czwartek, 14 marca 2024

STARGATE - Escaping the Illusion (2024)


 "Escaping the Illusion" to już 6 album w dorobku tej greckiej formacji o nazwie Stargate. Band łączy w swojej muzyce elementy neoklasycznego metalu, progresywnego metalu, power metalu, a także poniekąd aor, czy hard rocka. Nie boją się pójść pod prąd i stworzyć coś innego, wyjątkowego. Brawa za odwagę i odwiedzanie nowych rejonów. Ta płyta zabiera słuchacza w zupełnie inny świat, może nie jest też  łatwa w odbiorze, ale ta odmienność przyciąga. To wszystko przypłacono przebojowością i melodyjnością. Troszkę szkoda, bo to psuje całkowity efekt.

Klimatyczna, nieco post apokaliptyczna okładka przykuwa uwagę i zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Band tworzą muzy doświadczeni, których znamy nie od dziś. Gitarzysta Antimos grywa w Crystal Tears, klawiszowiec Bandis i perkusista Kourou grają w Horizons End. W roku 2023 do zespołu dołączył wokalista Manos Fatsis, Panowie grać potrafią i potrafią też oczarować słuchacza i zaskoczyć daną formułą.

Przepiękny jest podniosły, klimatyczny "Hidding all the tears" i tutaj słychać co potrafi ten zespół. Prawdziwe czary. Mieszankę neoklasycznego heavy metalu i progresywnego metalu można uświadczyć w "The Deepest Sea". Imponujące partie gitarowe, podniosłość i finezyjność znajdziemy w "Lonely Queen". Potrafią też postawić na romantyczność, taki nieco rockowy pazur co znakomicie wypada w "I am Here". Prawdziwa perełka. Trochę hard rocka można doszukać się w zamykającym "Outcast". Druga połowa płyty trochę słabsza w moim odczuciu.

Fanem progresywnego metalu nie jestem, może dlatego też trochę miałem problem z tym albumem. Jest spory potencjał, jest co odkrywać przez kolejne miesiące. Płyta kryje sporo smaczków. Nie wszystko do mnie przemówiło i trafiło w gust, ale chylę czoło przed jakością i rozmachem, który band nam tu serwuje. Płyta zasługuję na uwagę i niech każdy odkryje jej piękno na swój sposób.

Ocena: 8/10

AFTER INFINITY - After Infinity (2024)


 After Infinity to fiński band grający power metal z domieszką progresywności, melodyjnego heavy metalu. Band został założony w roku 2022 z inicjatywy gitarzysty Zsolta Szilagyia, którego znamy z działalności w Dreamtale. Do grupy dołączył basista Roi Pantenen. Wśród gości mamy Leonarda Guillana,  Mikaela Salo czy Nitte Valo. Miał być fiński power metal w których liczy się klimat i melodie przesiąknięte progresywności rodem z płyt Symphony X. Był potencjał, ale nie został wykorzystany.

Płyta ukazała się 13 marca nakładem Maustem Records i szczerze mówiąc nie ma efektu wow. Płyta jest zachowawcza, tak zagrana trochę od niechcenia, trochę tak jakby na siłę. Można wyłapać kilka ciekawych utworów, gdzie słychać pomysłowość i umiejętność muzyków. Nie starczyło pomysłów na cały materiał. Niby mamy doświadczonych muzyków, ale stworzony materiał na dłuższą metę meczy swoimi aranżacjami i stylistyką.

Znacznie ciekawiej by było, jakby band poszedł drogą radosnego, melodyjnego power metalu z "I surrender to You". Czuć tutaj stylistykę i klimat fińskiego power metalu. Przemyślany i trafiony pomysł na hit. Równie ciekawy jest nastrojowy i taki bardziej podniosły "a game of Chess", czy rozpędzony i przesiąknięty progresywnością "Crown of Clowns". Troszkę na siłę podejmują agresywniejsze granie w "Capital Punishment". Stonowane, komercyjne, rockowe granie ocierające się o balladę nie wypaliło w przypadku "without you", ani też w przypadku "Two restless Hearts".

Wielkie nazwiska, nie zawsze gwarantują wysokiej klasy materiał. After Infinity to taki trochę miks, gdzie wszystkiego jest po trochu i jakoś brak tutaj zdecydowania i pewności siebie. Dominują niestety nietrafione pomysły, zbyt duża miałkość riffów i partii gitarowych. Mało mocy, hitów i samego power metalu. Szkoda bo liczyłem na starą szkołę fińskiego power metalu.

Ocena: 4/10

środa, 13 marca 2024

BRONZE - In shadows nad chains (2024)


 Był zespół Kramp, a teraz jest Bronze. Zmiana nazwy, nieco inny skład, a stylistyka dalej ta sama. Bronze narodził się w 2023r i w dalszym ciągu kluczową rolę odgrywa wokalistka Mina Walkure, basista lap. To rodzeństwo bardzo dobrze się rozumie i ta chemia jest wyczuwalna. W roku 2023r do Kramp jeszcze doszedł Ced Forsberg z Blazon Stone. To już z nim na pokładzie narodził się Bronze. To już kolejny band, w którym działa Ced i jego obecność zawsze wróży coś dobrego. Tak też jest im tym razem. "In chains and Shadows" to coś więcej niż debiutancki album zespołu Bronze. Premiera płyty odbędzie się 24 kwietnia roku 2024.

Ced Forsberg miał okres w Crystal Viper i można odnieść wrażenie, że Bronze to właśnie zespół mocno inspirowany zespołem Marty Gabriel. Mina może nie ma takiego głosu jak Marta, ale ma charyzmę i ciekawą barwę głosu co sprawia, że Bronze może zostać zauważony. Dużą rolę odgrywają partie gitarowe Ceda. Jego popisy, solówki, wygrywane riffy, bo to wszystko przypomina jego okres w Crystal Viper, ale też coś z Rocka Rollas czy właśnie Blazon Stone. Klasyczny heavy metal to na pewno. Mistrz pomysłowych melodii i ekspert od tworzenia hitów nie śpi i wciąż ma w sobie to coś. Bronze to kolejny ciekawe band, w którym się pojawia.

Odpalam otwieracz w postaci "Fool" i słyszę taki w sumie klasyczny Crystal viper. Wystarczy w słuchać się w melodie, w partie gitarowe i stylistykę.  Znacznie szybszy jest "Time Covers No lies" i tutaj choć jest szybko, zadziornie, to trochę brzmi to wtórnie. Nie raz się słyszało podobne kawałki, w podobnym tonie. Coś z Blazon Stone, coś z Running Wild, a także Crystal Viper odzywa się w marszowym, takim nieco rycerskim "In chains and Shadows". Ced daje popis swoich umiejętności i tworzy kolejny znakomity utwór. Podobne emocje wywołuje "Tale of Vengeance", z tym że troszkę brakuje tutaj mi mocy i takiego heavy metalowego pazura. Ta płyta kryje też prawdziwe perełki i taką właśnie jest "Jackals of The Sea". Pomysłowy riff, znakomita praca Ceda, no i wokalnie Mina też zaczyna pozytywnie zaskakiwać. Rasowy killer. Imponuje też pomysłowy i marszowy "Samurai". Jest epicko i tak bardzo klimatycznie. "Realm of The Damned" to kolejny energiczny kawałek na płycie i tym razem wypada to naprawdę bardzo dobrze. Bronze się nam rozkręca pod koniec płyty. Na sam  finał mamy przebojowy "Tyrans Spell", gdzie znów można poczuć wpływy Ceda. Chwytliwy riff, zapadające w pamięci melodie.Cudo!

Uwielbiam twórczość Ceda. Każdy projekt, zespół w którym bierze udział to zawsze prawdziwa uczta dla maniaka klasycznego heavy/speed czy power metalu. Ma głowę pełną ciekawych pomysłów, a w Bronze odnalazł się znakomicie. Zespół ma potencjał, grać potrafi i może jeszcze sporo ciekawych płyt wydać. Debiut godny pochwały i na pewno obecność Ceda pomoże w rozgłosie tej płyty.



Ocena:8.5/10


PECTORA - Twilight Knights (2024)


Duński band o nazwie Pectora nie ma łatwego zadania. Przebić się przez te liczne zespoły grające heavy metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Silna jest konkurencja i żeby się przebić trzeba mieć ciekawy pomysł na materiał i uzdolnionych muzyków w składzie. Pectora działa od 2011r i mają na koncie debiut "Untaken", który jakoś nie przyniósł im rozgłosu. Minęło 5 lat, band przeszedł troszkę zmian personalnych i w końcu 5 kwietnia roku 2024 wyda swój drugi pełnometrażowy album. "Twilight Knights" to z pewnością płyta, której warto poświecić cenny czas.

Okładka klimatyczna, nieco mroczna i taka w stylu bardziej doom metalowy. Jest oldscholowo i ja to kupuje na samym starcie.W składzie pojawił się nowy basista tj Gustav Solberg i wokalista Philip Butler. To właśnie ten głos jakoś tak nie do końca mnie przekonuje. Frontman ma charyzmę, potrafi nadać klimatu i drapieżności. Tylko ta specyfika  troszkę utrudnia odbiór. Mimo pewnych niedociągnięć, czy słabszych momentów płyta potrafi dostarczyć sporo frajdy. Zwłaszcza gra gitarzystów jest godna pochwały.Kristiansen i  Nielsen urozmaicają swoją grę i stawiają na ciekawe riffy, zagrywki gitarowe. Ma być różnorodnie i z klasycznym feelingiem. Ta sztuka się udała.

Płytę otwiera nastrojowe, tajemnicze intro i "A calestial Signal" potrafi wprowadzić w klimat płyty. Pierwsze mocne uderzenie na płycie to "Twilight Knights". Mocne, wyraziste partie gitarowe, mocny riff, wyraźne wpływy Judas Priest, też pewne elementy power metalu. Bardzo udana kompozycja, która potwierdza, że w tej kapeli drzemie potencjał. Dalej mamy "Cold Void" i tutaj można odczuć klimat z okładki. Mroczny feeling i taka specyfika rodem z doom metalu. Pomysłowe aranżacje sprawiają, że to również ciekawa pozycja na płycie. Piękne wejście gitar mamy w "Victory in defeat", potem utwór nabiera rycerskiego charakteru. Taki trochę miks Manowar i Judas Priest. Warto pochwalić zespół za energiczny i dynamiczny "Children of the Atom". W takiej stylistyce wypadają korzystnie. Stonowane tempo i nieco hard rockowe zacięcie, to atuty "Where everything begins". Mamy też nieco bardziej progresywny i przesiąknięty doom metalem "On Forlorn Wings".

Nie dostałem może najlepszej płyty roku, ani też niczego odkrywczego, czy ocierający się o geniusz. Jednak duńska formacja serwuje poukładany, dojrzały materiał, który przemyca dużo heavy metalu lat 80 i troszkę doom metalu. Całość jest dobrze rozplanowana i urokliwa. Mamy dopracowane partie gitarowe, troszkę kuleje wokal i troszkę komponowanie, ale nad tym jeszcze można popracować. Płyta zasługuje na pewno na uwagę.

Ocena: 8/10
 

niedziela, 10 marca 2024

THE END MACHINE - The Quantum Phase (2024)

 


Mam wrażenie, że ostatnio jestem bombardowany naprawdę świetnymi płytami. Ktoś pomyśli, że coś ze mną jest nie tak sypię wysokimi ocenami. Co tu porobić kiedy ostatnio jest wysyp świetnych płyt?  8 marca ukazał się trzeci krążek supergrupy The End Machine i nosi tytuł "The quantum Phase". Tu już nawet nie chodzi o to, jakie nazwiska tworzą ten band, ale o samą jakość i styl grupy. Bez nazwisk potrafią pozytywnie szokować. To tylko potwierdza, że w dzisiejszych czasach można nagrać znakomity album w kategorii hard rocka.

Pisząc o The End Machine nie da się pominąć tych wielkich nazwisk, które mają ogromny wpływ na kształt i styl grupy. Jest znany wszystkim gitarzysta George Lynch, którego znamy z Dokken i innych ciekawych projektów muzycznych. Na basie rządzi Jeff Pilson, który  grywał w Dokken czy Dio. W 2020 r pojawił się nowy perkusista Steve Brown, a w2022r  do grupy dołączył nowy wokalista tj Girish Pradhan. Obaj panowie wnieśli powiew świeżości do zespołu, który działa od 2018r. Stylistycznie mamy mieszankę hard rocka i melodyjnego heavy metalu, gdzie nie brakuje wpływów Dokken, Tesla czy też może i Skid Row . Sporo tu klasycznych rozwiązań, wpływów elementów lat 80 i starej szkoły hard rocka. Ileż w tym radości i pomysłowości. Słucha się tego z uśmiechem na twarzy, bo takie granie jest w cenie. Do tego Girish sprawdza się jako hard rockowy frontman. Ma charyzmę, moc w głosie i do tego ciekawą barwę. To sprawia, że The End Machine wkroczył na wyższy poziom.

Klimatyczna okładka, mocne wyraziste, takie hard rockowe brzmienie znakomicie współgra z zawartością. Pomysłowy riff, zadziorne partie gitarowe i taki przebojowy charakter to atuty "Black Hole Exctiction", chociaż to nie jest najlepsza kompozycja na płycie. Przepiękne intro gitarowe jest w "Silent Winter" i ta lekkość, finezja jest imponująca, ale kawałek szybko przeradza się w rozpędzony killer. W takiej konwencji wypadają najbardziej korzystniej. Istny czad! Echa lat 80 można doszukać się w "Killer of The Night" i nawet riff jakoś tak znajomo brzmi. Hard rock pełną gębą. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Hell or High water" i znów mamy energiczną sekcję rytmiczną i ciekawy popis solówek George'a. Warto też wyróżnić nastrojowy "Shaterred glass heart", przebojowy "Haunted", czy mroczny "Stranger in The Mirror".

Do perfekcji troszkę zabrakło konsekwencji i pomysłowości na wszystkie kompozycje. Mamy kilka słabszych momentów, może też bym dał więcej kawałków pokroju "silent Winter". Nie zmienia to faktu, że nowy album The end Machine to prawdziwa uczta dla każdego, kto kocha hard rock i stare klasyczne albumy Dokken, Foreigner czy Skid row. Tego nie można pominąć.

Ocena: 8/10

sobota, 9 marca 2024

RAVAGE - Spider on the World (2024)


 W roku 2009 ukazał się "The End of Tommorow" amerykańskiej formacji Ravage. Cóż to była za płyta, co za niezły popis energicznego grania. Band pokazał, że można grać klasycznie i zarazem bardzo ciekawie, nie zapominając o melodiach. To była uczta dla fanów heavy/speed metalu i potem był nie potrzebny odświeżony debiut w postaci "Return of The Spectral Rider". 7 lat oczekiwania na nowy materiał spowodował ogromny głód i zapotrzebowanie na muzykę Ravage. W 2019r do grupy doszedł perkusista Toni Belchior i teraz 19 kwietnia ukaże się "Spider on The World". Czas sprawdzić, czy warto było czekać.

Arcydzieło może nie powstało, nie udało się też może przebić "The End of tommorow", ale to wciąż muzyka na wysokim poziomie. Cieszy fakt, że band gra dalej swoje i nie szukał na siłę czegoś innego. Spisują się w takim prosty, melodyjnym i przesiąkniętym klasyką graniem. Podobnie jak na "The end of tommorow" pełno tutaj przebojów, killerów, a zabrakło troszkę pomysłów na cały album i to takich, które by rzuciły na kolana. Jest na wokale Alec Firicano, który swoją barwą i charyzmą sporo nadgania i sprawia, że czuć klimat lat 80. Dzięki niemu Ravage ma swój charakter i potrafi się wyróżnić na tle innych formacji. Podobnie jak na albumie z roku 2009 tak i tutaj kawał dobrej roboty robią gitarzyści. Duet Eli Firicano i Nick Izzo nie odkrywają ameryki i wolą iść przetartymi szlakami. Kto szuka czegoś odkrywczego to będzie czuł zawód. Płyta skierowana do tych co kochają proste, dynamiczne i przebojowe granie, gdzie dominuje klimat lat 80.

Nowy album to jakby kontynuacja "The End of Tommorow" i to widać na wiele płaszczyznach. Zadziorne i takie proste brzmienie, czy sama okładka,  gdzie znów w głównej roli pająk.  Otwieracz "Manmade Ice Age" też mocno przypomina styl z tamtej płyty. Bardzo dobry kawałek, ale jakoś zabrakło przebłysku geniusz, a  może większej mocy? Z pewnością ciekawszy jest "Sign of The Spider", który powala dynamiką i chwytliwą melodią. Jakieś echa Running wild można się doszukać. To jest Ravage jaki ja kocham. Dalej mamy singlowy "Ravage in Peace", czyli speed metalową jazdę bez trzymanki. Jeden z najmocniejszych punktów na płycie i nie dziwię się, że wybrano go na singiel promujący. Prosty i zarazem energiczny kawałek. Troszkę nijaki jest stonowany "Without a Trace", gdzie uleciała ta moc i drapieżność. Ciekawszy jest rozpędzony "Amazon Burning", czy nieco toporniejszy "Corruption of Blood", ale to też tylko dobre kawałki i w sumie nic ponadto. Dopiero końcówka przyprawia o szybsze bicie serce. Mamy mocniejszy "Spider on the world", czy przebojowy "From the mouth of pain", które pokazują jaki potencjał ma w sobie ta kapela. Znakomicie oddają styl tej formacji i jej jakość.Finał również jest godny uwagi. Wkracza speed metalowy killer w postaci "Face of Infamy", który pokazuje, że ten album mógł być równie świetny co "The end of Tommorow". Troszkę zabrakło pomysłów na cały album.

Nie wiele zabrakło, żeby zbliżyć się do poziomu i jakości z "The end of Tommorow". Pojawiają się słabsze momenty, ale całościowo "Spider on the World" to pozycja godna uwagi. Jest klasycznie, jest melodyjnie, jest pazur i duch mojego ulubionego "The End of Tommorow". W tym roku są ciekawsze płyty to fakt, ale Ravage zasługuje na uwagę. Wypatrujcie 19 kwietnia.

Ocena: 8/10

piątek, 8 marca 2024

JUDAS PRIEST - Invincible Shield (2024)


 Jaki nie byłby rok 2024, jakie płyty by nie wyszły, to premiera najnowszego albumu Judas Priest pozostanie jednym z największych wydarzeń w heavy metalowym świecie, a może i najważniejszym? Widzieć swoich idoli z lat młodzieńczych lat, zespół który przekonał do muzyki metalowej i ukształtował muzyczny gust wciąż żyjących i tworzących nową muzykę to istne błogosławieństwo.  To są prawdziwi bogowie metalu i tego tytuł im nikt nie zabierze. Jak przystało na boga robią rzeczy nie prawdopodobne, niemożliwe dla zwykłego śmiertelnika. Być na scenie ponad 50 lat, dawać jedne z najlepszych koncertów i tworzyć wciąż nową muzykę, która sieje zniszczenie, dostarcza frajdy słuchaczom starego pokolenia jak i nowego to jest dopiero coś wyjątkowego i ponadczasowego.  Ktoś da wiarę, że wydany dzisiaj tj 8 marca "Invincible Shield" to już 19 album Judas Priest w ich bogatej karierze. Jednak nie to jest szokujące, ale fakt że ten album nagrany przez owych dziadków jest jednym z ich najlepszych albumów, który można śmiało postawić obok klasyków typu "Defenders of the faith" czy "Painkiller". Nie możliwe stało się możliwe i udało się utrzymać wysoki poziom z "Firepower".

Minęło 6 lat, przybyło lat naszym muzykom, Richie Faulkner wydał album z Elegant Weapons, a wielu z fanów zastanawiało się w jakim kierunku pójdzie Judas Priest. To jest piękne w tym zespole, że faktycznie nie nagrali dwóch takich samych albumów. Pewne cechy, elementy składowe muzyki judas priest się przewijały przez wszystkie albumy, ale każdy wniósł coś innego, prezentował jakby nieco inne oblicze zespołu. Richie zaznaczył swoją obecność w muzyce judasów i te jego piętno słychać zarówno na "Reedemer of Souls", "Firepower" i teraz "Invicible Shield". Ten jego styl komponowania, gry na gitarze wniósł powiew świeżości do zespołu. Pokazał też nieco inne oblicze zespołu. Firepower to zróżnicowany album, ale bardzo dynamiczny. "Reedemer of Souls" mocno nawiązywał klimatem do lat 70 czy 80. "Invincible Shield" to tak jakby ktoś skrzyżował te dwa albumy, aczkolwiek słychać tutaj pełno nawiązań do innych płyt. Tradycyjnie słychać nawiązania do "Painkiller", czy "Angel of Retribution", coś z "Screaming For Vengeance", "Turbo" czy innych staroci. To typowe DNA Judas Priest jest tu wszechobecne.

Produkcja, zróżnicowanie, mocne brzmienie to swoista kontynuacja "Firepower". Podobnie ma się forma muzyków. Rob na stare lata brzmi jeszcze lepiej niż nie na jednym albumie z lat 70 czy 80. Ma wciąż moc, charyzmę, ale jego głos taki bardziej dojrzały i klimatyczny. Daje to szerokie pole manewru. Sekcja rytmiczna też mocno błyszczy na albumie. Sam Richie to gitarzysta  z charyzmą i potrafi oczarować słuchacza. Sporo wniósł do muzyki Judas Priest. Na pewno nowy album ma więcej stonowanych dźwięków, elementów takich bardziej złożonych, klimat lat 70 też gdzieś tam się unosi, do tego band nie boi się wykorzystać progresywnych zacięć. Z każdym odsłuchem można wyłapać co raz to inny smaczek, ukryte piękno tego albumu.

Okładkę na pewno bym zmienił, zrobił inną, ale w sumie kiedyś była żyletka i kojarzy się to z zespołem. To teraz może być tarcza. 53 muzyki znajdziemy plus dodatkowe kawałki, wiec jest sporo czasu by świętować i cieszyć się nowym materiałem naszych idoli.

Każdy ma jakieś wymagania, oczekiwania i nie jeden z nas chciałby usłyszeć drugi "Painkiller" czy nawiazanie do innego klasyka, tutaj band stara się stworzyć nowy killer, nowy klasyk, a nie na siłę kopiować znane nam patenty. Brawo za takie podejście. Troszkę szkoda, że band udostępnił przed premierą aż 4 utwory, w tym otwieracz, bo trochę popsuli zabawę. Jakieś byłoby to zaskoczenia, kiedy na dzień dobry dostajemy otwieracz, który nie wiemy co nam dostarczy. "Panic Attack" znaliśmy i wiedzieliśmy już od samego początku, że to killer. Syntezatory, ryk maszyny i już czuć nawiązanie do "Turbo", a sam kawałek szybko nabiera odpowiedniej motoryki i słychać echa "Firepower", czy też "Painkiller". Mocna praca gitar, Rob wkraczający w wysokie rejestry i to bez większych problemów. Jak to jest, że band na stare lata tak gra? Nagrywa jeden z najlepszych kawałków w swojej karierze? Ciekawe zjawisko. Idziemy za ciosem i wkracza rozpędzony "The Serpent and The King". Jeden z najostrzejszych utworów na płycie i w sumie w dorobku grupy. Szokują wysokie rejestry Roba, bo przecież to brzmi tak świetnie jak za czasów "Painkiller", choć mnie osobiście to przypomina "Betrayel" z solowego albumu "Crucible". Ostry riff, szybkie tempo i prosty motyw gitarowy i killer gotowy. Trzeci utwór to tytułowy "Invincible Shield", który jest najdłuższy na płycie. Złożony kawałek, ale utrzymany w szybkim, agresywnym tempie. Pod tym względem początek na miarę "Firepower" czy "Painkiller". Co ciekawe ta płyta potrafi zaskoczyć, pokazać Judas Priest w nieco innym obliczu. Tak jest w przypadku "Devil In Disguise", który zabiera nas w bardziej mroczny klimat. Stonowane tempo, pewne elementy lat 80. Można też doszukać się nawiązań do "March of The Damned" i sam utwór bardzo wyrazisty i świetnie sprawdziłby się na koncercie. Echa "Reedemer of Souls" gdzieś tam pojawiają się w "Gates of Hell", ale brzmienie sto razy lepsze, a i Richie już bardziej doświadczony. Mocny, wyrazisty, heavy metalowy utwór, który pokazuje że Judas Priest mimo lat wciąż potrafią nagrać atrakcyjny heavy metal. Singlowy "Crowns Of Horns" to też taki lekki posmak lat 70. Też mroczniejszy klimat, też nie banalne rozwiązania i bardzo klimatyczne partie gitarowe. Znakomity przykład, że nie zawsze trzeba pędzić w stylu painkiller by siać zniszczenie. Nie wiem czemu, ale kiedy wkracza mocna ściana dźwięków w "As god is my witness" to przychodzi mi na myśl era Tima rippera Owensa. Oczywiście i echa "Painkiller" w tym utworze są słyszalne. Bardzo dynamiczny i energiczny kawałek. Prawdziwa petarda i kto by pomyślał, że Rob ma 72 lata. Szok. Równie urozmaicony, o lekkim progresywnym zacięciu jest "Trial By Fire". Ach ten riff, ta praca gitar, Stary dobry Judas Priest. Czas na kolejne lekkie zaskoczenie na nowej płycie. "Escape from Reality" brzmi jakby stworzył Tony Iommi i Ozzy Osbourne. Ten mroczny klimat, ten posępny riff, praca gitar i sam śpiew Roba. To wszystko sprowadza się do skojarzeń z Ozzym i Black Sabbath. Mocna rzecz. Niecałe 3 minuty trwa "Sons of Thunder", ale to kolejny utwór z mocniejszym riffem i z nieco bardziej energiczną sekcją rytmiczną. Sam utwór mocno przypomina erę "Angel of Retribution". Tak to kolejny killer na płycie. Podstawowy czas płyty zamyka "Giants in The Sky". Znów posępny klimat, znów pewne nawiązania do lat 70, czy też Black Sabbath.

Mamy jeszcze 3 bonusy, które też  nie brzmią jak odrzuty z sesji nagraniowej. "Fight For Your life" z pomysłowym riffem i przebojowym refrenem, to kolejna mocna rzecz. Czysty heavy metal mamy w zadziornym "Vicious Circle" i to utwór który mógłby zdobić "Firepower". Spokojniejszy, nieco balladowy "Lodger" chyba najsłabszy i jakiś taki nieco niedopracowany.

Jak oni to robią? Jak to jest, że po tylu latach płyty Judas Priest wciąż są tak ważne i poruszające jak w latach 70, czy 80? Lata lecą, a oni przeżywają jakby drugą młodość. Czy to nie dziwnie, że taki "Firepower" czy "Invincible Shield" , które sa ostatnimi wydawnictwami w dyskografii są jednymi z najlepszych w dorobku? Takie mam odczucie. Band dojrzewa jak wino i sam głos Roba to już w ogóle kosmos. Jego głos teraz podoba mi się nawet bardziej niż w latach 70 czy początku lat 80. Nie jest to może "Defenders" czy "Painkiller", ale chylę czoło. Śpiewać tak mając 72 lata to trzeba być faktycznie heavy metalowym bogiem. Nie ma może KK Downinga, ale Judas Priest z Richiem przeżywa drugą młodość i podoba mi się styl i jakość jaką prezentują. Judas priest zrobił swoje i nagrał kolejną perełkę w swojej bogatej dyskografii. Jeśli to będzie ich ostatni album, to znakomicie podsumowuje ich dorobek, styl i to co grali przez te ponad 50 lat. Żyjąca legenda. Chwała bogowie metalu.

Ocena: 10/10

środa, 6 marca 2024

IVORY TOWER - Heavy Rain (2024)


 Mało Wam dobrych płyt? Rok 2024 rozpieszcza nas jeśli chodzi o świetne płyty. Tym razem zabieram was w rejony progresywnego metalu i hard rocka, a przede wszystkim progresywnych odmian heavy/power metalu. Niemiecki Ivory Tower powraca po 5 latach z nowy wydawnictwem, który wpisuje w te rejony muzyczne i "Heavy Rain" to szósty już album w dyskografii tej kapeli. Warto wspomnieć, że formacja działa od 1996r więc już swoją markę wyrobili i są rozpoznawalni. W 2021r do bandu dołączył nowy wokalista i trzeba przyznać, że Francis Soto wpisał się w styl grupy, a nawet wniósł trochę powiewu świeżości. Fani Tad Marose, Manticora, Symphony x, czy Pyramaze nie powinni przegapić premiery, która odbędzie się 29 marca tego roku nakładem Massacre Records.

Wiecie co jest piękne w tej płycie? W ogóle nie czuć tutaj tej niemieckiej maniery i toporności. Band stawia na wyszukane melodie, na złożone aranżacje, ale nie chodzi tylko o to by popisywać się pomysłowością. Band rzeczywiście ubiera to ciekawymi melodiami, przebojowością i drapieżnością. Progresywny aspekt nie jest przytłaczający, a dodaje całości piękna. Ivory Tower mam wrażenie, że  z tym albumem wspiął się na wyższy poziom. Płyta ma kopa, ma moc i imponuje ciekawymi zagrywkami. Często się łapie na tym, że czuje się jakbym słuchał miksa francuskiego Nightmare, Firewind i Sinbreed. Wybuchowa mieszanka.

Band zadbał by płyta była z górnej półki. Piękna, klimatyczna okładka na długo zostaje w pamięci. Kocham takie okładki, które zostają z słuchaczem w myślach i daje gdzieś tam do myślenia. Szukanie różnych smaczków, ukrytych motywów to jak zawsze czysta frajda. Brzmienie tutaj też jest dobrze wyważone i niezwykle drapieżne. Fanem strictre progresywnego metalu nie jest, ale tutaj Ivory Tower podaje to w bardzo atrakcyjnej formie. Nie ma męczenia i udziwniania na siłę. Te kompozycje znakomicie płyną i nie ma oporów z przyswajaniem owych dźwięków.

Ciekawą taką tajemniczą i progresywną oprawę zapewniają partie klawiszowca Franka Fasolda. Znakomicie współgra z partiami gitarowymi Svena Boge. Od strony riffów, solówek płyta jest agresywna, przebojowa i urozmaicona. Z każdego kawałka bije pomysłowość i pokazuje jak band jest elastyczny. Od szybkich killerów, przez takie bardziej przebojowe utwory, aż po epickie kompozycje. Każdy znajdzie coś dla siebie.

"Black Rain
" - piękne wejście akustycznej gitary. Lekkość, finezja, która nabiera mocy i przeradza się w popis umiejętności. Band błyszczy od pierwszych sekund, a sam kompozycje imponuje power metalową drapieżnością. No jest moc!

"Holy War" - tutaj band już nie bierze jeńców. Agresywny riff, pomysłowe partie klawiszowe, progresywny wydźwięk. Klawisze i gitara znakomicie współgrają. Wokal Svena to już prawdziwa uczta dla uszu. Przypomina manierą nieco Marka z Accept i Herbiego z Firewind. Bardzo ciekawa maniera, która pasuje do tego co gra Ivory Tower.

"Never" - nieco spokojniejszy kawałek, w takim rockowym stylu. Kawałek przemyca pewne elementy komercyjne. Utwór na pewno nieco inny, ale też potrafi poruszyć słuchacza.

"Destination" - znów bardzo ciekawa melodia i dobrze rozegrane partie klawiszowe.  7 minut takiego nieco nowocześniejszego heavy/power metalu.

"60 seconds" - to utwór, który promował album. Słusznie został wybrany na singiel, bo oddaje styl i jakość płyty. To taki przedsmak tego co nas czeka na płycie.

"Heavy raid" - i od tego kawałka zaczyna się już taka jazda bez trzymanki. Ostry niczym brzytwa riff, świetna praca sekcji rytmicznej i liczne wpływy Judas Priest. Killer!

"Recover" - pomysłowy motyw, nieco ponury klimat i momentami przypomina mi się stary dobry Masterplan. Jak pięknie chodzi gitara na tej płycie. Istne cudo.

"Monster" - tak powinien brzmieć progresywny power metal. Jazda bez trzymanki i band tutaj brzmi jeszcze bardziej agresywnie. Brzmi to obłędnie. Nie mam się do czego przyczepić.

"Voices" - 7 minut ekstazy pięknych dźwięków i pomysłowych motywów. Oj dzieje się tutaj sporo dobrego.

"The Tear" - kolejna perełka na płycie i świetne podsumowanie całości.  Chwytliwa melodia, porywające partie wokalne i podniosły refren.

Każdy z tych utworów to prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu. Nie trzeba być też miłośnikiem progresywnego grania, bo dostrzec piękno tej płyty. Dojrzała zawartość, która chwyta od pierwszych sekund i zostaje z słuchaczem na długo. Zmiana wokalisty na plus i ogólnie odnoszę wrażenie, że to najlepsza płyta Ivory Tower i jedna z ciekawszych płyt roku 2024. Warto zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 9/10





poniedziałek, 4 marca 2024

ANGELS OF BABYLON - Aquarius (2024)


 
Pamięta ktoś Rhino z Manowar? Ten charakterystyczny perkusista pojawiał się jeszcze w Holyhell, Holy Force, Jack Starr Burning Starr, no i w swoim własnym zespole o nazwie Angels of babylon. Pod tym szyldem Rhino wydał dwa albumy. Całkiem udane wydawnictwa, które przemycały wpływy Black Sabbath z czasów Tony martina, czy też coś z Rainbow czy Axela Rudi Pella. Od ostatniego wydawnictwa minęło 11 lat. Przyszedł czas na trzeci krążek w dorobku grupy. "Aquarius" to  z pewnością płyta, obok której nie można przejść obojętnie.

Wszyscy wiemy, że Rhino to wysokiej klasy perkusisty, ale mało kto wie że to również uzdolniony kompozytor i całkiem dobry wokalista. Ma charyzmę, ma ciekawą barwę, która pasuje do grania na pogranicza melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Wiadomo trochę brakuje techniki, okiełznania,  wyszkolenia odpowiedniego. Bije z tego szczerość i miłość do melodyjnego metalu. Alex Stephens i Kevin Burns stworzyli ciekawy duet. Jest klimatycznie, trochę tajemniczo i bardzo melodyjnie. Tutaj roi się od intrygujących i przemyślanych melodii. Do tego ta piękne nawiązania do dokonań Black Sabbath z czasów Tony'ego Martina. Brzmienie też takie przypominające płyty tego wielkiego zespołu i też bardzo dobrze współgra z stylem Angels of Babylon. Znajdziemy na płycie szybkie i zadziorne kawałki jak otwierający "Aquarius" czy ponure i stonowane kawałki jak "I rule The World". Dobrze wypada też rozpędzony "Stormzone" i brzmi to obłędnie. Ten riff, mroczny klimat i wykorzystane starych dobrych patentów Black Sabbath. Coś z Rainbow ery Joe Lynn Turnera można uchwycić w "when the spirits fly away". Taki romantyczny, rockowy kawałek. Trochę manowar, trochę black sabbath znajdziemy w zadziornym "I believe You". Znów dostajemy pomysłowy riff, podniosły refren i finezyjne solówki. Ciarki mam za każdym razem kiedy wkracza "Zachery". "Heaven And Hell" czy "Stargazery" wybrzmiewają w tym utworze. Taki zaginiony klasyk lat 80. Sam motyw gitarowy, tempo i partie wokalne czy gitarowe to istny majstersztyk. Prawdziwa perełka. Troszkę bardziej komercyjny jest "Into the Darkness", zaś zamykający "Fallen Ones" to rozpędzony killer, w którym nawet echa power metalu można uświadczyć.

Mało jest płyt z taką muzyką. Jeśli jeszcze będziemy filtrować pod względem jakości, to już w ogóle będzie mały ułamek takich płyt. Angels of Babylon wywiązał się ze swojego zadania i nagrał świetny album, który kipi energią, ciekawymi pomysłami i świeżością. Tego trzeba posłuchać i dać się porwać dźwiękom tej płyty. Warto było czekać 11 lat na nowe dzieło Rhino i spółki.

Ocena: 9/10

niedziela, 3 marca 2024

BULLETRAID - Damage Dealer (2024)


 Nie można ciągle żyć materiałem z jednej płyty, trzeba tworzyć coś nowego. Pochodzący z Wrocławia Bulletraid po 5 latach przerywa milczenie i wydaje swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Damage Dealer". Band wciąż gra heavy metal wysokich lotów. Tak więc każdy kto kocha debiut, ten polubi co band gra na najnowszym krążku. Kto nie zna zespołu, ten też śmiało może sięgać, bo lepszej drogi do muzyki Bulletraid nie ma niż przez zawartość "Damage Dealer".

Band gra prosty, zadziorny, przepełniony klasyką heavy metal, gdzie jest miejsce na power metal, gdzie jest miejsce na chwytliwe melodie i wyraziste riffy. Płyta na pewno bardzo gitarowa i tutaj brawa dla Turka i Seyfera, którzy znakomicie się rozumieją. Ta chemia przedkłada się na jakość i wydźwięk utworów. Jest to bardzo spójne i przejrzyste. Od pierwszych sekund słychać jak band zadbał o każdy detal, aspekt by móc konkurować z najlepszymi. Okładka najlepsza w dorobku Bulletraid, a i brzmienie jest mocne i agresywne. Znakomicie współgra z zawartością.  Całość spina charyzmatyczny głos Grzegorza Kolasińskiego, który balansuje między stricte heavy metalową manierą, a taką bardziej hard rockową. Pasuje do zespołu i bez wątpienia napędza go.

Płyta na pewno jest urozmaicona. Mamy rockowy kawałek w stylu "Lady of Space and Time", który przemyca patenty Scorpions. Jest mocne, wyraziste granie, który ociera się o power metal. To właśnie takie perełki jak otwierający "Alone in the Dark" stanowią o potędze Bulletraid i stanowią o jego atrakcyjności. Najszybszy na płycie "For the Horde" to bez wątpienia mój faworyt. Band tutaj stawia na agresję, szybkość i słychać elementy stricte power metalowe czy nawet thrash metalowe. Prosty refren też robi robotę. Bulletraid potrafi dokręcić śruby i pokazać pazur. Cudo! W "Piece of Eden" mamy bardziej epickie, true metalowe granie. Bojowy klimat, marszowe tempo i już robi się ciekawie. Piękne wejście gitar mamy w "Lord of Terror" i tutaj mamy power metal pełną gębą. Mocna rzecz i pokazuje, że w tym zespole drzemie ogromny potencjał. Na sam finał mamy "Final Boss", który przemyca patenty Running Wild, co mnie osobiście bardzo cieszy. Świetny kawałek z licznymi przejściami i ukrytymi smaczkami.

Miło widzieć, że Bulletraid się rozwija i trzyma wysoki poziom. To śmiało pozwala konkurować z zagranicznymi zespołami. "Damage Dealer" to bardzo dobrze skrojony materiał, który jest niczym prawdziwy rollercoaster. Dzieje się tutaj sporo i mamy urozmaiconą zawartość. Są killery, wolniejsze kawałki, czy proste heavy metalowe utwory. Całość jest spójna i dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Warto było czekać 5 lat. Bulletraid umacnia swoją pozycję na polskiej scenie metalowej.

Ocena: 8.5/10

sobota, 2 marca 2024

THORNBRIDGE - Daydream Illusions (2024)


 Niemiecki Thornbridge to gwiazda młodego pokolenia, która czerpie garściami od starszych kolegów po fachu. W ich muzyce słychać inspiracje Orden Ogan, Running Wild, Blind Guardian czy Gamma ray. Do tej pory wymiatali i też tego samo oczekiwałem od ich najnowszego albumu zatytułowanego "Daydrem Illusions", który ma się ukazać 22 marca nakładem Massacre Records. Band dalej gra swoje i dalej w typowym dla siebie stylu.

Kto szuka tutaj czegoś nowego, odkrywczego ten może sobie od razu odpuścić. Kto uwielbia poprzednie płyty, kto lubi dobrą zabawę i gustuje w niemieckim heavy/power metalu ten poczuje się jak w domu. Band wie jak grać na wysokim poziomie, jak tworzyć chwytliwe melodie, jak kreować przebojowe, podniosłe refreny, jak nawiązywać do wielkich zespołów, a przy tym być sobą. 5 lat czekania, ale gitarowy duet Rogalski / Naneder. Panowie wciąż są w formie. Warto też wspomnieć, że w 2023 r band zmienił nieco skład. Mamy nową sekcję rytmiczną, którą tworzą perkusista Vincent B i basista Tomi Gottlich, którego znamy z Rebellion czy Grave Digger.

Czas sobie trochę ponarzekać. To bardzo dobry album, ale odnoszę wrażenie, że gdzieś magia i ta wyjątkowość tej kapeli trochę uleciała. Gdzieś zatracili tą moc i siłę, która była na dwóch poprzednich albumach. Nowy album to bardzo dobry i przemyślany album. To wciąż wysoki poziom jeśli o granie, ale płytę ustępuje swoim poprzedniczkom.

Widać, że nawet okładka taka nieco cukierkowata, a przecież wcześniejsze kryły trochę mroku i miały to coś. Brzmienie też takie czyste, takie nieco słodkie i bez tego ognia. Przepiękny jest "Daydream illusions" i te motywy wyjęte z twórczości Running Wild czy Orden Ogan przesądzają o atrakcyjności kawałka. Killer i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Daje nadzieję na coś wyjątkowego. "Kingdom of Starlight" to europejski power metal i dobrze się tego słucha, choć nie jest to coś idealnego. Zabrakło trochę mocy i drapieżności. Utwór na pewno chwytliwy i przebojowy. Imponuje na pewno ostrzejszy "I am the storm" i następuje w końcu mocne uderzenie. "Sacrifice" mocno przypomina dokonania Orden Ogan i słychać to choćby podczas refrenu. Ballada "Send me a light" nie wiele wnosi do płyta i można było to rozegrać trochę lepiej. Trochę coś z Gamma ray można wyłapać w "Final War". Całość zamyka "Lost on the dark side", który również stara się wnieść troszkę urozmaicenia i podsumować to co się działo przez te 47 minut.

Pierwsze dwie płyty Thornbridge to prawdziwe perełki i kwintesencja niemieckiego power metalu. Nowy album próbuje gdzieś tam dorównać tamtym płytą, ale brakuje tej magii, tego ognia i pomysłowości. Obdarty z tego "daydream illusions" staje się bardzo dobrym albumem, który miło się słucha. Czy wywrze takie piętno jak tamte albumy i na długo zostanie w pamięci? Raczej nie.

Ocena: 8/10

SONATA ARCTICA - Clear Cold Beyond (2024)


 Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że fiński band o nazwie Sonata Arctica kiedyś wróci do grania  power metalu to bym nie uwierzył. Band powstał w 1999r i zasłynął z tego melodyjnego, nieco słodkiego i bardzo przebojowego power metalu, w którym było można poczuć klimat Finlandii. Mieli to coś i szybko zdobili sławę. Debiut "Ecliptica" to kult wśród fanów power metal, a potem wyszedł album "Unia" i band zboczył z gatunku power metalu. Minęło w sumie 17 lat, a band w końcu po tylu latach wraca do swoich korzeni, do power metalu. To już na wstępie czyni "Clear Cold Beyond" o wiele ciekawszym wydawnictwem niż te ostatnie koszmarki.

Skład na przestrzeni lat nie zmienił się aż tak. Są w składzie osoby, które nagrywały "Ecliptica" czy "Silence". Od razu pojawiła się nadzieją, że band stać na nagranie dobrego wydawnictwa. Pytanie czy taka długa przerwa od grania power metalu nie okazała się przeszkodą do tworzenia ciekawego i melodyjnego materiału. Słynęli z hitów i pewnie nie jeden z nas chciałbym posłuchać znów hitów na miarę "The ruins of my life", "wolf & raven" czy "Kingdom for my heart". Od razu trzeba zaznaczyć, że "Clear cold Beyond" nie ma startu do swoich klasyków z początku kariery Sonata Arctica, ale jest to najlepszy album od czasów "Reckoning Night", a to już sporo znaczy. Band faktycznie nagrał album, który jest kontynuacją tego co grali na pierwszych 4 płytach.Wracamy do power metalu, do korzeni tej grupy. Brzmi to jak sen, jak coś niemożliwego, a jednak.

Okładka typowa dla kapeli i czuć klimat pierwszych płyt. Brakuje mi jedynie wilka. Samo brzmienie też bardzo czyste i podkreśla jakość płyty. Sam band dobrze wypada.  Klawiszowiec Klingenberg gra jak za dawnych lat. Wygrywa te słodkie i wciągające melodie. Gitarzysta Elias też stawia na proste, przebojowe zagrywki. Nie brakuje szybkości, urozmaicenia i tej dynamiki z pierwszych płyt. Nie ma miejsce na nudę. Do tego Tony Kakko w bardzo dobrej formie wokalnej i znów tworzy klimat jak za dawnych lat. To dzięki niemu kawałki mają taką przebojowość.

Nowy album zawiera 10 kawałków i znajdziemy tu na pewno killery na miarę starych płyt. Otwierający "First in line" z pewnością do nich należy. Chwytliwa melodia, szybkie tempo, słodkość i ta przebojowość, z której Sonata Arctica słynęła. Nic dziwnego, że ten utwór promował album. Drugi utwór na pewno ma dziwny tytuł, ale "Callifornia" to również rozpędzony kawałek, który jest bardzo radosny. Ta pozytywna energia potrafi zarazić. Znów panowie bazują na prostym motywie i oklepanych patentach. Dobrze się tego słucha, choć nic nowego tu nie ma. Dalej mamy nastrojowy "Shah mat" i tutaj band postawił na nieco mocniejszy riff, na nieco troszkę nowocześniejsze brzmienie. Zostajemy w power metalowej konwencji co bardzo cieszy. Kolejny singiel z płyty to najdłuższa kompozycja na płycie czyli "Dark Empath".  Kawałek ma nieco mroczniejszy klimat i nieco progresywny wydźwięk. Nie jest to złe, ale do ideału też trochę brakuje. Typowy kawałek w stylu starej Sonata arctica dostajemy w "Cure for everything". Udany kawałek, choć czasami troszkę przekombinowany w swojej konstrukcji. Echa ostatnich płyt można wyłapać też w stonowanym, nieco marszowym "A monster only you can;t see". Tak się składa, że to akurat jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, może nawet nr 1. Jest słodka melodia, jest odpowiedni nastrój i pomysłowy główny motyw. Prawdziwa perełka, która na długo zostaje z słuchaczem. To taki przejaw geniusz jak z początku kariery. Dobrze prezentuje się też zadziorny "Teardrops", choć czuć lekkie zmęczenie materiału i jakość tym samym spada. "Angel Defiled" to power metalowa petarda na miarę tych z czasów, gdy Sonata Arctica specjalizowała się w power metalu. Pomysłowy riff, chwytliwa melodia i hit gotowy. Ballada "The best things" wstydu nie przynosi i nawet się broni w swojej kategorii. Troszkę całość psuje stonowany, balladowy "Clear Cold Beyond". Zabrało epickiego strzału na sam koniec, żeby zamknąć ten album w wielkim stylu.

Długo Sonata Arctica kazała czekać na taki album. Długo przyszło nam czekać na prawdziwy power metalowy album od tej zasłużonej formacji. Lepiej późno niż wcale. Nie jest to może też płyta idealna, bo zdarzają się słabsze momenty. Całościowo prezentuje się na prawdę bardzo dobrze i dostarcza nowych hitów do bogatej historii zespołu. Najlepsza płyta od czasów pamiętnego "Reckoning Night"? Zdecydowanie tak ! Mam nadzieję, że to nie jednorazowy wyskok i chęć zarobienia trochę grosza na nostalgii fanów, a powrót na dobre do power metalu!

Ocena: 8.5/10

piątek, 1 marca 2024

DAVID REECE - Baptized by fire (2024)


 Wciąż bywają dni, że wrócę z przyjemnością do "Cacophony of souls", czyli 4 albumu w solowej karierze Davida Reece'a. Tama muzyka się broniła i prezentowała kawał solidnego heavy metalu. Były pomysły i ciekawe aranżacje, a to zawsze przesądza o jakości płyty. Ten amerykański wokalista nie ma dość i wciąż wydaje nowe albumy. "Baptized by fire" to płyta solidna i poza tym nic więcej. Nie udało się dorównać wcześniej wspomnianej płyty.

Może i okładka ma to coś i zwiastuje heavy metalowe uderzenie. Nie ma tego. Jest za to sporo grania z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Nie ma w tym za grosz oryginalności, a wokal Davida też jest daleki od ideału. David też swoje najlepsze lata ma za sobą i choć próbuje siać zniszczenie, to efekcie można odnieść  wrażenie, że wokalista się męczy. Materiał miewa ciekawe momenty, ale jako całość słychać nie dociągnięcia i niszowy materiał. Brzmienie takie jakiego pełno na rynku metalowym. Znane nazwisko to za mało. Na tym nie zrobi się nowego albumu.

Niccolo Savinelli jako gitarzysta daje radę, aczkolwiek ciężko wybić mu się ponad przeciętność. Toporny "Enemy is my" imponuje drapieżnością, przebojowością i taką topornością. Momentami czuję się jakbym słuchał miksu Accept i Saxon. Dobry otwieracz. Ciekawe partie basowe dostajemy w "Wrong Move", które przemyca elementy hard rocka. Utwory to w zasadzie miks hard rocka i heavy metalu. Dobrze to słychać w takim "Twilight of the gods", z kolei "Season of a man" zachwycić może szybką sekcją rytmiczną i wyrazistym riffem. Wszystko takie podręcznikowe, bez wyrazu, bez emocji, troszkę jakby na siłę.

Bywają tutaj ciekawe momenty, ale jest ich za mało żeby ta płyta mogła być atrakcyjna dla słuchacza.  Oklepane riffy, motywy gitarowe i troszkę brak pomysłu na hiciory sprawiają, że płyta jest trudna w odbiorze, a nawet na dłuższą metę nudna. Szkoda, bo David Reece potrafi nagrać ciekawy album, co pokazał na "Cacophony of Souls". Tym razem poległ i nagrał album poniżej oczekiwań.

Ocena: 5/10

SUICIDAL ANGELS - Profane Prayer (2024)


 Samobójczy Anioł milczał, nie dawał znaków życia. Skryty w mroku szykował swój plan zemsty, plan wielkiego powrotu. 5 lat gromadził w sobie gniew, by w końcu uderzyć z podwójną siłą. Zazwyczaj dobrze jak band na spokojnie pracuje nad nowym albumem i pracuje nad czymś wyjątkowym. Pośpiech to zły doradca.  Grecki Suicidal Angels to poważny gracz na scenie thrash metalowej. Działają od 2001r i nie nagrali słabego albumu. Ilekroć pojawia się nowy album tej kapeli to już wiadomo, że szykuje się thrash metalowe święto. To jeden z tych zespołów, który goni legendy typu Slayer, Kreator, czy Exodus, a przy tym sam stał się żyjącą legendą. 5 lat to kawał czasu, ale trzeba przyznać, że warto było czekać na "Profane Prayer". Wiecie co? Może to śmieszne, ale to kolejna perfekcyjna płyta roku 2024. Suicidal Angels w najlepszym wydaniu i jak dla mnie to ich najlepszy krążek.

Oni zawsze grali na wysokim poziomie, zawsze z niezwykłą pewnością, drapieżnością. Tu się nic nie zmieniło, ale odnoszę wrażenie, że nowy album przemyca sporo patentów wyjętych z heavy metalu, momentami speed metalu. Płyta nastawiona na chwytliwe solówki, na ciekawe pojedynki gitarowe, łatwo wpadające w ucho riffy, czy refren, które sieją zniszczenie. Wybuchowa mieszanka i band stanął na wysokości zadania. "Profane Prayer" to bardzo energiczna, melodyjna i przebojowa płyta. Czego można chcieć więcej?

Jest ta typowa, klimatyczna okładka, jest mocne, zadziorne brzmienie, a przede wszystkim muzycy w szczytowej formie. Sekcja rytmiczna jest tutaj nie do zatrzymania. Gitarzyści Nick i Gus dwoją się i troją, by sporo się działo w sferze partii gitarowych. Jest agresja, ale i duża dawka melodyjności. Nie ma miejsca na nudę, czy chybione pomysły. Czysta perfekcja. Całość znakomicie spina zadziorny i charyzmatyczny głos Nicka. Jego głos pasuje do takiego grania, gdzie jest thrash metal z elementami heavy metalu.

Dawno, naprawdę dawno nie słyszałem tak świetnego otwieracza, jak ten tutaj na płycie. "When The Lions Die" zaczyna się tak nieco w stylu Death Angel, a potem nabiera szybkości i niezwykłej melodyjności. Kawałek ma coś z melodyjnego Kreator z ostatnich płyt, ale tutaj jest to zagrane z większą świeżością i pomysłowością. Solówki wgniatają w fotel i ten niosący i bujający refren. Cudo!  Nowy album to 9 killerów i to nie ma ściemniania i grania dla sztuki. Mroczny, bardziej techniczny "Crypts of Madness"  dalej imponuje agresją, klimatem lat 90. Co za mocarny i energiczny riff dostajemy w "Purified by Fire" i to jest thrash metal jaki kocham. Panowie grają z pasją i świeżością. Praca gitar jest imponująca i to słychać od pierwszych sekund płyty.  W "Deathstalker" pojawiają się znane nazwiska w postaci Tolis, Benardo i Karadimas. Słychać dobitnie elementy heavy metalu i band potrafi urozmaicić swój materiał. Klimatycznie zaczyna się tytułowy "Profane Prayer" i ten heavy metalowy feeling daje o sobie znać przez cały kawałek. Solówki niezwykle melodyjne i zapierające dech w piersi. Co za moc, pomysłowość i wykonanie. Tak się gra heavy metal wysokich lotów. Brać za przykład! Brutalny jest bez wątpienia "Return of the reaper" , z kolei "Guard of the insane" ma coś z niemieckiego, topornego thrash metalu. Czy można zaciekawić słuchacza przez 10 minut grając thrash metal? Suicidal Angels pokazuje, że tak. "The Fire paths of Fate" to taka wisienka na torcie. Sporo ciekawych zagrywek i urozmaiceń, a do tego ten heavy metalowy charakter.

Suicidal Angels zrobił swoje, a nawet więcej. Nagrał album bez błędny, przemyślany i dojrzały. Nie ma chybionych dźwięków i całościowo wszystko jest bardzo spójne. Jest agresja, świeżość i pomysłowo, a każdy utwór to rasowy killer. Jeden z ich najlepszych albumów w dyskografii, a może i najlepszy?Warto było czekać 5 lat na powrót samobójczego anioła, który po raz kolejny potwierdza swoją wyższość. Świetny album świetnego zespołu!

Ocena: 10/10

czwartek, 29 lutego 2024

STORMBORN -Zenith (2024)


Na przełomie 2007 - 2019 działał band o nazwie Stormborn i nawet wydał debiutancki album. Kapela jakiegoś większego rozgłosu nie zyskała. Prezentowali solidny heavy/power metal. W roku 2019 brytyjski Stormborn powrócił i tym razem miał coś do powiedzenia. Zwerbowano nowego wokalistę w postaci Chrisa Simmonsa w roku 2021 i nagrano nowy materiał. Owocem tej współpracy jest album "Zenith", który ukażę się 26 kwietnia tego roku nakładem Rockshot Records. To już kolejna płyta w tym roku, której nie można sobie odpuścić.

Dobrze jest zobaczyć kolejny brytyjski band z przyszłością, który może jeszcze nie raz namieszać jeśli chodzi o kategorię heavy/power metal. Band czerpie garściami  z klasyki i jest coś z Judas Priest, jest coś z Iron Maiden, Dio czy Helloween. Stormborn potrafi postawić na mocne, wyraziste partie gitarowe, na ostre riffy, nie zapominając o chwytliwych melodiach, czy wciągających refrenach. Ta muzyka ma dostarczać emocji, a przede wszystkim dobrej zabawy. "Zenith" to wszystko ma. Nie ma tutaj oryginalności, ani niczego odkrywczego. Dostajemy co jest nam dobrze znane. Od razu widać, że band włożył sporo serca. Dopracowane brzmienie, do tego przepiękna okładka, która na długo zostaje w pamięci. Sam materiał też dojrzały i przemyślany.

Bardzo dobrze wpasował się do grupy wokalista Chris, który ma charyzmę, technikę i pazur w głosie, który nadaje całości zadziorności i dynamiki. Bardzo dobrze wpisał się do stylu grupy. Muzyka tej brytyjskiej formacji opiera się w dużej mierze na intrygujących i godnych uwagi partiach gitarowych duetu Armitage/ Vinar. Jest klasycznie, a zarazem świeżo i współcześnie.

Co znajdziemy na płycie? Dynamiczny i przesiąknięty Iron Maiden "Land of the Servant King" i to co tutaj to rasowy heavy metal. Do ideału troszkę brakuje. Na pewno power metal dobrze wybrzmiewa w rozpędzonym "Fear of A Monster", który pokazuje że Stormborn dość łatwo tworzy hiciory.Dobrze słucha się też melodyjnego i zadziornego "Dawn Will Come Again". Wszystko dobrze wypada, tylko do najlepszych kapel troszkę brakuje. "Out in the weird" troszkę bardziej progresywny, bardziej złożony, ale wciąż na solidnym poziomie. Coś z Helloween i twórczości Kaia Hansena można wyłapać w lekkim i przebojowym "Serpentine", który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie. Power metal w klasycznym wydaniu. 8  minutowy kolos w postaci "Echo" miewa ciekawe momenty, ale trochę rozlazły i nijaki. Jak dla mnie przerost formy nad treścią.
 
Po 12 latach band powraca z naprawdę udanym i poukładanym albumem, który robi wrażenie. Dużo ciekawych melodii, zadziornych riffów, czy chwytliwych refrenów. To płyta z potencjałem, która kryje sporo smaczków. Dobrze się tego słucha, a band pokazuje że potrafi grać na wysokim poziomie i potrafi zaskoczyć słuchacza. "Zenith" to wartościowy krążek, który jest żywym dowodem, że  w Wielkiej Brytanii pojawiają się nowi gracze, którzy chcą wnieść trochę życia do tamtejszej sceny metalowej. Brawo Stormborn! Kawał dobrej roboty!

Ocena: 8/10

środa, 28 lutego 2024

RAGE - Afterlifelines (2024)


 Moda na podwójne albumy nie przemija. Był podwójny album Helloween, Judas Priest, Metalika, czy Iron maiden i teraz przyszedł czas na niemiecki Rage. Panowie, którzy są na scenie od 40 lat postanowili wydać 29 marca nakładem Steamhammer swój 24 album w bogatej karierze. Wielkim fanem zespołu jakoś może nie byłem, ale szanuje ich twórczość, a ostatnio wydawnictwa naprawdę przypadały mi do gustu. Zwłaszcza te od wydania "21", który był bardzo melodyjny i energiczny. Od tamtej pory Rage trzyma wysoki poziom i ostatnie dzieło zatytułowane "Resurrection Day" to tylko potwierdzały. Teraz band przyszykował coś wyjątkowego dla swoich fanów, a mianowicie podwójny album zatytułowany "Afterlifelines". Pierwsze jak dotarła do mnie ta informacja, to byłem przerażony. Toporny, niemiecki heavy/power metal to raczej materiał na jeden album i ciężko będzie zaciekawić słuchacza przez dwa krążki. Czy moje obawy były uzasadnione?

Typowa dla zespołu okładka, zadziorne i takie niemieckie brzmienie to już taki standard zespołu. Pod tym względem Rage jakoś nigdy nie zawodził. Sam materiał należy podzielić na pierwszy cd, który nagrany został przez trio z Petere Peavym Wagnerem na czele. Drugi album to już rage z elementami orkiestry, który przyciągnie uwagę fanów takiego "Lingua Mortis".  Peter mimo swoich lat dobrze się trzyma i wciąż ma ten pazur w głosie. Ta jego barwa jakoś nigdy w 100 % mi nie leżała i tego już nie zmienię. Na pewno jest on rozpoznawalny i jedyny w swoim rodzaju. Od razu wiadomo, że to Rage. Na nowym krążku brzmi bardzo melodyjnie i jego wokal jest urozmaicony, co cieszy. Jean Bormann z pewnością daje niezły popis umiejętności i na tym albumie ma ręce pełne roboty. Dwoi się i troi, by płyta była urozmaicona, dynamiczna i przebojowa. Bardzo gitarowy album Rage i jest czym się zachwycać. Nie jest to typowe ponure, toporne niemieckie granie, które nudzi i oparte jest na jednym motywie.

21 utworów, prawie 90 minut muzyki, dwie płyty i prawdziwa uczta dla maniaków Rage. Odpalam pierwszą płytę i wkracza "in the beginning". Nastrojowe, pełne emocji intro, buduję napięcie i trzyma nas w niepewności, aż w końcu wkracza killer w postaci "End of Illusions". Piękny riff, wejście gitary i od razu czuć moc i pazur. To jest Rage jaki ja kocham. Hicior "Under a black Crown" to singiel, który promował płytę. Wysoki poziom został utrzymany i wciąż jaram się jak dziecko w piaskownicy. Mamy również drapieżny "Afterlife" i wciąż balansujemy na pograniczu heavy/power metalu i thrash metalu. Brzmi to świeżo, a zarazem klasycznie. Rage w najlepszym wydaniu, a to dopiero początek. Więcej thrash metalowej motoryki mamy w energicznym "Dead man Eyes" i nie ma sie do czego przyczepić. Szok, że po tylu latach panowie mają coś do zaoferowania i potrafią tworzyć takie killery. Kawał dobrej roboty. Nieco zwalniamy tempo i wkracza mroczniejszy i nieco nowocześniejszy "Mortal". Ten album zachwyca przebojowością i bardzo chwytliwy refrenami. Wystarczy posłuchać "Toxic Waves" czy "Waterwar". Troszkę nowoczesnego wydźwięku ma "Shadow World", a nieco hard rockowy "Life among ruins" pokazuje, że Rage urozmaicił swój materiał i chce zaskakiwać słuchacza.

Druga płyta jest już troszkę inna. Bardziej nastrojowa, bardziej podniosła, bardziej w stylu "Lingua Mortis", gdzie nie brakuje aspektów symfonicznych. Pojawiają się wolniejsze utwory i chwilę melancholijne. "Cold Desire" wyróżnia się pomysłowym riffem, podniosłym feelingiem i niezwykłą melodyjnością. Petarda! Taki klasyczny power metal można uświadczyć w melodyjnym "Root of Our Evil". Druga płyta wg mnie trochę słabsza od pierwszej. Taki nieco hard rockowy "Curse The Night" jakoś nie przekonał mnie w 100 %.  Podobnie wypada troszkę nijaki "Dying to Live". W tej spokojniejszej formule już ciekawszy jest "In the End". Bardzo pomysłowy motyw główny i świetny balladowy nastrój. Piękny kawałek! Można też odpłynąć przy dźwiękach 10 minutowego kolosa w postaci "Lifelines". Tutaj też postawiono na nastrój i finezyjne zagrywki. Jak dla mnie drugi krążek jest trochę słabszy, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.

Szacunek, że Rage potrafił utrzymać zainteresowanie przez tyle kawałków i trzymać wysoki poziom. To nie lada wyzwanie nagrać interesujący materiał, który zmieścił się na dwóch płytach. Można doznać nużenia, znudzenia i zmęczenia takim długim posiedzeniem z Rage. Tutaj bardzo miła niespodzianka, bo album nie nudzi i zachwyca swoją przebojowością, dojrzałością. Rage potwierdza, że jest w znakomitej formie i że stać ich jeszcze na znakomity album. Do ideału troszkę mi zabrakło, co nie zmienia faktu, że ten album trzeba znać. Jeden z najlepszych w dorobku Rage, a kto wie może nawet najlepszy? Każdy sam musi się zmierzyć z tą dużą porcją muzyki Rage i ocenić. Brawo! Bardzo miła niespodzianka i pisze to osoba, która nie jest jakimś tak zagorzałym fanem Rage, która ma w domu ołtarzyk na część Petera Wegnera.

Ocena: 9/10

wtorek, 27 lutego 2024

COLTRE - To watch with hands to touch with Eyes (2024)


 W końcu jakaś heavy metalowa propozycja z Wielkie Brytanii.  Grupa o nazwie Coltre działa od 2019r i upodobała sobie granie w klimatach lat 80, nawiązując do zespołów reprezentujących NWOBHM. Nie brakuje pewnych wpływów Angel Witch, Witchfynde, czy Iron Maiden.  Band właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "To watch with hands to touch with Eyes'. Nie jest to arcydzieło, ani też nic co wniesie coś nowego do gatunku. Płyta skierowana do prawdziwych miłośników heavy metalu lat 80 i NWOBHM.

Okładka pierwsza klasa i pokazuje, że band miał pomysł by przyciągnąć uwagę potencjalnego słuchacza. Brzmienie takie nieco niszowe, nastawione na klimat lat 80, na prostotę. Póki co wszystko się zgadza, podobnie jak chwytliwe melodie, czy udane riffy, jednak w tym wszystkim nieco przeszkadza irytujący wokal Marco Stamigna troszkę utrudnia odbiór. Niby brzmi jakby został wyjęty z lat 80, ale brakuje mu pary i ognia. Przez co płyta troszkę jest ospała i bez emocji. Sama warstwa instrumentalna jest godna uwagi, choć tutaj też niczego band nie odgrywa. Mamy odgrzewane kotlety.

"Feast of The Coust" niby jest potencjał, ale jakoś to brzmi trochę nie pewnie, zabrakło pomysłu na wykończenie tego kawałka. Ot co solidny heavy metal z dużymi wpływami nwobhm. Na plus partie gitarowe i warstwa instrumentalna. Dalej mamy troszkę nijaki tytułowy utwór, który pokazuje jak wiele jeszcze musi nadrobić ten band. Troszkę ciekawszy jest, nieco hard rockowy "rat race", który zabiera nas w rejony lat 70. Troszkę ożywienia wnosi dynamiczny i nieco progresywny "When the earth turns black". Podobne emocje wzbudza "through the looking glass", który przemyca sporo ciekawych zagrywek gitarowych. Wokal i pewne niedociągnięcia psują troszkę ten utwór. Szkoda. Całość wieńczy stonowany, ponury i jak dla mnie trochę nudny "Oblivion", który tylko potwierdza że band ma przebłyski, ale nie potrafi powalić słuchacza na kolana.

Piękna okładka, przemyślane brzmienie, pomysł na stylistykę, tylko to za mało żeby dostarczyć słuchaczowi coś nadzwyczajnego. Kilka fajnych momentów i nawiązań do lat 70 czy 80, nie zapominając o NWOBHM. Coltre musi jeszcze troszkę popracować nad muzyką i nad jakością. To jest za słabe, żeby powalczyć z silną konkurencją.

Ocena: 5/10

niedziela, 25 lutego 2024

BLOOD OPERA - songs in the key of Death (2024)


 Uwielbiam wpatrywać się w okładki heavy metal. Im więcej klimatu grozy, im więcej smaczków i detali wziętych z lat 80, a zwłaszcza horrorów z ery vhs tym jeszcze lepiej. Horrory i heavy metal zawsze miały wiele wspólnego, ale jak patrzę na okładkę debiutanckiego albumu Blood Opera, to dostaję gęsiej skórki i popadam w zachwyt. Normalnie przypominają się stare dobre czasy, kiedy na kasetach vhs wychodził Powrót żywych trupów,  martwe zło czy noc demonów. Przepiękna okładka od Blood opera to jedna z przyjemniejszych okładek ostatnich lat. Band nie kryje swojej miłości do starych horrorów i nawet ich image do tego nawiązuje. To kolejni przebierańcy w heavy metalu i na pewno będą się wyróżniać. Band działa już 7 lat i przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "Songs in the Key of Death", który premierę miał 24 lutego 2024.

Płyta ma swój klimat, band wyróżnia się ciekawym stylem, które brzmi jak mieszanka heavy metalu, hard rocka i rocka psychodelicznego. Słychać taki miks Ghost, Dokken, Gwar, Lordi czy też Wasp i  w sumie wyróżnia ich pomysłowość na kompozycje i aranżacje. Dominuje klimat grozy i wstawki z kultowych horrorów. Mamy przecież hołd dla takich filmów jak "Mgła" Johna Carpentera, Omen, czy Mucha.  Skojarzenia z Ghost wywołuje specyficzna wokal Maxxa Murdera, który nie jest rasowym heavy metalowym wokalistą, który imponuje mocnym głosem i drapieżnością. Maxx jest bardziej rockowy, bardziej klimatyczny. Niektórym osobom może taka łagodna barwa przeszkadzać. Całkiem dobrze prezentuje się gitarzysta Rip Junk, który balansuje na granicy heavy metalu, a hard rocka. Wszystko jest dobrze rozegrane, choć do perfekcji sporo brakuje.

Na pewno pozytywnie zaskakuje zadziorny "Feeding Frenzy". Taki udany miks heavy metalu lat 80, kiczowatych klawiszów i  punk rocka. Prosty i bardziej hard rockowy "Fight to Survive" tez wypada pozytywnie, choć band nie stawia na agresję, czy szybkość. Ot co nastrojowy hard rock z nutką heavy metalu. Klimat lat 80 da się wyczuć od pierwszych sekund. Chwytliwe melodie i motyw gitarowy dostajemy w bardziej dynamicznym "A waste of Good suffering", choć jest to dalekie od ideału. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest nastrojowy i taki posępny "The ballad of Father Malone" i klimat, jak i partie klawiszowe robią spore wrażenie. Można zbudować klimat grozy małym nakładem dźwięków. W takim kierunku Blood opera powinna pójść. Prawdziwa perełka. Dobrze wypada też dynamiczny i przebojowy "Brundefly" i jakże ciekawie prezentuje się ten futurystyczny klimat. Jest jeszcze zadziorny i mroczny "Damien", który pokazuje, że w tej kapeli jest potencjał.

Póki co band stawia swoje kroki takie nie pewne, nie wiedząc czy znajdą słuchaczy na taką mieszankę. Jest w tym potencjał, choć nie ma heavy metalowej agresji i drapieżności. Jest pomysł na ciekawy styl, aranżacje i image, teraz tylko poprawić błędy, dopracować detale i skupić się komponowaniu i kto wie co przyszłość przyniesie. Daje im kredyt zaufania, bo zasługują na to.

Ocena: 6/10

ANUBIS - Dark Paradise (2024)


 23 luty 2024 to był dzień, w którym był wysyp świetnych płyt. W jednym dostaliśmy Toxikull, Iron Curtain, Blaze Bayley, Traveler no i właśnie debiutancki krążek Anubis. Chciałbym inaczej napisać, dać inną cenę, ale nie potrafię. Debiutancki album zatytułowany "Dark Paradise" to majstersztyk w dziedzinie heavy/power metalu z domieszką thrash metalu. To kolejna płyta z lutego, która skradła moje serce i rozerwała na strzępy. Totalne zaskoczenie i cios znikąd. Nie spodziewałem się, że jakiś tam nieznany Anubis tak mną pozamiata, a tutaj proszę.

Debiutanci, to też w sumie złe słowo w stosunku do zespołu Anubis. Fakt działają od 2018r, ale tworzą go ludzie doświadczeni, którzy z muzyką metalową mają już troszkę do czynienia. Ten amerykański band tworzą muzycy których znamy z takich kapel jak Hydera, Hatchet, Towar Guard czy Delusional Fate. Doświadczenie to jedno, ale ci panowie mają do zaoferowania znacznie więcej niż tylko swój bagaż doświadczenie i przeżyć. To coś więcej. Tu przemawia do nas pasja, miłość do power/thrash metalu, pomysłowość na riffy, na ciekawe pojedynki na solówki. Ta płyta tętni życie, ma swoją duszę i potrafi zarazić niczym wirus, uzależnić i pozostać z nami na długo. Z każdym dniem chce się więcej i więcej muzyki Anubis. Plus taki, że nie szkodzi to zdrowiu. Przede wszystkim to jest płyta energiczna, zadziorna, bardzo gitarowa, urozmaicona i przebojowa. Każdy utwór to istna przygoda i podróż w nieznane. Za każdym razem łapię się, że nie wiem czym band mnie zaskoczy. Jasne, słychać że czerpią garściami z najlepszych i nie ma tutaj czegoś nowego. Czy to jest istotne? Czy tego oczekuje od kolejnego poznanego zespołu? Raczej nie. Jestem prostym człowiekiem i chcę się dobrze bawić przy muzyce i Anubis to dostarcza.

Okładka iście wyjęta z death metalu czy thrash metalu. Potrafi na pewno zmylić nieco potencjalnego słuchacza. Brzmienie wysokiej klasy, podkreśla jakość muzyki i talent muzyków. Motorem napędowym kapeli są obaj gitarzyści.Llerenas i Escamilla to maszyna nie do zatrzymania, jak ich współpraca się znakomicie zazębia i ile ciekawych melodii, solówek dostarcza słuchaczowi. Nie bywałe i jestem pod wielkim wrażeniem. Brać z nich przykład!  No i jest jeszcze jedna gwiazda w tym zespole, której nie można pominąć przy pochwałach. Tak chodzi mi o głos Davina Reiche, który potrafi zabrać nas w rejony melodyjne, bardziej power metalowe, ale też dodać pazura i agresji, dając nam klimat bardziej thrash metalowy. Człowiek orkiestra jednym słowem.

38 minut zawarte w 9 kompozycjach robi wrażenie. Nawet band dał radę z coverem Death w postaci "Symbolic", który nie był łatwym wyborem i mógł pogrążyć band. Dobrze to wyszło i wpasował się w stylistykę zespołu. Nadali oni temu utworowi bardziej power metalowego charakteru. Co za petardę serwują nam w otwierającym "Venom and the Viper's Kiss". Jazda bez trzymanki i znakomita mieszanka power metalu i thrash metalu. Stonowany, bardziej heavy metalowy "Heartless" bardziej nasuwa na myśl niemiecką scenę metalową niż amerykańską. Toporniejszy riff, nieco mroczniejszy feeling, ale całościowo wypada to znakomicie. Płytę promował energiczny "Partess of Dark Paradise" i tutaj jest ta przebojowość w najlepszym wydaniu. Słychać, że Anubis ma do talent do tworzenia hitów. Balladowe wejście w "Fallen" szybko przeradza się w power metalową jazdę bez trzymanki i coś z gamma ray tu słychać. Sporo Judas Priest można uświadczyć w drapieżnym "Devour" i znów znakomite popisy gitarzystów i dawka prawdziwej energii. Pomysłowy riff i takie bardziej klasyczne granie dostajemy w "Strife". Refren podniosły i taki noszący pod niebiosa. Cudo! Całość wieńczy rozpędzony i bardzo power metalowy "Thy frozen Throne" i posłuchajcie co to znaczy piękne i pomysłowe solówki. To znak rozpoznawczy Anubis. Niesamowite pojedynki na solówki.

23 luty 2024 co to był za dzień. Istny armageddon i zesłanie prawdziwych bomb atomowych w kategorii heavy/power metalu. Mamy luty, a tyle jeszcze miesięcy przed nami. Anubis zaczął z grubej rury. Pierwszy album i taki majstersztyk. Jak dla mnie płyta bez skazy, perfekcyjna pod każdym względem. Nic bym tu nie zmienił. Tak powinien brzmieć heavy/power metal z domieszką thrash metalu. Prawdziwy wzór do naśladowania.

Ocena: 10/10

sobota, 24 lutego 2024

TRAVELER -Prequel to Madness (2024)


 5  minut kanadyjskiej formacji Traveler trwa w najlepsze.  Band działa 7 lat i już zdobył rzeszę fanów i po tylu latach debiut to wciąż majstersztyk w kategorii heavy/speed metalu. "Termination Shock" był troszkę słabszy od debiutu, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Mija 4 lata a band powraca z najnowszym dziełem."Prequel to Madness"ukazał się 23 lutego nakładem No Remorse Records. To kolejna płyta w tym roku, której nie można pominąć.

Warto odnotować, że zespół przeszedł drobne zmiany personalne. Do grupy dołączył basista Jake Axl Wendt i perkusista Nolan Benedetti, z którymi gitarzysta Matt Ries gra w Hrom.Panowie dają całości dynamiki i wpasowali się w styl grupy.Największą uwagę słuchacza skupia praca gitar, a w tej kwestii Ries/Schadlich spisują się bardzo dobrze. Nie ma może w tym oryginalności, ale jest miłość do metalu, pomysł na melodie i mocne riffy. W sferze partii gitarowych nie ma nudy i cały czas się coś dobrego dzieje. Hołd dla lat 80 jest, pełno prostych i łatwo w padających w ucho motywów. Traveler podąża swoją ścieżką, choć nie ma już tego efektu wow czy szoku, który powodował genialny debiut. Traveler nie byłby sobą gdyby nie wokal Jeana Pierra Abboud'a, który nadaje całości melodyjności i klimatu lat 80. Odnoszę wrażenie, że jego forma troszkę spadła. Bardziej odpowiadała mi jego popisy wokalne na debiucie.

Okładka i brzmienie to istna kontynuacja tego co już mieliśmy na pierwszych płytach Traveler. Nowy album wypełnia 38 min muzyki, z czego najdłuższy na krążku jest 7 minutowy "Prequel to Madness", który o dziwo jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Jest drapieżność, szybkość i pomysłowy riff. Słychać też ten przebłysk geniuszu z debiutu. Mocna rzecz! Płytę otwiera intro "Mayday" i od razu wiadomo, że Traveler dalej gra swoje. Jest energiczny "Take the Wheel" i to bardzo udany heavy/speed metal. Brakuje może efektu wow, brakuje tego przebłysku geniuszu. Wciąż to jednak jest granie na bardzo wysokim poziomie, czasami niedostępnym dla wielu innych kapel. Słabszy jest "Dark Skull", bo to tylko dobry kawałek, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia.  Niby echa Judas priest można wyczuć, to jednak takiego grania jest pełno i nie raz w lepszym wydaniu. Jest też rozpędzony "The law", gdzie postawiono na szybki motyw i agresywniejszy riff. Dobrze się tego słucha. Stonowany i nieco bardziej marszowy "Rebels Of Earth" ma ciekawe tempo, ale sama praca gitar i refren takie troszkę ospałe. Szkoda, bo to mógł być prawdziwy heavy metalowy hymn. Warto pochwalić za przebojowe "Heavy Hearts" i niezwykle melodyjny "No Fate". To również bardzo dobre granie, które do ideału troszkę brakuje. W podobnej stylistyce i jakości utrzymany jest "Vargants of Time".

Tak wiem , ta płyta jest dynamiczna, melodyjna i oddająca styl heavy/speed metalu lat 80. Ja oczekiwałem czegoś więcej niż tylko dobrego czy bardzo dobrego albumu. Za brakło błysku geniuszu i trochę pomysłu na rozegranie tego prawidłowo. Dalej jest to Traveler, który grał świetne rzeczy na poprzednich płytach, ale tym razem obniżono poziom jakości. Szkoda, bo mogło być to prawdziwa petarda. Konkurencja nie śpi i w tym wypadku wybieram konkurencję, która nagrała lepsze wydawnictwa niż Traveler. Posłuchajcie i sami wydajcie osąd.

Ocena: 8/10

piątek, 23 lutego 2024

WHITEABBEY - words that form the key (2024)


Taka piękna okładka zawsze przyciągnie uwagę. Zawsze wygra ciekawość. Byłem ciekawe co kryje ta szata graficzna, czy to będzie słodki power metal czy symfoniczny metal z kobiecym głosem w roli głównej. Wygrała druga opcja. Band działa od 2020 r i już ma na swoim koncie 3 albumy. Ten najlepszy w ich dyskografii to ten świeżo wydany, czyli "Words that form the Key", który ukazał się 23 lutego nakładem Metalpolis Records.

Ten pochodzący z Wielkiej Brytanii może nie jest wielki jak Nightwish czy Within Tempation, ale potrafią grać ciekawy i nastrojowy symfoniczny metal z nutką power metal, gdzie jest miejsce na klimat, na chwytliwe melodie i podniosłość. Jest to wszystko spójne i przemyślane, a do tego głos Tamary przypomina momentami Sharon Den Adel z Within Temptation. Sporą rolę odgrywa również Steve Moore, którego partie gitarowe potrafią wnieść w świat symfonicznego metalu. Jest to może momentami za łagodne, obdarte z mocy i drapieżności, ale idzie się do tego przyzwyczaić.

Czas przyjrzeć się samej płycie. Mamy tutaj lekki, nastrojowy "Reality", który przypomina stare dobre czasy Wtihin Temptation. Jest też przebojowy i bardziej zadziorny "Dragonfire" i można się przyczepić że za mało ognia i pazura, ale właśnie taki jest Whiteabbey. Często można uświadczyć to komercyjność i dobrze to słychać w "Just Hold Me", gdzie band ociera się o pop. Z pewnością band najlepiej wypada w mocniejszym graniu, takie jakie prezentuje w "You should be running". Znakomicie wypada nieco folkowy "Irelands Final Witch", gdzie jest w końcu heavy metal i mocniejszy riff. Lekki i przebojowy "Celtic Curse" to kolejny mocny punkt tej płyty. W takim wydaniu Whiteabbey wypada najkorzystniej.

Gdyby tak dodać więcej heavy metalowego pazura, zmniejszyć komercyjność i elementy ocierające się o pop rock, to z pewnością album sporo by zyskał. Na ten moment to płyta z ciekawymi momentami, która przyciągnie uwagę fanów symfonicznego metalu. Płytę warto posłuchać, bo każdy coś znajdzie dla siebie. Kilka utworów na pewno wyróżnia się i pokazuje potencjał tej grupy. Póki co nie został on w w pełni wykorzystany.

Ocena: 5.5/10
 

RIFFORIA - Axeorcism (2024)

 


Kocham takie niespodzianki jak szwedzki Rifforia. Często sięgam po płyty o których nie wiele wiadomo, które nie mają odpowiedniej promocji i rozgłosu. Przypadkiem podczas poszukiwań w nowościach natrafiłem na band o nazwie Rifforia. Debiutancki "Axeorcism" to płyta, która miała zawierać heavy metal z domieszką thrash metalu. Stwierdziłem "Ok, nie mam nic do stracenia" i odpaliłem owe dzieło. Totalnie mnie zmiotło, a jeszcze kiedy usłyszałem znajomy głos Nilsa Patrika Johanssona, które siał zniszczenie w Lions Share, czy Civil War to już wiedziałem, że to będzie coś więcej niż tylko kolejny album w kategorii heavy/thrash metalu.

Okładka bardzo klimatyczna i trochę nawiązuje do kultowego horroru, jaki jest "Egzorcysta". Do tego zadbano o odpowiednie brzmienie do takiego grania. Jest ostro, drapieżnie i mrocznie. Band powstał na gruzach Tuck From Hell i perkusista Fredrik Johansson oraz gitarzysta Marcus Bengts postanowili dalej tworzyć muzykę. Powstał rifforia i szukano odpowiedniego wokalisty, który podało. w końcu Fredrik zatrudnił swojego własnego ojca, który mógł tchnąć w ową muzykę nowego życia i przyciągnąć odpowiednią rzeszę słuchaczy. Doszedł do składu również gitarzysta Petrus Grannara, którego dobrze znamy z Civil War. Ciekawy skład się zrobił. Marcus i Petrus dogadują się i to chemię słychać na każdym kroku. Nils śpiewał do Lions Share, gdzie był podobny ładunek emocjonalny i równie stawiano tam na zadziorne partie gitarowe. Tutaj jest wszystko więcej i bardziej drapieżnie. Słychać te elementy thrash metalowe i pewnie nie jeden będzie miał obawy czy Nils podoła. Od razu wam podpowiem, że wpasował sie jego głos idealny do całej stylistyki Rifforia.

Sama stylistyka to w głównej mierze mocne riffy, mroczny klimat, granie na stawione na szybkość, dynamikę i agresję. Jest też sporo melodyjności czy przebojowości, którą Nils zaszczepia  w danych kawałkach. Jego głos to prawdziwa potęga i zawsze tam gdzie się pojawia to zamienia kompozycje w złoto. Same kompozycje są pełne agresji, dynamiki, drapieżności, ale i przebojowości. Znakomicie rifforia balansuje między takim heavy/power metalem a thrash metalem.

10 utworów i w zasadzie przez cały album jest jazda na najwyższych obrotach.Płytę otwiera stonowany i zarazem mroczny "A game That you dont Understand". Od razu przypominają się solowe dokonania Nilsa i Lions share. Czego można chcieć więcej? Czas pokazać pazur i drapieżność. To właśnie band robi w "Sea of Pain" i co za petarda. Sekcja rytmiczna pędzi, a gitary mocna tną i do tego niszczycielski wokal Nilsa. Echa Judas Priest czy Paragon można uświadczyć w stonowanym i takim nieco toporniejszym "Well of Life" . Jak słychać Rifforia odnajduje się na każdej płaszczyźnie. Co za mocny i energiczny riff dostajemy w "Built To destroy" i to kolejna dawka drapieżności, chwytliwych melodii i przemyślanych partii gitarowych, które rozkładają słuchacza na łopatki. Klasa! Klimatycznie wejście mamy w mrocznym "The Devils Sperm", gdzie wkracza w stonowane dźwięki. Jest marszowo, epicko i dostojnie. Słychać bardziej heavy/power metalową manierę. Z kolei "cc cowboys" to takie techniczne granie i również skierowane do fanów heavy metalowych dźwięków. Taki miks Lions Share i Civil War. Refren niesie, buja i sieje zniszczenie. Takie typowe granie dla Nilsa. Na pewno thrash metal pełną gębą słychać w zadziornym "Evilized" i do tego ten niesamowity głos Nilsa. Jak to ze sobą znakomicie współgra. Coś pięknego. Kolejny killer na płycie to "Rifforia" i to jest taki styl grupy w pigułce. Taki ich znak rozpoznawczy. Znakomite balansowanie między heavy/power metalem, a thrash metalem. Rifforia rzuca na kolana i takiej muzy nam trzeba. Stary dobry thrash metal lat 80/90 słychać w "Welcome to Hell" i tu można doszukać się wpływów Slayer, czy Destruction. Petarda z prawdziwego zdarzenia. Taki thrash metal to ja kocham i mogę słuchać na okrągło. Płytę zamyka "Death Row Child" i to znów thrash metalowa jazda bez trzymanki. Znakomite podsumowanie płyty.

Pewnie nie jeden słuchacz powie, że to było. Nie jeden powie, że Nils tu nie pasuje. Band ameryki nie odkrywa i nie tego od nich oczekuję. Jest agresja, pomysłowość, dbałość o detale i umiejętność tworzenia muzyki wysokiej jakości. Nils na pewno dodał całości przebojowości i melodyjnego charakteru. Za jego sprawą płyta na pewno przyciągnie wiele słuchaczy. Fani Lions Share, czy ostatnich płyt Nilsa na pewno będą zadowoleni, a i fani heavy metalu czy thrash metalu będą zachwyceni. Jestem w szoku, bo to kolejny znakomity strzał w 10. Płyta bez błędna i trafia w mój gust, w to co mi w duszy gra. Chwała Nils, Chwała Rifforia.

Ocena: 10/10

IRON CURTAIN - Savage DAwn (2024)


Do tej pory hiszpański Iron Curtain, który działa  od 2007r nagrał 4 albumy i w sumie żaden w 100 procentach mnie nie przekonał i nie porwał w całości. Ot co solidny heavy/speed metal jakiego pełno na rynku.Mija 5 lat, a band powraca ze swoim 5 wydawnictwem zatytułowanym "Savage Dawn". Płyta ma swoją premierę dzisiaj tj 23 lutego roku 2024 i to nakładem Dying Victims Productions.  Kolejne zaskoczenie roku 2024. Nie liczyłem na coś wspaniałego, a dostałem kolejny perfekcyjny album, który może powalczyć o tytuł płyty roku. Szok i niedowierzanie.

Sam band składa się ze znakomitych osobistości. Marocco świetnie wali w gary i nadaje całości odpowiedniej dynamiki. Joserra to specjalista od partii basowych, zaś Leprosy i Fernandez weszli na wyższy poziom i to ich współpraca na tej płycie układa się wyśmienicie. Nic bym nie zmienił. Każdy kto kocha heavy/speed metal z nutką thrash metalu ten doceni popisy obydwóch panów. Do tego jeszcze dochodzi ostry, zadziorny i charyzmatyczny wokal Mike;a Leprosy. Widać, że band przygotował się i dopracowywał album pod każdym aspektem. Mocne brzmienie, klimatyczna okładka, która zabiera nas do lat 80, to kolejne dowody na to, że Iron Curtain nagrał swój najlepszy album.

38 minut muzyki zlatuje z Iron Curtain bardzo szybko i tutaj każdy utwór to rasowy hicior i killer w czystej postaci. W tym wszystkim słychać echa Exciter, Tank,Motorhead,  czy też Megadeth. Band czerpie z klasyki i w efekcie stworzył nowy klasyk. Rozpędzony "Rattlesnake" pod wieloma względami przypomina stare dobre czasy Motorhead. Nawet wokal Mike;a jakiś taki mocno wzorowany na Lemmym.Pewne elementy są oczywiście zapożyczone z Megadeth. Grozę na pewno budzi intro i to znakomite wprowadzenie do płyty. Jest to napięcie, które trzyma słuchacza w niepewności. Rozpędzony "Devils Eyes" otwiera album i już na dzień dobry pokazuje formę zespołu i jakość którą chcą prezentować. Znakomita porcja heavy/speed metalu rodem z lat 80.  Miks Exciter i Motorhead można uświadczyć w rock'n rolowym "Gypsy Rockers" i to hicior z prawdziwego zdarzenia. Nie dziwi mnie, że wybrano go na singiel płyty. Prawdziwą petardą speed metalową jest "The Wolf", gdzie band jeszcze bardziej zbliża się do złotych czasów Exciter. "Калашников 47" to najdłuższy kawałek na płycie i tutaj band zaczyna łagodnie, a potem przyspiesza i mamy prawdziwą jazdę bez trzymanki. Gdzieś tam nawet wczesny running wild można uchwycić.Praca gitarzystów jest tutaj obłędna. Mocna rzecz! Najwięcej agresji przemycono w złowieszczym  "Tyger Speed", który brzmi jak mieszanka wczesnego Kreator, Slayer z Exciter. Wybuchowa mieszanka. Bardziej hard rockowo, bardziej przebojowo jest w "Evil is everywhere". Nieco Glam metalowo, troszkę z echami skid row, ale wypada to znakomicie. Jest jeszcze "Jericho Trumpet", który jakoś mi się skojarzył z wczesnym Helloween. Szybko, agresywnie i zarazem bardzo melodyjnie. Petarda!

Płyta bezbłędna. Czysta perfekcja i każdy utwór to rasowy killer. Iron curtain grał dobrze, solidnie, a teraz przeszedł do pierwszej ligi. To ich najlepszy album i jeden z najlepszych albumów tego roku i śmiało powalczy o tytuł najlepszej płyty. Brawo Panowie, kawał dobrej roboty!

Ocena: 10/10
 

BLAZE BAYLEY - Circle of Stone (2024)


 Od kiedy Blaze Bayley po wrócił do muzyki wraz "The man who would not die" to cały czas nagrywa udane i godne uwagi płyty. Trzyma bardzo wysoki poziom, no może poza na płycie "King of Metal". Ostatni album sporo zyskał u mnie po nieustannym katowaniu i można śmiało rzec to jedna z mocniejszych płyt w dorobku. Teraz po 3 latach od wydania "War within me" przyszedł czas na nowy krążek zatytułowany "Circle Of Stone". Jeśli kochacie poprzedni album i dotychczasowe wydawnictwa tego Pana to się nie zawiedziecie. Nawet fani "Virtual XI" czy "The X factor" coś znajdą dla siebie.

Dobrym posunięciem Blaze było dobranie sobie do składu muzyków z Absolva. Panowie mają dobre wyczucie i talent, którego nie da się kupić. Znają się na rzeczy, zresztą sam zespół Absolva również jest godny uwagi jak ktoś nie zna. Chris i Luke Appleton wiedzą jak tworzyć chwytliwe riffy, jak zagrać ciekawą solówkę i panowie robią kawał dobrej roboty. Sam Blaze też w bardzo dobrej formie wokalnej i ci co go znają to nie będą narzekać. Z kolei przeciwnicy jego głosu raczej zdania nie zmienią.

Duży plus za klimatyczną okładkę, dobrze wyważone brzmienie i same kompozycje, które są dopracowane, dynamiczne, melodyjne i w stylu do jakiego nas Blaze przyzwyczaił. Nie ma efektu znudzenia, czy narzekania, że coś poszło nie tak. Tej płyty naprawdę dobrze się słucha od początku do końca.

Prosty i taki nieco maidenowy jest "Mind Reader" i moje pierwsze skojarzenie było z "Virtual XI". Jest banalnie, przebojowo i z pazurem, a nawet z lekkim hard rockowym zacięciem. Też dobrze się słucha zadziornego i przebojowego "Tears in Rain". W tym kawałku godne pochwały są solówki i bardzo dobra praca gitarzystów. Wszystko spójne i nie ma się do czego przyczepić. Mroczny klimat "Rage" przypomina czasy "The X factor". Spokojne, stonowane wejście, a potem ciężka praca gitar, a wszystko podane w melodyjnym tonie. No proszę, lata lecą a Blaze wciąż ma to coś. Wciąż potrafi tworzyć intrygujące kawałki. "The year beyond this Year" to kompozycja w zasadzie perfekcyjna. Klimatyczne wejście, przebojowy refren i wybornie rozegrane partie gitarowe. Blaze z jak najlepszych lat. To samo można by napisać o przebojowym "Ghost in Bottle". Panowie z Absolva wnoszą sporo świeżości i zadziorności. Znają się na rzeczy to i jakość jest wysokich lotów. Nawet ballada "The Broken Man" się sprawdza i potrafi złapać za serce. Już od samego początku podobał mi się singlowy "Circle of Stone" i to taki prosty przebój utrzymany w stylistyce na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Obecność wokalisty Wolf jakoś nie wiele wnosi do utworu. Mocniejszy riff dostajemy w "Absence" i to kolejny mocny punkt płyty. Solówki momentami przypominają Iron Maiden, co jest miłym dodatkiem. Ciekawie wypada marszowy i bardzo nastrojowy "A day of Reckoning". Echa Blaze i też "Man On the Edge" można wyłapać w energicznym i agresywniejszym "The path of the righteous man. W sumie to na tym kawałku powinna skończyć się płyta, bo akustyczna kompozycja "Until We meet again" psuje troszkę efekt i jakoś gryzie się z resztą płyty.

"Circle of Stone" to przemyślane i dojrzałe wydawnictwo. Blaze znakomicie radzi sobie po odejściu z Iron Maiden i wystarczy zobaczyć jak bogatą ma dyskografię i w sumie każdy album to uczta dla maniaków heavy metal. Blaze od lat dostarcza płyty wysokiej jakości i jego płyty można brać w ciemno. Nowy krążek na pewno wyląduje na liście najbardziej uwielbianych przeze mnie płyt w których brał udział Blaze Bayley. Można brać w ciemno!

Ocena: 9/10

TOXIKULL - Under The Southern Light (2024)


 Czasami kiedy dochodzimy do ściany i nie mamy już pomysłu by nagrać kolejny taki sam album, albo kiedy poprzednie wydawnictwa nie przyniosły rozgłosu to jedynym rozwiązaniem jest odświeżyć ową stylistykę. Nieco zmienić pewne rzeczy, coś odjąć, a coś dodać, a w efekcie może powstać coś wielkiego o czym nam nawet się nie śniło. Portugalski Toxikull tkwił w takiej surowej, nie okiełznanej miksturze thrash, speed i heavy metalu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego i trzeba było coś z tym zrobić. Dodano dużą dawkę chwytliwych melodii, ostrych riffów rodem z dokonań Paragon, Iron savior czy primal fear. Mamy więcej heavy/speed/power metalu, a na pewno mniej thrash metalu. W takim stylu nagrano najnowsze dzieło "Under The Southern Light".  Takiego ciosu i zniszczenia ze strony Toxikull to ja się nie spodziewałem. Nie jednemu słuchaczowi szczęka opadnie.

Band zadbał o każdy detal, by płyta robiła wrażenie w każdym aspekcie i tak rzeczywiście jest. Można zachwycać się klimatyczną okładką, soczystym i wyrazistym brzmieniem. Toxikull to przede wszystkim wysokiej klasyk wokal Lexa Thundera, który przypomniał sobie jak znakomicie śpiewał w Midnight Priest. Partie wokalne na tej płycie są perfekcyjne i godne naśladowania. Tak ma brzmieć heavy metal moi drodzy. Słuchacz ma dostać gęsiej skóry, włosy mają na głowie się jeżyć, a nóżka sama powinna tupać w rytm sekcji rytmicznej. Klasa sama w sobie. Warte pochwały są świetne partie gitarowe, które wygrywa duet Lex Thunder i Michael Blade. Panowie potrafi urozmaicić swoją grę, zagrać ostrzej, ale też i wolniej, z naciskiem na klimat. Pod tym aspektem płyta jest genialna i zaskakuje na każdym kroku.

Niemiecką scenę słychać w rozpędzonym "Night Shadows". Co za petarda i przypomina się coś z dokonań Primal Fear, Gamma Ray czy Paragon. Riff ostry niczym brzytwa, znakomite partie wokalne, no i do tego chwytliwy refren i niszczące obiekty solówki. Niby wiele już zostało powiedziane w tej dziedzinie, a jednak wciąż można nas czymś zaskoczyć. Szok!Trzeba pamiętać, że to nie niemiecka formacja, a portugalska, która działa od 2016r. Dalej mamy "Around The World" i band tutaj serwuje nam wycieczkę do lat 80. Echa Accept czy Judas Priest są słyszalne i to kolejny hicior na płycie. Uczta dla uszu i duszy. Można odpłynąć przy dźwiękach tytułowego "Under The Southern Light", gdzie band stawia na epickość, nieco balladowy feeling, ale mimo to czuć moc i drapieżność. Wyszedł z tego heavy metalowy hymn. Jest też prawdziwy true heavy metalowy hymn, który brzmi jak mieszanka Judas Priest, Manowar i Iron Savior. Mowa o genialnym "Battle Dogs". Czas przyspieszyć i mamy kolejną rozpędzoną petardę w postaci "Ritual Blade". Klasycznie, z pazurem, ale opakowane w nowoczesne brzmienie. Toxikull zadaje cios za ciosem, a to jeszcze nie koniec. Następny tytuł "Knight of Leather" zabiera nas w rejonu amerykańskiego true heavy metalu. Oj czuć te wyraźne nawiązanie do manowar. Co za moc, co za świeżość! Brawo Panowie. Toxikull błyszczy i nawet taki banalny "Going Back Home" to istny majstersztyk. Ileż w tym chwytliwości, przebojowości, a główna melodia jest po prostu idealna. Kawałek bardzo fajnie buja i oby grali go na koncertach. Podobne emocje i zniszczenie sieje "They are falling", który mocno nawiązuje do niemieckiej sceny metalowej, co bardzo mnie cieszy. Ta praca gitar, wokal i prosty i łatwo wpadający w ucho refren to przejaw geniuszu. Band gra bez błędnie i pokazuje, że w tej kategorii można jeszcze wiele powiedzieć. Nawet zamykający cover Xeque-Mate jest uroczy i idealny. "Filhos do Metal" to świetne zwieńczenie tego arcydzieła i taki kolejny heavy metalowy hymn do kolekcji.

Każdy z nas miałem jakieś nadzieje na rok 2024 i jakiś tam faworytów, którzy mogą powalczyć o tytuł płyty roku. Toxikull na pewno nie był u mnie na tej liście. Dwie poprzednie płyty jakoś nie siały takiego zniszczenia. Nowy album to czysta perfekcja i przykład, jak powinno brzmieć arcydzieło z kręgu heavy/speed/power metalu. Niesamowity wokal, partie gitarowe, pomysły na kompozycje i wykonanie. Gorąco polecam, bo warto!

Ocena: 10/10