "The Eye of the storm" mógłby spokojnie trafić na debiut "The blood of the dragon". Jest szybkie tempo, dobrze wykorzystane klawisze, no i atrakcyjny motyw gitarowy. Nie gorzej wypada energiczny "Brother vs Brother", w którym jest troszkę neoklasycznego grania. Dalej mamy nieco marszowy, bardziej klimatyczny "Under the vatican ground", który potrafi oczarować złożonymi solówkami.Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest agresywny "The game of blood", który ukazuje potencjał tej kapeli. Riff "The town of Evil" ma coś z "Lochness" Judas Priest i na pewno nie jest to jakaś wada. Na płycie jest całkiem sporo power metalu i świadczy o tym dynamiczny "Fighting the beast" czy zamykający "Obscurity". Nie ma słabych utworów na nowej płycie i w zasadzie całość jest bardzo przemyślana. W końcu Dragonhammer wraca na właściwe tory. Album jak najbardziej polecam.

Ocena: 8.5/10

sobota, 24 marca 2018

BULLET - Dust to gold (2018)

Szwedzki Bullet to kapela, która żyje cały czas latami 80. Ich image, muzyka, styl i aranżacje nawiązują do kultowych kapel. Kiedy słychać w głośnikach muzykę Bullet to od razu na myśl przychodzi Ac/dc, Accept, Judas Priest, czy Scorpions. Stawiają na proste motywy, na przebojowość i klimat lat 80. Właśnie w takim stylu nagrywają muzykę od 2001r. Mają na swoim koncie już 6 albumów i ten najnowszy "Dust to gold"  to kwintesencja tej grupy. Wokalista Dag śpiewa tak jak zawsze z niezłą chrypą i przy tym przypomina Briana Johnsona czy Udo Dirkschneidera. Bullet to również udany duet gitarowy Alexander/Hampus. Jest hard rockowy luz i heavy metalowa drapieżność i do tego dochodzi klimat lat 80, co tylko dodaje uroku całości. Nowy album bullet to nic nowego i mamy świetną kontynuację "Storm of blades". Na płycie znajdzie się 12 dobrze wyważonych kawałków, które pokazują jak zespół imponuje pomysłowością i dbałością o szczegóły.  Na start wybrano speed metalową petardę czyli "Speed and attack". Jest szybko, agresywnie i klimatycznie. Jednak stara szkoła heavy metalu rządzi. Panowie zrobiliby niezłą karierę, jakby działali w latach 80. Fanom Hard rocka i Ac/Dc mogę polecić przebojowy "Aint Enough" i to robi ogromne wrażenie. Niby prosty i oklepany riff, ale jakże wpada w ucho. Dużo Accept znajdziemy w zadziornym i ostrym "Fuel The Fire". Kolejnym szybszym kawałkiem na płycie jest energiczny "One more round", który ma w sobie sporo hard rockowego feelingu.  "Highway love" to mieszanka kiss, Ac/Dc i Accept, tak więc znów stara szkoła hard rocka. Jednym z moich faworytów jest rozpędzony "Screams in the night", który nawiązuje do starych płyt Judas Priest. Jest tutaj sporo energii i mocnych popisów gitarowych. Nic tylko słuchać.  Lżejszy "Forever Rise" też może porwać swoim klimatem i aranżacjami. Całość zamyka marszowy, heavy metalowy hymn "Dust to gold", który idealnie podsumowuje cały krążek. Płyta jest bezbłędna i pokazuje, że trzeba się liczyć z tą formacją na rynku muzycznym. Soczyste brzmienie, zgrany band i pomysłowe kawałki sprawiają, że "Dust to gold" to jeden z ich najlepszych albumów.

Ocena: 8,5/10

piątek, 23 marca 2018

GUS G - Fearless (2018)

Ostatnie płyty solowe uzdolnionego gitarzysty Gusa G były niezbyt udane od strony artystycznej. Zarówno "i am fire" jak i "brand new revolution"pokazywały brak pomysłów i ciekawych riffów. Płyty były po prostu nijakie i wyprane z dobrych melodii. Nie tak dawno gitarzysta pokazał klasę na ostatnim dziele "Firewind". To dawało podstawy by sądzić, że najnowszy krążek solowy zatytułowany  "Fearless" może być również ciekawy i przemyślany jak "Immortals" Firewind. Gus G nagrał tą płytę z perkusistą Willem Huntem i Dennisem Wardem. Ten ostatni spełnia się nie tylko jako kompozytor, basista, ale też i wokalista. To właśnie on nadał tej płycie luzu, dynamiki, czy przebojowości, z której zasłynął w swoich kapelach jak Pink cream 89 czy Unisonic. Już promujący album "Letting Go" pokazuje, że te Trio dobrze się rozumie i wie czego chce. Gus G wygrywa mocny riff i sporo ciekawych zagrywek, które przywołują na myśl najlepsze lata Firewind. Dalej mamy kawałek o nazwie "Mr. Manson" i brzmi jak hołd dla ery Gusa w zespole Ozziego Osbourne;a. Jest mrok, jest nutka tajemniczości i prosty motyw. Mamy też energiczny i bardziej power metalowy "Dont tread on me", który pokazuje potencjał tego składu. Cały czas zaskakuje swoim wokalem Dennis Ward. Ma w sobie to coś, co przykuwa słuchacza. Niby ma manierę hard rockowego wokalisty, ale w tej konwencji heavy/power metalowej też idealnie się sprawdza. Tytułowy "Fearless" to jeden z 3 instrumentalnych utworów, w którym popis daje sam Gus. W tym wszystkim uroczo wypada cover kultowego "Money for nothing". Mamy też hard rockowy "chances", zadziorny "Big City" i bardziej komercyjny "The last of my kind". Jest spójny materiał, zgrany skład i wszędobylski Gus G i Dennis Ward. Mamy też mocniejsze riffy i więcej przebojów, ale wciąż uważam, że lepiej jak Gus zajmie się Firewind i tam skupi całą swoją siłę i pomysłowość.

Ocena:7/10

ROSS THE BOSS - By blood sworn (2018)

Długo swoim fanom kazał czekać Ross the Boss. 8 lat czekania na trzecie wydawnictwo zatytułowane "By blood sworn" to długi czas i wielu oczekiwało wielkiego dzieła i czegoś na miarę twórczości Manowar. Ostatnie dwa dzieła pod szyldem Ross the Boss to udany miks heavy/power metalu. Było szybko, melodyjnie i przebojowo. Nowy album został nagrany z nowym składem, ale styl nie uległ zmianie. Mamy w zespole basistę Mike'a Leponda, który wniósł sporo mocy i epickości w tym aspekcie. Jest też perkusista z innej kapeli Rossa, czyli death Delaer. Największą nie wiadomą był wokalista Marc lopes. Potrafi śpiewać wysoko, ale też i wkłada w to sporo charyzmy, co daje w efekcie jeden z mocniejszych punktów nowej odsłony Ross the boss. Sam Ross jakby wrócił do swoich korzeni i można poczuć się jak za czasów "Battle hymn" czy "Hail to england". To akurat spora zaleta. Nawet brzmienie jest jakby nastrojone na miarę lat 70/80. "By blood sworn" to album na pewno true heavy metalowo, ale kuleje tutaj nieco element przebojowości. Marszowy otwieracz "By blood sworn" przypomina kultowy "Battle Hymn" i to potwierdza w jak dobrej formie jest Ross. Zadziorny i przebojowy "Among the Bones" to kawałek, który też zabiera nas do czasów Rossa w Manowar. Nie brakuje na nowym krążku też szybszych kompozycji co potwierdza agresywny "This is vengeance". Nieco urozmaicenia dodaje hard rockowy "Devil's Day" czy ballada "Faith of the fallen". Stonowany "Lilith" imponuje rożnymi motywami i złożonymi solówkami. Jest to najdłuższa kompozycja na płycie, którą zaliczyć należy do tych najlepszych na płycie. Końcówka płyty jest równie ciekawa, bo pojawia się tutaj zadziorny "Mother of Horrors" czy energiczny "Fistful of hate". Ross the boss powrócił i to dobry powrót. Niedosyt jednak pozostał, bo płyta tylko dobra i nie robi większego wrażenia. Lepiej poczekać na nowe dzieło Death Dealer, bo tam Ross spełnia się w 100 %.

Ocena: 7/10

czwartek, 22 marca 2018

WILD WITCH -The offering (2017)

Gdy zobaczyłem tą okładkę rodem z płyt Mercyful Fate i jej klimat z lat 80, to stwierdziłem że nie mogę odpuścić tej płyty. Wild Witch to brazylijski band, który powstał w 2011r i teraz w 2017 wydał swój debiutancki album. Ciężko to pojąć, bo wszystko by wskazywało na band z europy i to jeszcze z lat 80. Ostoją bandu jest Felipe, który jest wokalistą i basistą. Śpiewa jak rasowy heavy metalowy wokalista, tak więc nie szczędzi sobie gardła. Z kolei gitarzysta Mariano stawia na proste i chwytliwe riffy, które przenoszą nas do lat 80. W zasadzie nic tutaj nie zawodzi, a każdy element po prostu potrafi oczarować prostotą i pomysłowością. Na start mamy klasyczny hymn w postaci "Heavy metal inferno", który ma coś z NWOBHM.  Rozpędzony "Night rulers" ma coś z Ironów, Judasów czy Saxon, tak więc klasyka gatunku tutaj się kłania. Bardzo melodyjny "To the lions" to kolejny hit na płycie, a jest ich sporo. Echa accept mamy w marszowym "From the purgatory", zaś "Diabolic jaws" atakuje nas mocnym riffem.Choć materiał jest krótki to dostarcza słuchaczowi sporo frajdy i można się poczuć jak za młodzieńczych lat. "Blades of Pain" brzmi znajomo, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Z utworów bije pozytywna energia i miłość do metalu. Zespół dobrze się bawi grając taki klasyczny heavy metal. Marszowy i bardziej rozbudowany "Exiles in Hell" też pokazuje, że band potrafi tworzyć też dłuższe kompozycje. Całość zamyka petarda w postaci "Lightning on the road", który idealnie podsumowuje całość. Płyta bardzo dynamiczna, bardzo klasyczna i bez jakiś wypełniaczy. Świetny debiut młodej formacji z Brazylii i trzeba będzie mieć na oku ich karierę.

Ocena: 9/10

sobota, 17 marca 2018

RAM - Rod (2017)

2 lata przyszło czekać fanom szwedzkiego Ram na nowe dzieło. "Svbversvm" okazał się świetnym i dobrze wyważonym albumem, który pokazał klasę zespołu. Warto było czekać, bo najnowsze dzieło w postaci "Rod" podtrzymuje jakość i styl jaki band prezentował na ostatnich płytach. "Rod" to swoista kontynuacja i rozwinięcie pewnych pomysłów. Całość jest bardzo klimatyczna, mroczna i bardzo heavy metalowa. Ram to przede wszystkim bardzo utalentowany wokalista Oscar, który potrafi nadać kompozycjom odpowiedniego charakteru i klimatu. Odwala kawał dobrej roboty na nowym krążku.  Ram to również para zgranych gitarzystów, którzy dwoją się i troją, by zaskoczyć słuchacza. Stworzyli panowie dla nas sporo mocnych i godnych zapamiętania riffów. Cała machina płynnie działa i nie ma powodów by było inaczej. Można było nieco zmienić tytuł, na przykład dając "Ramrod The Destroyer" skoro 6 na 10 z całej płyty zajmuje odyseja, która jest podzielona na 6 kawałków. No, ale to tylko tytuł. Otwieracz to typowe mocne wejście i 7 minutowy "Decleration of independance" robi ogromne wrażenie. To kompozycja niezwykle klimatyczna i bardzo złożona. Dalej mamy jeszcze szybciej, bowiem atakuje nas "On wings of no return". Chwytliwy kawałek, który napędza niezwykle melodyjny riff. Bardzo klasyczny kawałek. Kolejnym kolosem jest bardziej hard rockowy "Gulag", który zadowoli fanów Accept czy Judas Priest. Jeszcze agresywniej jest w mocarnym "A throne at midnight". Majestatyczny "Anno infuntus" to pierwsza część "ramrod the destroyer". Dalej mamy zadziorny i nieco bardziej urozmaicony "Ignitor". Największe wrażenie na mnie zrobił rozpędzony i ostry "Incinerating Storms", który brzmi jak mieszanka Mercyful Fate i Judas Priest z czasów "Painkiller". Perełka! Całość zamyka klimatyczny "Ashes", który pełni rolę outra. Ram jak zwykle nie zawiódł i znów wydał świetny album, który robi furorę i zaliczyć należy do tych najlepszych roku 2017.

Ocena: 9/10

czwartek, 15 marca 2018

VULTURE - The guillotine (2017)

Może jestem staroświecki, może jestem już stary, ale oczy cieszy widok takich okładek. Jest klimat lat 80, prosty motyw i zapadający motyw. Okładki z lat 80 budziły grozę i tak też jest z okładką płyty Vulture. Ten band to kolejne moje małe odkrycie. Tradycyjnie kupiła moje serce kapela z Niemiec. Tam to rodzą się kapele grające z sercem i pasją. Mają krwi granie na wysokim poziomie. Vulture powstał w 2015 r, a w 2017 wydał debiutancki album "The Guillotine". Album robi spore wrażenie, ponieważ zabiera nas do lat 80, do czasów gdzie na porządku dziennym był ostry heavy/speed metal z domieszką czystego thrash metalu.  W ich muzyce słychać wpływy Razor, Exciter, Agent Steel czy Exodus. Nie tylko styl i jakość robią spore wrażenie. Wokalista L. Steeler potrafi rzucić na kolana swoim wokalem. Śpiewa agresywnie, z pasją i pazurem. Nadaje całości klimatu lat 80. Ten album to kopalnia killerów i w zadzie nie ma tutaj słabych kawałków. Warto odnotować też szorstkie i przybrudzone brzmienie, które przypomina dokonania Kreator na początku swojej kariery. 9 kompozycji wydaje się troszkę mało, ale w sumie w latach 80 też tak nagrywali więc można to przeżyć. Zaczyna się klimatycznie bo od "Vendetta". Przez około minutę słychać mroczną melodię rodem z jakiegoś horroru, dopiero potem wkracza ostry riff i kawałek nabiera szybkości. Pierwsze dźwięki są imponujące i już wiadomo, że nie jest to płyta stworzona z przymusu. Tutaj grają panowie, którzy kochają speed metal. Słychać tą pasję i zamiłowanie do tego gatunku. Klasyczne rozwiązania słychać w melodyjnym "Clashing Iron", a to dopiero początek jazdy. Zespół jeszcze bardziej przyspiesza w dynamicznym "Triumph of the Guillotine". Thash metal pełną gębą i kocham takiej jakości thrash metal. Genozider/Outlaw tworzą zgrany duet gitarowy, który cały czas atakuje słuchacza ciekawymi riffami. Świetny klimat otacza "Adrian's cradle" , w którym zespół daje upust swojej melodyjności. Jest też bardziej techniczne granie w "Paraphiliac", czy tez pomysłowość zespołu w bardziej rozbudowanym "Cry for death". Na deser w wersji japońskiej mamy cover Deep Purple w postaci "Stormbringer".  W zasadzie to nie mam zastrzeżeń, a o zachwytów można by pisać i pisać. Jedna z najlepszych płyt roku 2017. Kawał ostrego heavy/speed/thrash metalu. Czekam na więc płyt niemieckiej grupy Vulture!

Ocena: 10/10

wtorek, 13 marca 2018

Time Shadow - A world Beyond (2017)

Time Shadow to ukraiński band, który zadebiutował w 2017r za sprawą "A world Beyond". Zespół zaczynał w 2010 r i początkowo wykorzystywali swój ojczysty język. Po czasie jednak zmieniono teksty na angielski, co na pewno pozwoli przebić się do szerszego grona fanów. Ich muzyka to w zasadzie prosty heavy/power metal z domieszką symfonicznego metalu. Band wykorzystuje patenty znane z Rhapsody, Hammerfall czy Gloryhammer. Debiutancki album to również prosta muzyka, która trafi do słuchaczy, którzy nie mają wygórowanych wymagań. Jeśli wystarczy wam wyrazisty wokalista o operowym głosie, chwytliwe melodie i mocne riffy to będziecie zadowoleni. Brzmienie jest nieco łagodne i trochę plastikowe, ale da się to wybaczyć. Na płycie mamy 9 kompozycje i raczej ciężko mówić tutaj o petardzie. Otwierający "Reign in metal" jest prosty i poprawny w swojej konwencji. Echa klasycznego heavy metalu można wyłapać w energicznym "Attack". Ciekawy motyw melodii mamy w przebojowy "Lord of the dreams', który ma coś z twórczości Powerwolf. Klasyczny wydźwięk ma też zadziorny "Ashes"czy żywiołowy "Immortal Warrior". Końcówka płyty jest równie ciekawa, bo pojawia się niezwykle melodyjny "Fly higher" czy klimatyczny "Ascending". Materiał jest krótki, ale bardzo treściwy. Zespół pokazuje, że grać potrafi i potrafi grać na dobrym poziomie. Na pewno warto ich mieć na uwadze.

Ocena: 6/10

sobota, 10 marca 2018

JUDAS PRIEST - Firepower (2018)

W dzisiejszych czasach znacznie łatwo o album, który zabiera nas do lat 80 i najlepszych lat Iron Maiden, Judas Priest czy Accept. W czasach, gdzie roi się od różnych eksperymentów i bardziej ekstremalnych odmian co raz bardziej zadowala nas proste, tradycyjne granie, który przypomina nam złote czasy najlepszych kapel. Wiadomo tuzy heavy metalu nie muszą już gonić za sukcesem, nie muszą przekonywać o swojej wielkości. Nasi idole mają ten komfort, że jakby chcieli mogliby zejść godnie ze sceny. My fani jednak mamy tak, że żyjemy przeszłością i oczekujemy od tych zasłużonych formacji kolejnych klasyków i wielkich albumów, które zwołują świat i zrobią porządek z młodymi, nie ogranymi zespołami. Oczekując na album Ironów wypatrujemy czegoś wielkiego na miarę "The number of The Beast", oczekując na nowy Running Wild spodziewamy się drugiego "Pile of Skulls", a od Judasów wymagamy drugiego "Painkillera". Lata lecą, czasy się zmieniają, a muzycy też nie są wstanie kopiować swoich najlepszych pomysłów. Jaki byłby tego sens? Co innego inspirowanie się, czy kontynuowanie pomysłów z dawnych lat. Brzmi jak misja nie możliwa, którą można rozpatrywać w kategorii marzeń. Mamy rok 2018 i wiele starych dobrych kapel odeszło. Black Sabbath, czy Motorhead. Nie dawno Iron Maiden pokazał, że starzy wyjadacze są wstanie zaskoczyć fanów i konkurencję. Judas Priest też stanął przed takim wyzwaniem.

Judas Priest to żyjąca legenda, choć obecnie to już troszkę nieco inny band. KK Downing jest na emeryturze, zastąpił go w 2011r Richie Faulkner, a w tym roku jeszcze Tipton ogłosił zaostrzenie choroby Parkinsona, z którą walczy od 10 lat.  W 2014 r nagrano naprawdę udany "Reedemer of Souls", który pokazał, że zespół potrafi nagrać jeszcze mocne utwory i potrafi przypomnieć ich złote czasy. Płyta była bardzo zróżnicowana i miała kilka wad jak brzmienie, czy kilka wypełniaczy. Wokalnie Rob też jakoś momentami jakby śpiewał na siłę. Sukces płyty jednak pozwolił zespołowi zabrać się na poważnie za nagrywanie nowego albumu. W zasadzie nie było zbyt długiego okresu oczekiwania na nowe dzieło zatytułowane "Firepower". Ostatnio trzeba było czekać 6 lat, a teraz tylko4 lata.

Promocja nowego krążka była imponująca. Dwa klipy, dużo zwiastunów i sporo fajnych wywiadów. Apetyt był zaostrzony, zwłaszcza że wszystko zapowiadało petardę. Jednym słowem szykował się nam klasyczny album, który od razu został okrzyknięty albumem "najlepszym od czasów painkillera". Brzmi jak herezja napalonych fanów. Jednak to nie do końca prawda.

Nowy album brzmi świeżo, agresywnie, dynamicznie i spora w tym zasługa Toma Alloma, klasycznego producenta Judas Priest oraz Andy Snepa. Andy pozwolił ożywić takie tuzy jak Saxon czy Accept. Dokładnie to samo zrobił z judaszem. Nadał mu mocy, świeżości i agresji. Pod  względem agresji jak i mocy brzmieniowej to "Firepower" można postawić obok "Painkiller" czy "Jugulator". To już daje sporo do myślenia.

Okładka frontowa to kolejny aspekt, który pozwala postawić "Firepower" wśród klasyków tej grupy. Na myśl przychodzą motywy "Turbo" , "Painkiller" czy "Screaming for Veangence". Wystarczy spojrzeć na kolorystykę, to jak ułożony jest główny bohater okładki.

Tyle poszlak i nasuwa się wniosek, że Judas Priest dokonał niemożliwego i nagrał zagubiony klasyk, który mógłby śmiało ukazać się po "Painkiller". Nie zawsze się udaje to, bo ciężko nagrać tak klasyczny album, który przypomni glorię i chwałę wielkiego zespołu. "Painkiller" to biblia metalu, to album ponadczasowy, który wyznaczył trend. To album od początku do końca przebojowy, agresywny, a zarazem zróżnicowany. Tej płyty słucha się jednym tchem. Dokładnie tak samo jest z "Firepower". Ta płyta ma kopa, ma energię, polot, jest nowoczesna, a zarazem bardzo klasyczna. Każdy riff zabiera nas w różne rejony Judasów, ma inny wydźwięk, ale jest spójność i jeden poziom. Nie ma takiego chaosu jak na poprzednim albumie. Dawno Judas nie miał tak, że petarda goniła petardę. Richie nie jest KK Downingiem, ale rozwinął się i  to jako gitarzysta i jako kompozytor. Słychać, że zdominował tą płytę. To właśnie jego sola są tutaj jakby główną atrakcją. Mogłoby być więcej pojedynków i więcej Tiptona, ale wiadomo że z chorobą ciężko niektóre rzeczy zrobić. Kolejnym fenomenem tej płyty jest wokal Roba, który brzmi jakby przeżywał drugą młodość. Sporo ostrych partii, nie oszczędza swojego gardła i sporo wysokich rejestrów na miarę painkillera się pojawia na tej płycie. W tym aspekcie jest to płyta również najlepsza od czasów "Painkillera".

Obawiałem się czy 14 utworów i prawie godzinny materiał to nie za dużo jak na klasyczny album Judas Priest, jednak nie jest to wada, lecz zaleta tej płyty. Otwieracz zawsze były dopierane starannie u Judasów. Albo był to ostry "Painkiller", albo zadziorny "Ram it Down", czy też żywiołowy "Freewhel Burning". Zawsze miały rzucić słuchacza na kolana i pokazać moc danego albumu. Tym razem jest podobnie. Na pierwszy ogień idzie tytułowy "Firepower", który był wałkowany przeze mnie bardzo długo i to jeszcze przed premierą. Słusznie wybrano go na utwór promujący album. Sam kawałek jest ostry, ale też bardzo klasyczny. Mocne gitary i zadziorny wokal w refrenie przywołuje erę Jugulator czy Painkiller. Dawno panowie tak ostro nie grali. Riff, który nas atakuje z początku ma coś "Dragonaut" ale tez i coś z klasyki. Można tutaj doszukać się patentów z "Defenders of Faith" czy "Screaming For Vengeance". Tak jak w "Painkillerze" płytę otwierał ostry tytułowy kawałek, a drugim był marszowy wręcz "Hell patrol", tak tutaj scenariusz powtarza się. Drugi na płycie jest przebojowy "Lighting Strike", który brzmi jak rozwinięcie pomysłów z "Hell patrol" czy "Reedemer of Souls". Marszowe tempo, ciekawa linia melodyjna w zwrotkach i hymnowy refren czynią ten kawałek klasycznym. Te dwa pierwsze kawałki muszą zagrać na nowej trasie koncertowej. Dalej jest równie ostro, mocno i mrocznie. Riff z "Evil Never Dies" można przypasować do czasów "Painkiller", czy "Jugulator". Nawet można mówić tutaj o solowej karierze Roba i to pod szyldem Fight jak i Halford. Na takie gitarowe łojenie w okolicach thrash metalu warto było czekać. Rob znów daje niezły popis swojego głosu. Panowie nie zwalniają tempa i serwują nam klasyczny "Never the Hereos", który mógłby trafić zarówno na "Painkiller" jak i wcześniejsze dokonania. Wstęp niezwykle klimatyczny, a syntezatory nasuwają tutaj czasy "Turbo". Motoryka i refren bujają niczym "Worth fighting For". W zwrotkach Rob Śpiewa bardzo klimatyczny i buduje napięcie. Kolejny klasyk zaliczony, a to dopiero początek płyty. Dużo na tej płycie mocnego grania, takiego jak przystało na "Painkiller" i wszystko podsycone produkcją Snepa.  Kolejną petardą jest "Necromancer", który można porównać do "Demonizer". Poziom i jakość z poprzednich kawałków jest utrzymana, a skojarzenia z "Painkiller" dalej towarzyszą i nie chcą odejść. W "Children of the Sun" nie ma może Dickinsona, jak wcześniej podawała Wikipedia, ale jest dużo toporniejszego heavy metalu rodem z Accept. Andy Sneap nadał mocy Judas Priest, ale jednocześnie wrzucił ich do worka z Saxon czy Accept. Czy to jest coś złego? Raczej nie, skoro tamte tuzy też przeżywają obecnie drugą młodość. Sam utwór buja i potrafi zapaść w pamięci. Ostry riff rodem z "Painkiller", ale wykonanie i klimat rodem z "Stained Class" ,"Ram it Down" czy "Killing Machine". Na półmetku mamy instrumentalny "Guardians", który nadaje nieco epickości i niepewności co do dalszej części płyty. Dobry kawałek, którym można rozpocząć setlistę koncertową. Utwór przechodzi w marszowy i bardziej klasyczny "Rising From Ruins". Dużo tutaj złożonych i pomysłowych solówek. Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest "Flame Thrower", który kusi ostrymi partiami gitarowymi i zadziornym wokalem Roba. Jest moc, agresja, jest power, ale refren troszkę nie dopracowany. To jest dobry przykład, że na tej płycie znajdą się też patenty bardziej w stylu Accept. Ta płyta ma tyle hitów, tyle różnych perełek, że naprawdę ciężko wskazać tą jedyną. Serce moje jest za "Spectre". Riff bardzo pomysłowy, choć ma coś "Delivering The gods". Znów to marszowe tempo, Roba który przyprawia o dreszcze i no i ten refren, który nie chce mnie już opuścić. Nie dziwi mnie, że do tego kawałka również nakręcono klip. Niby stary Judas, a zarazem nowoczesny, autentyczny i bardzo agresywny. Tak ma brzmieć heavy metal naszych czasów. Początek "Traitors Gate" przypomina nieco "Hellrider" , a nawet "Nightcrawler". Spokojnie, mrocznie, klimatycznie, a potem przyspieszamy i znów agresja bije z kawałka. To kolejny mój faworyt.  Bardzo ciekawie wypada ten pomysłowy refren. Dawno panowie nie stworzyli imprezowego kawałka w stylu "Living After midnight" czy "Breaking the Law". W tym charakterze utrzymany jest hit zatytułowany "No surrender". Co za refren, co za polot i agresja.  Bez wątpienia jeden z tych utworów, w którym króluje Tipton. "Lonewolf" to utwór, który stylem i klimatem przypomina dokonania Black Sabbath. Niezbity dowód na to jak zróżnicowany jest ten album. Na koniec został nam "Sea of Red", który pełni rolę rozbudowanej ballady. Przypominają się czasy "Beyond the realms of death".


Nie mogłem się doczekać tej płyty, ale warto było czekać. Dobrze, że panowie wciąż tworzą muzykę, bowiem słychać że wciąż mają świetne pomysły. Mogłoby się wydawać, że Judas Priest nie musi nic udowadniać, że może iść na emeryturę, ale ten album pokazuje, że nic nie stracili na jakości przez te wszystkie lata. Nie ma już lat 80, ale oni dalej są wierni swojemu stylowi, choć ta płyta brzmi nowocześnie, jak przystało na obecne czasu. Jest agresja, jest przebojowość i klasyka. Ten album ma z "Painkillera" agresję, trzymanie wysokiej jakości muzyki i dużo zadziornych riffów, ale ma też dynamikę z "Defenders of Faith", ma tez klasyczne rozwiązania znane z "Screaming for vengeance". Jednak można nagrać klasyczny album, który może mierzyć się z najlepszymi albumami danego zespołu. Judas Priest tego dokonał i nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów. Ja właśnie znalazłem zaginiony klasyk tej grupy i mam nadzieję, że z Andym Sneapem otwierają nowy rozdział i nagrają jeszcze kilka takich albumów jak "Firepower". A czy wy poznaliście moc ognia?

Ocena: 10/10

DESTRUCTOR - Decibel Casualties (2017)

W 2016 roku powróciła z nowym albumem kolejna solidna kapela, która działała w latach 80. Mowa o  amerykańskim Destructor. Kapela powstała w 1983 r i w 1985 wydała debiutancki "Maximum Destruction", który odniósł spory sukces. Potem kapela przepadła i w 2007r wydała dopiero drugi album, który też tylko na chwilę obudził zespół. Ostatnie dwa lata są kluczowe dla zespołu, bo jest stabilność w ich szeregach. To co panowie grają to klasyczny heavy/speed metal z domieszką thrash metalu. Fani Exciter, czy Agent Steel będą zadowoleni tym co usłyszą na najnowszym dziele amerykanów. "Decibel Casualties" to już 4 album i w zasadzie zespół niczym nas nie zaskakuje. Przybrudzone brzmienie, czerpanie garściami z lat 80 no i do tego specyficzny wokal Dave'a Overkilla. To wszystko składa się w spójną całość. Nie jest to jakieś oryginalne granie, ani też na jakimś wysokim poziomie, ale jest to płyta warta uwagi.  Płytę otwiera dynamiczny "Restore chaos", który jest klasyczny i bardzo zapadający w pamięci. Jeszcze ciekawszy okazuje się melodyjny i bardzo energiczny "Keep the faith". Nieco mamy granie na jedno kopyto, ale bardzo dobrze się słucha takich hitów jak "Metal spike deep", choć nie wnoszą nic nowego ani do twórczości zespołu jak i gatunku. Dużo tutaj żywiołowych petard co potwierdza taki "The last Days" czy rytmiczny "Metal till death". Całość zamyka thrash metalowy "In hell", który jest jednocześnie najbardziej rozbudowanym kawałkiem na płycie. Destructor nagrał solidny album, który może się spodobać fanom speed/thrash metalu. Może nie ma tutaj nic odkrywczego, ale wciąż jest popyt na takie granie. Warto zapoznać się z "decibel Casualties".

Ocena: 7/10

środa, 7 marca 2018

AXEMASTER - Crawling Chaos (2017)

"Overture to Madness" był dobry powrotem amerykańskiego Axemaster do grania. Kapela, która działała na przełomie lat 80 i 90 nie miała lekko. Nagrał dwa całkiem ciekawe krążki i przepadła. Po drodze były zmiany nazw zespołu, zmiany personalne, ale udało się jakoś im przetrwać. Powrócili i dalej tworzą muzykę z pogranicza heavy/speed metalu i thrash metalu. Może nie na należą do czołówki najlepszych kapel w tym gatunku, ale wiedzą jak tworzyć wartościowe kawałki, jak zagrać dobrze w stylu lat 80. Najnowsze dzieło zatytułowane "Crawling Chaos" przyciąga za sprawą klimatycznej okładki wzorowanej na twórczości Lovecrafta. Jest gdzieś w tym klimat lat 80, tak więc takie smaczki zawsze przyciągają uwagę.  Znajdziemy tutaj 10 kawałków, które w zasadzie odzwierciedlają to do czego band nas przyzwyczaił. Mamy swoistą kontynuację tego co mieliśmy na "Overture to madness". Choć można odnieść wrażenie, że zespół nieco zwolnił tempo, postawił na mroczniejszy klimat i nieco bardziej progresywny wydźwięk.  Z klasycznego składu mamy gitarzystę Joe'a Simsa, który stara się napędzać cały zespół. Kluczową rolę zaczął odgrywać również wokalista Geoff Macgraw, który ma specyficzną manierę wokalną. To wszystko dobrze ze sobą współgra, ale czegoś brakuje. Może nieco polotu? może nieco świeżości i agresywności? Z pewnością tak. Mimo pewnych wad, album się broni i może dostarczyć sporo frajdy. Nie brakuje toporności, którą słychać w otwierającym "10 000 pound of hammer". Na uwagę zasługuje też klimatyczny i nieco mroczny "Crawling Chaos", który jest tylko solidny w swojej formie. Nieco ciekawszy się okazuje marszowy "Aldar Rof", który ukazuje heavy metalowe oblicze zespołu.Więcej thrash metalu można wyłapać w ponurym "Bravado". Ciężki i mocarny riff to jednak troszkę za mało, żeby powalić na kolana. Całość zamyka najciekawszy na płycie utwór czyli "Knights of Pain". Płyta bardzo nie równa i na dłuższą metę nieco nużąca. Brak urozmaicenia i wyróżniających kawałków działa na niekorzyść Axemaster. Album dla zagorzałych maniaków gatunku i tylko do nich skierowany jest ten krążek.

Ocena: 5/10

wtorek, 6 marca 2018

MICHAEL SCHENKER FEST - Resurrection (2018)

Michael Schenker to jeden z najbardziej rozpoznawalnych i uzdolnionych gitarzystów. Dał się poznać za sprawą takich kapel jak Ufo, Scorpions, czy Michael Schenker Group.  W tym roku powraca z nowym projektem o nazwie Michael Schenker Fest. Znajdziemy tutaj muzyków, którzy na dobre współpracują z Schenkerem w Michael schenker Group oraz Temple of Rock. Nie zdziwi Was więc obecność Graham Bonneta, Doggiego White;a, Gary'ego Bordena czy Robina Mcauley;a. Udało też się zaprosić takich gości jak  Kirk Hammet z Metallica. Mając takich doświadczonych muzyków i wolną ręką można było tylko stworzyć prawdziwą hard rockową perełką. Debiutancki album "Resurrection" to klasyczny hard rock, który zadowoli fanów Uriah Heep, Deep Purple czy Rainbow. Michael Schenker stawia tutaj na finezję, lekkość i bardzo złożone riffy, który imponują energią i pomysłowością.  Kirk Hammet daje czadu w rozpędzonym "Heart and Soul", który zaskakuje szybkością i nieco neoklasyczną formułą. Płytę promował "Warrior", który uwydatnia to co najlepsze w muzyce Schenkera. Jest lekkość, jest bluesowy klimat i bardzo pomysłowy riff.  Jeszcze lepszy jest "Take me to the Church", który zabiera nas do czasów, kiedy Doggie White śpiewał w Rainbow. Niezwykle przebojowy utwór, który zaskakuje chwytliwym riffem, a także klasycznym wydźwiękiem. Dalej mamy "Night Moods", który jest utrzymany w podobnym stylu co 'Take me to the church", który utrzymuje stylizacje Rainbow. Lekki, finezyjny riff, złożone solówki czynią ten utwór prawdziwą perełką. "Everest" to jeden z najszybszych utworów na płycie i to tylko potwierdza w jakiej formie jest Michael Schenker. W tej samej lidze mamy energiczny "Time knows when its time". W tym kawałku mamy bardzo pozytywną energię i sporo frajdy jeśli chodzi o melodie. Michael potrafi zagrać na wysokim poziomie i dać upust swoich umiejętności w instrumentalnym kawałku. "Salvation" to popis shredowego grania i dzieje się tutaj naprawdę sporo, co jeszcze bardziej potęguje doznania. Na koniec mamy nieco majestatyczny "The last supper", który zabiera nas w rejony mocnego hard rocka. Schenker pokazał klasę. Nic nie musi udowadniać światu, a jednak pomimo swoich lat wciąż potrafi zaskoczyć, a "Resurrection" jest tego dowodem. Płyta jest dynamiczna, przebojowa i niezwykle zróżnicowana. Jedna  z najciekawszych płyt roku 2018 i jedna z moich ulubionych płyt tego gitarzysty!

Ocena: 9/10

OBLIVION - Resilience (2018)

Joe Amore do tej pory był kojarzony z francuskim Nightmare. Jego specyficzna maniera i aspekty techniczne sprawiły, że Nightmare stał się jednym z najlepszych kapel grających heavy/power metal.  W 2016 roku Jo Amore oraz dwóch innych dawnych muzyków Nightmare powołało do życia zespół o nazwie Öblivïon. Jakby nie spojrzeć na ten band to i tak dostrzeżemy w ich muzyce sporo elementów wyjętych z twórczości Nightmare.Band skupia się na graniu heavy/power metalu, w którym nie brakuje elementów również progresywnych. W tym roku panowie postanowili wydać swój debiutancki album zatytułowany "Resilience". Ta płyta mogłaby się ukazać pod nazwą Nightmare. Mocny, wyrazisty wokal Jo Amore, do tego rozpędzona sekcja rytmiczna i zadziorne riffy staffa robią spore wrażenie i przypominają nam najlepsze lata Nightmare. Już melodyjny "Honor and glory" imponują energicznym riffem i chwytliwym charakterem. Prawdziwa power metalowa petarda i dobrze, że Amore nie marnuje swojego talentu. Złożony "In the arms of a queen" ma w sobie sporo z progresywnego metalu i znakomicie wpisuje się to w styl Nightmare z ostatnich płyt. Na debiucie Oblivion nie brakuje też agresywnych utworów i świetnie to potwierdza rozpędzony "Bells from Babylon". Dalej mamy nieco zadziorny i rytmiczny "Shine in my galaxy", które imponuje podniosłym wydźwiękiem. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest ostry "Evil Spell", który pod względem instrumentalnym przypomina dokonania Primal Fear. Do grona ciekawych utworów na pewno warto zaliczyć przebojowy "Facing the enemies", czy zadziorny "Race is on". W zasadzie to ciężko wytknąć tej płycie jakieś wady, czy nie do ciągnięcia. Jasne można by nieco bardziej urozmaicić materiał i wnieść więcej przebojowości, ale i bez tego Oblivion robi spore wrażenie. Dla fanów Nightmare pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

sobota, 3 marca 2018

VHALDEMAR - Againts All kings (2017)

Hiszpański Vhaldemar to jeden z najlepszych albumów w kategorii heavy/power metalu. Działają od 1999r i dali się poznać fanom za sprawą coveru Helloween tj "Gorgar". Wtedy stali się bardziej rozpoznawalni, a kluczem do sukcesu okazały się dwa pierwsze albumy. Niestety tak jak szybko udało im się przebić do najciekawszych kapel gatunku, tak niestety szybko przepadli. w 2011 r powrócili z albumem "Metal of the world",który ukazał się po 8 latach przerwy. Było bardzo dobrze, ale jakoś nie było tej magii co na początku. "Shadows of Combat" również przedstawiał dobrą formę zespołu, ale tez nie było jeszcze takiego poziomu jak na dwóch pierwszych albumach.  Tą trudną sztukę udało się osiągnąć za sprawą najnowszego dzieła zatytułowanego "Againts all kings". Mamy tutaj mieszankę stylów wypracowanych na przestrzeni lat przez Manowar, Gamma Ray czy Paragon. W efekcie dostajemy praktycznie perfekcyjny album, który z jednej strony jest dynamiczny i bardzo ostry niczym brzytwa. To jednak ma też swoje drugie oblicze, które jest bardzo melodyjne i przebojowe. Fani gatunku będą wniebowzięci i z marszu przypomną sobie najlepsze czasy Vhaldemar. Carlos w roli lidera wypada znakomicie. Nie dość imponuje ciekawą manierą wokalną to jeszcze w dodatku wygrywa sporo wciągających riffów. Tak tworzy się prawdziwej klasy heavy/power metal. Znów można poczuć magię z debiutu. Do tego dochodzi wymowna okładka i soczyste brzmienie, które podkreśla agresywność albumu.  Na starcie mamy czysty heavy metalowy hymn w postaci "Metalizer".  Energiczny i w klimatach paragon "1366" to kolejna odsłona Old kings Visions. Kto lubi "Enemies of Fun" Hansena czy "To the metal" Gamma Ray ten polubi tytułowy kawałek "Againts all kins". Marszowy i bardzo bujający kawałek. Agresja wybrzmiewa w dynamicznym "Eye for an Eye" i tutaj zespół mocno czerpie z Paragon czy Grave Digger. Atutem tego kawałka jest wciągający refren. Bardzo koncertowy utwór. "I will stand Together" ma nieco hard rockowy feeling, ale to nic nie zmienia bo to kolejny hit na tej płycie. Dalej mamy power metalową petardę w postaci "Howling at the moon"i bardziej heavy metalowy "The last to die", który przypadnie do gustu fanom Manowar. Zespół trzyma wysoki poziom przez cały album i nawet końcówka robi ogromne wrażenie. Chwytliwy "Walking in the rain" czy melodyjny "Rebel mind" to kolejne warte zapamiętania hity.  Nie ma słabych kawałków, a każdy z nich jest na wagę złota. Vhaldemar wraca do korzeni i do swojego poziomu z dwóch pierwszych płyt. Bardzo mnie to cieszy! Jeden z najlepszych albumów roku 2017.

Ocena: 10/10